EgoistyczNIE

EgoistyczNIE

Wizja tej blogowej sesji zdjęciowej pojawiła się w mojej głowie znienacka, jako całkowicie spójne i oczywiste nawiązanie do znakomitego muzycznego tematu Jerzego ’Dudusia’ Matuszkiewicza z filmu „Poszukiwany, poszukiwana”. Czy skojarzenie było słuszne, nie mnie oceniać. Tak czy siak, robiąc przedświąteczny remont w mieszkaniu (w związku z czym przez pewien czas też dość spory bałagan na klatce schodowej, z czego również postanowiłam podczas sesji skorzystać) znalazłam na strychu całe mnóstwo skarbów jawiących mi się jako rekwizyty. Zachwyciłam się zwłaszcza dużą niebieską torbą z drewnianą rakietą tenisową i piłkami. Wszystko przypieczętowała para butów, której pozbycia się lata temu byłam niemal pewna. A nie jest ona byle jaka, bo nie dość, że raz wyszłam w niej z domu, to jeszcze na znakomity koncert Staszka Sojki! Mogłam więc na spokojnie przeliczyć wszystkie swoje buty, w sumie trzydzieści sześć par (oraz trzydziestą siódmą do chodzenia). Potem zobaczyłam po raz kolejny, już po wielu latach, film „Poszukiwany, poszukiwana” i przypomniało mi się, czemu czuję tak wielki wstręt do komuny, choć na szczęście urodziłam się już w lepszych czasach. Zrozumiałam też, czemu mój tata, który chodził z Bareją do szkoły i bardzo ciepło go wspominał, powtarzał, szanując jego twórczość, że nie lubi oglądać jego filmów. Że go nie bawią, bo pokazują naprawdę straszne czasy. Owszem, są niesłychanie śmieszne, ale opisują rzeczywistość, w której tata żył i działał zawodowo, wiedząc, jak bardzo jest bezlitosna dla wielu znakomitych polskich artystów i myślicieli. Zaskoczyło mnie, że kolory, jakie z filmu zapamiętałam, tak naprawdę namalował  Jerzy ’Duduś’ Matuszkiewicz swoim fenomenalnym muzycznym motywem. Wszystko razem połączyło się w mojej prawopółkulowej głowie ze wszystkim. Pozostała natomiast kwestia tematu, jaki chciałam we wpisie poruszyć. Czy rozmycie tła zdjęć załatwiło sprawę? Sprawdźmy!

fot. Bożena Szuj

Egoistą jestem…

fot. Bożena Szuj

Zagadnienie egoizmu przewijało się przez całe moje życie. We wczesnym dzieciństwie został mi przedstawiony w formie całkowicie zdemonizowanej, jako jedna z najgorszych rzeczy. Rosłam więc w przekonaniu, że nie ma większego od egoizmu zła. Równocześnie większość moich młodzieńczych potknięć – mających źródło w penetrowaniu otaczającego świata, istniejących w nim zasad i sprawdzaniu, które ze mną rezonują, a które nie – kwitowana była epitetem (w stosunku do mnie, nie zaś mojego zachowania) „no, zapatrzona w siebie egoistka”. Jak się nietrudno domyślić, powodowało to w mojej głowie całkowity mind fuck. O gigantycznym bólu i późniejszej traumie nie wspominając.
Dziś, kiedy w jednym momencie nawarstwiło się kilka sytuacji, a najważniejszą z nich była rozmowa z przyjaciółką, osobą również wysoko wrażliwą, która określiła samą siebie mianem egoistki, wzbudzając tym mój głęboki sprzeciw, pomyślałam, że warto się z tym terminem wreszcie rozprawić. Oczywiście trzeba najpierw odwołać się do encyklopedycznej definicji, wg której egoizm to:

postawa życiowa nacechowana dbałością, wyłącznie lub przede wszystkim, o własne (bądź osób najbliższych) dobro;
przeciwieństwo altruizmu, jeden z głównych motywów ludzkiego postępowania […]; egoizm ułatwia traktowanie innych w sposób instrumentalny, tzn. jako środek do realizacji własnych celów, a także […] traktowanie ludzi jak rzeczy, którymi można manipulować; w historii etyki pojęcia egoizmu, altruizmu i sympatii występowały jako kategorie sporu o motywy ludzkiego postępowania; skrajna interpretacja egoizmu oskarża go o całkowite odrzucenie moralności, interpretacja umiarkowana uważa egoizm za podstawowy motyw działań moralnych; niektórzy myśliciele uważali egoizm za niezbędną podstawę społeczną dobrobytu (B. Mandeville, A. Smith), bądź czynnik dający odwagę wykraczania poza miernotę i wyzwalania jednostkowej woli (M. Stirner i F.W. Nietzsche).

 

Już po jej lekturze widzimy, że jest to pojęcie dość mgliste, w które łatwo każdemu włożyć swoją własną, subiektywną interpretację. Jak więc się dogadać? Jak porozumieć? Myślę, że ludzie intuicyjnie wyczuwają w słowie „egoizm” pewną bezwzględność, jaką niesie ze sobą brak uważności na innych, pomijanie ich potrzeb czy uczuć. Zaryzykuję tezę, że wszyscy mniej lub bardziej dostrzegamy w tym coś raczej złego niż dobrego. Z drugiej zaś strony uważność na innych, dostrzeganie ich potrzeb czy uczuć, słuchanie tego, co chcą i mogą nam wyznać, towarzyszenie im w trudnych momentach nie jest wcale tożsame z wzięciem na siebie odpowiedzialności za zaspokajanie ich potrzeb. I to jest chyba najtrudniejsze dla niektórych do zrozumienia.
Kiedy ja sama zarzucałam innym egoizm, miałam na ogół na myśli pewną oschłość czy też nieczułość bądź lodowatość w sytuacjach, gdy jakoś wobec mnie lub moich bliskich nawalali. Weźmy na przykład dwie najbardziej chyba uniwersalne sytuacje, czyli spóźnianie się i wiszenie komuś pieniędzy. Choć spóźnianie się niesie ze sobą znamiona braku szacunku, sama niestety nie zawsze w życiu będąc osobą punktualną, rozumiem, że może ono wynikać z bardzo wielu powodów. Dlatego nie oceniam tych, którzy spóźniają się na spotkania ze mną zbyt surowo. Podobnie jak nieoddanie pieniędzy, które za kogoś założyliśmy. Często wynika ze zwykłego zapomnienia i uświadomienie sobie tego może wpędzić nas w spore zakłopotanie. Zmierzam do tego, że te małe wtopy nie są dla mnie dużym problemem… dopóki osoba, która się spóźniła, nie oddała pieniędzy czy w jakikolwiek sposób nas nadwyrężyła, potrafi szczerze za to przeprosić. Z empatią wczuć się w naszą sytuację:

Jejku, długo na mnie czekałeś? Bardzo mi przykro, pewnie zmarzłeś. Przepraszam, że Cię na to naraziłam.

Głupio mi, że nie oddałam Ci pieniędzy, które za mnie założyłeś na czas. Mam nadzieję, że nie znalazłeś się przez to w niekomfortowej sytuacji. Przepraszam.

I nie ma najmniejszego znaczenia, czy spóźnimy się 7 minut, czy 28. Nie ma znaczenia, czy wisimy komuś 59 zł, czy 4,20 zł. Oczywiście, że jesteśmy wolni i mamy prawo do wszystkiego, natomiast w relacjach z ludźmi, chciał nie chciał, nasza wolność staje się odrobinę ograniczona.

fot. Bożena Szuj

I w moim subiektywnym odczuciu (bo u każdego ta granica przebiega gdzie indziej, zwłaszcza w kwestii spóźnień) nie bardzo mam prawo rozliczać innych z ich potknięć, ułomności czy niecelowych przeoczeń. Jestem raczej oazą cierpliwości i wyrozumiałości. Jednak… jeśli nie usłyszę słowa klucza, czyli „przepraszam”, czuję się głęboko skrzywdzona. Tak, nawet jeśli chodzi o 7 minut  czy 4,20 zł, bo w rzeczywistości nie chodzi wcale ani o spóźnienie, ani o pieniądze, ani nawet o fakt, że ktoś w jakimś momencie kompletnie o nas zapomniał. Chodzi o ten moment, w którym sobie przypomniał. Czy umie być wtedy empatyczny i – nawet przesadnie się nie kajając – wczuć się w nasze położenie, które niechcący pogorszył, czy zupełnie nie? (Czasem oprócz „przepraszam” warto, kiedy to możliwe, podjąć próbę jakiegoś zrehabilitowania się.) Jeśli zupełnie nie, a dodatkowo dostrzegę w tym pewną regularność, zapalają mi się wszystkie czerwone lampy. Słowo „przepraszam” nie cofnie tego, co zostało zrobione, ale zmieni absolutnie wszystko. Szczerze mówiąc, jego brak również zmienia wszystko.
Z kolei kiedy to mnie zarzuca się egoizm, spotykam się z zupełnie innym jego rozumieniem. Widzę to dziś w niezwykle jaskrawy sposób. Problemem mianowicie nie jest to, że w jakiejkolwiek interakcji, mówiąc kolokwialnie, dałam ciała, a po uświadomieniu sobie tego, zachowywałam się, jak gdyby nigdy nic. Ba, problemem nie jest również to, że w jakiejkolwiek interakcji, dałam ciała. Problemem okazuje się, to, że bez wejścia w interakcję z drugą osobą, ja nie zachowuję się i nie myślę tak, jak wydaje jej się, że powinnam. (Czy umawiając się na daną godzinę i spóźniając się, jestem nie fair i powinnam za to przeprosić? Jak najbardziej tak. Czy będąc z drugą osobą blisko jestem zobligowana do jakiejś umownej częstotliwości kontaktów czy też jakiejś konkretnej ich formy? No z samej natury rzeczy, póki się na to na twardo nie umówimy, nie.) Problemem okazuje się, że nie stawiam już innych ludzi w swoim życiu powyżej siebie. Że nie podejmuję – po trzydziestu paru latach robienia tego – dalszych nieudolnych prób czytania w myślach, odgadywania cudzych potrzeb i spełniania ich. Okazuje się, że egoizmem (przypisywanym mi, co mnie oczywiście boli i uwiera) może być brak spełniania czyichś cichych oczekiwań. Czy mamy prawo czegokolwiek od drugiego człowieka oczekiwać? (Kiedy się rzecz jasna na coś wyraźnie wcześniej nie umówimy i dwie strony nie wyrażą na to świadomie i dobrowolnie zgody.) Osobiście staram się to w sobie temperować, bo gdzieś w środku czuję, że nie mamy.

W głowie automatycznie odtwarza mi się „If You Love Somebody Set Them Free” Stinga.

fot. Bożena Szuj

Egoizm a egocentryzm

fot. Bożena Szuj

A jak do egoizmu ma się egocentryzm? Zajrzyjmy ponownie do Encyklopedii PWN:

psychol. postawa, sposób myślenia, dla których charakterystyczne jest ujmowanie rzeczywistości z punktu widzenia własnej osoby i własnych przeżyć;
wg J. Piageta, postawa taka dominuje w myśleniu dziecka w wieku przedszkolnym i stanowi charakterystyczną cechę rozwojową tego okresu (tzw. egocentryzm dziecięcy).

 

Pod tym hasłem znajdziemy też cytaty z książek. W jednym z nich przeczytamy, że „odwrotnością egocentryzmu jest empatia” (wydaje mi się, że „egocentryzm” został tu właśnie pomylony z „egoizmem”). Czy tak jest faktycznie? Jako histrioniczka jestem egocentryczna, jako osoba wysoko wrażliwa – mam w sobie sporo empatii (zostałam za nią nawet zwolniona z pracy). Jak to pogodzić? O ile z egocentryzmu będącego cechą rozwojową oczywiście się wyrasta, więc może być na początku bardziej sztywny i bezkompromisowy, o tyle egocentryzm u osoby dorosłej wcale nie musi być jedynym i wyłącznym punktem widzenia. (To znaczy nie wiem tego, tak mi się wydaje. Może włączy się do tej dyskusji jakiś specjalista i wyjaśni, jeśli jednak jest inaczej.) Dla mnie mój egocentryzm jest punktem wyjścia. Z czyjej perspektywy mam widzieć, jeśli nie ze swojej? Czy uczciwym jest założenie, że w ogóle możemy cokolwiek zobaczyć z cudzej perspektywy? Z drugiej strony nie oznacza to (przynajmniej dla mnie) nieumiejętności wczucia się w sytuację i położenie drugiej osoby. Myślę, że mam pewien dar (lub przekleństwo – niepotrzebne skreślić), którym jest ogromna intensywność wszystkich doznań. Gdybym próbowała patrzeć na świat z perspektywy każdego człowieka, o którym pomyślę, jestem pewna, że bym oszalała. Moja głowa by eksplodowała. Ale… czy przybierałabym naprawdę perspektywę innych ludzi, czy jedynie swoje wyobrażenie o ich przeżywaniu jakiejś sytuacji? Lub też wkładała w ich doświadczenia swoje własne przeżywanie? To już pytanie psychologiczno-filozoficzne. Gdyby koleżanka powiedziała mi, że jest zdradzana, gołymi rękami ukatrupiłabym zdradzającego, a potem ją samą, gdyby okazało się, że jednak umie wybaczyć i owszem, rozpacza, ale nie aż tak jak ja, słysząc jej opowieść i wyjąc za nią z bólu. (Mimo że nikt mnie nigdy nie zdradził, jawi mi się to jako gigantyczna krzywda, dlatego też sama nigdy nikogo nie zdradziłam.) Czyli… nie umiem wejść całkowicie w cudze buty. Mogę współczuć, ale nigdy nie zrozumiem reakcji innej niż moja. Reakcji, która – w przeciwieństwie do mojej – nie wypełnia mojego brzucha. Reakcji, której – w przeciwieństwie do mojej – nie leczę na terapii oraz farmakologicznie. Czy jestem w tym jedna jedyna na świecie? Podejrzewam, że nie.
Cały mój blog utkany jest z egocentryzmu (i pewnego, szkolonego głównie tutaj, literackiego warsztatu). Piszę o świecie widzianym oczami nNi – czyli moimi oczami. (Jestem manNi, nNi, nN – tak mnie nazywał tata i nikt mu, oprócz mnie samej, nie dorównuje również w skracaniu mojego imienia tak, jak lubię najbardziej.) Sęk w tym, że częścią mojego patrzenia na świat jest głębokie przekonanie o wolności jednostek, o tym, że nie istnieje coś takiego jak prawda obiektywna oraz że – co za tym idzie – nie ma też jednej prawdy. W związku z tym w mojej perspektywie jest miejsce na inne perspektywy (co się, nota bene, przez lata bardzo mocno zmieniło).
Ile powstałoby wartościowej sztuki, gdyby artyści nie byli egocentrykami? Gdyby bali się zanurzyć się w swój własny dar postrzegania świata, odrzucając na chwilę banalność postrzegania go przez ogół? Można zasłaniać się bogami, byciem narzędziem w rękach Absolutu czy niezrozumiałymi momentami olśnienia podczas tworzenia (przerabiałam to wszystko), jednak stwarzanie sztuki to akt najczystszego, najpiękniejszego egocentryzmu, który z samej istoty rzeczy musi być uduchowiony. W końcu każdy z nas jest kosmosem i odmawianie zanurzenia się w nim jest w moim odczuciu przejawem… pychy. Tylko i aż tu możemy zmieniać, przekształcać, stwarzać, zaczynać i kończyć. Tu i nigdzie indziej poza nami samymi. I właśnie na dnie nas samych znajdziemy na ogół empatię. Chyba, że mamy uszkodzony płat czołowy i układ limbliczny, to wtedy nie.

fot. Bożena Szuj

„Zdrowy egoizm”

fot. Bożena Szuj

Sformułowanie „zdrowy egoizm” cieszące się ciągle popularnością, po pierwszym zachwycie szybko zaczęło mnie śmieszyć. Co właściwie znaczy? W dalszym ciągu nie udało mi się ustalić czym jest egoizm, więc jeszcze trudniej będzie wskazać, czym miałby być ten zdrowy.

Jednym z naszych ulubionych żartów jest ten:

Przychodzi facet do lekarza, a lekarz po badaniu mu mówi:
– Tak, jak podejrzewałem, jest pan po prostu jeb..ięty.
– Panie doktorze – pyta pacjent, – ale zdrowo?

Mam wrażenie, że dość podobnie może być z tym zdrowym egoizmem. Podejrzewam, że każdy z nas zachowuje się czasami egoistycznie i może na to wpływać całe mnóstwo przeróżnych czynników. Chociażby ból, o którym mówi się rzadko, a który niestety paraliżuje i wyłącza z życia towarzyskiego bardzo wiele osób. Przy chronicznym bólu i wynikającej z niego frustracji trudno zdobywać się na altruizm (w który z kolei nie wierzę, ale o tym już pisałam), a perspektywa staje się zniekształcona. Egoizm, będący nieczułością na innych, niezauważaniem swojej niedelikatności w relacji, czy jakichś może nierówności w niej, które są dla nas wygodne, a dla drugiej strony już niekoniecznie, to nic zdrowego. To pewien albo wbudowany defekt, albo efekt zaniedbania, co na ogół można jakoś odkręcić. Jednak pod oksymoronem „zdrowy egoizm” kryje się coś zgoła innego – rzeczywiście zdrowe podejście, uznające nasz własny szacunek do siebie. Wyjątkowo pokrętnym jest pomysł, by nazwać zdrową relacją z samym sobą „egoizmem” (czym ta nigdy nie była i nigdy nie będzie, jeśli faktycznie jest zdrowa), ale ozdobić to na wszelki wypadek słowem „zdrowy”, żeby nikt się nie mógł przyczepić. Widzę tu usilną próbę wytłumaczenia się z czegokolwiek, a zwłaszcza z bycia dla samego siebie dobrym. Czy będę monotematyczna, jeśli obwinię za to katolickie wychowanie i szkodliwą kategorię grzechu, oddalającą nas od zrozumienia własnej natury? Będę. Ale trudno. Tu stoję, tak to (dzisiaj) widzę.
My sami – jako ludzie dla siebie najważniejsi (w dorosłym życiu przejmujemy po rodzicach tę rolę) –  jesteśmy dla siebie kluczem do zrozumienia ludzkości i jedności, jaką stanowimy zarówno z innymi ludźmi, jak i zwierzętami. Dobroć dla innych bez rozpoczęcia od dobroci dla siebie jest możliwa, ale realizuje się ją na ogół koślawo, nieempatycznie, często męcząc i raniąc bliźnich, wbrew swoim najszczerszym i najlepszym intencjom. Nie znam nikogo, kto szczerze kochając siebie, krzywdziłby innych, znam natomiast wiele osób, które nie umiejąc kochać siebie, stają się wobec innych toksyczne.

fot. Bożena Szuj

Być czy nie być?

fot. Bożena Szuj

Jesteśmy wolni. Ograniczają nas nasze własne wybory, np. wybór życia zgodnego z obowiązującym prawem, jakimikolwiek wytycznymi oraz wartościami, które są dla nas ważne. Wolność zakłada też świadomość konsekwencji naszych czynów – zarówno tych wbrew prawu, jak i wbrew relacjom międzyludzkim (np. brak lojalności czy szacunku). Innymi słowy możemy wszystko, ale musimy liczyć się z konsekwencjami, czy też wiedzieć, że te zawsze są. Jest akcja, jest reakcja. Wszystko, co zrobimy nie pozostaje obojętne na nasze losy, losy naszych najbliższych, ale też – w skali mikro, ale przecież również – losy świata. Każda decyzja – o segregowaniu lub niesegregowaniu śmieci, ograniczaniu lub nieograniczaniu plastiku w naszym życiu, rezygnacji lub braku rezygnacji z kupowania nowych ubrań, itd. – ma znaczenie w skali świata. Być czy nie być egoistą? Być czy nie być egocentrykiem? Być czy nie być chętnym całkowitego aż do bólu zanurzenia się w samym sobie? Każda odpowiedź, każda droga, to inny bieg losów świata, inny bieg historii. To życie wśród innych ludzi, w innej bańce informacyjnej. Każda nasza decyzja zyska w jednym kręgu poklask, w innym spotka się z niechęcią. Wybierzemy to, co będzie dla nas albo dobre, albo wygodne. I chyba tu jest najistotniejsza kwestia. Żeby jednak wybrać to, co dobre.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser absolutnie oczywisty temat z filmu „Poszukiwany, poszukiwana”:

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przyjaźń bez zobowiązań

Już na wstępie zdradzę, że przyjaźń bez zobowiązań nie istnieje. Miłość nie wymaga od nas niczego – po prostu jest. Natomiast już jakakolwiek forma relacji z drugą osobą, na której nam zależy – w tym również oczywiście przyjaźń – jak najbardziej wymaga od obydwu stron zaangażowania, więc zobowiązań właśnie. Znacie zapewne wyświechtane:

Musimy się zdzwonić!
Nie słyszeliśmy się wieki całe!
Ja w ogóle nie wiem, co u ciebie słychać!

– sformułowania, które zapewne znacie

Najbardziej boli, kiedy padają ze strony naprawdę bliskich wam osób, które… nigdy nie wykonują pierwszego kroku. Wyrażają więc chęć kontaktu, ale równocześnie z jakiegoś kompletnie niezrozumiałego powodu czekają, aż to wy odezwiecie się pierwsi. Za każdym razem. Problem w tym, że nie na tym polega przyjaźń dwojga ludzi, że jedno ciągle daje, a drugie tylko bierze.

1. Wymiana

Czy nam się to podoba czy nie i czy uświadomimy to sobie mocniej, czy też odrzucimy taką koncepcję, większość relacji międzyludzkich opiera się na dawaniu i braniu mniej więcej po równo. Czyli na wymianie.  Nie oznacza to, że przyjaźnimy się ze sobą interesownie, żeby coś uzyskać, ale że mamy gdzieś z tyłu głowy, że możemy się w danej relacji poczuć bezpiecznie i dać dużo, bo to w jakiejś formie do nas wróci. I tak w zdrowych relacjach przeważnie jest. Co jednak, kiedy zrobimy sobie bilans roczny (a czasami i kilkuletni) i wyjdzie nam, że na nasze kilkadziesiąt telefonów/maili/SMS-ów do kogoś nam bliskiego z pytaniami co u niego słychać, jak on się czuje, czy wszystko u niego w porządku, on sam z siebie odezwał się do nas tylko trzy razy albo wcale?
Wydawałoby się, że najrozsądniej o tym po prostu porozmawiać. A jeśli druga strona już wie, że brakuje nam jej uczestnictwa i jakiejkolwiek aktywności w relacji i nic z tym nie robi, można sobie zadać pytanie, czy ktoś, kto nas jawnie ignoruje (choć podczas kontaktów inicjowanych przez nas jest bardzo życzliwy), faktycznie jest naszym przyjacielem. Może jest po prostu kimś życzliwym. Kimś, kto nas nawet w jakimś sensie kocha, ale z jakiegoś powodu nie chce się zaangażować w przyjaźń.

2. Mit braku czasu

Jednym z największych mitów dzisiejszego pędzącego świata jest przekonanie, że nie mamy czasu. Czas jest zjawiskiem wielopłaszczyznowym, postrzegamy go na kilku poziomach, w niektórych sytuacjach potrafi być dość mocno elastyczny, bywa też subiektywny, o czym przekonuje nas w swojej rewelacyjnej książce „Czas. Przewodnik użytkownika” fizyk Stefan Klein.
Dlaczego więc ciągle wierzymy w to, że nie mamy czasu na pielęgnowanie czegoś tak w życiu ważnego, jak przyjaźń? Dlaczego więc ciągle wierzymy w to, że nasi najbliżsi nie mają dla nas czasu?
Gwoli wyjaśnienia, nie jestem zwolenniczką żadnych konwenansów: ani przymusowych coniedzielnych telefonów, ani herbatek i kawek koniecznie raz na tydzień czy dwa, ani jakichś wyliczeń, że skoro ostatnio inicjatywa wyszła ode mnie, to teraz ruch należy już tylko do drugiej strony i kropka. Życie to nie praca w aptece. (Przynajmniej życie osób, których życiem nie jest praca w aptece.) Wiadomo, że raz na jakiś czas ktoś utknie w jakimś projekcie np. na pół roku i nie będzie miał głowy już do niczego innego, a raz ktoś będzie się szykował do ważnego egzaminu i z trudem uda mu się przez najbliższe miesiące pogodzić to z pracą i prowadzeniem domu, a co dopiero z dbaniem o przyjaźń. Mówiąc, że brak czasu jest wymówką i to słabą, nie mam na myśli przerw w kontaktach spowodowanych czynnikami zewnętrznymi, nie zawsze od nas zależnymi. Mam na myśli brak zaangażowania w relację, objawiający się w podanych wyżej sytuacjach chociażby brakiem uprzedzenia drugiej strony, że będzie się dla niej dostępnym dopiero za kilka miesięcy.  Jeśli ktoś nie ma czasu nas poinformować, że będzie przez chwilę mniej uchwytny, to jaką mamy gwarancję, że znajdzie dla nas czas wtedy, kiedy będziemy tego potrzebować najbardziej?
Byłam w życiu w sytuacji, w której ktoś w jednej chwili dosłownie  rzucił wszystko, by być dla mnie, kiedy tego potrzebowałam. Byłam też w takiej, w której decyzja o tym, że całe moje zmęczenie i ogrom obowiązków nie mają żadnego znaczenia wobec tego, że ktoś w tym momencie musi uzyskać moje wsparcie i energię, przyszła mi bez najmniejszego trudu. Była oczywistością. I ponieważ wiem, że można wspólnymi siłami (słowo klucz – wspólnymi) stworzyć taką relację, mam zarówno wobec siebie samej, jak i najbliższych mi osób wysokie oczekiwania. Ale w końcu po co chcieć mniej, skoro można mieć więcej?

3. Jak kocha, to nie poczeka

Kolejnym mitem, w który przez długi czas wierzyłam sama, jest ten, że relacje nie ulegają zmianom. Że są constans. Otóż nie są. Wszystko wokół nas się zmienia, my sami się zmieniamy, więc skoro w przyjaźni na przestrzeni czasu co najmniej dwa czynniki ulegną zmianie (my i nasz przyjaciel), a nieraz również towarzyszące tej przyjaźni okoliczności, to nie ma siły, która by sprawiła, że przyjaźń będzie identyczna, jak kilka lat wcześniej. I dobrze, bo skoro mamy z biegiem czasu trochę inne potrzeby, nasza rozwijająca się z nami przyjaźń ma szansę ciągle je spełniać. Gorzej, jeśli jedna ze stron uwierzy w to, że jej przyjaźń zawsze będzie taka sama, równocześnie nie zauważając, że nagle przestało się jej chcieć, przestało jej zależeć, przestała brać aktywny udział w tej relacji. Istnieje ryzyko, że uwierzy wtedy także w to, że jej sympatia do drugiej strony i aktywność sprzed lat wystarczą. A nie wystarczą. Czucie się kochanym/lubianym/cenionym przez kogoś bliskiego to jedno, a bycie z nim w relacji przyjacielskiej w prawdziwym tego słowa znaczeniu, to zupełnie co innego.
Chwilę mi to zajęło, ale zrozumiałam, że to sytuacja, z którą również dobrze się pogodzić i którą warto zaakceptować. I przez akceptację nie mam oczywiście na myśli brnięcia w przyjaźń z kimś, kto nam jej odmawia (= kto nie poczuwa się do żadnych zobowiązań, ale chętnie skorzysta z tego, co sami mu w ramach przyjaźni zaoferujemy). Przyjaźń, która jest równocześnie i zdrowa i jednostronna nie istnieje. To, co mam na myśli, to przyjęcie z pokorą czyjejś życzliwości, odwdzięczenie się tym samym i rezygnacja z przyjaźnienia się na siłę. W końcu każdy z nas zasługuje na tyle, ile sam jest w stanie z siebie dać.
Nigdy nie dawajmy z siebie więcej, niż dostajemy. Nie z wyrachowania czy cynizmu, tylko dlatego, że nadmierny altruizm jednej strony, przy egoizmie drugiej, prawdziwej, głębokiej, zdrowej przyjaźni po prostu nie służy.

4. P.S.

Oczywiście to, że ktoś czasem nie umie udźwignąć obowiązków wynikających z przyjaźni i wycofuje się z niej na krótszy lub dłuższy czas, nie oznacza wcale, że raz utracona relacja zostaje utracona już bezpowrotnie. Zwłaszcza, jeśli jest w nas wzajemna życzliwość.
Moim celem było zwrócenie uwagi na to, że przyjaźń wymaga od nas odpowiedzialności i zobowiązań, które w dzisiejszych czasach, trochę promujących wygodnictwo i hedonizm, nie są ani modne, ani specjalnie lubiane. To jednak naprawdę nieduża cena za coś, co jest tak wielką wartością jak przyjaźń. Warto wymagać od siebie i od innych trochę więcej.