„Björk: Biophilia Live”

reżyseria: Peter Strickland,
Nick Fenton
gatunek: dokumentalny, muzyczny
produkcja: Wielka Brytania
rok powstania: 2014

pełny opis filmu wraz z obsadą

Nigdy nie rozumiałam fenomenu filmów uwieczniających trasy koncertowe. Po pierwsze dlatego, że uczestnictwo w koncercie wydaje mi się przeżyciem wyjątkowym, w którym kluczową rolę odgrywa przekazywana sobie wzajemnie przez nadawcę i odbiorcę energia, co na ogół strasznie trudno jest przekazać jedynie poprzez ekran. Po drugie dlatego, że jestem słuchowcem i efekty wizualne podczas słuchania muzyki mogłyby dla mnie właściwie w ogóle nie istnieć – na ogół mnie irytują i rozpraszają. Na film „Björk: Biophilia Live” trafiłam więc do kina zupełnie przypadkiem – ktoś zrobił mi niezapomniany prezent, kupując bilety i nie zdradzając, co będziemy oglądać. W kinie już będąc, kiedy dowiedziałam się, na co przyszłam, cieszyłam się na ten seans jak dziecko – jak już pisałam wcześniej„Biophilia” to jedna z ważniejszych płyt w moim życiu. Znając Björk, wiedziałam też, że zarówno sam koncert, jak i jego filmowa rejestracja nie będą typowe czy przewidywalne. Nie myliłam się.
„Björk: Biophilia Live” to wyreżyserowane i opracowane przez Petera Stricklanda i Nicka Fentona nagranie koncertu, który odbył się w Alexandra Palace w Londynie 3 września 2013 roku i był ostatnim w ramach trasy promującej „Biophilię”, rozpoczętej w czerwcu 2011 roku.
Jak już pisałam, mam na ogół pewien problemy ze wszystkim, co rozprasza moją skupioną na muzyce uwagę, jednak po pierwsze „Biophilia”, to coś znacznie więcej niż doskonały muzycznie krążek – to bardzo starannie dopracowany album koncepcyjny, w którym łączą się ze sobą elementy nie tylko foniczne, ale również wizualne (ponoć Björk wpadła na pomysł takiego skonstruowania płyty znacznie wcześniej, jednak musiała poczekać aż dekadę, aż ktoś – akurat firma Apple – zaprojektuje aplikację, której mogłaby użyć w wymyślony przez siebie sposób); a po drugie elementy wizualne nie są tutaj (ani na koncercie, ani w aplikacjach, ani teledyskach), jak to często bywa – zwłaszcza na koncertach muzyki współczesnej – jakąś niezrozumiałą zapchajdziurą, tylko integralną częścią bardzo przemyślanej całości. Wynikają z siebie. Muzyka rzeczywiście dopełnia obraz, obraz dopełnia muzykę. Nie ma przypadku, nie ma elementów nieuzasadnionych logicznie. Nagle to, czy jest się słuchowcem czy wzrokowcem przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, bo gigantyczne przedsięwzięcie, jakim jest „Biophilia”, wymyka się jakimkolwiek normom i chłoniemy je różnymi zmysłami.
Sam koncert (którego nota bene oglądanie na ekranie kinowym robi porażające wrażenie) rozpoczyna
Oskasteinnwprowadzająca narracja wygłoszona przez nieocenionego Davida Attenborough’a przy akompaniamencie islandzkiej pieśni ludowej. Całość ilustrują wyświetlane w tym samym czasie na wielkim ekranie za sceną obrazy związane z myślą przewodnią całości – kontaktem człowieka z przyrodą i Kosmosem. Potem pojawia się na scenie Björk i zaczynają dziać się cuda. „Biophilia” jest opowieścią nie tylko o Wszechświecie jako takim, ale także o tym, że każdy z nas jest idealną jednością, ponieważ w każdym z nas w środku istnieje odrębny wszechświat, w którym wszystkie najbardziej pozornie sprzeczne rzeczy się łączą, przeplatają, stanowią całość i nie mogę bez siebie istnieć (co symbolizuje choćby złożenie ze sobą natury/tradycji i technologii/nowoczesności). To, co mnie najmocniej chyba w tym filmie uderzyło, to odzwierciedlenie tego samą formą koncertu – jego reżyseria i scenografia to majstersztyk. Wszystko się przenika i idealnie do siebie pasuje (od wyglądu sceny w poszczególnych piosenkach po strój i włosy samej Björk). Warto też wspomnieć o zapierającym dech w piersiach (przynajmniej mnie) scenograficznym rozwiązaniu – zawieszeniu w pewnym momencie bardzo nisko, nad samą artystką „chmur” (widoczne w załączonym niżej zwiastunie).
Na koncercie (my – publiczność koncertowa oraz my – widzowie w kinie) mieliśmy okazję podziwiać też niesamowite, zbudowane od podstaw (lub przebudowywane) specjalnie na „Biophilię” instrumenty, o których wspominałam w recenzji płyty (TUTAJ). Ogromne wrażenie zrobił na mnie żeński chór islandzki, zwłaszcza w jednej z moich ulubionych piosenek – Mutual Core (szczerze mówiąc, wzięłam go na płycie za efekt elektroniczny).

Oprócz wszystkich, choć wykonanych w inne trochę kolejności, piosenek z tytułowego albumu, Björk zaśpiewała też kilka swoich starszych piosenek, idealnie wplatając je w klimat koncertu.
Prawdopodobnie jako fanka Björk nie powinnam się do tego przyznawać, ale bardzo pozytywnie zaskoczył mnie sam wokalny poziom wykonawczy tej artystki. Koncerty na żywo rządzą się niestety swoimi prawami (ich zmorą są średni realizatorzy dźwięku i wszelkie problemy z tym później związane) i można znaleźć w sieci sporo nagrań wokalistów ciekawych, którzy jednak śpiewając na żywo, mocno rozczarowują. Tymczasem Björk, której nigdy nie oceniałam przez pryzmat dobrej lub niedobrej wykonawczyni, lecz bardziej artystki totalnej, która nie musi śpiewać fantastycznie warsztatowo, okazała się muzyczną żyletą! Ani razu nie zdarzyło jej się zafałszować czy w jakikolwiek inny sposób zbłądzić. Była od początku do końca wokalnie absolutnie rewelacyjna!
Większość filmu przepłakałam – tak bardzo mnie wzruszyło, jak wielkie artystycznie rzeczy może osiągnąć człowiek. Jestem prawie pewna, że film poruszy nie tylko fanów „Biophilii” czy Björk, ale po prostu wszystkich wrażliwych ludzi o otwartych głowach i kochających piękno.

ZWIASTUN:

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

„Ava”

scenariusz: Léa Mysius
reżyseria: Léa Mysius
gatunek: dramat
produkcja: Francja
rok powstania: 2017

pełny opis filmu wraz z obsadą

Kiedy trzynastoletnia Ava (w tej roli znakomita debiutantka Noée Abita, która na casting do filmu przyszła jedynie dla towarzystwa, i w której reżyserka i scenarzystka filmu, Léa Mysius, od razu zobaczyła Avę) dowiaduje się, że nieuleczalna choroba na jaką cierpi, postępuje znacznie szybciej, niż myślano i że niedługo zupełnie straci wzrok, postanawia przeżyć swoje wakacje nad Atlantykiem (ostatnie, podczas których jeszcze widzi) jak najintensywniej.
Dziewczynka bardzo różni się od swoich rówieśników nie tylko z powodu choroby. Jest dosyć zamknięta w swoim własnym, fascynującym świecie, aspołeczna, cudownie dzika, nie przepada za okazywaniem emocji. Można powiedzieć, że sprawia wrażenie zupełnego przeciwieństwa swojej matki, która nie jest dojrzała emocjonalnie; choć bardzo przeżywa chorobę córki i stara się być dla niej wsparciem, nie do końca się w swojej roli odnajduje.
Ava przede wszystkim próbuje się przygotować do niewidzenia. Uczy się poruszania po świecie za pomocą innych zmysłów – próbuje je wyostrzyć. Równocześnie z pomocą przychodzi sam jej wiek, który jest – jak mówi Léa Mysius – „jedynym takim momentem, w którym się jest równocześnie i dzieckiem, i dorosłym”. Burza hormonów, odkrywanie siebie, wrodzona zwierzęcość i świadomość, że to lato jest ostatnim w jej życiu, kiedy widzi, pchną Avę do czynów niezwykłych. Dzięki nim przeżyje niesamowitą, zupełnie odrealnioną przygodę życia. Dodatkowo ten mocno zakorzeniony w niej pierwiastek aspołeczności połączony ze świadomością, że liczy się tylko to co tu i teraz, sprawią, że Ava stanie się nieustraszona – że nie będzie się już niczego bać, bo tak naprawdę nie będzie mieć nic do stracenia.
Film zrobił na mnie ogromne wrażenie, przede wszystkim swoim klimatem – lekko sennym. Choć główną bohaterkę czeka życie w mroku, na które próbuje się przygotować i którego wizja ją z początku paraliżuje, wakacje, które spędza nad morzem, są nadal niewiarygodnie słoneczne, a widzowie są tym słońcem zalewani i nawet trochę rozleniwiani (przecież gorące lato spędzane na plaży nie sprzyja tak trudnym tematom, jak utrata wzroku, a jednak świat rzadko kiedy się do nas dostosowuje). Do tego subtelna gra kolorami (wnikliwy obserwator szybko odkryje symboliczne znaczenie pojawiającego się zawsze nieprzypadkowo koloru czarnego) jest jak oczko puszczane nam przez reżyserkę, która opowiada swoją historię nie tylko poprzez treść, lecz również samą formę.
Léa Mysius wspomniała w wywiadzie, że pisała ten scenariusz (czy raczej pierwszą jego wersję, która była równocześnie jej pracą dyplomową w paryskiej szkole filmowej La Fémis) w ciemności, ponieważ cierpiała wtedy na straszliwe migreny. To wyjaśnia jej wrażliwość na temat, który w filmie porusza i – mimo wszystko – wiarygodność wszystkich pozornie najmniej prawdopodobnych scen.

ZWIASTUN:

„W cieniu drzewa”

scenariusz: Huldar Breiðfjörð, Hafsteinn Gunnar Sigurðsson
reżyseria: Hafsteinn Gunnar Sigurðsson

gatunek: dramat, komedia
produkcja: Dania, Islandia, Polska
rok powstania: 2017
oryginalny tytuł: Undir trénu
pełny opis filmu wraz z obsadą

Ostatnim islandzkim kinowym hitem, reklamowanym jako nowa czarna komedia twórców filmu „Barany. Islandzka opowieść”, jest dramat „W cieniu drzewa”.
Nie ukrywam, że zwiastun wprowadził mnie w błąd, gdyż niesłusznie założyłam, że będzie to kolejne dzieło reżysera i scenarzysty bardzo przeze mnie lubianej komedii „Barany. Islandzka opowieść”, a nie producentów i ekipy pracującej przy tymże. Tymczasem różnica między wrażliwością i poczuciem humoru Grímura Hákonarsona (reżysera i scenarzysty „Baranów…”), a Hafsteinna Gunnara Sigurðssona i Huldara Breiðfjörð (reżysera i scenarzystów filmu „W cieniu drzewa”) jest kolosalna.
Z islandzkim kinem jest trochę jak z, nomen omen,  baraniną – nie każdemu odpowiada jej smak. Mnie odpowiada, nawet bardzo! Choć islandzkie poczucie humoru i absurdu jest specyficzne, często miewam na nie ochotę. Dlatego do kina poszłam nastawiona na film nietuzinkowy, zaskakujący i nieprzewidywalny, który z pewnością jednak trafi w mój gust. Niestety. Nie trafił.
Zanim jednak napiszę dlaczego, muszę wspomnieć o fenomenalnej muzyce Daníela Bjarnasona – cała ścieżka dźwiękowa tego filmu zasługuje na uwagę.
Wszystkie recenzje, które czytałam, były pełne zachwytów – przede wszystkim nad zgrabnym balansowaniem reżysera między rozśmieszaniem widzów do łez a przerażaniem ich. Z tym, że ja się nie śmiałam. Być może dlatego, że cierpienie rzadko mnie bawi, a ono wysuwało się w tym filmie na pierwszy plan.
Główną osią jest tu sąsiedzki spór – automatycznie przywodzi nam to więc na myśl Kargula i Pawlaka, i od razu powoduje mimowolny uśmiech na naszych twarzach. Tyle że jak na główną oś, wątek nie jest w moim odczuciu prowadzony konsekwentnie. Widzimy dwa sąsiadujące ze sobą małżeństwa, między którymi narasta coraz większe napięcie, z drugiej zaś strony niektóre wzajemne oskarżenia o różne zaskakujące czyny są tylko zasygnalizowane przez twórców, ale nigdy później już nikt do nich nie wraca (jak na przykład poprzestawiane figurki krasnali czy przedziurawione opony: dowiadujemy się tylko, że jedna strona podejrzewa o to drugą i że druga się do tego zupełnie nie przyznaje, i kompletnie nic z tego nie wynika dalej).
Oczywiście poza sąsiedzkim sporem mamy tu też kilka wątków, które pomagają nam lepiej zrozumieć bohaterów, ich zawziętość, dziwność czy niechęć do bliźnich. U podstaw leży ogromny ból i cierpienie. Każdego z bohaterów… I o ile naprawdę lubię kino abstrakcyjne, szokujące i oderwane od rzeczywistości, o tyle minimalne chociaż prawdopodobieństwo przedstawionej sytuacji wydaje mi się jednak ważne. Istotą świata jest różnorodność i chaos, a także to, co postrzegamy jako pewnego rodzaju paradoks, czyli równoległe występowanie sytuacji skrajnie od siebie różnych (jak np. śmierć kogoś bliskiego i narodziny dziecka w tym samym czasie). Tymczasem film przedstawia nam siedmioro bohaterów (plus ósmego, który pojawia się tylko we wspomnieniach), spośród których… każdy jest nieszczęśliwy, wyalienowany i skrzywdzony przez los, swoje złe wybory czy najbliższe osoby. Każdy z nich cierpi też na szarość codzienności, rutynę i brak miłości. Sęk w tym, że prawdopodobieństwo, że taka beznadziejność dotknie aż siedem jakoś ze sobą związanych osób w tym samym czasie, jest w realnym życiu niesłychanie minimalne. Choć może właśnie na tym polega sukces tego filmu w naszym kraju – może wolimy myśleć, że to jest możliwe.

ZWIASTUN:

„Bliskość”

scenariusz: Kantemir Bałagow,
Anton Yarush

reżyseria: Kantemir Bałagow
gatunek: dramat
produkcja: Rosja
rok powstania: 2017
oryginalny tytuł: Tesnota
pełny opis filmu wraz z obsadą

Fabuła „Bliskości” rozgrywa się w kaukaskiej części Rosji. Główną bohaterką jest intrygująca Ila (w tej roli fenomenalna Darya Zhovnar), wywodząca się z ortodoksyjnej żydowskiej społeczności. Kiedy po opuszczeniu rodzinnej uroczystości ukochany brat Ili zostaje wraz ze swoją narzeczoną porwany dla okupu przez Kabardyjczyków, zaczyna się dramat rodzin uprowadzonych i seria trudnych wyborów. Film jednak w moim odczuciu nie jest o tych wyborach, ale o kontrze między jednostką a grupą lub też – jak nazywa to matka Ili – „plemieniem”.
Ila jest nietuzinkową postacią, dziewczyną dziką, nieokrzesaną, namiętną, nietypową. Pracuje z ojcem w warsztacie samochodowym, szaleńczo kocha Kabardyjczyka. W mniejszości narodowej, z której się wywodzi, tak mocno przesiąkniętej patriarchatem i o tak mocno zarysowanych granicach, nie może poczuć się dobrze i bezpiecznie. Nie może zaznać bliskości (w swoim własnym rozumieniu tego słowa), której tak bardzo potrzebuje. Wepchnięta przez Bałagowa w ciasny kadr, każdym swoim gestem walczy o wolność i zaznaczenie swojej indywidualności.
Nasuwa mi się też pytanie, na ile wsparcie naszej społeczności i rodziny – tak bardzo w mniejszościach przecież ważne – jest wsparciem w pełnym tego słowa rozumieniu. Na ile z pozycji grupy w ogóle da się rozwiązać problemy jednostki, które trzeba rozpatrywać indywidualnie? Czy się da? Czy może perspektywa grupy i silne poczucie czasem źle pojętej lojalności zaburza umiejętność dostrzeżenia czegoś dużo istotniejszego? Na te pytania wydaje się odpowiadać bardzo złożona i na swój sposób tragiczna postać matki Ili.
„Bliskość” jest filmem niezwykle poruszającym. Serwowane widzom sceny nie zawsze są wygodne, nie zawsze są zrozumiałe; również dla krytyków, jak wstrząsające nagrania, na których czeczeńscy terroryści torturują i mordują rosyjskich żołnierzy, oglądane przez Ilę i środowisko jej chłopaka – Kabardyjczyka. W moim odczuciu – choć jak większość widzów odwracałam z przerażeniem głowę, wiedząc, że bardzo nie chcę w tym uczestniczyć – była w tym jakaś prawda, więc wartość nadrzędna, osnuta jednak przez Bałagowa delikatną siatką artyzmu. Życie przecież nie zawsze jest wygodne i zrozumiałe.
Bardzo podoba mi się w „Bliskości” jej wielowymiarowość i wymykanie się łatwemu zaszufladkowaniu, a z drugiej strony ogromna poetyka. Film na długo pozostaje w pamięci.

ZWIASTUN:

„The Florida Project”

scenariusz: Sean Baker, Chris Bergoch
reżyseria: Sean Baker
gatunek: dramat
produkcja: USA
rok powstania: 2017
oryginalny tytuł: The Florida Project
pełny opis filmu wraz z obsadą

O tym filmie napisano już chyba wszystko i prawdopodobnie tylko dobrze. Nie będę oryginalna. „The Florida Project” to jeden z najciekawszych, najświeższych i najbardziej poruszających filmów, na jakich byłam w ostatnim czasie w kinie.
Jego akcja toczy się na obrzeżach Disneylandu w dość podrzędnym motelu, którego mieszkańców (często zatrzymujących się tam na dłużej bezdomnych) nie stać nie tylko na wizytę w tym najsłynniejszym na świecie parku rozrywki, ale często również na podstawowe życiowe wydatki. Widzimy więc wszystko to, z czym okolice Disneylandu nam się z pewnością nie kojarzą i o czym jeszcze nigdy wcześniej nikt tak głośno nie powiedział: biedę i slumsy w kiczowatej bajkowej scenerii.
Główną bohaterką filmu jest sześcioletnia Moonee (w tej roli fenomenalna Brooklynn Prince), która całymi dniami bawi się razem ze swoim przyjacielem i poznawanymi w motelu dziećmi. W tle toczy się na wskroś smutna i w pewnym sensie beznadziejna historia jej młodziutkiej matki, Halley (doskonale zagranej przez amatorkę, Brię Vinaite), która choć Moonee bezpośrednio dotyczy, to jest przez nią jednak postrzegana w zupełnie inny, niż przez dorosłych, sposób.
To jeden z niewielu znanych mi filmów, który tak niesłychanie trafnie uchwycił kwintesencję dzieciowości: bezgraniczną wyobraźnię, beztroskę, umiejętność zupełnego zignorowania zła i brudu dorosłych, które się pojawiają wokół, cieszenie się wszystkimi najmniejszymi nawet rzeczami, bezwarunkową miłość, a także okrucieństwo, które nie jest podszyte złymi intencjami, więc które bardzo łatwo szybko wyeliminować.
Takie ukazanie dziecięcego świata było możliwe tylko pod jednym warunkiem – maluchy nie były zniszczone ani oczekiwaniami, ani wpływem dorosłych. Nie były więc uwikłane w przymus bycia grzecznym – były zgrają urwisów, które rozrabiają na swoich własnych zasadach, w związku z czym muszą też podlegać innej, niż dorośli, ocenie.
Akcja filmu w pewnym sensie więc toczy się równolegle w dwóch perspektywach – dzieci i dorosłych. Można sobie też zadać pytanie, w której z nich dokładnie znajduje się matka Moonee, bo chociaż problemy, z którymi się boryka, są jak najbardziej dorosłe (wczesne macierzyństwo, ubóstwo, bezdomność, narkomania), jednak jej sposób podchodzenia do nich, każe nam widzieć w niej raczej mocno pogubionego i pokiereszowanego przez los i swoje złe decyzje dzieciaka.
To, co mnie w tym filmie zachwyciło, to przepiękne ujęcia przepełnione ostrymi, jaskrawymi kolorami i skąpane w nieprzyzwoicie mocnym florydzkim słońcu, w którym roztapia się cały ciężar poruszanych tematów. Plus cudowny Willem Dafoe w roli zwykłego, prawego, ciepłego, dobrego mężczyzny po przejściach.
„The Florida Project” to obraz nieoczywisty, który pozostanie z nami jeszcze na bardzo, bardzo długo po seansie.

ZWIASTUN: