„Grbavica”

scenariusz: Jasmila Žbanić
reżyseria: Jasmila Žbanić
gatunek: dramat
produkcja:
Bośnia i Hercegowina, Austria, Niemcy, Chorwacja
rok powstania: 2006
pełny opis filmu wraz z obsadą

Po siedmiu miesiącach wróciliśmy w końcu do Zakopanego. Powitała nas ulewa wstrzymująca na dłuższy czas możliwość rozpakowania auta. Czekając, aż się trochę uspokoi, siedzieliśmy zmęczeni w zimnym, zakurzonym i pokrytym w kątach pajęczynami mieszkaniu. Prawdziwe Halloween. Wyłamałam się i zepsułam klimat pobieżnym odkurzaniem. Po jakimś czasie udało się przynieść i rozpakować najistotniejszy bagaż, a tego – jak można się domyślać – było po takim czasie mnóstwo. Marzyliśmy o ciepłym prysznicu i filmowym seansie. Szybko okazało się, że z powodów technicznych odpalenie czegokolwiek z sieci nie będzie chwilowo możliwe, więc pozostały płyty DVD. Sięgnęłam po leżącą na pianinie kupkę płyt, które Partner odłożył do wspólnego zobaczenia i od razu zaintrygował mnie na jednej z nich bośniacki tytuł „Grbavica”. Partner również jak ja go nie znał, więc żadne z nas nie miało pojęcia, jak bardzo ten film rozłoży nas na łopatki i w jak znakomitym czasie go zobaczymy. Dzień Wszystkich Świętych zmuszający do zadumy i refleksji nad nieuchronnością śmierci, jak również kruchością życia – więc też jego sensem i jakością – był dla mnie idealnym momentem do przeżywania „Grbavicy”, która wdarła się we mnie i jeszcze na długo we mnie pozostanie.

Tytułowa Grbavica to dzielnica Sarajewa, które od 1992 do 1996 roku było oblężone przez siły Republiki Serbskiej oraz Jugosłowiańską Armię Ludową. Równo dekadę od zakończenia tego tragicznego okresu bośniacka reżyserka Jasmila Žbanić zadebiutuje filmem o kobietach, wojennych traumach i oczyszczeniu, jakie może przynieść… jedynie terapia. Głównymi bohaterkami filmu są Esma (w tej roli znakomita Mirjana Karanović) i jej dwunastoletnia córka Sara (zjawiskowa Luna Zimić Mijović). Esma to kobieta w średnim wieku, pozornie zupełnie zwyczajna – pochłonięta pracą, samotnie wychowująca dorastające dziecko, lubiana przez koleżanki, nienarzekająca, utrzymująca się na powierzchni. Od pierwszych scen widać, że bardzo kocha swoją córkę, która nadaje kolor i świeżość smutnej szarej codzienności (Bośnia ukazana w filmie przypomina Polskę z początku lat 90.). Sara jest szalona, zbuntowana, odważna. Odczuwa, ale też generuje u innych, emocje skrajne. Niezwykle cieszy się na zbliżający się obóz, który organizuje jej szkoła. Wycieczka nie jest tania, ale dzieci bośniackich szahidów, uznawanych za bohaterów wojennych, dostają sporą zniżkę. Trzeba tylko dostarczyć do szkoły zaświadczenie o tym, że ojciec poniósł śmierć na froncie. Sara, która swojego taty nigdy nie poznała, za każdym razem, kiedy prosi o potrzebne do uzyskania upustu zaświadczenie, spotyka się z unikami matki. Równocześnie Esma podejmuje nocną pracę kelnerki w ohydnym i podejrzanym klubie, żeby na upragnioną wycieczkę córki zarobić. Można powiedzieć, że napędza ją jedynie miłość do córki, jednak sama miłość nie czyni z niej dobrej matki. Choć bywa ciepła, kochana i troskliwa, bywa też całkowicie emocjonalnie niedostępna, a swoje granice komunikuje wybuchami niekontrolowanej złości. W momentach irytacji córką nagle z miłej, dobrej, zaradnej kobiety zmienia się w lodowatą, przepełnioną wściekłością i bólem istotę. Balansuje między dwoma trybami. Paradoksalnie to ją z córką łączy, bo dwunastolatka również funkcjonuje naprzemiennie w dwóch trybach: zadziornej młodej rebeliantki i malutkiej dziewczynki, która potrzebuje przytulenia, ciepła i zapewnienia, że nigdy nie zostanie opuszczona. Swoją drogą ukazanie tej prawdy o dzieciach w tym wieku jest porażająco prawdziwe i niestety rzadkie w filmach. To „trudny wiek”, ale przede wszystkim dla przeżywających wtedy burzę hormonów i zmienność nastrojów nastolatków. Jedyne, czego wtedy potrzebują, to mądrego, zrównoważonego opiekuna, który po prostu będzie. I w razie czego pomoże im ponazywać ich emocje. Jednak Esma mimo najszczerszych chęci, bezgranicznej miłości do Sary i starań, by zapewnić córce jak najlepsze życie nie jest „zrównoważonym opiekunem”. Nie może być. Jest ofiarą okrutnej, przerażającej wojny; ofiarą swoich traum. Tak samo jak 200 tysięcy innych bośniackich kobiet, z którymi dzieli swoją straszną historię. Żeby się takim opiekunem stać, musi najpierw zadbać o siebie, a to jest dla niej zbyt trudne. Potrzebuje wsparcia, na które ciągle nie jest niestety gotowa. Z oferowanej przez państwo pomocy terapeutyczno-finansowej, wybiera tylko tę drugą. (Co jest na pewno dobrym początkiem.) Jest jak spłoszone zwierzę w trybie przetrwania. Nie wie, że przekazuje swoją traumę dziecku, nie lecząc się. A leczenie, czyli terapia jest niczym innym, jak rozmową o swoich uczuciach. Opuszczeniem gardy, odrzuceniem lęku przed oceną i opowiedzeniem własnymi słowami (wszystko jedno, że chaotycznie czy niespójnie) swojej historii. Uzdrawia nas poczucie bycia wysłuchanym, ale też to, że mówimy w „bezpiecznej przestrzeni”. Że mówimy do osób, z którymi łączy nas podobieństwo doświadczeń (jestem głęboko przekonana, że nie powinno to być nasze dziecko). No i że odbywa się to w obecności kogoś, kto ma wiedzę, jak terapię poprowadzić. Terapia jest procesem długim i trudnym. Jednak koniecznym, by wrócić do zdrowego funkcjonowania, a w swojej tragedii znaleźć źródło siły.
Ogromną wartością filmu jest opowiedzenie o wojnie głosem kobiet. Uderzyło mnie, że szkolna zniżka na wycieczkę była tylko dla dzieci, których ojcowie zginęli podczas wojny. Bez wątpienia byli bohaterami i taki gest jest pięknym hołdem. Jednak co z dziećmi bohaterek, które wojnę przetrwały, tracąc w niej tożsamość oraz godność i dziś żyją, będąc samotnymi matkami? Wspomnienie otwierającej film sceny grupowej terapii z wstrząsającą pieśnią w tle robi porażające wrażenie, kiedy pod koniec poznamy już sekret Esmy (pod takim tytułem film ukazał się na Zachodzie) i zrozumiemy lepiej kontekst. Jej historia jest jedną z dwustu tysięcy historii. Dwustu tysięcy traum przekazywanych kolejnym pokoleniom.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Zielona granica”

scenariusz: Maciej Pisuk,
Gabriela Łazarkiewicz-Sieczko
reżyseria: Agnieszka Holland
gatunek: dramat
produkcja: Polska, Czechy,
Francja,
Belgia
rok powstania: 2023
pełny opis filmu wraz z obsadą

Prawdopodobnie pierwszy raz w życiu wyszłam z kina po seansie zalana łzami, długo nie umiejąc ich powstrzymać. Prawdopodobnie też była to jedna z najczęściej spotykanych reakcji na „Zieloną granicę”. To film wstrząsający, obnażający ogrom zła, ale też równocześnie ogrom dobra, które – w zależności od okoliczności i naszych zasobów – w sytuacjach ekstremalnych z nas wypływa. Nas – ludzi, ale o tym za chwilę.
Choć chyba nie ma osoby, która nie wiedziałaby, o czym jest ten film, czuję się w obowiązku bardzo szybkiego wyjaśnienia. „Zielona granica” opowiada o tragedii, która spotkała uchodźców z krajów dotkniętych wojną oraz nędzą (m.in. Afganistanu i Syrii). Zostali oszukani, że po przylocie na Białoruś bez problemu przekroczą polską granicę, a potem kolejne europejskie. Niestety, ich koszmar rozpoczął się w lesie, przez który białorusko-polska granica przebiega. W lesie, z którego nie mogli – i w dużej części nadal nie mogą, ta sytuacja trwa już dwa lata – się wydostać, mimo coraz trudniejszych warunków pogodowych i problemów zdrowotnych (mowa tu nie tylko o skrajnym wycieńczeniu organizmu, ale też o ciążach, porodach i poronieniach). Uwięzieni w lesie, traktowani przez polską oraz białoruską straż graniczną jak śmieci (i podrzucani co jakiś czas przez jednych drugim i na odwrót), okazali się niczym innym niż podłożoną Polsce przez Łukaszenkę (czyli per saldo zbrodniarza Putina) „ludzką bombą”. Przyjazd bardzo licznej grupy uchodźców i wynikające z tego problemy, również związane z ogromną polaryzacją społeczeństwa, destabilizuje każde państwo. Jeśli te państwa wiąże wspólnota unii, destabilizacja uderza też bezpośrednią w tę unię. Jeśli chodzi o plan Putina – polska władza obecnie jeszcze rządząca spisała się na medal. Zrobiła dokładnie to, czego chciał, pokazując Polakom, jak okrutni i bezwzględni (wykonując jej rozkazy), ale też jak dobrzy i odważni (buntując się przeciw nim) mogą być. Pokazała nam trudną prawdę o nas samych. Oczywiście zrobiła to jak zwykle bezmyślnie i przy okazji służalczo wobec Rosji, czego jej wyborcy zdają się uparcie nie dostrzegać.
Film Agnieszki Holland ma fabularną formę, ale opiera się na udokumentowanych faktach. Pokazuje historie ludzi. Zarówno uchodźców, których podróż do upragnionej Europy zamieniła się w koszmar w polskim lesie, jak i psycholożki mieszkającej w okolicy, która dołącza do pomagającej uchodźcom Grupy Granica, czy w końcu strażnika granicznego, który powoli dostrzega, że jego praca zaczyna kolidować z przyzwoitością. Siłą „Zielonej granicy” jest prawda. To film o człowieczeństwie. O tym, że w sytuacji ekstremalnej część z nas człowiekiem pozostanie, a część się człowieczeństwa wyrzeknie. Ciekawe jest też, że te same osoby, które chętnie wygłaszają autorytarne sądy, kto powinien podczas wojny walczyć, a nie uciekać, nie są zdolne do tak w sumie nie bardzo nawet heroicznego poświęcenia jak zbuntowanie się w pracy, opowiedzenie się po stronie dobra czy nawet narażenie się na kilka godzin w areszcie. Nasza – jak mawiają katolicy – „wolna wola” polega właśnie na tym, że zawsze mamy wybór. Nawet, jeśli państwo, w którym żyjemy zmienia się w państwo bezprawia i nakazuje nam zachowania nieludzkie, uwłaczające człowieczeństwu.
Rozmiar obrzydliwej nagonki na Agnieszkę Holland, kradzież filmu i pokazanie jego fragmentów w reżimowych mediach w celu zmanipulowania (i tak już systematycznie ogłupianych) widzów świadczy jedynie o tym, że putinowska propaganda ma się w naszym kraju świetnie. A jeśli chodzi o „opluwanie munduru” straży granicznej, cóż… Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że za odmówienie wykonania polecenia grożą bardzo poważne konsekwencje. Równocześnie wiem też, że cała zbuntowana załoga (czy też, bądźmy realistami, jej większość) jest dla kapitana gigantycznym problemem. Kiedy słyszę pytanie, „co ci biedni chłopcy mają robić, kiedy rozkazy przychodzą z góry, a oni mają przecież rodziny”, myślę, że przestać się mazać i zachować się przyzwoicie. W najgorszym razie stracą pracę. Ludzie uwięzieni w lesie tracą zdrowie, ale też życie.
Czy film jest „antypolski”? To zależy od tego, jak Polskę zdefiniujemy. (Swoją drogą, jeśli miałby być „antypolski”, musiałby też być „antybiałoruski”, a nikt go tak nie nazywa.) Holland ucieka od etykietek. Ten film nie jest o Polakach, Białorusinach, Afgańczykach, Syryjczykach. Nie jest też o katolikach, muzułmanach czy Żydach. To film o ludziach. Bardzo różnych ludziach, ale granica podziału między nimi nie przebiega między terytoriami ich ojczyzn. Widzimy ludzi niezwykle kulturalnych, grzecznych, miłych, widzimy ludzi dobrych, walecznych, odważnych, w końcu widzimy ludzi z kompletnych intelektualnych nizin, ludzi prymitywnych i prostackich, ale też widzimy ludzi prostych, w których dokonują się zmiany; których rusza sumienie. I wiemy też, że to jedynie wycinek rzeczywistości, jakoś jednak ukazujący złożoność całej trudnej sytuacji. Jeśli już jednak koniecznie rozpatrywać „Zieloną granicę” w kontekście naszego kraju (a zachowanie straży granicznej jest jedną z najbardziej haniebnych kart w naszej historii), myślę, że wyłaniają się z niej dwie Polski. Jedna: nowoczesna, empatyczna, odważna, waleczna, ludzka i przyzwoita. Druga: zaściankowa, pozamykana, prymitywna, zacofana i zakompleksiona. Jeśli ktoś po obejrzeniu tego filmu (choć standardem stało się wypowiadanie się o filmach, których się nie widziało) nazywa go „antypolskim”, oznacza to, że wierzy w tę drugą Polskę, której ja nie chcę z nim tworzyć. Ale to już nie jest przecież wina Agnieszki Holland. Sama, będąc Polką, oczywiście podczas oglądania tego filmu robiłam rachunek sumienia i biłam się w piersi za polskie grzechy. Jednak film jest o człowieczeństwie. O tym, że dzieli nas wyłącznie to, czy będziemy ludzcy, czy bezwzględnie nieludzcy. Fenomenalnym zabiegiem jest początkowy najazd kamery na las w kolorze, a dopiero niedługo później zmiana obrazu na czarno-biały. Taki zresztą pozostaje do końca filmu. Wszyscy jesteśmy równi bez względu na kolor i jakąkolwiek grupową (narodową, rasową, religijną) przynależność. I z tego punktu podejmujemy decyzje przyzwoite albo wykluczające nas poza nawias przyzwoitości.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️
Postaw mi kawę na buycoffee.to

„25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy”

scenariusz: Andrzej Gołda
reżyseria: Jan Holoubek
gatunek: dramat
produkcja: Polska
rok powstania: 2020

pełny opis filmu wraz z obsadą

Przedwczoraj zobaczyłam bardzo ostatnio głośny film „25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy”. Wyjście się do kina po raz pierwszy od czasu pandemii już samo w sobie było dla mnie wielkim wydarzeniem, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że ostatnim dziełem, jakie widziałam na dużym ekranie była, delikatnie mówiąc, mało zachwycająca „Kraina miodu”. Bardzo się więc cieszę, że mój powrót do kina rozpoczął się tak znakomicie!
Prawdopodobnie większość zainteresowanych najnowszym filmem Jana Holoubka widzów zna fabułę, ale nie chciałabym jej zdradzać tym, którzy jej nie pamiętają. Trzeba z całą pewnością tu wspomnieć o znakomitych rolach Piotra Trojana (Tomek Komenda) i Agaty Kuleszy (Teresa Klemańska, matka Tomka) oraz doskonałej muzyce Colina Stetsona i Sary Neufeld. Film, choć miejscami bywa rzeczywiście bardzo brutalny (siedząc pod fotelem, uświadomiłam sobie, że ostatni raz zakrywałam w kinie oczy na „Pile 7” i to raczej z zażenowania, że robię to sobie już po raz siódmy), zrealizowany jest równocześnie z dużą finezją. Nic nie jest w nim przerysowane. Więzienne zwyczaje odwzorowano bardzo wiernie. Podobnie jak język przedstawianych środowisk. Reżyser opiera się pokusie szarżowania. Pokornie, z dużą wrażliwością, pochyla się nad głównym bohaterem i jego historią. A ta jest straszna. Film porusza do żywego przede wszystkim swoją przerażającą prawdziwością. Przedstawione w nim mechanizmy działania policji to nie ewenement, tylko norma. Chciałabym być dobrze zrozumiana – nie twierdzę, że w więzieniach siedzą sami niewinni ludzie (choć bardzo często siedzą nie za to, co faktycznie zrobili), tylko że system jest chory, a punkt ciężkości nie jest postawiony na zapobieganie zbrodniom, lecz na zapełnianie więzień. (Co nierzadko wiąże się też z nagrodami za – o ironio! – zwalczanie przestępczości.) Jeśli dodamy do tego funkcjonującą również w środowisku lekarskim zmowę milczenia i źle pojętą lojalność wobec kolegów po fachu,  w wielu sytuacjach policja może się wydawać bezkarna. Całkiem zresztą słusznie.
Jeśli poczujemy po seansie bezsilność i paraliżujący strach, to… dobrze. Wszelkie zmiany można rozpocząć jedynie, mając świadomość i szeroko otwarte oczy. Tylko od obywateli zależy, w którą stronę będziemy jako państwo zmierzać. Na razie obranym odgórnie kierunkiem jest dziki Wschód…

ZWIASTUN:

„Historia małżeńska”

scenariusz: Noah Baumbach
reżyseria: Noah Baumbach
gatunek: dramat
produkcja: USA
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: Marriage Story
pełny opis filmu wraz z obsadą

Z „Historią małżeńską” miałam dosyć dziwne przygody – żaden inny film nie wzbraniał się nigdy aż tak wyraźnie przed tym, żebym go zobaczyła. Najpierw spóźniłam się o jeden dzień na ostatni pokaz w Zakopanem. Potem, będąc w Warszawie, wyszukałam seans w kinie studyjnym – pół godziny przed nim… wszystkie miejsca były już wyprzedane (pierwszy raz w życiu się z taką sytuacją spotkałam). Jakiś czas później zaplanowałam przyjazd do Krakowa, gdzie o dziwo ciągle jeszcze grano ten film. Mój autobus utknął w gigantycznym korku i dojechał na miejsce z półtoragodzinnym opóźnieniem – do kina nie miałam już nawet po co iść. W ten sposób w pewnym sensie trafiłam do punktu wyjścia i swojego ukochanego zakopiańskiego Kina Miejsce, na ekran którego film trafił ponownie w przedoscarowym cyklu. Dziś już rozumiem, że miałam zobaczyć „Historię małżeńską” po prostu we właściwym czasie, odrabiając wcześniej wszystkie lekcje, jakich ostatnio sporo przygotował dla mnie Wszechświat.
Film, choć nie brak mu zabawnych momentów i pewnej urokliwej lekkości, jest przeraźliwie smutny. Małżeństwo Nicole  i Charliego (w tych rolach znakomici: Scarlett Johansson i Adam Driver) po dziesięciu latach rozpada się. Mimo deklarowanej przez obydwie strony chęci przeprowadzenia rozwodu polubownie i możliwie jak najmniej boleśnie, para zderza się z bezlitosną sądową rzeczywistością. Sytuacji nie ułatwia konieczność podjęcia walki o dziecko.
Boli mnie, że pokazana w filmie historia tak często przydarza się w życiu, jakby ludzie naprawdę nie wiedzieli, jak siebie i swoje związki chronić, póki nie jest jeszcze za późno. Mam wrażenie, że dokładnie o tym pisałam właśnie w swoim ostatnim tekście – w każdym człowieku jest siła, którą ten ma obowiązek w sobie odnaleźć. Jeśli tego nie zrobi, swoją słabością będzie obarczał wszystkich dookoła. To naszą rolą jest uszczęśliwianie siebie – nie rolą naszych partnerów (co działa oczywiście w obydwie strony). Miłość jest podstawą każdej romantycznej relacji, ale… nie wystarcza, żeby ta była udana. Na ekranie widzimy idealny przykład kochającej się pary, która zdołała się doskonale poznać, dla której ogromną rolę odgrywa przyzwyczajenie i wzajemny szacunek, a jednak… w której przynajmniej jedna strona (czy tylko jedna?) na bardzo wczesnym etapie kompletnie o sobie zapomniała i… uświadomienie sobie tego po latach wywołało w niej ogromny bunt i agresję. Czy da się w ogóle uniknąć zlania się z ukochaną osobą w jedno? Dziś już wiem, że tak. To wymaga ogromnej samoświadomości, niewyłączania swojej racjonalnej strony w chwilach miłosnych porywów i… przede wszystkim częstych i naprawdę szczerych rozmów. Nawet jeśli jesteśmy sami, powinniśmy mieć wgląd i w to, co się w nas dzieje, i w to, jak zewnętrze wpływa na nasze wnętrze – dobrze to monitorować, przyglądać się, co i jak na nas oddziałuje, co sprawia, że stajemy się lepszymi  ludźmi, a co, że gorszymi. Jednak zdrowy związek (dwóch jednostek, a nie połówek!) nakłada na nas jeszcze jeden oprócz samodzielnej pracy nad samymi sobą obowiązek: dzielenia się tą ciągle zdobywaną wiedzą o sobie z partnerem. To, co służy nam dziś, nie musi nam wcale służyć jutro, ale jeśli tego najpierw nie zrozumiemy, a potem nie omówimy z ukochaną osobą, bardzo łatwo będzie nam utknąć na wiele lat w powtarzaniu schematów, które w gruncie rzeczy godzą w nas samych i sprawiają, że jesteśmy coraz mniej szczęśliwi. To nie jest uczciwe; ani w stosunku do nas samych, ani do naszego partnera.
Choć film, przez swoją wstrząsającą prawdziwość, może mocno przygnębić, pamiętajmy – ratunkiem dla wszelkich relacji, które zasługują w naszym odczuciu na przetrwanie, jest tylko i wyłącznie ciągła, nieustająca rozmowa.

ZWIASTUN:

„Na noże”

scenariusz: Rian Johnson
reżyseria: Rian Johnson
gatunek: kryminał
produkcja: USA
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: Knives Out
pełny opis filmu wraz z obsadą

Jeśli uwielbiamy kryminały, a do tego rozwiązujemy wszystkie zagadki tak sprawnie, że domagamy się od autorów (książek i filmów) coraz to wyżej postawionej poprzeczki, „Na noże” Riana Johnsona nie zawiedzie naszych oczekiwań!
Ciało bogatego pisarza Harlana Thrombey’a (Christopher Plummer) zostaje znalezione nad ranem w jego ogromnym niesamowitym domu. Śledztwo szybko wykazuje, że podejrzanym może być każdy z rodziny słynnego autora kryminałów. Do akcji wkracza detektyw Blanc (znakomity w tej roli Daniel Craig), a liczba zaskakujących jej zwrotów niejednego przyprawi o zawrót głowy! Choć bardzo bym chciała coś jeszcze napisać, nic więcej nie mogę zdradzić.
Film gorąco wszystkim polecam!

ZWIASTUN:

„Dwóch papieży”

scenariusz: Anthony McCarten
reżyseria: Fernando Meirelles
gatunek: dramat
produkcja: Argentyna, USA, Wielka
Brytania, Włochy
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: The Two Popes
pełny opis filmu wraz z obsadą

Na „Dwóch papieży” wybrałam się trochę przypadkiem i bez wielkiego przekonania (co było powodowane przede wszystkim tematyką), jednak już od pierwszych scen film mnie absolutnie zachwycił swoją nowoczesnością, świeżością, kolorem i przepięknymi plastycznymi ujęciami. Prawdopodobnie to, że Anthony Hopkins idealnie wcielił się w papieża Benedykta XVI nikogo nie zdziwi, bo zarówno jego aktorski kunszt, jak i uroda – przy niewielkiej charakteryzacji – pozwalają mu być tak naprawdę każdym, jednak i Jonathan Pryce, grający postać papieża Franciszka, do złudzenia ją przypominał.
Fabuła jest co prawda osadzona w rzeczywistych realiach, jednak oparta na faktach w sposób luźny. Scenarzysta, Anthony McCarten, wiernie odwzorowuje wydarzenia historyczne, jakimi były: wybór Josepha Ratzingera w 2005 roku na papieża (Benedykta XVI), jego abdykacja w 2013 roku i wybór kolejnego – Jorgego Bergoglia (obecnego papieża Franciszka), posługując się też autentycznymi życiorysami tych postaci. Jednak to wszystko jest tylko tłem dla historii rozmów obydwu duchownych. Film opowiada o argentyńskim kardynale Bergogliu, który zmęczony i mocno zawiedziony obcym mu kierunkiem obranym przez Kościół Katolicki, jedzie spotkać się z papieżem Benedyktem XVI, prosząc go, by ten pozwolił mu przejść na emeryturę. Ich (z początku niezwykle burzliwa) dyskusja trwa w sumie dwa dni i przybiera kompletnie nieoczekiwany obrót.
Myślę, że dużym błędem w odbiorze tego filmu (niesłusznie nazywanego przez niektóre źródła „komedią”) jest próba ustalenia, do którego dokładnie momentu pokazuje nam on fakty, a od którego fikcję. Błędem jest też w związku z tym oczekiwanie, że „ociepli” on wizerunek Kościoła, czy właśnie wyraźnie napiętnuje jego grzechy główne (a z wynikającymi z takich oczekiwań zarzutami się spotkałam). Tak nastawionym odbiorcom umyka wtedy bardzo ważna sprawa – dzieło filmowe jest przede wszystkim sztuką, formą artystyczną, a nie reportażem (który, notabene, też może mieć artystyczne walory, ale nie musi).
„Dwóch papieży” z szerokich ujęć pełnych wielu postaci (sceny z konklawe to zapierające dech w piersiach arcydzieła) szybko i płynnie przechodzi w intymny dialog głównych bohaterów. Dialog dwóch skrajnie różnych osób, które łączy właściwie tylko głęboka wiara w Boga i swoją wizję kościoła. Film we wzruszający sposób przypomina, że niezależnie od tego, czy podzielamy poglądy swoich rozmówców, czy nie (może nawet zwłaszcza, jeśli nie), każdy dialog z drugim człowiekiem, każda podjęta próba poznania go, coś w nas zostawia, jakoś na nas wpływa, odciska na nas piętno, zmienia nas. W ogóle nie mam tu na myśli dawania się przekonać, mam na myśli wielką wartość płynącą z poznania innego, obcego nam stanowiska (z którym nadal, koniec końców, wcale nie musimy się zgadzać). Często zapominamy dziś o tej prawdzie, skupiając się na przekonywaniu do swoich racji wszystkich wokół i tracąc coś bardzo cennego – otwarcie się na drugiego człowieka. „Dwóch papieży” przez swoje przesłanie jest filmem niesłychanie uniwersalnym, wcale niezamykającym się w tematyce kościelnej czy religijnej (akcja mogłaby się z powodzenie toczyć w każdym innym środowisku).
Na uwagę zasługuje też muzyka – zarówno wspaniała ścieżka dźwiękowa Bryce’a Dessnera, jak i znakomicie wplecione w treść filmu utwory rozrywkowe (np. wzruszające fragmenty wokaliz Bobby’ego McFerrina czy moja ukochana wersja „Blackbird” Beatlesów w wykonaniu zespołu The King’s Singers).

ZWIASTUN:

„W deszczowy dzień w Nowym Jorku”

scenariusz: Woody Allen
reżyseria: Woody Allen
gatunek: komedia
produkcja: USA
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: A Rainy Day in New York
pełny opis filmu wraz z obsadą

„W deszczowy dzień w Nowym Jorku” opowiada o parze studentów Uniwersytetu w Pensylwanii, która przyjeżdża na weekend do Nowego Jorku. Ashleigh (Elle Fanning) ma do przeprowadzenia wywiad z wybitnym reżyserem do uczelnianej gazetki, a jej chłopak Gatsby (w tej roli znakomity Timothée Chalamet) towarzyszy jej w wyprawie do miasta, z którego sam pochodzi. Romantyczny weekend (z pracą Ashleigh w tle) szybko jednak wymyka się spod kontroli, nic nie dzieje się zgodnie z wytyczonym wcześniej planem, przedziwne sploty wydarzeń pomagają każdemu z dwojga skonfrontować się z samym sobą, a do tego wszystkiego jeszcze zaczynają się gromadzić deszczowe chmury… nie tylko zresztą nad Nowym Jorkiem. Nie sposób tu nie wspomnieć o rewelacyjnej Selenie Gomez, która wydaje się wręcz stworzona do roli filmowej Shannon – spotkanej po latach zadziornej, sarkastycznej, choć w głębi duszy delikatnej i wrażliwej dawnej znajomej Gatsby’ego. Hipnotyzujące połączenie jej dziecięcej urody i dojrzałego, ponętnego głosu zachwyca!
Kiedy z ogromną przyjemnością obejrzałam najnowsze dzieło Woody’ego Allena, a potem przeczytałam jego druzgocące recenzje w prasie zagranicznej, zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno wybraliśmy się z ich autorami na ten sam film. Mam, już od lat, ogromną słabość do Allena. Oczywiście, że jego wcześniejsze produkcje (w których sam grał) różnią się od tych z późniejszego okresu jego twórczości, ale czy można z tego czynić zarzut? Co najmniej dziwnym byłoby, gdyby przez wszystkie te lata tworzył w taki sam sposób. Mnie tak samo bawi stary Allen, jak i nowy, choć oczywiście mam zarówno swoje ulubione („Annie Hall”, „Zelig”, „Tajemnica morderstwa na Manhattanie”, „Wszyscy mówią: kocham cię”, „Drobne cwaniaczki”, „Co nas kręci, co nas podnieca”), jak i lubiane mniej („Bananowy czubek”, „Purpurowa róża z Kairu”, „Mężowie i żony”, „Vicky Cristina Barcelona”) pozycje. To, co niewątpliwie łączy wszystkie dzieła reżysera i jest jego znakiem rozpoznawczym (oprócz klimatycznego jazzu i zawsze tego samego fontu w czołówkach) to charakterystyczna narracja – przegadana, przeintelektualizowana i jedyna w swoim rodzaju.  Nieważne kto gra główną męską rolę, choćby był najatrakcyjniejszym mężczyzną pod słońcem, już po pierwszej wypowiedzianej kwestii, nie da się nie rozpoznać w nim na ekranie Woody’ego.
„W deszczowy dzień w Nowym Jorku” wydaje mi się właśnie jednym z lepszych filmów Allena ostatniej dekady. Lekki, uroczy, inteligentny, momentami niesamowicie zabawny i pełen zaskakujących zwrotów akcji, pozwala widzom całkowicie oderwać się od codziennej rzeczywistości. No i nikt tak poetycko nie oprowadza po Nowym Jorku, jak Woody Allen. Zwłaszcza w deszczowy dzień.

ZWIASTUN:

„Podły, okrutny, zły”

scenariusz: Michael Werwie
reżyseria:
Joe Berlinger
gatunek: biograficzny, kryminał
produkcja: USA
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: Extremely Wicked, Shockingly Evil and Vile
pełny opis filmu wraz z obsadą

Jak już kiedyś wspominałam, Ted Bundy zdecydowanie nie należy do moich ulubionych morderców (jeżeli w ogóle można tak powiedzieć). Urokliwy, czarujący psychopata, gwałciciel, morderca oraz nekrofil, mający na swoim koncie około dwudziestu zidentyfikowanych ofiar (choć istnieją poważne przesłanki mówiące o tym, że mogło być ich nawet kilka razy więcej) stał się w pewnym momencie gwiazdą, idolem oraz ulubieńcem Ameryki. Pisząc, że nigdy nie miałam do niego słabości, miałam na myśli jego irytujący urok osobisty i autentyczny manipulacyjny talent. Brawurowo rozegrał swój ostatni wywiad przed wykonaniem na nim kary śmierci. Przyznał w nim, że całemu złu (zarówno jego, jak i wszystkich obserwowanych przez niego najcięższych morderców i gwałcicieli) winna jest… pornografia. Prawie mu uwierzyłam, gdyby nie to, że wywiad przeprowadzał James Dobson – psycholog, założyciel chrześcijańskiej organizacji „Focus on the Family”, a prywatnie ogromny przeciwnik pornografii. Na niecałą dobę przed śmiercią Bundy odegrał oscarową rolę życia, m.in. wzruszająco perfekcyjnie kłamiąc o zdrowej i kochającej się rodzinie, w której dorastał (w rzeczywistości nigdy nie poznał swojego biologicznego ojca, matka zmieniała wersje na jego temat, jednak istnieją przesłanki mówiące o tym, że mógł być owocem kazirodczego związku swojej matki i dziadka, którego wraz z babcią uważał przez pierwsze lata życia za biologicznych rodziców, a matkę – swoją za siostrę, więc raczej daleko tym relacjom do zupełnie zdrowych).
Niezależnie od prywatnych morderczych preferencji, informacja o tym, że ma powstać film „Podły, okrutny, zły” ogromnie mnie ucieszyła. Czekałam na jego wejście do kin, zachwycona m.in. pomysłem obsadzenia w roli głównej ślicznego w anielski wręcz sposób (i bardzo wizualnie podobnego do Teda) Zaca Efrona. Nie miałam jednak jasności, na co zostanie postawiony nacisk: na bestialstwo dokonanych przez Bundy’ego zbrodni, na dochodzenie jego oskarżycieli do prawdy, czy może na jego życie prywatne (a jeśli właśnie na nie, to na które z dwóch równoległych). W dwóch pierwszych przypadkach przeczuwałam zagrożenie powstania filmu efekciarskiego i niewnoszącego żadnej nowej jakości do kinematografii światowej. Bardzo mnie więc ujęło, że Joe Berlinger i Michael Werwie stworzyli dzieło nietuzinkowe, oryginalne i  opowiadające bardzo trudną i złożoną historię skomplikowanych relacji międzyludzkich, gdzie w grę wchodzi osobowość psychopatyczna ze skłonnościami do chronicznego kłamania. Warto tu też wspomnieć o tym, jak cudownie „Podły, okrutny, zły” osadzony jest w latach 70.; czasy, które przestawia są ukazane niebywale realistycznie nie tylko przez fantastyczną scenografię i charakteryzację bohaterów, ale także (chyba, takie miałam odczucie, jako laik) sam montaż i sposób kręcenia.
Choć gdzieś w tle dowiadujemy się o kolejnych zbrodniach Bundy’ego, jednak osią filmu pozostaje trudna i niebywale toksyczna miłość (czy miłość na pewno?) Teda i jego wieloletniej partnerki Elizabeth Kloepfer (w tej roli zachwycająca Lily Collins). Kiedy jakakolwiek relacja oparta jest od początku na kłamstwie, nie może być mowy o jej powodzeniu. Co jednak, kiedy na tak fatalnym, powiedziałabym nawet, „anty-fundamencie” wyrośnie nagle coś rzeczywiście pięknego i – wydawałoby się – wartościowego? Jak żyć ze świadomością, że wszystko, co nas przez dłuższy czas budowało, nie było prawdziwe? Należy oczywiście zaznaczyć, że relacja ta była oparta na kłamstwie tylko jednej ze stron. Elizabeth Kloepfer – ciepła, wspaniała, ale też troszkę zagubiona młodziutka kobieta z malutkim dzieckiem – kiedy poznała Teda Bundy’ego, wpadła po uszy. Stanął przed nią mężczyzna pod każdym względem idealny: szarmancki, delikatny, pełen szacunku, wpatrzony w nią i zachwycony tym, co widzi, bez reszty. To nie była bestia, opisywana później w prasie jako jeden z najgroźniejszych przestępców swoich czasów, tylko wrażliwy, fantastyczny chłopak, o którym nawet nie śmiała marzyć. Nie był to też przelotny romans. Bardzo szybko zrozumiała, że ma w Tedzie przyjaciela, partnera, wsparcie, doskonałego i ujmującego opiekuna dla swojego dziecka. Tym trudniej było się jej zmierzyć z drugą stroną jego osobowości, o której nie miała pojęcia i która była całkowitym zaprzeczeniem tego, czym zdawał się dotychczas być.
Film doskonale ukazuje jak toksyczność jednej osoby wpływa na życia wszystkich ludzi dookoła, jak wiele krzywdy potrafi wyrządzić; i w przypadku Teda Bundy’ego, abstrahując już nawet od samych ofiar i ich rodzin, bo to przecież zupełnie oczywiste.
„Podły, okrutny, zły” to nieprzewidywalny, trzymający w napięciu, a równocześnie bardzo poetycki i artystyczny obraz wart obejrzenia (polecam zobaczenie napisów do samego końca)!

ZWIASTUN:

„Powrót Bena”

scenariusz: Peter Hedges
reżyseria: Peter Hedges
gatunek: dramat
produkcja: USA
rok powstania: 2018
oryginalny tytuł: Ben Is Back
pełny opis filmu wraz z obsadą

„Powrót Bena” to historia miłości rodzica do uzależnionego dziecka, skojarzenie z „Moim pięknym synem” wydaje się więc nieuniknione. Ten drugi film opowiada jednak o relacji ojca z synem zarówno podczas odwyków tegoż, jak i okresów pomiędzy nimi, natomiast „Powrót Bena” traktuje o matczynej miłości do syna, który stawia swoje pierwsze kroki w trzeźwości, a swój największy koszmar wydaje się mieć już za sobą. Główną problematyką filmu jest zatem żmudna praca obojga nad odbudową zawiedzionego zaufania, odnalezieniem się w nowych rolach: Ben w roli czystego i odpowiedzialnego syna, a jego matka, Holly (doskonała Julia Roberts) w roli silnej kobiety, która uporała się ze swoim współuzależnieniem i nauczyła pomagać w sposób mądry, czasem – jeśli wymaga tego sytuacja – nawet bezwzględny.
Potraktowanie tematu od strony nauczenia się nowych ról, w które wchodzą członkowie rodziny uzależnionej osoby po terapii, mogłoby zaowocować znakomitym filmem, zwłaszcza z tak wspaniale dobraną obsadą, coś jednak w pewnym momencie się posypało. Nie mam tu na myśli nawet samej fabuły, która od połowy filmu podryfowała w nieznane i kompletnie się oderwała od całkiem zgrabnego początku. Mam na myśli męczące mnie przez cały czas wrażenie, że ten obraz nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością (co nie byłoby przecież zarzutem), natomiast bardzo się na udawanie bycia prawdopodobnym sili. Trudno mi pisać o niewątpliwie dobrej grze Lucasa Hedgesa (odtwórcy Bena), ponieważ nie przekonuje mnie jego postać. A nie przekonuje mnie ona, ponieważ wydaje mi się, że nie jest najlepiej napisana.
Nie twierdzę, że ludzie z narkotyków nie wychodzą. Nie twierdzę, że nie mogą swojego życia radykalnie zmienić na lepsze, jednak nie umiem się pozbyć odczucia, że ktoś nam opowiada o świecie, którego sam dobrze nie zna (lub zna, ale z książek i filmów, nie zaś prawdziwego życia).  Być może przemawia przeze mnie wrażenie, jakie na mnie zrobił niedawno obejrzany „Mój piękny syn”, być może – osobiste doświadczenia (wiem z autopsji, jak wygląda opieka nad narkomanem).
Tak czy tak – jedna, choć doskonała, Julia Roberts filmowego arcydzieła nie czyni. Niestety…

ZWIASTUN:

„Mój piękny syn”

scenariusz: Luke Davies,
Felix Van Groeningen
reżyseria: Felix Van Groeningen
gatunek: dramat
produkcja: USA
rok powstania: 2018
oryginalny tytuł: Beautiful Boy
pełny opis filmu wraz z obsadą

„Mój piękny syn” to oparta na faktach wstrząsająca opowieść o miłości ojca i syna, i próbie, na którą została wystawiona.
Nic Sheff (w tej roli fenomenalny Timothée Chalamet) jest idealnym synem dla mądrego rodzica: to inteligentny, dociekliwy, kulturalny, wrażliwy, delikatny, dobry, czuły, utalentowany chłopak. Przez rodzinne zawirowania mieszka ze swoim ojcem i jego nową rodziną, jednak ma bardzo dobry kontakt zarówno z obojgiem swoich rodziców, jak i nową żoną i dziećmi ojca. Powiedzieć, że jego relacja z tatą Davidem (rewelacyjny Steve Carell) jest bardzo dobra, to nic nie powiedzieć. Więź, jaką udało im się nawiązać, wzajemne zrozumienie, wielka przyjaźń (przy równoczesnym braku rozmywania roli ojca, co rzadko kiedy udaje się połączyć), zaufanie, bezwarunkowa miłość z obydwu tak naprawdę stron, to wielki i niesłychanie cenny skarb, jaki mają. Obaj zdają sobie z tego zresztą sprawę.
Nagle na ich drodze wyrasta problem – narkotyki, od których Nic się uzależnia. Film doskonale pokazuje, że wbrew powszechnej opinii, uzależnienie wcale nie musi się narodzić w warunkach patologicznych (często tak bywa, jednak nie ma na to reguły), do patologii jednak zawsze prowadzi. Tak często powtarzane frazy o tym, że chory musi sięgnąć dna, by móc się od niego odbić, lub że nie można mu pomóc, póki sam nie uświadomi sobie, że tej pomocy potrzebuje, to nie tylko puste słowa. To bolesna dla wszystkich, którzy muszą przez taki koszmar przechodzić, prawda. Zwłaszcza trudno osobom, które nigdy wcześniej się z uzależnieniem nie spotkały (takim jak ojciec Nica), zrozumieć, że otumaniony używkami, wyniszczający sobie mózg bliski człowiek kiedykolwiek będzie na tyle przytomny, by być świadomym tego, że potrzebuje pomocy. Tymczasem najlepsze, co można dla uzależnionego zrobić, wydaje się stać w sprzeczności z naturalnymi ludzkimi odruchami miłości.
„Mój piękny syn” stawia więc bardzo ważne pytanie o granice miłości. Gdzie się znajdują i jak ważne jest, by ich nie rozmywać, choć czasem myślimy, że pęknie nam serce. Dla mnie wstrząsające były powody, dla których Nic chciał brać (tak, celowo piszę „chciał”, bo choć w pewnym momencie oczywiście również brać musiał, jednak największym problemem było to, że wolał narkotykowy świat od tego przeżywanego w trzeźwości). Wstrząsające było również uświadomienie sobie, że tak wydawałoby się opanowany i racjonalny David wpadł w pewnym momencie w sidła współuzależnienia. Choć często ta prawda rodzi nasz bunt, jednak w dorosłym życiu każdy z nas może (i musi) odpowiadać tylko i wyłącznie za siebie.
Na wspomnienie zasługuje też ciekawy sposób ukazywania fabuły w nie zawsze chronologicznym porządku oraz znakomita muzyka przeplatana idealnie dobranymi utworami od piosenek grupy Massive Atack, Nirvany, Davida Bowie’go, przez Sigur Ros, Johna Lennona, Aphex Twin po III Symfonię Henryka Mikołaja Góreckiego.

ZWIASTUN:

P.S. Myśląc o tym filmie, nie mogę się uwolnić od tekstu piosenki „Too Much Love Will Kill You” przejmująco zaśpiewanej przez Freddie’go Mercury’ego.