W piątek 12 listopada, odbył się milczący protest pod nazwą Łańcuch siostrzeństwa zainicjowany przez Strajk Kobiet Podhale. Związaliśmy się wszyscy (Strajk Kobiet Podhale tworzą nie tylko kobiety) czerwoną wstążką, trzymając w milczeniu transparenty oraz zbierając podpisy pod projektem ustawy „Legalna aborcja. Bez kompromisów”. Głównym powodem naszego wyjścia na ulicę była oczywiście tragiczna historia Izy z Pszczyny oraz wszystkich pozostałych kobiet, które straciły życie w wyniku zaniedbań sparaliżowanych zmieniającym się prawem lekarzy.
#AniJednejWięcej
Nie wszyscy zdają sobie chyba sprawę z tego, że zaostrzenie prawa aborcyjnego uderza nie tylko w kobiety, które chcą usunąć niechcianą ciążę. Zaostrzenie prawa aborcyjnego uderza także w kobiety, które pragną w ciążę zajść i nie mieć utrudnionego dostępu do niezbędnych przecież badań prenatalnych. Wreszcie uderza też w kobiety noszące w sobie płód uszkodzony i chory. Przez „zaostrzenie prawa aborcyjnego” rozumiem nie tylko dążenia polityków do wprowadzenia nieludzkiego i bestialskiego całkowitego zakazu aborcji, ale również gigantyczną presję, jaką wywierają na lekarzy, którzy, będąc pod nią, popełniają błędy. (Tym przypadkiem była m.in. tragiczna historia Izabeli z Pszczyny.) Ta sytuacja to paraliż polskiej ginekologii, w związku z czym żadna kobieta nie powinna czuć się w tym kraju bezpieczna nawet, jeśli uważa, że problem jej nie dotyczy. Niestety dotyczy.
W swoim ostatnim tekście „Złe wychowanie” napisałam, że umiem zrozumieć rozterki moralne ginekologa, który będąc, jako człowiek, zadeklarowanym przeciwnikiem aborcji, musi ją wykonać. (Napisałam równocześnie też, że jeśli nie potrafi swoich przekonań oddzielić od wynikających z wyboru specjalizacji obowiązków – do czego są zdolni tylko nieliczni – nie powinien zostawać ginekologiem.) Absolutnie jednak nie ma we mnie zgody na narzucanie swoich przekonań innym ludziom. Trudność, którą rozumiem, widziałam w konieczności wykonania tego zabiegu komuś, a nie w konieczności pogodzenia się z tym, że inni ludzie mają odmienne przekonania i chcą postępować zgodnie z nimi. Osobiście znam wielu przeciwników aborcji i ani jednej osoby, która byłaby jej zwolennikiem – ludzie opowiadający się za prawem do legalnej aborcji są zwolennikami prawa do wolnego i świadomego wyboru.
Na przestrzeni lat moje podejście do tematu aborcji (czysto zresztą teoretyczne, bo nigdy nie dotyczył ani mnie, ani moich najbliższych) się zmieniało. Dziś, przy całkowitym zrozumieniu dla tych, którzy powtarzają, że problem jest złożony i bardzo trudny, podpisuję się pod wszystkimi postulatami ustawy obywatelskiej „Legalna aborcja. Bez kompromisów”, która zapewniłaby „prawo do bezpiecznego przerywania ciąży do 12. tygodnia, a w szczególnych przypadkach także po 12. tygodniu”. Obszarem, który mamy do zagospodarowania naszymi przekonaniami religijnymi i światopoglądowymi (w wyniku których np. personifikujemy płód) jest tylko i wyłącznie nasze własne życie. Legalna aborcja to przede wszystkim wolność wyboru (a nie nakaz aborcji dla tych, którzy chcą rodzić, w tym też bardzo chore dzieci). Legalna aborcja to również zmniejszenie szarej strefy i zwiększenie bezpieczeństwa kobiet, które z przeróżnych, na ogół bardzo dramatycznych powodów się na aborcję decydują.
Historia kołem się toczy i znamy z niej nie tylko pomysły segregacyjne Adolfa Hitlera (co niestety wyborcom partii obecnie rządzącej ciągle nie zapala w głowie czerwonej lampki), ale również rządy Nicolae Ceaușescu. Dyktator i prezydent Rumunii (1967 – 1989) wprowadził w połowie lat 80. całkowity zakaz i aborcji, i antykoncepcji, a dodatkowo nakaz urodzenia najpierw czwórki, a potem już piątki dzieci. Dostęp do antykoncepcji, a ściślej wyłącznie prezerwatyw, miały kobiety po czterdziestym piątym roku życia (bo mogłyby urodzić dzieci chore) oraz te, które „wyrobiły normę”, rodząc najpierw czworo, a potem pięcioro dzieci. Jaki był efekt zmuszania kobiet do rodzenia? Jedne się okaleczały, żeby poronić, ryzykując oczywiście swoim zdrowiem, często też życiem oraz karą pozbawienia wolności, a inne karnie rodziły tyle dzieci, ile było trzeba, po czym… oddawały wszystkie. To dosyć wyraźnie pokazuje, że nie da się zmusić kobiety do urodzenia, zatrzymania i pokochania dziecka, którego nie chce. Domy dziecka w Rumunii były w tym czasie przepełnione, a warunki w nich panujące – tragiczne. Dzieci w pewnym momencie zamiast imion dostawały numery. Nie wszystkie miały nawet jakiekolwiek szanse, by przeżyć. Efektem tej zbrodniczej polityki było całe pokolenie niechcianych ludzi obarczonych ogromnymi traumami.
Od 2000 roku amerykańscy i rumuńscy naukowcy związani z Bucharest Early Intervention Project badali mózgi u 136 dzieci w 30. miesiącu życia, 42. miesiącu, a następnie w wieku 4, 8, 12 i 15 lat. Według wyników u dzieci dorastających w placówkach państwowych iloraz inteligencji był średnio o 2-3 odchylenia standardowe niższy od dzieci wychowanych w normalnych rodzinach.
– „Effect of Early Institutionalization and Foster Care on Long-term White Matter Development” jamanetwork.com, 2015
Skoro partia obecnie rządząca obiera podobny kierunek (choć Ceaușescu za poddanie się aborcji przywidywał maksymalnie „tylko” dwa lata więzienia), niech przypomni sobie jedyny jasny punkt tej historii, czyli to, jak Ceaușescu skończył. Rozliczymy was!
Mężczyzn zapraszamy –
seksizmowi dziękujemy
jeden z wielu transparentów, które Strajk Kobiet Podhale rozwiesił przy Oczku Wodnym w Zakopanem 8 marca, przedstawiających internetową wymianę uprzejmości z okazji Dnia Kobiet
Kiedy zbieraliśmy podpisy pod projektem ustawy „Legalna aborcja. Bez kompromisów”, wielu mężczyzn pytało z pewną nieśmiałością, czy – mimo że to Łańcuch siostrzeństwa i sprawa dotycząca przede wszystkim kobiet – również mogą się podpisać. Po pierwsze naturalnie, że tak! Po drugie odrobinę zaniepokoiło mnie to, że jeszcze nie dla wszystkich jest to oczywiste. Kwestie zarówno bezpiecznego prowadzenia ciąży, jak i możliwości jej usunięcia nie dotyczą wyłącznie kobiet. Zaostrzenie prawa aborcyjnego uderza przede wszystkim w nie, ale mają na ogół w swoim otoczeniu kochających, wspierających i martwiących się o nie partnerów, ojców, braci, przyjaciół. Oni też mają przecież prawo głosu w tej sprawie! Jako feministka wyznaję równość i myślę, że wbrew pozorom niewiele jest problemów dotyczących tylko kobiet albo tylko mężczyzn. Współistniejemy ze sobą. Jeśli jest w nas choć odrobina empatii, problemy ludzi innej płci, orientacji czy rasy nie powinny być nam obojętne.
Choć sytuacje, które chcę opisać, wydarzyły się tylko dwa razy i prawdopodobnie nie wynikały ze złej woli (dodatkowo obaj ich bohaterowie podpisali projekt, co mogłoby się wydawać najistotniejsze), jednak wydają mi się warte poruszenia, bo pokazują, że jest jeszcze trochę do zrobienia w kwestii uwrażliwiania społeczeństwa na problem seksizmu. Myślę, że prawienie komplementów komuś, kogo nie znamy, jest zawsze dosyć ryzykowne. Sama akurat nie mam problemu z przyjmowaniem komplementów od obcych (jeśli nie przekraczają moich granic), jednak kiedy nieznajomy mężczyzna informuje nas, że podpisze się pod czymś tak ważnym, jak projekt ustawy dotyczącej dostępu do aborcji „bo takie ładne panie podpisy zbierają”, to po pierwsze ogarnia mnie panika, kogo do zbierania podpisów wytypuje Ordo Iuris i czy pan nie znajdzie się kiedyś w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, a po drugie… to jeden z gorszych powodów. Drugi pan wszedł z nami w dyskusję, tłumacząc, że podpisuje się z pełnym przekonaniem, ale że przyciągnięcie jego uwagi naszą aparycją jest jak dobry chwyt marketingowy i on to szanuje. Od razu przypomniała mi się moja niedawna wizyta w jednym ze sklepów z artykułami budowlanymi, gdzie gładź szpachlową czy inną szlifierkę stołową reklamował plakat z panią w bikini, zupełnie jak w czasach, kiedy miałam lat siedem. Sęk w tym, że posiadanie seksapilu jest niezależne od płci. Mężczyźni nie pociągają może heteroseksualnych mężczyzn, ale pociągają heteroseksualne kobiety i również mogliby z powodzeniem być uprzedmiatawiani i sprowadzani do swojej nieraz kuszącej aparycji przez kobiety na ulicach, a jednak (przynajmniej w większości) nie są. Jeśli nie mamy pewności, czy coś jest seksistowskie, czy nie jest – zamieńmy płcie rolami. Jak odebralibyśmy kobietę, która dołoży się do zbiórki na chore dziecko, bo taki przystojny pan zbiera pieniądze? Mam nadzieję, że źle, bo jedno i drugie zachowanie jest zwyczajnie nie na miejscu.
(Inna sprawa, że nasze strajki są dla mnie jedyną okazją, kiedy mogę usłyszeć, że jestem brzydka oraz seksualnie odpychająca, więc nie dam sobie tego tak łatwo odebrać!)
Dobra zmiana
fot. Strajk Kobiet Podhale
Lecz ludzi dobrej woli jest więcej – śpiewał Czesław Niemen, a ja podchodziłam do tych słów zawsze ze sporą rezerwą (zresztą nie bez powodu – 60% Polaków popiera haniebną politykę partii obecnie rządzącej wobec osób na białoruskiej granicy). W piątek jednak moje serce urosło, kiedy patrzyłam na zapał, z jakim ludzie – dowiadując się, czego dotyczy projekt ustawy – rzucali się do składania swoich podpisów. Jeszcze rok temu spotykaliśmy się z dużym oporem, jaki wywoływał w społeczeństwie postulat Ogólnopolskiego Strajku Kobiet o dostęp do aborcji w każdym przypadku. Nierzadko słyszeliśmy, że choć nasza działalność na Podhalu bardzo się ludziom podoba, to jednak kwestie aborcyjne sprawiają, że nie mogą nas oni w pełni wspierać. Dziś słowo „aborcja” wypowiadane przez nas z lekkim niepokojem o to, jak zostanie przyjęte, uruchamiało w większości przechodniów ogromną życzliwość i chęć zmienienia czegoś w tym kraju. To niesłychanie budujące.
Do tego, by projekt ustawy został przyjęty pod głosowanie potrzeba 100000 podpisów. Te już dawno zostały zebrane. Zbieramy teraz kolejne, żeby zrobić wrażenie liczbą. Czy mamy nadzieję, że ustawa wejdzie w życie? Chyba już nie mamy. Czy wierzymy w sens naszych działań? Tak. Nawet najgorsze rządy kiedyś przeminą (te, zostawiając całe społeczeństwo z gigantycznymi długami i tragicznymi konsekwencjami wszystkich fatalnych, podejmowanych beztrosko decyzji), a budowę społeczeństwa obywatelskiego trzeba zacząć już teraz. Oddolnie.
Nigdy nie marzyłam o ślubnej sukni, rycerzu, który przybędzie na białym koniu czy miłości, która mnie dopełni. (Może dlatego, że miałam mądrego ojca.) Nie czytywałam romansideł, a ostatnia miłość bez wzajemności (i wszelkie dramaty z nią związane) wydarzyła mi się w siódmej klasie podstawówki. Miałam więc nadzieję, że cała ta pretensjonalna, znienawidzona przeze mnie (bo kojarząca mi się ze słabością) romantyczność ominęła mnie szerokim łukiem, aż tu nagle wjechał cały na biało Vladimir Nabokov i rozłożył mnie na łopatki „Lolitą”. (Temu, jak bardzo mnie ta książka ukształtowała, mogłabym poświęcić cały oddzielny wpis i być może nawet kiedyś poświęcę.) Że doskonała literatura na wrażliwych ludzi wpływa, nie jest niczym odkrywczym. Mnie zaniepokoiła jednak siła, z jaką oddziaływały na mnie historie miłości niemożliwych do zrealizowania (podobnie miałam z mniej może wybitnym, ale intrygującym filmem „Skaza”). Nabokov jedynie poruszył we mnie strunę, o której istnieniu nie miałam pojęcia. Od tej pory aż do swojej pierwszej terapii, zdołałam wylać rzeki łez po usłyszeniu o jakiejkolwiek wielkiej nieszczęśliwej miłości, utwierdzając się tym samym w kłamliwym przekonaniu, że prawdziwe uczucie wiąże się z bólem, trudnościami, koniecznością ukrywania się przed światem oraz poświęceniem tego, co dla nas ważne w imię czegoś wyższego. Takie spojrzenie zresztą doskonale wpisywało się w moją ówczesną religijność. Czy wchodząc z taką wizją miłości w dorosłe życie, lądowałam w toksycznych związkach? Oczywiście! Lądowałam w nich też z kilku innych powodów, które kiedyś być może opiszę, ale idealizacja miłości z pewnością była jednym z elementów składowych.
Idealizowanie miłości
fot. Marianna Patkowska
Kiedy mówimy o idealizacji, na ogół mamy na myśli upiększanie czegoś, co z natury rzeczy jest brzydsze niż byśmy chcieli. W kwestii miłości pojawia się pewien problem, bo choć sama w sobie jest idealna, jednak ukazanie jej właśnie taką, jaka jest, nie posiada aż tak medialnego potencjału, jak wszelkie sytuacje toksyczne. Innymi słowy łatwiej wycisnąć łzy np. historią o pożądaniu, któremu ulega dwoje ludzi uwikłanych już w jakieś zobowiązania i dryfuje tak, krzywdząc samych siebie i wszystkich dookoła oraz napawając się tym, jak bardzo niemożliwa przydarzyła im się miłość niż historią o zauważeniu i odłożeniu na chwilę na boczny tor pożądania, całkowitym przemeblowaniu przez jedną ze stron życia, które wykluczało wejście w romans, a potem rozpoczęcie codziennej, nieraz ciężkiej pracy nad nowym związkiem (to ostatnie to zresztą moja historia). Miłość wyklucza ból, zazdrość czy poświęcenie. Nie chcę przez to powiedzieć, że w związkach, w których się przytrafiają nie ma miłości, tylko, że ich źródło nie tkwi w niej. Dzisiaj głęboko wierzę w to, że zdrowy związek jest wyższym poziomem miłości własnej. Ci, którzy nie potrafią kochać samych siebie, nigdy nie stworzą zdrowej relacji z drugim człowiekiem. Nie ma na to szans. Ktoś, kto nie kocha samego siebie, decydując się na związek z drugą osobą, trochę jak by zaczynał naukę zupełnie nowego języka od poziomu C2. Nie da się, nawet jeśli jakieś zagadnienia przypadkiem zdoła opanować. Obserwujemy z Partnerem w naszym związku, że wszelkie pojawiające się w nim trudności są zawsze bezpośrednim skutkiem problemów każdego z nas w relacji z samym sobą. (Na pewno pomaga samoświadomość oraz fakt, że jesteśmy w procesie terapii.) Zawsze wchodzi się w związek z jakimś bagażem. I są to nie tylko trudne doświadczenia z poprzednich relacji, ale też to, czym zostaliśmy obarczeni w dzieciństwie. Naszą rolą jest się z tym uporać. Przerzucanie odpowiedzialności na drugą stronę i zdejmowanie jej z siebie jest pierwszym krokiem do uśmiercenia nawet największej miłości. Czy nie można pracować wspólnie nad demonami jednej strony? Oczywiście, że można! Trzeba jednak cały czas mieć świadomość, co jest czyim problemem i kto komu pomaga. To niesłychanie ważne. (Sama leczę teraz swoje lęki farmakologicznie oraz terapią i wiem, że bez niewyobrażalnego wsparcia Partnera, byłoby mi znacznie trudniej, jednak te granice, które nie pozwalają mi przerzucać na niego odpowiedzialności za to, co jest moje, jego chronią, a mi bardzo pomagają.)
Niedawno po raz kolejny usłyszałam piosenkę „Spijam z twoich ust” Moniki Urlik i to było dla mnie jak spotkanie z dawną sobą, wzruszającą się tym, co wyniszczające i toksyczne. Dziś moje uczucia są ze sobą sprzeczne, bo z jednej strony warsztatowy kunszt Moniki Urlik, jej muzykalność, frazowanie, umiejętność zbudowania historii i ciekawej urody głos, a do tego bardzo zgrabnie napisana piosenka, robią na mnie po prostu duże wrażenie. Z drugiej zaś strony, wsłuchując się w tekst, widzę konieczność długiej terapii dla obojga jej bohaterów. Piosenka opowiada o kobiecie beznadziejnie zakochanej w mężczyźnie, który jest z kolei beznadziejnie zakochany w innej kobiecie. Relacja między nimi, o ile dobrze rozumiem fragment:
Spijam z twoich ust me ciało,
Ścieram z siebie oddech twój,
Kiedy będzie ciebie mało,
odegram najdrobniejszy ruch…
nie jest jednak platoniczna. Obiektywnie patrząc, punkt, w którym znajdują się główni bohaterowie, nie jest najlepszą sytuacją wyjściową do pójścia ze sobą do łóżka.
Idea wdzięczności za lekcje, jakie dostajemy od innych, ale też idea odpuszczania i niechowania w sobie urazy, którą staram się (z różnym skutkiem) praktykować, nie jest tym samym, co całkowite zespolenie się z obiektem naszych uczuć i patrzenie na świat przez pryzmat jego potrzeb, jak interpretuję z kolei ten fragment:
Odejdę tak,
żebyś nie bał się
Że kolejny raz ktoś zrani cię
Tak miało być,
Lecz nie będzie, wiem
Bo nikt w życiu twym
Nie zastąpi jej
To jedno wiedz i pamiętaj że
Ja byłam też
Badania potwierdzają, że doświadczenie rozstania jest dla wielu osób porównywalne z doświadczeniem żałoby. Niezależnie więc od tego, czy rozstajemy się w żalu i złości, czy polubownie i w szacunku, jest to czas, w którym musimy zadbać przede wszystkim o siebie i swoją stabilność emocjonalną. Nęcące – zwłaszcza dla tych, którzy mają w siebie mały wgląd – wydaje się wtedy skupienie całej swojej energii na partnerze, z którym się rozstajemy. Jeśli w niezgodzie, to utyskując na niego, jeśli w zgodzie – próbując zdjąć z niego ciężar rozstania. W każdym z tych punktów kiedyś byłam i wiem, że są w równym stopniu wyniszczające, bo oddalają nas od samych siebie wtedy, kiedy najbardziej zaopiekowania się sobą potrzebujemy. Mnie udało się przełamać schemat dopiero, kiedy po którymś rozstaniu byłam na skraju załamania nerwowego, z czym poszłam na terapię. To był rzeczywiście krok w kierunku zrozumienia swoich emocji, z którymi konfrontacja może się wydawać na początku przerażająca. Czy jestem z perspektywy czasu wdzięczna osobie, która się do mojego ówczesnego stanu przyczyniła? Umiarkowanie. Czy jestem wdzięczna sobie za to, co z tym zrobiłam? Ogromnie!
Dlaczego tekst piosenki, do którego nota bene mam całkiem sporo językowych zastrzeżeń, mimo wszystko budzi we mnie jakieś niewyczyszczone resztki tęsknoty za stopieniem się z kimś w toksyczne jedno? Bo zostało to we mnie dawno temu wpojone i pozbycie się tego jest długim i żmudnym procesem.
Najlepszym komentarzem do tego, co mnie w piosence uwiera, czyli nadawania aury magii i głębi czemuś, co jest w gruncie rzeczy słabością (żebranie o miłość kogoś, w kim jej dla nas nie ma trudno nazwać siłą), będzie tu chyba mój ulubiony obrazek Andrzeja Mleczki, przedstawiający kopulujące na polanie łosie i obserwatorów, z których jeden stwierdza:
Oczywiście można powiedzieć, że jest to wielkie misterium przyrody.
Ale można po prostu powiedzieć, że pieprzą się łosie.
fot. Marianna Patkowska
Z miłości Cię wyzadręczę
fot. Marianna Patkowska
Jakiś czas temu przeczytałam wywiad z psychologiem i psychoterapeutą Wojciechem Eichelbergerem, który stwierdził, że mężczyźni:
zapytani o najważniejsze cechy ideału ich życiowej partnerki, jak jeden mąż wymieniają: opiekuńcza, kochająca, ciepła, wspierająca, wyrozumiała, doceniająca… Problem w tym, że są to cechy idealnej matki.
Dało mi to do myślenia. Burza, która jakiś czas później przetoczyła się przez instagramowy profil „Mum and the city”, kiedy Ilona spytała swoich obserwatorek, czy pakują swoich partnerów na wyjazd (i przy okazji zebrała swoje żniwa też w mojej prywatnej fejsbukowej przestrzeni, kiedy udostępniłam „argumenty” kobiet pakujących) uzmysłowiła mi, że spaczone myślenie o związku, które znakomicie zidentyfikował Wojciech Eichelberg, dotyka w tak samo dużym stopniu obydwie płcie. Okazuje się, że z jednej strony mamy tabuny mężczyzn, którzy, wyobrażając sobie partnerkę idealną, fantazjują o mamusi, a z drugiej mamy równie spore zastępy kobiet, które zamiast partnera poszukują synka, którego będzie można wyręczyć w większości prac, połajać, jeśli okaże się niegrzeczny oraz na którego będzie można ponarzekać z jego biologiczną matką. Można oczywiście stwierdzić, że skoro dwójka dorosłych ludzi ma taką fantazję, by stworzyć dysfunkcyjny związek oparty na naśladowaniu relacji, którą nigdy nie będzie, to niech sobie przecież żyją jak chcą. Taki argument pojawiał się bardzo często. Dlaczego się z nim nie zgadzam? Dlatego, że świadome zostanie ofiarą nieświadomie stosowanej przemocy (za chwilę tę kwestię rozwinę) nie zmienia faktu, że jest się ofiarą przemocy. Do tego często patrzą na to dzieci. Patrzą i powielają potem te wzorce, bo nie znają innych. Ale jak przeszliśmy od pakowania partnera do przemocy? Nakreślę kontekst.
Ilona, przy okazji ankiety skierowanej do swoich obserwatorów, w której pytała o podział ról w związku (co należy do którego partnera w heteroseksualnej relacji), zadała też pytanie, czyją domyślną rolą jest pakowanie dzieci na dłuższy wyjazd i przy okazji, czy partnerki pakują też swoich partnerów. Wyniki tej ankiety mnie zaszokowały, bo okazało się, że dla całkiem sporej grupy kobiet czymś absolutnie normalnym i wręcz oczywistym jest pakowanie dorosłego faceta na dwutygodniowe wczasy. I nie, nie mówimy tu o wybranych i przygotowanych przez niego rzeczach, które partnerka wkłada do walizki tak, by zmieściło się w niej jak najwięcej rzeczy. (To bym jeszcze rozumiała, bo jeśli w związku jedna osoba – niezależnie od płci zresztą – ma umiejętność dobrego pakowania, a do tego jeszcze lubi to robić, to miłe, kiedy chce się tym podzielić z wybrankiem serca.) Mówimy tu o całym procesie pakowania zaczynającym się od przemyślenia, co osobie pakowanej będzie na wyjazd potrzebne – czyli dokładnie tym, co się robi za dzieci… i to też przecież do jakiegoś momentu. Najbardziej przerażającymi argumentami (powtarzającymi się naprawdę często, również na moim prywatnym profilu) za takim zachowaniem były te o:
fatalnym, „wieśniackim” guście partnera, który gdyby wyszedł na wakacjach ubrany jak chce, „przyniósłby swojej partnerce wstyd”
jego nieporadności („mógłby zapomnieć najważniejszych rzeczy!”)
oraz mój ulubiony, że „jemu przecież wszystko jedno, a MNIE zależy”.
Ad 1 Stwierdzenie, że osoba, z którą jesteśmy może nam przynieść wstyd swoim wyglądem jest kuriozalne i przede wszystkim przemocowe. Związek nie uprawnia nas do przekraczania granic drugiej osoby i narzucania jej czegokolwiek. Jeśli coś nas w wyglądzie lub stylu partnera razi, to od tego jest rozmowa, żeby mu to zakomunikować i zastanowić się, czy i jakie kompromisy są w tej sytuacji możliwe. (Plus trzeba się oczywiście liczyć też z tym, że nie są.)
Ad 2 Jeśli pełnoletnia, posiadająca prawa wyborcze osoba zapakuje się na wyjazd źle, zapominając o ważnych rzeczach, najprawdopodobniej za drugim razem zapakuje się już dobrze. Albo trzecim. Ewentualnie czwartym.
Ad 3 Pisałam kiedyś o tym, że w związku są tak naprawdę trzy byty: ja, partner oraz my. Całkowitą odpowiedzialność ponosimy tylko za byt ja, połowiczną za byt my i absolutnie zerową za byt partner. To, że partnerowi wszystko jedno jak wygląda, nie oznacza wcale, że możemy go teraz dowolnie przebierać. Jeśli to nam zależy, żeby prezentował się w określony sposób, możemy ewentualnie spróbować rozwiązać to na polu my, mówiąc o naszych uczuciach i potrzebach.
Mój Partner oprócz tego, że nie przywiązuje tak dużej wagi do wyglądu jak ja (oboje szanujemy nawzajem swoje podejście, nie dewaluując żadnego z nich), ma jeszcze poważne uszkodzenie mózgu po wypadku, skutkujące problemami z pamięcią. Mimo że oboje mamy świadomość tego, że niektóre rzeczy – dotyczące zarówno nas, jak i jego – muszę mu czasem przypominać, robię to z pełnym poszanowaniem jego granic. Ustalamy razem, o czym mam mu przypomnieć, a o czym nie, bo jego praca nad swoją pamięcią wymaga od niego również ponoszenia konsekwencji zapominania. To sytuacja, w której potencjalnie łatwo spróbować przejąć nad drugą osobą kontrolę, zasłaniając się źle rozumianą pomocą i troską. Każda kontrola niesie jednak ze sobą duże ryzyko przemocy, a ta wyklucza partnerstwo, na które się na początku zdecydowaliśmy.
Kolejnym aspektem wyręczania partnera w tym, co należy do niego, jest oduczanie go samodzielności, które po wielu latach utrwalania takiego schematu skutkuje kalectwem. Wiadomo, że wspólne życie różni się od życia w pojedynkę i jeśli jedna osoba np. nie potrafi gotować, ale umie i lubi reperować spłuczki, a druga akurat gotować umie i lubi, ale na spłuczkach się nie zna, to dosyć naturalnym jest takie podzielenie się zadaniami, żeby każdy czuł się zarówno pożyteczny, jak i spełniony. Natomiast dobrze jest mieć świadomość po pierwsze, że wszystko, co dotyczy wspólnego życia dotyczy też nas (ani przygotowanie obiadu, ani naprawa spłuczki nie robią się same), a po drugie, że bez drugiej osoby też sobie poradzimy, bo nie jesteśmy żadnymi połówkami, tylko odrębnymi całościami. Najwyżej ugotujemy coś prostszego albo przerzucimy się na wyroby garmażeryjne. Najwyżej do spłuczki będziemy wzywać hydraulika, wiedząc przynajmniej w teorii, co się nam zepsuło. W końcu – mamy dwie ręce! (A przynajmniej ci z nas, którzy mają dwie ręce.)
fot. Marianna Patkowska
Gdzie ci mężczyźni prawdziwi tacy?
fot. Marianna Patkowska
Często słyszę o tzw. kryzysie męskości. Myślę, że takie diagnozy mają swoje źródło w przywiązaniu do starego (patriarchalnego, ale to nie jedyny jego problem) porządku, w którym płciom zostały narzucone kulturowo pewne role. Z jednej strony ludzie zaczynają wreszcie dostrzegać szkodliwość idiotycznych haseł w stylu chłopaki nie płaczą, ale z drugiej mają ciągle pewien dysonans poznawczy, stykając się z mężczyznami, którzy zaczynają dbać o swoją psychikę i odbudowywać często utraconą łączność ze swoimi emocjami. Dość sporo miejsca poświęcałam na blogu temu, czym dla mnie samej jest kobiecość i męskość, a ściślej problemowi w ich zdefiniowaniu. Dziś skłaniam się ku temu, że prawdziwa kobiecość i prawdziwa męskość są po pierwsze niekoniecznie ściśle związanie z płcią biologiczną, a po drugie nie występują u osobników constans. Co dokładnie mam na myśli? Po pierwsze to, że w każdym człowieku jest zarówno pierwiastek męski, jak i żeński (co też pokrywa się z teorią, że każdy człowiek jest odrębną pełnią), więc ta sama osoba w jakichś sytuacjach może być niesłychanie kobieca, jak i – w innych – szalenie męska. A po drugie, że nawet jeśli w jednym osobniku przeważają cechy uznawane za bardziej kobiece lub bardziej męskie, to i tak nie będą się w nim uaktywniać w każdej życiowej sytuacji. Tym samym oczekiwania społeczno-kulturowe związane z byciem w stu procentach kobiecą lub męskim, są niebezpieczne, bo próba sprostania im (skazana oczywiście z założenia na porażkę) stoi w sprzeczności z naszą naturą.
Reasumując, stworzyliśmy sobie świat, w którym postępowanie ludzi świadomych i mających większą niż kiedykolwiek wiedzę na temat istoty samych siebie, nazywamy kryzysem męskości lub upadkiem kobiecości. To dosyć smutne.
fot. Marianna Patkowska
Racjonalność psuje magię?
fot. Marianna Patkowska
Kiedy co jakiś czas toczą się w mediach dyskusje na temat zmiany starej definicji gwałtu, w myśl której dochodzi do niego, „gdy ktoś doprowadza do obcowania płciowego przemocą, groźbą lub podstępem” na taką, która zakłada brak wyraźnej zgody na współżycie, od razu pojawia się wysyp komentarzy autorów płci obojga, że „to odbiera całą magię” oraz drwin, że „może jeszcze przed seksem umowy będziemy spisywać”. (Jako niezdiagnozowany lekki Asperger uważam to za doskonały pomysł, bo dopóki ktoś nie powie mi expressis verbis, że chce ze mną uprawiać seks, to rzadko kiedy potrafię się tego sama domyślić.) Zastanawiam się wtedy zawsze, jak spaczony obraz świata muszą mieć ludzie, którym konieczność zapytania drugiej osoby, czy ich postępowanie nie będzie dla niej przypadkiem przemocowe, „popsułoby magię”. Może bierze się to z nieumiejętności rozmawiania w ogóle, może z wzorców wpajanych nam od dzieciństwa (do dziś całkiem sporo osób nie widzi niestosowności w zachowaniu księcia w baśni o śpiącej królewnie, który całuje nieprzytomną dziewczynę bez jej przecież zgody), a może z połączenia obydwu. Oczywiście rozumiem, co ci buntujący się ludzie mogą mieć na myśli, jednak naprawdę niewiele jest w życiu sytuacji, których nie dałoby się potraktować jako wyjściowo erotycznych. Wystarczy otworzyć głowę. Czasy, w których to mężczyzna ma inicjować każde zbliżenie, rzucając się jak wygłodniałe zwierzę na bierną, zaszczyconą tym faktem dziewoję, której wypada się z początku trochę jednak mu opierać, by nie wyjść na łatwą, już na szczęście przeminęły (mam nadzieję). Bo rzeczywiście trzeba doskonale znać drugą osobę i jej granice, by ich w ten sposób nie przekroczyć. Stąd gigantyczny bunt rodzi we mnie seksistowska teza, że:
jak kobieta mówi „nie”, to myśli „tak”.
Nie dość, że idealnie wpisuje się w kulturę gwałtu, otwierając furtkę wszystkim zwyrodnialcom, traktującym innych ludzi jak pozbawione uczuć przedmioty, to utwierdza też chory stereotyp, że dorosłemu człowiekowi, nawet jeśli – do czego ma prawo – nie jest w danym momencie pewien, czego chce, można odebrać decyzyjność. Jestem wściekła zarówno na mężczyzn, którzy pozwalają sobie na takie żarty, jak i na kobiety, które przez wyuczony opór i udawanie niedostępnych, kiedy tak naprawdę niedostępne wcale nie chcą być, je utrwalają.Bądźmy poważni i traktujmy zarówno siebie, jak i innych poważnie. „Nie” zawsze znaczy „nie”, „tak” zawsze znaczy „tak”, a „nie wiem” zawsze znaczy „nie wiem” – może otwierać pole do rozmowy, ale nie do przemocy!Ale żebyśmy przestali się zachowywać jak prymitywne samce i pensjonarskie cnotki, musimy powychodzić z tych pretensjonalnych romantycznych ról, w których dostrzegamy magię, szukając jej ciągle po stronie infantylizmu i niedojrzałości. Musimy przestać postrzegać mężczyznę i kobietę jak dwie dopełniające się połowy i zrozumieć, że każdy z nas, bez względu na płeć, jest odrębną całością, posiadającą zarówno tzw. męską (bardziej zdecydowaną i silną), jak i kobiecą (bardziej delikatną i wrażliwą) stronę oraz własną seksualność niezależną od nikogo innego.
Jak poradzić sobie z upadkiem całej tej romantycznej koncepcji, a nawet może z pewną tęsknotą za nią? Myślę, że warto zdać sobie sprawę z tego, że toksyczność relacji silnie uzależnia i może sprawiać wrażenie bardziej atrakcyjnej niż wszystko, z czym się spotkamy w zdrowym związku. W rzeczywistości naprawdę nie ma nic bardziej nudnego niż wielka spełniona miłość (choć mój Partnerpewnie powiedziałby, że jest – zbieranie grzybów). Codzienna praca u podstaw zarówno nad sobą, jak i nad samym związkiem to nudy na pudy, w dodatku wymagające i niezbędne, by wszystko funkcjonowało dobrze. Sprytnie schowana magia tkwi jednak w tym, że nawet takiej miłośniczce ekstremów jak ja, w której słowniku nie istnieje pojęcie systematyczności, się chce!
fot. Marianna Patkowska
Równość jest sexy
fot. Marianna Patkowska
Dawna romantyczna wizja miłości w relacjach heteroseksualnych bazowała przede wszystkim na nierówności płci. Pomysł na odwrotny typ związku, czyli taki, którego podstawą jest równość i partnerstwo, może się wydawać mniej ekscytujący, tymczasem jest dużo bardziej sexy niż uległość! Dlaczego? Bo nie ma w nim miejsca na eksploatację, czyli sytuację, w której potencjalnie może się w nas zgromadzić frustracja, nieuświadomione poczucie niesprawiedliwości czy złość do partnera. Problemy rozwiązuje się na bieżąco, więc nie urastają do rangi wielkich i nienaprawialnych.
Dałam się kiedyś, jak pewnie większość z nas, wplątać w pułapkę myślenia o partnerze jak o człowieku, który jako jedyny może spełnić wszystkie moje potrzeby. To nieprawda – tylko ja sama mogę spełnić wszystkie swoje potrzeby, choć czasami przy pomocy innych ludzi i niekoniecznie zawsze musi, a nawet nie zawsze może być to mój partner. Ta perspektywa pomaga zbudować dużo lepszą relację z samym sobą i na pewno ułatwia zarówno bycie razem, jak i wszelkiego typu rozstania (zarówno te chwilowe, jak i ostateczne), bo mamy jeden niezmienny punkt odniesienia – samych siebie. Stara wizja miłości zakładała nieumiejętność przeżycia rozstania; napawanie się tęsknotą, napawanie się brakiem. Tymczasem do zdrowej relacji każda ze stron wnosi 50%, więc przy rozstaniu (mówię tu zarówno o wspólnej decyzji o rozstaniu się, zostaniu porzuconym, jak i o śmierci partnera) nie zostajemy z niczym, tylko z połową. Czy ma nam nie być przykro? Ma być nam dokładnie tak, jak będziemy to czuć i tak długo, jak będziemy tego potrzebować. Jednak opłakiwanie relacji zdrowej tym się różni od opłakiwania relacji toksycznej, że jest w nim nie rozpacz, a pogodzenie się z tym, co jest. Mocno rezonuje ze mną ten fragment jednej z moich ulubionych piosenek Indii.Arie:
If he ever left me, I wouldn’t even be sad, no
‘Cause there’s a blessing in every lesson
And I’m glad that I knew him at all
Mój Partner jest pierwszym, za którym umiem tęsknić w niedestrukcyjny sposób. Wypełnia mnie niesamowity spokój, ale też świadomość, że nikt z nas nie wie, ile wspólnego czasu jest nam dane. Paradoksalnie właśnie dlatego, że mam dziś do stracenia dużo więcej, niż kiedykolwiek, z łatwością odnajduję w sobie pokorę i wdzięczność za każdy dzień, w którym ten niesamowity Człowiek jest w moim życiu, a także motywację, żeby codziennie wspólnie nad związkiem pracować.
No i – co bardzo ważne i dotyczy wszystkich płci – jak byśmy nie byli z partnerem dobrani i zgodni, jak byśmy się nie wyczuwali, to żaden człowiek nie potrafi czytać w naszych myślach, więc jeśli czegoś chcemy – mówmy o tym wprost, nie czekając (często latami), aż się sam domyśli! Weszłam w swoją dzisiejszą relację z bagażem zaszłości i pomysłów (cudzych) na to, co wypada, a czego nie wypada. Dziś, kiedy potrzebuję przytulenia, docenienia, miłych słów, pochwał czy delikatności – zwyczajnie o nie proszę. Bo mój Partner nie jest księciem z bajki, trudniącym się w wolnych chwilach wróżbiarstwem. Nie zawsze rozumie, a rzadko kiedy wie, co i dlaczego dzieje się w mojej głowie. Jednak kiedy mu o tym powiem, wszystko układa mu się w spójną całość, bo ma w sobie ogromną na mnie uważność. Więc choć patrzenie sobie głęboko w oczy bez słów w blasku świec wydaje się bardziej nęcące niż zakomunikowanie drugiej osobie, że jakieś zdarzenie rozdrapało właśnie naszą traumę z dzieciństwa i teraz przez trzy dni będziemy z niej wychodzić, więc prosimy, żeby to uwzględniła, to jednak komunikacja jest kluczem do szczęśliwej, zdrowej relacji.
fot. Marianna Patkowska
Wierność i zdrowy związek
fot. Marianna Patkowska
Wierność jest dla mnie fundamentem każdej relacji. Nigdy na szczęście w związkach romantycznych nie doświadczyłam ani cudzego, ani – co chyba jeszcze ważniejsze – własnego niedochowania wierności. Jednak bliżej niesprecyzowany lęk przed zdradą, a może jedynie zinterpretowany w ten sposób lęk przed odrzuceniem sprawiał, że nie zboczyłam na szczęście w stronę chorobliwej zazdrości, ale za to zakładałam ciasną uprząż na siebie samą. Co dokładnie mam na myśli? Narzucanie sobie za każdym razem przekonania, że związek czyni ze mnie intelektualną i fizyczną własność drugiej osoby, więc wybranie jednego partnera powinno mnie automatycznie zamknąć na wszystkich innych mężczyzn – wykasować ich z pola mojego widzenia. Prawdopodobnie nikt tego ode mnie nigdy nie wymagał, ale ja sama – przez własny, niczym zresztą niepoparty – brak zaufania do siebie, stworzyłam sobie więzienie, bojąc się konfrontacji z samą sobą. Dziś wiem o sobie to, że do funkcjonowania potrzebuję głębokich relacji z różnymi ludźmi. Te płytkie mogą dla mnie nie istnieć wcale, ale nawet krótkie, lecz głębokie, mnie budują i mam ogromną nadzieję, że budują też tych, z którymi w nie wchodzę. Tym samym założenie, że będąc w związku, nie mogę już wejść w głęboką relację przyjacielską z żadnym innym człowiekiem (w tym też mężczyzną), stoi w sprzeczności ze mną. I – jak każde kłamstwo – może działać wyłącznie na krótką metę. Po raz pierwszy jestem w związku, którego podstawą jest bezgraniczna i bezkompromisowa szczerość, która z kolei bazuje na znakomitej znajomości samego siebie u każdego z nas. W takim układzie nawet najmniejszy fałsz nie pozostanie niezauważony, nie warto nawet próbować tuszować swojej złości czy frustracji, bo i tak wypłyną na powierzchnię, co łatwe, kiedy woda jest taka niezmącona. Jestem z Partnerem, który mnie w niczym nie ogranicza, bo mnie przede wszystkim jak nikt inny rozumie. Wspiera mnie więc we wszystkim, co sprzyja mojemu rozwojowi. Inspiruje mnie też, bym sama była tak samo doskonałym partnerem dla niego, jakim on jest dla mnie.
Dziś nie wyobrażam sobie, żeby mu powiedzieć, że „zamyka mnie na innych mężczyzn”, bo to oznaczałoby, że zamyka mnie na ludzi. A jest wręcz przeciwnie – dopiero będąc z nim, jestem naprawdę otwarta i czuję mocniej niż kiedykolwiek, jak co (i kto) na mnie oddziałuje. Innymi słowy, co mnie buduje, a co niszczy. Zdradą jest moim zdaniembrak lojalności i brak rozmowy. Zarówno robienie czegokolwiek w ukryciu, jak i zmuszanie partnera poprzez traktowanie go jak swojej własności do tego, by musiał cokolwiek przed nami ukrywać, nie jest w porządku.Związek nie niweluje naszegoniezbywalnego prawa do wolności. Każdy dorosły człowiek sam decyduje o tym, co robi ze swoim życiem, kim się otacza, z kim sypia, w co wierzy. Zdrowy związek nie może nikomu tej wolności odbierać. To, że na ogół rezygnujemy z wielu rzeczy, które były w zasięgu ręki przed wejściem w relację, powinno wynikać z miłości i empatii do drugiej osoby, a nie narzucanych przez nią ograniczeń. Dla każdego co innego będzie oczywiste, stąd tak ważna jest komunikacja, ale też jakiś wspólny background. Na przykład nie jest najlepszym pomysłem wiązanie się z poliamorystą, kiedy samemu jest się monogamistą i na odwrót (jako monogamistka nie chciałabym jedynej możliwej d l a s i e b i e wizji związku narzucać komuś, kto ma inaczej). Kwestie religijne też mogą być nie do pogodzenia, podobnie zresztą, jak przekonania polityczne. O tym wszystkim dobrze rozmawiać, zanim zaangażujemy się w związek emocjonalnie. Jestem przekonana, że będąc w relacji, powinniśmy się kierować wyłącznie tym, by się nawzajem nie ranić, bo choć przy zaniechaniach potem za jej rozpad najłatwiej winić ewentualne osoby trzecie, to jednak by mogły być one jakimkolwiek zagrożeniem dla związku, ten musi być najpierw od jakiegoś już czasu dysfunkcyjny. A odpowiedzialność za niego spoczywa wyłącznie na osobach, które go tworzą.
fot. Marianna Patkowska
P.S. Na deser łączę piosenkę, do której mam ogromny sentyment, choć cieszy mnie, że opisuje moją dawno już minioną przeszłość.
Jakiś czas temu światło dzienne ujrzały upławy z głowy osoby, po której trudno spodziewać się wypowiedzi mądrej. Nie zamierzam poświęcać im zbyt dużo miejsca, potraktuję je bardziej jak punkt wyjścia. Opinię publiczną poruszyło, rozśmieszyło i rozsierdziło równocześnie „ugruntowywanie cnót niewieścich”, bo było jaskrawe i kuriozalne. Poruszyła niestosowność, rozśmieszył archaiczny język, rozsierdziły: wstecznictwo i patriarchalny ton. Dobra, pośmialiśmy się i – co lubimy najbardziej – ponarzekaliśmy, a teraz zastanówmy się, czemu na taką samą skalę nie rażą nas mniej spektakularne, choć dużo bardziej niebezpieczne, mające się niestety ciągle świetnie, schematy przekazywane najmłodszym od lat z pokolenia na pokolenie. (Mam wrażenie, że coś w tej kwestii minimalnie drgnęło dopiero niedawno.)
Zawstydzanie
fot. Bożena Szuj
Miałam siedem albo osiem lat. Kolega w klasie drwił z nas (dziewczynek) dlatego, że nie wiedziałyśmy, co to jest seks, choć sam z pewnością nie wiedział dużo więcej od nas. Mama mojej koleżanki – nota bene córka Stefana Kisielewskiego – doradziła mi odpowiedź, która wydała mi się wówczas nieprawdopodobnie błyskotliwa, mianowicie że „seks to po niemiecku sześć”. Moje ego było w siódmym niebie na myśl o tym, że mam na podorędziu tekst, który na bank upierdliwemu koledze pójdzie w pięty! Użyłam go na pierwszej przerwie, podczas której znowu nam dokuczał i… zostałam wezwana do pani wychowawczyni, która publicznie mnie pouczyła, że „chyba w tym wieku nie wypada mówić o seksie!”. To, że usłyszała słowo „seks” z moich ust, ale nie usłyszała go wcześniej z ust kolegi, zwaliłam na karb jej wieku (przez wszystkie te lata byłam święcie przekonana, że dobijała wtedy do siedemdziesiątki – dopiero niedawno mama uświadomiła mi, że ona mogła mieć wtedy około czterdziestu lat… jednak garsonki postarzają). Wydarzenie to nie utkwiło więc we mnie jako symbol nierównego traktowania chłopców i dziewczynek, tylko jako okrutne, podłe i przede wszystkim bezdennie głupie posługiwanie się zawstydzaniem, kiedy nie ma się wystarczających kompetencji, żeby dobrze wykonać swoją pracę. Osoba (uczeń, student, klient, pacjent, petent) zawstydzona poczuje się w jakimś stopniu winna, przez co o nic nas nie oskarży. Podobną sytuację miałam kilka dni temu, kiedy mój ulubiony pomarańczowy dostawca internetu próbował ode mnie wyłudzić wyższą opłatę. Zapytana przez antypatyczną konsultantkę, czy nie wydało mi się dziwne, że nie podpisałam jednego dokumentu, który zgodnie z umową miał być wysłany wraz z innymi do podpisu (a nie został), odpowiedziałam: „nie, niestety nie wiem, czemu źle wykonujecie swoją pracę”. Analogicznie, dziś powiedziałabym swojej dawnej pani od nauczania wczesnoszkolnego, że „wypadanie” czy „niewypadanie” nie jest żadną kategorią i jeśli z jakiegokolwiek powodu czuje się niezręcznie, kiedy mówi się przy niej o seksie, to to właśnie powinna zakomunikować dzieciom. Bo problem wcale nie był we mnie, ani w tym, że użyłam tego słowa, tylko w niej, że tak na nie reaguje – gdybym wiedziała, nie sprawiłabym jej nieprzyjemności celowo.
Zawstydzanie, zwłaszcza dzieci, niesie za sobą ryzyko wyrządzenia im krzywdy, widocznej niestety dopiero w ich dorosłym życiu. Kiedy pracowałam w szkole, do moich obowiązków należało nie tylko uczenie polskiego, ale też opieka nad młodszymi dziećmi w świetlicy. Pewnego razu sześcioletnia dziewczynka, podchodząc do mnie, weszła niechcący na kant mojego biurka, szybko zauważając, że ocieranie się nie swoimi miejscami intymnymi, sprawia jej radość. Patrząc mi więc prosto w oczy, wyznała z ogromnym uśmiechem, że „to przyjemne jest!”. Uczuciem dominującym było we mnie przerażenie, że zaraz wejdzie któraś z pań i – właśnie ze względu na wspomniany brak kompetencji – zacznie ją zawstydzać, że kto to widział, że takie zachowanie dziewczynce nie przystoi (pamiętajmy, że żyjemy w kulturze, w której ciągle kobieca masturbacja jest tematem tabu – tolerujemy, niechętnie, tylko męską). Nie miałam pojęcia, jak się zachować. Umówmy się, że nie była to sytuacja komfortowa, ale mój komfort był tutaj akurat najmniej ważny. Musiałam w ułamku sekundy podjąć decyzję, jak szybko i sprawnie przerwać dziewczynce w sposób, który nie będzie inwazyjny dla jej formującej się dopiero seksualności. Uśmiechnęłam się więc serdecznie, odpowiadając: „wiem”. Mam głęboką nadzieję, że aprobata odkrywania własnej seksualności wyartykułowana przez drugą, dużo starszą i bardziej doświadczoną kobietę zakoduje w niej najlepsze i najzdrowsze odruchy. (Bo nie chciałam jej oduczyć czerpania przyjemności z dotykania własnego ciała, tylko robienia tego przy osobach postronnych.) Potem szybko zaprosiłam ją z drugiej strony stołu, rozpraszając jej uwagę czymś zupełnie innym. Mam nadzieję, że nigdy nikomu nie pozwoli odebrać sobie tej niewinnej, pięknej czułości do samej siebie.
Seks jest niestety wyjątkowo wdzięcznym do zawstydzania tematem, ale nie jedynym. Rolą nauczycieli i rodziców jest oczywiście wskazanie dziecku co robi (w każdej dziedzinie) dobrze, a nad czym jeszcze powinno popracować, jednak merytoryczna informacja zwrotna powinna być mu przekazywana nie przy świadkach i nie w formie upomnienia czy pretensji. Również dlatego, żeby oswoić je z porażkami i pokazać, że nie są niczym złym – są nieuniknioną częścią procesu, jakim jest nauka, ale też – w szerszej perspektywie – procesu, jakim jest życie.
fot. Bożena Szuj
Fetyszyzacja dziewictwa
fot. Bożena Szuj
O koszmarnym zjawisku fetyszyzacji dziewictwa pisałam tu już kilka razy. Dziewictwo nazywane zresztą również, nomen omen, „cnotą” jest czymś absolutnie neutralnym. Nie ma niczego ani dobrego, ani złego w jego posiadaniu, nie ma też niczego ani dobrego, ani złego w jego traceniu. Najważniejsza jest dojrzałość (nie zawsze związana z wiekiem), gotowość i przede wszystkim świadomość będąca wynikiem rzetelnej edukacji seksualnej. W jednej z moich szkół edukacja seksualna wyglądała w ten sposób, że zawstydzonej pani, która przyszła nam, siedemnastolatkom, poopowiadać o seksie, rycersko pospieszył na ratunek chodzący do klasy równoległej, z którą uczęszczaliśmy na te zajęcia, syn Kazika Staszewskiego i sam założył prezerwatywę na banana. Cieszę się, że pani mogła się kilku przydatnych rzeczy od nas dowiedzieć, ale przez rzetelną edukację seksualną rozumiem długotrwały, rozpoczęty w przedszkolu proces uczenia dzieci o ich cielesności, o granicach, o tym, czym jest intymność. Inaczej wyrosną na kaleki, które możemy obserwować zarówno w moim pokoleniu (choć to zaczyna się na szczęście zmieniać, ale tylko dlatego, że świadomi, sterapeutyzowani ludzie odrzucają wszystkie bzdury, którymi byli karmieni w dzieciństwie i budują swoją rzeczywistość na nowo), jak i w pokoleniu naszych rodziców i dziadków.
fot. Bożena Szuj
Ocenianie i brak empatii
fot. Bożena Szuj
Kolejnym grzechem dawnego wychowania, w którym z pewnością sporą rolę odegrał kościół (w końcu inne wyznania i religie można tolerować, ale tylko ta „nasza” jest słuszna) jest przyznawanie sobie prawa do oceny innych. Oceniamy nie tylko wygląd zewnętrzny naszych bliźnich, ale też ich moralność wg wpojonych, często niedorzecznych standardów – wchodzimy z buciorami w ich prywatne, intymne sprawy, nie znając ich historii, nie znając ich drogi, ale dając sobie na to przyzwolenie w imię… no właśnie… W imię czego? Na pewno nie w imię altruistycznej troski o ich zagubione dusze, bo w tej ocenie nie ma miłości – jest natomiast pogarda. (Wynikająca oczywiście z naszego niskiego poczucia własnej wartości, ale to nas nie usprawiedliwia.) Jednak prawdziwym niebezpieczeństwem wynikającym z oceniania innych jest wyzbywanie się naturalnej dla większości ludzi empatii.Jeśli pozwalamy sobie na ocenę innych, automatycznie ich odczłowieczamy. Na tym żerują zresztą wszystkie tabloidy, wmawiając nam, że osoby publiczne, wybierając swój zawód, zrzekają się prywatności, więc mamy do ocen prawo, a jeśli przez przypadek zrobi się nam ich szkoda, szybko zostaniemy „sprowadzeni na ziemię” informacją, ile ci biedacy zarabiają – wtedy nam na pewno wszelkie współczucie przejdzie. Jak zdrowy emocjonalnie, empatyczny człowiek reaguje na czyjeś słowa o depresji, myślach samobójczych, poczuciu doświadczania rasizmu? Empatią, zrozumieniem i smutkiem. Nie jest dla niego istotne, co „wydarzyło się naprawdę, obiektywnie”. Odczuwa łączność gatunkową z tym, kto się przed nim odsłania. Chce mu pomóc, życzy mu dobrze. Co się więc stało z ludźmi, którzy po obejrzeniu wstrząsającego wywiadu z Meghan Markle i księciem Harrym przeprowadzonego przez Oprah Winfrey zareagowali… podejrzliwością, wrogością i… przede wszystkim surową oceną właśnie? Jeśli ktoś mówi głośno o chęci odebrania sobie życia, to czy dyskusje na temat jego mądrości, inteligencji czy wręcz skłonności do konfabulacji są rzeczywiście reakcją właściwą? Reakcją, która przystoi wrażliwemu, empatycznemu człowiekowi…?
We mnie – choć wiem, że jest to sprzeczne z moją naturą – ocenianie zostało wpojone na tyle mocno, że w bardzo wielu sytuacjach jest moim pierwszym, niekontrolowanym odruchem. Nie lubię siebie takiej i wkładam naprawdę dużo pracy w to, by wytworzyć w sobie nowe, zdrowe mechanizmy. Marzy mi się świat, w którym ocenianie będzie piętnowane, bo jedynie na to zasługuje.
fot. Bożena Szuj
Wymuszanie grzeczności
fot. Bożena Szuj
Bliżej niesprecyzowana i dość enigmatyczna grzeczność jest znakomitym narzędziem do szantażowania dzieci. Nikt nie wie do końca o co w niej chodzi, ale można użyć władzy nad dzieckiem, wypowiadając magiczną kwestię „byłeś niegrzeczny” i karząc je. Czy alternatywą jest pozwolenie dziecku, by weszło nam na głowę? Nie. Alternatywą jest nauczenie się siebie i swoich potrzeb na tyle dobrze, by sprawnie i przejrzyście je dziecku artykułować. Forma przekazu musi też być dostosowana do możliwości percepcyjnych dziecka. Bieganie czy krzyczenie nie jest ani dobre, ani złe, ale w niektórych wypadkach bywa niebezpieczne, w innych przeszkadzające ludziom dookoła. Za każdym razem dobrze wytłumaczyć, czemu prosimy, żeby dziecko czegoś nie robiło. Najlepiej też, żeby wpisywało się to w ustalone wcześniej zasady ogólne. Oczywiście może nas nie posłuchać, jeśli chce, ale musi się wtedy liczyć z konsekwencjami, które przedstawimy mu zawczasu. To umacnia w dziecku poczucie, że jest wolne, ale też poczucie, że jest decyzyjne.
Dlaczego o tym piszę w kontekście innych błędów wychowawczych, które odciskają na nas piętno w dorosłym życiu? Dlatego, że terror bycia grzecznym zabija w nas pierwotne instynkty, które nas chronią. Jeśli wsłuchamy się w siebie uważnie, szybko wychwycimy dla kogo nie chcemy być grzeczni i mili – to sygnał, żeby od takich osób uciekać. Nie musimy być opryskliwi oczywiście, ale nie bądźmy grzeczni wbrew sobie. Jeśli złapiemy kontakt ze swoją intuicją, ona nas nie zawiedzie. I piszę to jako osoba, która nigdy niestety swojej intuicji akurat nie słuchała, zawsze na tym fatalnie wychodząc.
fot. Bożena Szuj
Stawianie siebie na ostatnim miejscu
fot. Bożena Szuj
Jaki obraz świata przedstawiamy dziecku, kiedy się dla niego i jego drugiego rodzica nieustannie poświęcamy? Kiedy żyjemy tylko dla innych (i życiem innych), kiedy przymuszamy je, by na pierwszym miejscu stawiało innych i karcimy, kiedy śmie postawić na pierwszym miejscu siebie? Przedstawiamy mu obraz świata, w którym relacje opierają się na wyrzeczeniach i krzywdzie. Przedstawiamy mu obraz świata, w którym nie można postawić granic, bo każdy akt poznania samego siebie zaliczany jest do tych „egoistycznych”. Banalna prawda jest taka, że jeśli nie nauczymy się siebie, swoich potrzeb i tego jak mądrze i dobrze się sobą opiekować, nasza pomoc innym czy opieka nad nimi będzie w najlepszym przypadku bezwartościowa, a w najgorszym toksyczna. Wbrew jakiejś bardzo dziwnej, choć powszechnej opinii, ludzie szczerze kochający samych siebie (nie, to nie narcyzm – narcyzm na ogół rodzi się właśnie z niechęci do siebie) są dużo bardziej otwarci, serdeczni i empatycznie wobec innych, bo – praktykując na sobie – wiedzą jak. Natomiast ludzie, którzy nie są ze sobą pogodzeni, nie umieją się ze sobą skonfrontować, a nawet gdzieś w środku szczerze się nienawidzą, często rekompensują to sobie przesadną pomocą innym, ale są równocześnie jak tykające bomby. Na ogół zresztą za zamkniętymi drzwiami znęcają się nad tymi, którzy są od nich słabsi i zależni.
Myślę, że – co się zresztą łączy z poprzednim rozdziałem – jeśli przychodzi do nas dziecko, które jeszcze wczoraj najbardziej na świecie lubiło się bawić z jakimś kolegą, a dziś stwierdza, że jednak go nie lubi i już się z nim bawić nie chce, bardzo niedobrym pomysłem jest przymuszanie go do kontynuacji tej znajomości, zarzucanie mu niekonsekwencji („wczoraj ci jakoś odpowiadał!”) czy szantażowanie go emocjonalne tym, że „jeśli się z nim przestanie bawić, zrobi mu przykrość”. Tego też jako dziecko doświadczałam, dziś jednak widzę w tym kilka zagrożeń. Po pierwsze, niekonsekwencja nie jest wcale grzechem ciężkim (chyba, że mówimy o wychowywaniu dzieci, to wtedy jest) i każdy człowiek w każdym momencie ma prawo się rozmyślić, zmienić zdanie, zobaczyć coś w innym świetle, nowych barwach i stwierdzić, że jednak nie, że to nie dla niego. Nawet (a może przede wszystkim) bardzo mały człowiek. Po drugie jeśli nie wypracujemy w dziecku umiejętności wytłumaczenia (nam, ale tak naprawdę sobie) dlaczego wczoraj chciało się z kimś bawić, a dziś już nie chce, to istnieje duże zagrożenie, że w przyszłości nie będzie umiało zmierzać się z problemami, próbując je rozwiązywać, bo przecież każda sytuacja jest inna. Z jednym naprawdę nie warto (i tak naprawdę nigdy nie było warto) się bawić, a z innym po ustaleniu zdrowych granic i zasad można stworzyć dużo lepszą i bardziej wartościową relację, a jej zerwanie po pierwszym zgrzycie byłoby wylaniem dziecka z kąpielą. W końcu po trzecie komunikat „jeśli się z nim przestaniesz bawić, zrobisz mu przykrość” jest zasianiem w dziecku przekonania, że potrzeby innych są ważniejsze od jego potrzeb. Nie są. Rolą każdego człowieka jest zadbanie o własny komfort – nikt nie zrobi tego lepiej od nas, więc i my nie zaspokoimy czyichś potrzeb za kogoś (choć próbując, czujemy się lepszymi ludźmi). Tu się zresztą pojawia problem z bardzo niestety popularną narracją (zwłaszcza wśród porzuconych kobiet), że jeśli ktoś rezygnuje ze związku z nami, to „nie był nas wart”, innymi słowy, jeśli nasze drogi się rozchodzą, to mamy tylko dwie możliwości: być porzuconą ofiarą albo rzucającym nikczemnikiem. Tymczasem wszelkiego typu relacje rozpadają się z przeróżnych powodów wtedy, kiedy nadejdzie na to czas. Rzadko kiedy jest to czyjakolwiek wina, a już tym bardziej wina jednej tylko ze stron. Oczywiście, że rezygnując z relacji z drugą osobą sprawimy jej przykrość. Sprawianie czasem przykrości jest nieuniknioną, choć nieprzyjemną, częścią naszego życia. Warto uczyć tego dzieci od najmłodszych lat. Warto też pokazywać im, jak minimalizować cierpienie innych spowodowane naszymi wobec nich decyzjami, poprzez szczere i przejrzyste wyjaśnianie powodów swojego postępowania. Nie mówię tu nawet o tłumaczeniu się, lecz zaopiekowaniu drugą osobą w trudnej dla niej chwili. Po ludzku. Z empatią.
fot. Bożena Szuj
P.S. Na deser łączę swój cover piosenki „On a Plain” Nirvany, dodając do moich ulubionych wersów „I love myself better than you/I know it’s wrong so what should I do?” jeszcze od siebie „No, it’s absolutely not!”.
Edward Pałłasz (kompozytor, dyrektor Programu Drugiego Polskiego Radia, wieloletni prezes Stowarzyszenia Autorów ZAiKS) był jedną z tych osób, które znałam właściwie od zawsze. Środowisko muzyczne jest małe i hermetyczne – na wszystkich koncertach spotyka się właściwie te same osoby. Nasze stosunki nie były może zażyłe, ale na pewno bardzo serdeczne. Z ogromną przyjemnością sięgnęłam więc po autobiografię pana Edwarda, zwłaszcza że cytowane z niej w biografii mojego taty fragmenty bardzo się tam wyróżniały znakomitym stylem. Moje pierwsze i najsilniejsze wrażenie po lekturze jest takie, że autor wspaniale włada słowem i właściwie niezależnie od samej treści (która jest nota bene bardzo ciekawa), forma rzeczywiście urzeka.
Ponieważ większość życia tkwiłam w przekonaniu, że urodziłam się za późno i że nie pasuję do obecnych czasów, drugie wrażenie po lekturze było dla mnie swego rodzaju wstrząsem. Otóż uświadomiłam sobie, że nie tylko mogę dziś wiele temu ukochanemu onegdaj muzycznemu środowisku zarzucić, ale też jaką jestem szczęściarą, że czasy, w których dorastałam, przeszły już do historii. Uderzający okazał się dla mnie zarówno powszechnie panujący kiedyś seksizm (w którym, jak zauważyłam, sama byłam chowana), jak i pewne nieznośne poczucie wyższości i skłonność do oceniania bliźnich charakteryzujące prawdopodobnie wszystkie małe i hermetyczne środowiska.
Czy to moje zarzuty do książki lub jej autora? Nie, to obserwacje. Wspomniany seksizm (odczuwalny w sposobie formułowania myśli – co ciekawe tym mocniejszy, o im bardziej oddalonych w czasie wydarzeniach mowa) nie sprawia wrażenia cechy wrodzonej, lecz nabytej. Pałłasz w sposób piękny i przejmujący, z wielkim szacunkiem i miłością opowiada o najważniejszych kobietach swojego życia: matce, pierwszej – tragicznie zmarłej – oraz drugiej żonie. Równocześnie pozwala sobie na taki oto fragment (poprzedzony zresztą sugestią, że Witold Lutosławski „nie mógł się powstrzymać, by z upodobaniem nie zerkać na piękny zarys biustu Kaliny Jędrusik”, w której każdy, kto Lutosławskiego znał osobiście, dopatrzy się fikcji literackiej zdradzającej ogromne pokłady wyobraźni autora):
Kalina szczerze podziwiała muzykę swojego szwagra, Witolda, choć zapewne część tego podziwu rodziła się również z jego ukradkowych spojrzeń w załomki jej szlafroka. Z przejęciem potrafiła opowiadać o najnowszym utworze Witolda zatytułowanym „Muzyka żałobna”. Śmiało zrównywała go z muzyką Jana Sebastiana Bacha, z jego precyzją wywodu i oszczędnością materiału wyjściowego. Z przyjemnością się z nią zgadzałem. Tryton i półton jako jedyne elementy konstrukcyjne pierwszej i końcowej części tego znakomitego utworu były dowodem na trafność jej porównania.
Dla mnie np. bardzo ciekawe i w pewnym sensie zaskakujące było to, że ktoś z tak mimo wszystko odległego estetycznie świata jak aktorka i piosenkarka parająca się muzyką rozrywkową, rzeczywiście cenił wysublimowaną i niesłychanie wymagającą twórczość Witolda Lutosławskiego. Tymczasem Pałłasz – niezależnie od faktycznych intencji – dosyć mimo wszystko lekceważąco poddaje w wątpliwość czy (niekwestionowany zresztą) symbol seksu naprawdę mógł tę muzykę podziwiać i rozumieć (z własnego doświadczenia wiem, że jedno z drugim nie stoi w sprzeczności). Ostatecznie zresztą przyznając, że jej spostrzeżenia dotyczące muzyki Lutosa były słuszne. Po co więc w ogóle najpierw sugestia, że część jej podziwu miała jakikolwiek związek z jej seksapilem, a potem oficjalne przyznanie jej racji, jak by przytoczenie jej własnych obserwacji niepopartych męskim stanowiskiem nie było wystarczające? Jak by była małą dziewczynką… Nasuwa mi się tylko jedna odpowiedź: patriarchat, będący kolebką seksizmu, tak bardzo nie radził sobie z kobietą równocześnie seksualnie wyzwoloną i inteligentną, zakładając, że takie zjawisko w przyrodzie nie występuje, że jak ktokolwiek się z nim jednak zetknął, to – nie będąc wyposażonym w narzędzia do jego przyswojenia i opisania – nie potrafił reagować inaczej niż tuszowaniem swojego zmieszania głupawymi żartami (więcej miejsca temu zjawisku poświęciłam w tekście „Głupia cycatka”). Nie oznacza to złej woli autora, a raczej pewne skrzywienie, jakim obarczyły go czasy i miejsce, w jakich wzrastał.
fragment książki oraz dorodnej Marianny
Drugim fragmentem, z którym mam ogromny problem, był ten odnoszący się do molestowania seksualnego, jakiego autor padł ofiarą. Z jednej strony mam pełną świadomość, że w autobiografiach ludzie nie przedstawiają prawdy, lecz wycinki rzeczywistości, które pamiętają. W dodatku robią to w sposób, w jaki je widzą (nawet jeśli będzie nim zerkający w czyjkolwiek najpiękniejszy nawet dekolt Witold Lutosławski). Z drugiej wiem też, że ofiary przemocy radzą (lub nie radzą) sobie z nią bardzo różnie – obracanie więc traumatycznych sytuacji w żart czy odbieranie im faktycznego ciężaru jest zjawiskiem często spotykanym. Mając to wszystko na uwadze, kiedy czytam w wydanej w 2018 roku książce, że kilka dekad wcześniej pewien profesor na lekcji z młodym chłopakiem (żeby nie powiedzieć, chłopcem) dopuścił się „demonstracyjnego samogwałtu”, a jedynym komentarzem do tej – przytoczonej jednak – historii są heheszki, że cudze fallusy nie budziły w ofierze podniecenia, ponieważ już zdążyła zakosztować rozkoszy, jakie daje kobiece ciało, przechodzą mnie ciarki. I nie wiem, co jest gorsze – czy kreowana w książce nieświadomość autora, czy komunikat, jaki zostawia ludziom młodym, którzy być może po tę lekturę sięgną. Zabrakło mi, choć na marginesie, jasnego zaznaczenia, że sytuacja musiała być bardzo niezręczna i przekraczająca granice chłopaka wcale nie dlatego, że nie był homoseksualny (bo czy gdyby jego orientacja była inna lub samogwałtu dopuściła się nauczycielka, wszystko byłoby w porządku? Musiałby mieć chęć?)! Zły był brak wyraźnej zgody. Z drugiej strony wystarczy przeczytać prawną definicję gwałtu, żeby zrozumieć, że w Polsce przez tyle lat właściwie niewiele się zmieniło.
Kolejnym fragmentem, którego przemożną potrzebę skomentowania czuję, jest ten o wyrzuceniu taty z Polskiego Radia.
Twórca Studia Eksperymentalnego został z Polskiego Radia wyrzucony. Po dwudziestu pięciu latach pracy. Wszystko dlatego, że na spotkaniu artystów z generałem Jaruzelskim, tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego, palnął coś niebacznie o pustyni muzycznej w PRL. Może i nieco przesadził w ferworze dyskusji, ale prezes, pułkownik Mirosław Wojciechowski, przesadził z całą pewnością. Z czystej, wyrachowanej zemsty.
Pan Edward miał z pewnością (czemu daje zresztą wyraz w wielu miejscach swojej książki) dużo mniej radykalny stosunek do konformizmu niż mój tata. Domyślam się więc, że nie mógł inaczej zrozumieć postawy taty niż tak, jak ją opisał, ale jako właścicielka genów Patkowskiego mam potrzebę wyjaśnienia, że wszystko, co tata powiedział przy Jaruzelskim nie było palnięciem niebacznym, ale aktem odwagi wynikającym z głębokiego przekonania, że nie ma ceny, której nie byłoby warto zapłacić za mówienie prawdy. W tym przypadku zapłacił akurat cenę najwyższą i z całą pewnością się tego nie spodziewał. Wiem jednak, że gdyby miał możliwość cofnięcia czasu, zrobiłby to samo po raz drugi. Bo tak było trzeba. I on to czuł.
Podsumowując, „Na własną nutę” Edwarda Pałłasza przez swoją lekkość, porywający język i naszpikowanie interesującymi historiami z największymi nazwiskami świata teatru (początki STS-u) oraz muzyki współczesnej w tle to fantastyczna, wciągająca lektura. Urzekła mnie też sama jej forma – tytuł każdego rozdziału to przedmiot (lub mebel) w mieszkaniu autora, przez co możemy poczuć z nim swoistą więź. Pokazuje nam palcem obraz lub wiszące na ścianie skrzypce i zaczyna snuć swoją opowieść.
Z pewnością jeszcze pięć, dziesięć lat temu (gdyby była napisana) odebrałabym tę książkę zupełnie inaczej – być może z pewną tęsknotą za czasem minionym i bezkrytycznym odbieraniem wszystkiego, co przypominało mi moje środowisko. Dziś uświadomiła mi terapeutyczną drogę, jaką przeszłam. I za to jestem panu Pałłaszowi wdzięczna najbardziej.
Z okazji Dnia Kobiet wygłosiłam orędzie i postanowiłam zamieścić je na fanpage’u oczami Mary Kay. Niestety pokonały mnie nawarstwiające się problemy techniczne. Pożar już jednak ugaszony, więc mogę w końcu serdecznie zaprosić do wysłuchania.
Feminizm zakłada oczywiście pełną równość płci przy zrozumieniu i akceptacji różnic między nimi. Równocześnie właśnie dlatego, że kobiety mają ciągle zdecydowanie trudniej od mężczyzn, potrafią się najefektywniej zmobilizować do walki o swoje prawa. Mężczyźni niczego nikomu nie muszą już udowadniać. Nas, kobiety, cechuje niewiarygodna determinacja, bo startujemy ze słabszej pozycji. Aktywność strajkowa i obserwowanie zaangażowania przedstawicieli obydwu płci uświadomiły mi, że najlepsze wsparcie, na jakie mogą sobie pozwolić mężczyźni, to nieprzeszkadzanie kobietom, sensowne branie udziału w burzy mózgów, służenie swoją często większą fizyczną siłą (np. w noszeniu rzeczy ciężkich) i zmywanie po obradujących kobietach naczyń (tu puszczam oczko do swojego nieocenionego, cudownego życiowego partnera). Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że bunt i rewolucja nie powstają z dobrobytu, lecz… poczucia braku.Obecny rząd uderza w kobiety, których nienawidzi i których się boi. Z tego powodu jest to nasza (kobieca) wojna. Żeby wygrać, musimy rozegrać ją na swoich zasadach. Każdy mądry mężczyzna to rozumie. Właśnie dlatego jednym z moich ulubionych strajkowych haseł jest tytułowe:
Rewolucja jest Kobietą!
– jedno z haseł Ogólnopolskiego Strajku Kobiet
Próba sił i granie pandemią, czyli kilka słów o naszych prawach
fot. Maciej Jonek/Tygodnik Podhalański
Trudno mi powiedzieć choć jedno złe słowo akurat o zakopiańskiej policji i straży miejskiej. Daleka też jestem od dehumanizowania wszystkich przedstawicieli służb mundurowych. Przyszły jednak czasy, w których trzeba zdawać sobie sprawę z tego, czyje polecenia ci – często dobrzy – ludzie wykonują i że już dawno nie ma to wiele wspólnego ze staniem na straży prawa. Jak jeszcze nigdy, ważne jest dziś, byśmy znali swoje prawa, mając pełną świadomość, że są one łamane, również przez ich strażników (którymi notabene bardzo sprawnie się zastrasza społeczeństwo).
Ze względu na koronawirusa, oczywiście powinno się nosić maseczki i trzymać się od siebie w rozsądnych odległościach (to drugie byłoby wskazane nawet bez koronawirusa). Jednak, żeby wprowadzić taki nakaz i miał on podstawę prawną, rząd musiałby wcześniej ogłosić stan nadzwyczajny, którego do tej pory nie ogłosił. Podobnie jest z tzw. zgromadzeniem spontanicznym, do którego każdy obywatel ma konstytucyjne prawo. Policja będzie nas celowo wprowadzać w błąd. Pamiętajmy więc, strajkując, żeby nie wdawać się z nią w żadne rozmowy (do tego musimy dostać wezwanie pisemne). Nie przyjmujmy też mandatów. Policjant ma zawsze prawo nas wylegitymować, my natomiast mamy prawo poznać wcześniej jego nazwisko i stopień. Dobrze też nagrywać każdą interakcję z policją telefonem od razu w trybie transmisji na portalach społecznościowych (w razie próby skonfiskowania komórki, mamy w sieci dowód na to, jak zajście wyglądało w rzeczywistości).
Poniżej wklejam planszę ze strony Ogólnopolskiego Strajku Kobiet – warto, klikając, zapoznać się z wpisem.
Ogólnopolski Strajk Kobiet
Cała Polska na Podhale
fot. Maciej Jonek/Tygodnik Podhalański
W miniony piątek w Zakopanem miała miejsce kolejna duża manifestacja Strajku Kobiet Podhale i Ogólnopolskiego Strajku Kobiet pod hasłem „Cała Polska na Podhale”. Odwiedziła nas sama Marta Lempart – inicjatorka Ogólnopolskiego Strajku Kobiet.
Jednym z podstawowych zarzutów przeciwników zakopiańskiego strajku był ten o inicjowanie go właśnie teraz, podczas pandemii. To nie tylko nie jest zły moment – to jedyny słuszny moment, bo jeśli ogłoszą nam kolejną kwarantannę, ofiary przemocy domowej po raz kolejny zostaną zamknięte w czterech ścianach ze swoimi oprawcami. I może się to dla nich skończyć tragicznie. Wychodzenie na ulice właśnie teraz, to krzyk rozpaczy.
Charyzmatyczna Marta Lempart wlała w nas ducha walki. Mówiła o odwadze, ale też o strachu; o tym, że ten jest naturalny i że łączy nas również pokonywanie go. Jednak – co jest moim drugim ulubionym strajkowym hasłem:
Solidarność naszą siłą!
– kolejne strajkowe hasło
Mówiła o tym, jak ważne są strajki właśnie w małych miastach (np. takich, jak mimo wszystko Zakopane). W piątek przyszło ponad 500 osób – to, co w wielkich metropoliach nazwiemy „garstką”, w małych miejscowościach (nierzadko będących bastionami partii obecnie rządzącej) jest sukcesem, przełomem, rewolucją! I – na co również zwróciła uwagę Lempart – skuteczniej wysuwa władzy dywanik spod nóg. Na to przecież, w swojej arogancji, nie była przygotowana.
Dosyć interesujące było to, że zarówno podczas poprzedniej manifestacji jak i tej – choć obydwie przebiegły bardzo pokojowo – wydarzył się podobny incydent: zakłócanie protestów (w pierwszej miało miejsce wyrwanie mikrofonu prowadzącej strajk, w drugiej – krzyczenie spod podestu) przez jedną wulgarną, agresywną i pijaną osobę. W obydwu przypadkach była to kobieta (choć nie ta sama). W miniony piątek Marta Lempart w mocny sposób wytknęła fotografom, których atencja skupiła się na awanturującej się pani, że „dają się sprowokować”. Kiedy padło krzywdzące porównanie fotografów do mediów TVP, nikt się już nie odważył robić zdjęć kobiecie, która została wyprowadzona przez policję. W pewnym sensie to dobrze, że ta – tak licznie przybyła z całego chyba województwa – mogła się zająć dla odmiany też czymś innym, niż tylko straszeniem młodzieży chcącej wziąć udział w strajku „konsekwencjami karnymi”. (Strach pomyśleć, ile osób odeszło z kwitkiem, zanim nie pojawiły się przed policyjnymi grupkami strajkowe anioły, uświadamiające młodzież, że nie ma się czego bać oraz że jest dla nich w razie czego wsparcie prawne.)
Gdzie głupia Rada, tam zwada
fot. Maciej Jonek/Tygodnik Podhalański
Piątkowa manifestacja miała miejsce przed Urzędem Miasta Zakopane. Dosyć rozczulające było wcześniejsze zmobilizowanie zakopiańskiej straży miejskiej do ochrony mienia urzędu i oddzielenie się od strajkujących kobiet barierkami. (Ponoć nikt nie zarzucał Strajkowi Kobiet Podhale działań agresywnych, a jedynie bano się ewentualnej kontrmanifestacji, ale po pierwsze na Strajku Kobiet Podhale było za dużo dziewczynek, żeby chłopcy z ONR-u mogli się poczuć swobodnie, a po drugie kościoły przecież nie popilnują się same!)
Miejsce strajku nie było przypadkowe, ponieważ podpisanie uchwały antyprzemocowej przez Radę Miasta Zakopane jest jednym z najważniejszych obecnie postulatów Strajku Kobiet Podhale. Uchwała antyprzemocowa, czyli konwencja o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, zwana również konwencją stambulską, to opracowana przez Radę Europy konwencja o ochronie praw człowieka. Jej głównym celem jest ochrona ofiar przemocy domowej. Została podpisana przez Polskę, co oznacza, że każda gmina jest zobligowana do jej przyjęcia. Zakopane od dziewięciu już lat systematycznie, nie podpisując jej, łamie prawo. Ani gratulacje Beaty Szydło, ani członków fundacji Ordo Iuris (nieopłacanych przez Kreml fundamentalistów) nie są w stanie tego zmienić nawet, jeśli uspokajają sumienie większości zakopiańskich radnych. Strajk Kobiet Podhale apeluje więc do tych radnych, którzy sprzeciwiają się podpisaniu uchwały antyprzemocowej, by zawrócili ze złej drogi. Na Zakopane zwrócone są oczy licznie przyjeżdżających turystów, o których miasto tak zabiega. To powinno mobilizować do pokazywania się w jak najlepszym świetle. Osobiście myślę, że przyznanie się do błędu pod względem wizerunkowym działa mocniej niż samo jego popełnienie (pierwsze na plus, drugie na minus). Wymaga jednak odwagi i zrozumienia, w czym błąd tkwił. Byłoby na pewno łatwiej, gdyby burmistrz miasta wziął w obecnych wydarzeniach bardziej aktywny udział niż w większości wydarzeń kulturalnych, jednak najwyraźniej jest jednymi i drugimi niezainteresowany w stopniu równym.
W wywiadzie, którego udzieliłam wraz z kilkoma koleżankami anonimowo (pod zmienionym imieniem) do jednej z gazet, zostałam zapytana, jaka jest moim zdaniem przyczyna tego, że dopiero po tylu latach niepodpisywania tej uchwały kobiety wyszły na ulicę. Co je wstrzymywało wcześniej, a co sprawiło, że teraz strajkują. Odpowiedziałam, że prawdopodobnie wkurzenie na zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej, które jest zbrodnią i uderza w nas wszystkie. Po czasie dopiero uświadomiłam sobie jeszcze jedną rzecz – najgłośniej słychać dziś głos osób, które, kiedy uchwała nie przeszła po raz pierwszy, miały od sześciu do dziesięciu lat! Nie buntowały się wtedy, bo były jeszcze dziećmi. Dziś jako młodzi, świadomi obywatele wyrażają jasno swoje stanowisko.
Gorąco polecam lekturę całego artykułu, bo wypowiada się w nim też osoba niepełnosprawna; mówi, jak wygląda realny brak wsparcia obecnego rządu wobec znacznie mniej chorych niż ci, do których rodzenia próbuje nas zmusić.
Moje ciało – moja sprawa
Moje dziecko – nasza sprawa
fot. Maciej Jonek/Tygodnik Podhalański
Jednym z pojawiających się już podczas wcześniejszych protestów dotyczących aborcji haseł jest:
Moje ciało – moja sprawa
– jedno z haseł protestów antyaborcyjnych
Chociaż jestem za całkowitą legalizacją aborcji (również tej na życzenie), rozumiem moralne wątpliwościdotyczące konstrukcji prawnej, która decyzję utrzymania przy życiu lub pozbawienia życia zdrowego płodu powierza wyłącznie matce.Nie oznacza to, że je podzielam, ale je rozumiem. Chciałabym zaznaczyć, że nie mam na myśli wątpliwości związanych z poddaniem się lub niepoddaniem aborcji (legalny dostęp do aborcji nie oznacza jej nakazu – to indywidualna, dramatyczna, szalenie trudna i przede wszystkim bardzo intymna decyzja). Piszę wyłącznie o ustanawianiu prawa, pamiętając równocześnie o tym, że niezależnie od tego, czy płód nazwiemy człowiekiem czy nie, do momentu narodzin nie posiada praw człowieka. Hasło moje ciało – moja sprawa odbieram jako deklarację, że płód jest wyłączną własnością matki, na co dowód stanowi jego całkowita zależność od matki w czasie prenatalnym i w stu procentach z nim się zgadzam.
Przyjmuję, że można mieć różne definicje rozwijającego się w kobiecie prenatalnego życia. Niezmiennie dziwi mnie natomiast brak konsekwencji w myśleniu. Obecny rząd trąbi o „ochronie życia poczętego” i tym, że to życie „nie należy do matki” (choć poza nią nie może istnieć), jednak już od momentu narodzenia każdą ochronę dziecka jako autonomicznego organizmu nazywa „atakiem na rodzinę”. Już samo demonizowanie w Polsce norweskiego urzędu do spraw dzieci Barnevernet dobitnie pokazuje, jak długa i ciężka droga nas czeka do zrozumienia, że dziecko nie jest własnością rodzica. Nie powstawałyby pełne oburzenia artykuły o tym, jakie to bezduszne, że powołany do tego urząd zainteresował się przypadkowym wyrwaniem przez matkę trzylatkowi ręki ze stawu. Moje koleżanki nauczycielki z wpisu „To tylko klaps” zrozumiałyby być może trochę więcej niż tylko krótki i najmniej istotny fragment o sobie, a w szkołach nauczyciele podchodzący do dzieci poważnie nie stanowiliby dziwacznych wyjątków. Jedyną nadzieją dla tego upadającego kraju jest porządna, rzetelna edukacja. Również seksualna. I to akurat obecny rząd wie, biorąc pod uwagę, jak wielkich dokłada starań, by utrzymywać ją na jak najniższym poziomie. Głupim społeczeństwem najlepiej się steruje. Nawet, czego nie doświadczamy, mądrym przywódcom.
P.S. Na deser łączę jedną ze strajkowych piosenek – polską przeróbkę „Bella ciao” (w oryginale była to pieśń włoskich partyzantów antyfaszystowskich), której wykonawczynię mieliśmy przyjemność gościć i wysłuchać w Zakopanem.
Niedawno dowiedziałam się, że istnieją kobiety, które ukrywają swoje piękne seksualne atuty przed światem ze strachu, że zostanie im przypięta łatka głupiej cycatki. Moją reakcją na tę rewelację było niedowierzanie. Problem dostrzegam nie w tym, rzecz jasna, że nie wszystkie kobiety odczuwają potrzebę dzielenia się ze światem swoim pokaźnym biustem. Widzę go w przedziwnym pomyśle, że duży biust noszony dumnie, miałby cokolwiek mówić o intelekcie jego posiadaczki. Podobnie jak z tym zającem z żartu:
kawa nie zając, praca nie zając, właściwie… tylko zając to zając
– żart o zającu
TYLKO MÓZG TO MÓZG
Koncepcja, że coś nam o nim powie zajrzenie w spory dekolt właścicielki jest równie mądra, jak ocenianie wydolności czyjejś wątroby poprzez omiatanie wzrokiem jego łydek. Oczywiście można, ale przyczynia się to do powiększania sumy bezsensu we Wszechświecie i rzeczywiście mówi coś o intelekcie. Omiatającego.
👀 Dziewczyny, serio?!
fot. Marianna Patkowska
Wiele kobiet (w tym do niedawna ja sama) nie zdaje sobie chyba sprawy z tego, że dużego biustu nie da się za bardzo ukryć. Z jednej strony więc jego dumne noszenie nie ogranicza się jedynie do zakładania ubrań z głębokimi dekoltami – proste skromne, zabudowane bluzki i dobrze dobrany biustonosz też mogą zrobić furorę; z drugiej zaś, jeśli włożymy na siebie wielki worek, będziemy wyglądać jak ktoś z dużym, acz zakrytym workiem biustem, w dodatku budząc podejrzenia, że posiadamy równie duży brzuch, co już nie zawsze musi być prawdą. Mam wrażenie, że ten idiotyczny mit głupiej cycatki tyczy się bardziej kobiet pogodzonych z własną seksualnością niż tych po prostu posiadających spore biusty (zakryte, a zwłaszcza te, za które ich właścicielki przepraszają swoim ubraniem, są przecież przez wszystkich akceptowane).
To, że mężczyźni wychodzą czasem z założeń podszytych niedużym nakładem myślowym, umiem jeszcze przyjąć. (Można nazwać to seksizmem, można też pewnym doświadczeniem życiowym.) Nic jednak nie usprawiedliwia kobiet myślących o swoich siostrach wrogo czy przedmiotowo tylko z powodu ich pewności siebie. Same wiemy najlepiej, jak trudno kobiecie taką pewność (i siebie, i swojego ciała) w ogóle zbudować. Jeśli spotkamy na ulicy piękną, atrakcyjną kobietę, uśmiechnijmy się do niej. Nie doszukujmy się w niej rywalki czyhającej na naszego człapiącego u boku partnera. Przeciwnie, wskażmy mu ją, żeby zapamiętał, jakie chcemy być (jeśli jeszcze takie nie jesteśmy), lojalnie przy okazji uprzedzając, że taki ideał kobiecości będziemy wpajać naszej córce. Mam swoich Czytelników za osoby inteligentne, ale na wszelki wypadek wyjaśnię: mojego podziwu nie wzbudza, rzecz jasna, samo wbicie się w ciuch z dekoltem, lecz duma, z jaką prezentuje się swoje atuty (nawet, jeśli robi się to bez dekoltu).
👀 O czym mówi nasz strój
fot. Marianna Patkowska
Nasz strój mówi przede wszystkim o naszym samopoczuciu, podejściu i guście, ale też o tym, czy jesteśmy wyposażeni w pewną wiedzę. Choć od końca XIX wieku kobiety dumnie noszą już spodnie, pojawienie się w nich na Wigilii jest pewnym naruszeniem etykiety. Podobnie jak nie ma nic zdrożnego w noszeniu dżinsów, ale założenie ich do filharmonii czy opery obnaża naszą nieznajomość zasadsavoir–vivre’u. Przykłady można mnożyć: strój wieczorowy, jak sama nazwa wskazuje, nie nadaje się na przyjęcie w środku dnia, strój sportowy na oficjalne spotkania, a najbardziej smakowity dekolt nie przystoi, kiedy jest się w świątyni (o czym panny młode zdają się rzadko kiedy pamiętać). Z czym więc musimy się liczyć, jeśli ubierzemy się nieodpowiednio? Z tym, że ktoś to zauważy i być może skomentuje. Każdy może mieć inny gust od naszego, inną od naszej wiedzę. Jednego swoim ubiorem zachwycimy, innego zirytujemy. To wszystko jest absolutnie normalne… dopóki nie zaczniemy jakiegokolwiek rodzaju przemocy (również słownej) tłumaczyć czyimś strojem. Pamiętajmy, że przerzucanie odpowiedzialności za przemoc seksualną wobec kobiet na ubiór tychże pochodzi z kultury gwałtu, na którą w żadnym szanującym się człowieku nie ma przecież zgody.
👀 Strach przed staniem się
obiektem seksualnym
fot. Marianna Patkowska
Czemu, kiedy nie jesteśmy zobowiązane żadnym dress code’em i savoir–vivre’em, czasem mamy ochotę wyeksponować swoje atuty, a czasem wręcz przeciwnie? Z wielu różnych powodów. Nie zawsze czujemy w sobie chęć wyglądania zbyt zmysłowo. Nie musimy. Wszystko jest okay, póki nie zacznie przez nas przemawiać strach przed staniem się obiektem seksualnym w głowie naszego interlokutora (na ogół płci odmiennej). Strach ten jest irracjonalny, bo – jak pisałam dwa podrozdziały wyżej – dopóki nie przyodziejemy się w wielki karton, nasze atuty będą zauważalne i jeśli trafimy swoją sylwetką w gust rozmówcy, to choćbyśmy dyskutowali wyłącznie o gramatologii w ujęciu Derridy, on (rozmówca, nie Derrida!) najprawdopodobniej choć raz pomyśli o nas w sposób seksualny. I nie ma w tym nic złego. Stawanie się w czyjejś głowie choćby chwilowym obiektem seksualnym jest zdecydowanie zbyt mocno demonizowane. Biust lub jakiekolwiek inne fizyczne atuty nie wykluczają się z mózgiem. Są zupełnie gdzie indziej.Problem pojawia się wtedy, kiedy któraś ze stron o tym nie wie.
Kilka lat temu przed egzaminem na studia doktoranckie (spieszę wszystkich uspokoić – nie dostałam się) zżerała mnie potworna trema połączona z niemałą ekscytacją, ponieważ komisji przewodził profesor, którego wiedzę i intelekt niesamowicie ceniłam, a napisane przezeń książki były moją stałą pomocą w pracy redaktora. Wyglądałam elegancko, ale skromnie. Biała zapięta pod szyję koszula i prosta spódnica za kolano miały odciągnąć uwagę od mojej wewnętrznej kokietki i przyciągnąć do mojego wewnętrznego językoznawcy (miałam – nadal mam! – naprawdę porywający temat pracy doktorskiej). Gdybym zdjęła szpilki i wbiła się w habit i celibat, można byłoby mnie z powodzeniem pomylić z zakonNicą. Poznanie wzmiankowanego profesora wspominam jako jedno z największych rozczarowań, zostawiających po sobie niesmak do dzisiaj. Moje – nieskrywane, ale pozostawione w imię profesjonalizmu za drzwiami – dobre samopoczucie związane z własną kobiecością i seksualnością nie pozostało niezauważone, a pewien wyczuwalny błysk w oku profesora szybko ustąpił miejsca pasywnej agresji. Miałam wrażenie graniczące z pewnością, że gdybym była mężczyzną, nie zostałabym potraktowana tak bardzo z góry i z tak dużym, nieprzystającym człowiekowi kulturalnemu, lekceważeniem. Czy to wpłynęło na moją własną samoocenę? Wtedy na pewno. Dziś mogę powiedzieć jedno:
Panie Profesorze, cieszę się, że oprócz swojego w całości spowitego materiałem biustu mogłam Panu przedstawić również nieznaną Panu do tej pory sylwetkę Stanisława Dróżdża. Cała przyjemność po mojej stronie.
– nie ma za co
👀 Źródło do/uwodzenia
fot. Marianna Patkowska
Całkowite pogodzenie się ze swoją fizycznością może nastąpić, paradoksalnie, dopiero wtedy, kiedy sobie uzmysłowimy, że źródło dowodzenia mamy ulokowane w… mózgu.
P.S. Na deser łączę swój cover piosenki Elli Eyre „We don’t have to take our clothes off”, polecając uwadze jej znakomity tekst!
fot. Geo Dask/ Jan Lewandowski/ Valantis Nikoloudis
Ostatnio zastanawiałam się nad swoją kobiecością i tym, dlaczego jestem teraz taka szczęśliwa, a także nad tym, co dzieje się we mnie w tych nielicznych momentach, w których czuję się słabsza. Mocno wierzę, że odpowiedzialność za swoje własne szczęście leży wyłącznie w naszych rękach. Na pewno od momentu, kiedy to zrozumiałam, jest mi nieporównywalnie lepiej. Nie obarczam swoimi nastrojami innych ludzi (no dobra, czasami obarczam, ale nie oczekuję od nich, żeby mi je poprawiali – wiem, że tylko ja mogę to sobie dać). Spotkanie Drapieżnika pomogło mi odkryć w sobie niewiarygodne pokłady siły.
Wielokrotnie pisałam tu, że nie mam wrażenia, żeby określała mnie moja płeć. Na pewno definiuję się przede wszystkim jako człowiek, potem być może artysta, a dopiero na końcu kobieta. Niedużo się u mnie w tej kwestii zmieniło, dostrzegłam jednak, jak wiele radości można czerpać również z – mimo że jest u mnie na trzecim miejscu – przynależności do swojej płci. Niesamowicie mocno uderzyła mnie podczas tego odkrycia pewna refleksja – nie znam kobiety, która byłaby szczęśliwa i równocześnie odczuwała niechęć do innych kobiet; niechęć bezinteresowną, niechęć mającą swoje źródła w ogromnej niepewności siebie, niechęć wynikającą z dziwnie w nas zakorzenionej koncepcji walki o samca. Walki urojonej, bo wynikającej z założenia (seksistowskiego, jeśli dotyczy tylko jednej płci), że ludzie są bezwolni i można ich do czegokolwiek zmusić.
Nie trzeba dużej psychologicznej wiedzy, żeby dostrzec, że pod niechęcią do przedstawicielek swojej płci kryje się przede wszystkim ogromna niechęć do siebie. Kobiety szczęśliwe, to kobiety pogodzone nie tylko z własną kobiecością, ale też kobiecością w ogóle, więc z urzędu lubiące wszystkie inne kobiety.
Każdy z nas ma czasem ochotę złamać artykuł 148 § 2 pkt 2 KK. Powiedzmy to sobie otwarcie – bliźni bywają irytujący. Raz doprowadzi nas do białej gorączki mężczyzna, raz kobieta. Nie ma w tym chyba raczej nic niepokojącego. Kiedy wkurzymy się na kogoś, kto jest akurat homoseksualistą, osobą odmiennej rasy, obcokrajowcem lub muzułmaninem, a powód związany jest z konkretnym zachowaniem tego kogoś, nie robi to z nas automatycznie homofoba, rasisty, ksenofoba czy islamofoba. Problem pojawia się dopiero wtedy, kiedy nasza niechęć (czyli maskowany agresją lęk) odnosi się do wszystkich przedstawicieli danej płci, orientacji seksualnej, rasy, narodowości czy wyznawców jakiejkolwiek religii.
Zdaję sobie sprawę, że trudno lubić wszystkich – z jednymi będzie nam bardziej po drodze, z drugimi mniej. Jednak zachwycenie się tym, co nas łączy (w tym miejscu mam na myśli przynależność do tej samej płci), buduje mosty i na pewno pomaga w pielęgnowaniu miłości własnej. Skoro udaje nam się myśleć o wszystkich innych kobietach źle (niestety też tam byłam i czasem jeszcze zdarza mi się zboczyć na tę ścieżkę – na szczęście coraz rzadziej), nie ma chyba żadnego powodu, by nie zacząć myśleć o nich dobrze. Doskonałą książką poruszającą tematykę archetypu kobiety w kontekście antropologicznym jest „Biegnąca z wilkami” Clarissy Pinkoli Estés. Co prawda z oczekiwaniami literackich orgazmów możemy się spokojnie wstrzymać do lektury dzieł innych autorów, ale z jej treścią zdecydowanie warto się zapoznać. Pokazuje, że do pełnego zaakceptowania siebie jako kobiety musimy zrozumieć rolę kobiet w mitologii, kulturze, ale też zrozumieć nasze prababki, babki i matki. Zrozumieć i – jeżeli trzeba – wybaczyć.
fot. Geo Dask
Jeśli wsłuchamy się w siebie i zobaczymy, co nam służy i sprawia, że jesteśmy lepszymi ludźmi, a co jest w nas toksyczne, najczęściej dostrzeżemy, że zwłaszcza to ostatnie dostałyśmy w spadku. Niedobre schematy przechodzą z pokolenia na pokolenie, aleprzerwanie złego kręgu zależy tylko od nas. Tym bardziej, że zrobienie tego polepszy standard nie tylko naszego życia (i wszystkich wokół, którzy również się z tym w nas męczą), ale też naszych przyszłych córek, wnuczek i jeszcze kolejnych pokoleń kobiet. Zaopiekowanie się sobą to nie fanaberia, ale ogromna odpowiedzialność. Stwórzmy wspólnie lepszy świat!
W kilku ostatnich wpisach („Wszyscy jesteśmy językoznawcami i językoznawczyniami” oraz „8 kobiet na 8 marca”) wspominałam, że nie przepadam za epatowaniem płcią i że nie uważam, że moja płeć mnie definiuje (co nie znaczy oczywiście, że mam z nią problem). Kiedy po raz kolejny usłyszałam w kontekście, który mnie zaniepokoił, że „my kobiety powinnyśmy się wspierać”, postanowiłam rozwinąć swoje stanowisko w tej sprawie i przede wszystkim zwrócić uwagę na zagrożenia, jakie w nadmiernym identyfikowaniu się z płcią widzę. Skandale, które w ostatnim czasie wyszły na światło dzienne w Hollywood i związana z nimi akcja hasztagowa, która ujawniła wstrząsającą skalę problemu molestowania seksualnego nie tylko w tym środowisku, ale na całym świecie, sprawiły, że w powszechnej świadomości pojawił się jakiś niepokojący znak równości między „ofiarą” a „kobietą”. (Swoją drogą, musiałam przegapić moment, w którym media tradycyjne oraz społecznościowe przejęły kompetencje policji i prokuratury.) Tymczasem w moim głębokim przekonaniu ofiara nie powinna mieć ani płci, ani rasy. Jest człowiekiem, który w jakiejś sytuacji przegrał nierówną walkę ze zniewagą, przemocą i złem, jest zaatakowaną stroną słabszą, więc naszym ludzkim obowiązkiem jest stanąć w jego obronie. Po prostu.
Zupełnie niezależnym ode mnie zrządzeniem losu urodziłam się kobietą. Jednak jak ktoś mnie namawia – w związku z debatą publiczną na temat formy przemocy, jaką jest molestowanie – by
wspierać inne kobiety,
to mam ochotę nim potrząsnąć i spytać, czy w ogóle słyszy to, co mówi. Nie widzę żadnego racjonalnego powodu, by w przypadku konfrontacji z jakimkolwiek złem, nagle zacząć wspierać tylko jedną płeć. Co więcej, uważam, że to niemoralne, bo wsparcie należy się przede wszystkim ofiarom. To zupełnie tak samo, jakby spośród ofiar każdej przemocy zasugerować mi wspieranie jedynie białych heteroseksualnych kobiet o niebieskich oczach i blond włosach, bo sama jestem jedną z nich. Obrzydliwy pomysł, który w samej swojej esencji niewiele się różni od przemocy, z którą deklarujemy walkę. Ofiarami przemocy (w tym wypadku molestowania) nie padają przecież jedynie kobiety – są to również dzieci oraz mężczyźni, choć ci ostatni trochę rzadziej. Teraz warto się przez chwilę zastanowić, czy pominięcie tej grupy dlatego, że jest mniejszością, nie nosi znamion dyskryminacji właśnie.
2. Oprawca = człowiek
Choć możemy się zarzekać, że to tylko taki „skrót myślowy”, że umiemy przecież odróżnić zwyrodnialca od przyzwoitego przedstawiciela tej samej płci, co ten pierwszy, jednak, chciał nie chciał, trochę poza naszą wolą, jeśli zaczniemy zamiast słowa „ofiara” używać słowa „kobieta”, automatycznie podrugiej stronie barykady pojawi się w naszej podświadomości słowo „mężczyzna” i tutaj widzę duże niebezpieczeństwo. Oprawca również nie powinien mieć ani płci, ani rasy. Jest człowiekiem, który dopuścił się haniebnego nadużycia siły i władzy wobec osoby od siebie słabszej, i wszelkie takie nadużycie powinno być napiętnowane. Oprawca, który jest kobietą, osobą duchowną czy dzieckiem, nadal jest oprawcą. Dodatkowo statystyki kryminalistyczne jasno wskazują, że około 60% sprawców molestowania i gwałtów, to mężowie lub partnerzy oraz członkowie najbliższej rodziny ofiary. Czy jednak komukolwiek z nas przyszłoby do głowy, że dorzeczne jest użycie „skrótu myślowego” typu używanie wymiennie ze słowem „oprawca” słów: „mąż”, „partner”, „wujek”? Choć statystyki mogłyby to z powodzeniem uzasadnić, to przecież próżno szukać przyczyny przemocy w instytucji małżeństwa, miłości (!) czy więzach krwi! Tak samo jak próżno jej szukać w płci.
3. My ofiary
Niebezpieczeństwo, o którym piszę wyżej, widzę też w użyciu słowa „my”, bo jego funkcją jest z jednej strony zbudowanie wspólnoty („my kobiety”), a z drugiej, o czym już wspominałam, przeciwstawienie tej wspólnocie innej grupy („jacyś oni”). W tej sytuacji będą to automatycznie „oni mężczyźni”, co jest bardzo krzywdzące, bo przecież nie każdy mężczyzna jest gwałcicielem czy molestatorem.
Użyte w tytule sformułowanie byłoby więc akceptowalne dla mnie w formie: „my ofiary powinnyśmy się wspierać”, bo:
a) choć oczywiście nie każdy z nas był na szczęście w swoim życiu ofiarą, jednak ci, którzy byli, mają w moim odczuciu jeszcze większy moralny obowiązek wspierać osoby, z którymi łączą ich podobne traumatyczne doświadczenia;
b) każdy zdrowy emocjonalnie człowiek, niezależnie od swoich własnych doświadczeń, powinien solidaryzować się przez współczucie z ofiarami („my ofiary”);
c) naturalna kontra dla „my ofiary” to „oni oprawcy” i dopiero takie słowa w pełni poświadczają prawdę.
4. My ludzie
Choć temat przemocy domowej jest mi niestety nieobcy (doświadczyłam jej już w dorosłym i samodzielnym, oczywiście, życiu) i z pełnym przekonaniem mogłabym się podpisać pod sformułowaniem:
my ofiary powinnyśmy się wspierać,
to jednak jeszcze mocniej przekonują mnie słowa:
my ludzie powinniśmy się wspierać.
Przede wszystkim dlatego, że dopiero w nich widzę wystarczającą dozę miłosierdzia. I ofiara, i oprawca należą do tego samego gatunku ludzkiego, który z założenia nie powinien być nam obojętny. Bycie oprawcą wymaga wyraźnego napiętnowania – bycie człowiekiem zakłada możliwość zmiany jakiegoś swojego niekwestionowanie haniebnego zachowania. Nie zapominajmy też o tym, że w większości przypadków oprawca występuje w podwójnej roli – i oprawcy, i ofiary. Prawdopodobnie właśnie dlatego, że – o czym wyżej:
ofiara = człowiek
oprawca = człowiek
Naprawdę nie muszę być ani kobietą, ani mężczyzną, ani dziewczynką, ani chłopcem, ani w swoim własnym życiu ofiarą, ani osobą białą, ani czarnoskórą, ani wyznawcą konkretnej religii, ani osobą konkretnej narodowości czy orientacji seksualnej, by głęboko współczuć wszystkim ofiarom każdej przemocy. Mocno wierzę, że skoro ja nie muszę, to również nikt inny także nie musi.
Wspierajmy się, bo wszyscy jesteśmy ludźmi.
5. Źle użyta metonimia
P.S. Chciałabym być dobrze zrozumiana – są oczywiście tragedie, w których wspieramy te konkretneofiary (a nie wszystkie ofiary podobnej tragedii), bo to, co się stało, nie mieści się nam w głowie. Łączymy się w bólu z konkretnymi rodzinami – przykładem był zamach na redakcję tygodnika „Charlie Hebdo” w Paryżu i slogan Je suis Charlie. Nikt nie przywoływał wtedy wszystkich rodzin wszystkich ofiar zamachów terrorystycznych – skupiliśmy się w swoim wsparciu i szoku tylko na tym wydarzeniu. Sęk w tym, że analogiczna sytuacja byłaby wtedy, gdyby jedna pani lub kilka pań wyznało, że było molestowanych, a reszta świata odpowiedziałaby „jesteśmy z wami, drogie [konkretne] panie” (no i „jesteśmy” = oczywiście „my ludzie”). Tu jednak dzieje się coś innego – tragedia kilku pań uruchomiła wśród ludzi potrzebę użycia metonimii, czyli w tym wypadku zastąpienia części całością. Problem w tym, że za całość została tu wzięta po prostu nieco większa część. Molestowane kobiety, choć mogły zostać głosem wszystkich molestowanych ludzi, zostały głosem tylko ich części – pozostałych molestowanych kobiet. I to właśnie uważam za największe nieporozumienie.
Od czasu do czasu mamy w naszym kraju wysyp ekspertów z jakiejś wybranej dziedziny – np. savoir-vivre’u, medycyny czy ekonomii. Językoznawstwo nie jest w tym odosobnione, zatem zdarza mi się z rozbawieniem obserwować przedziwne językowe teorie wypowiadane przez laików w myśl zasady:
Nie znam się, więc się wypowiem.
– zasada, w myśl której wypowiadane są różne dziwne teorie
Kiedy więc przyjdzie już pora na językoznawstwo właśnie, co jakiś czas powraca temat wcale już nie taki świeży, czyli żeńskie końcówki w nazwach zawodów i stanowisk piastowanych przez kobiety. Z jednej strony zasady wydają się być bardzo proste: większość zawodów i stanowisk posiada zarówno formę męską, jak i żeńską, które są tak samo poprawne. (Z niektórymi żeńskimi jesteśmy zaznajomieni bardziej, jak np. „nauczycielka” czy „malarka”, z innymi mniej, jak „filolożka” czy „naukowczyni”, więc nas czasem rażą czy śmieszą, ale fakt faktem, są poprawne, a z tym ciężko dyskutować.) Do tego, jak to na ogół z językiem bywa, mamy dość sporą dowolność i możemy sobie spośród szerokiego wachlarza form poprawnych wybrać do używania tę, która się nam najbardziej podoba. Nie będę się zajmować rozstrzyganiem, która forma z poprawnych jest „lepsza”, bo to oczywiście niedorzeczne. Zwróciłam jednak uwagę na pewne zjawisko, którą rozpoczęła głośna sprawa, mianowicie publiczne przyznanie się do preferowania formy „ministra” przez pewną ministrę. Żeby być precyzyjną, muszę dodać, że dziennikarz przeprowadzający wywiad zapytał ją, jak by wolała, żeby się do niej zwracać, podając kilka poprawnych słownikowo form (w tym „ministrę”), a ona grzecznie odpowiedziała, że wolałaby, żeby się do niej zwracać „ministra”. Wydawałoby się, że trudno znaleźć mniej kontrowersyjne wydarzenie w programie publicystycznym, a jednak…
Okazało się, że ruszyła lawina. Nagle każdy Polak poczuł się językoznawcą, niezależnie od wykształcenia, ilorazu inteligencji, profesji, klasy społecznej, wieku czy płci. Oto wszyscy nagle zjednoczyli się w jednym wielkim Je suis Językoznawca i Językoznawczyni. Z tym, że po polsku, czyli powstały dwa obozy: Obóz Obrońców Ministry i Obóz Prześmiewców Ministry.
Patrzyłam na to najpierw ze śmiechem, a potem z rosnącym niepokojem, jak mała jest nasza społeczna świadomość językowa. Dlaczego?
a) Po pierwsze dlatego, że jeśli jakaś forma jest poprawna, to jest poprawna i koniec. To przekreśla sens jakiejkolwiek dyskusji na jej temat.
b) Po drugie dlatego, że to język jest dopasowany do nas, a nie my do języka (na głębszym poziomie się z tym nie zgadzam, ale jesteśmy w tej chwili na najwyższej powierzchni) i skoro ktoś z pięciu poprawnych słów, którymi może siebie opisać, najlepiej utożsamia się z jednym z nich, to to jest jego wybór i jego sprawa. Słowa mają prawo się nam nie podobać i jedyne, co możemy z tym zrobić, to ich nie używać. I to zagadnienie też właśnie wyczerpałam w całości.
c) Po trzecie dlatego, że jeśli widzimy, że ktoś – może trochę na przekór oczekiwaniom, może trochę nawet odważnie – wybrał do używania słowo niepopularne i akurat bardzo nam ono przypadło do gustu, to naprawdę jeszcze nie jest powód, żeby wszystkie pozostałe cztery poprawne słowa określające to samo zdetronizować i wprowadzić jakiś terror używania tylko tego jednego.
Podejrzewam, że u jednej ze stron zagrał tu tzw. syndrom dziada borowego (czy też Janusza z wąsem), objawiający się zatwardziałością w przekonaniu, że „skoro przez czterdzieści lat to jakoś nikomu nie przeszkadzało, to tak powinno zostać, a nie… wydziwiają!”. Z kolei u drugiej ze stron prawdopodobnie zagrał najgorszy rodzaj źle pojętego feminizmu połączonego z niedouczeniem i niepotrzebnym nabuzowaniem. I kiedy tak jedna strona trwała w przekonaniu, że „ministra” brzmi idiotycznie, niepoważnie i groteskowo, bo powagi dodają urzędom tylko nazwy męskie, a druga, że określenie kobiety mianem „minister” (nawiasem mówiąc, „pani minister” przecież, a nie „pana minister”) jest seksistowskie, szowinistyczne, podłe i upokarzające i że docelowo po to są w języku żeńskie końcówki, żeby ich używać (biedni uciśnieni językowo Anglicy…), ja nieśmiało chciałabym zauważyć inną rzecz. Rodzaj męski ma w języku polskim nie tylko mężczyzna i wszystko to, co go określa, ale również… CZŁOWIEK. I kiedy przypomnimy sobie definicję słowa „człowiek”:
istota żywa wyróżniająca się najwyższym stopniem rozwoju psychiki
i życia społecznego;
reprezentant najlepszych cech ludzkich
– słownikowa definicja „człowieka”
a potem „kobiety”:
dorosły człowiek płci żeńskiej
– słownikowa definicja „kobiety”
to jakby widać, że: CZŁOWIEK ≥ KOBIETA
[opornym od razu tłumaczę, że tak samo CZŁOWIEK ≥ MĘŻCZYZNA, a kwestia zbiegu rodzajników obu tych słów w języku polskim naprawdę nie jest patriarchalnym spiskiem]
W związku z tym, mówiąc o swojej wyuczonej profesji, mam do wyboru dwa tak samo poprawne słowa: „językoznawca” oraz „językoznawczyni”, ale to, którego z nich użyję, zdradzi o mnie coś więcej – mianowicie, czy uważam, że definiuje mnie moja płeć, czy też fakt, że należę do gatunku ludzkiego.
W miarę możliwości staram się, mówiąc o sobie, używać jedynie męskich rodzajników, kiedy tylko mam taką językową możliwość, nie będąc zwolennikiem ( 😉 ) przesadnego epatowania swoją płcią. Nie oznacza to jednak, że miałabym śmiałość wytykać innym kobietom poprawne używanie polszczyzny w sposób, który mi osobiście nie przypadł nigdy do gustu!
Tak więc apeluję o wypicie kubka melisy i spożytkowanie swoich wewnętrznych pokładów językowej energii do otworzenia się na język i jego zgłębienia, nie zaś zamykania się na niego w przekonaniu, że się wie o nim już wszystko. Mogę zagwarantować, że jeszcze przed każdym z nas ogrom wiedzy do przyswojenia!