„Yellowface” Rebecca F. Kuang

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Grzegorz Komerski
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2023
oryginalny tytuł: Yellowface

O książce „Yellowface” usłyszałam po raz pierwszy na instagramowym profilu Fabjulus, w jej książkowych polecajkach. Ponieważ Fabjulus pokazuje i poleca sporo książek, na ogół nie skupia się na ich pogłębionej recenzji. Zobaczyłam więc na krótkiej relacji, że jest to książka niezwykle efektownie wydana i usłyszałam, że warta przeczytania. Długi czas wydawało mi się, że traktuje o kwestiach marketingowych związanych z rynkiem wydawniczym i że prawdopodobnie jest poradnikiem. Jakimż zdziwieniem okazało się więc dla mnie w księgarni, w której szukałam przed Świętami prezentu dla mamy, że to… powieść. W dodatku powieść od pierwszych zdań wciągająca, napisana zgrabnie, z polotem. Do tego jej akcja rzeczywiście rozgrywa się w kręgach wydawniczych, a głównymi bohaterkami są pisarki. Czy mogłam znaleźć lepszy prezent dla mamy redaktorki (co prawda ze znacznie mniej drapieżnych od agresywnego amerykańskiego rynku wydawniczego polskich muzykologicznych realiów, ale zawsze)? Oczywiście nie miałam pojęcia, jaka okaże się fabuła, jednak już po pierwszych zdaniach wiedziałam, że powieść utrzyma przyzwoity poziom, przynajmniej językowo. Prezent okazał się strzałem w dziesiątkę – książka bardzo przypadła do gustu mamie, a niedługo później wpadła również w moje ręce.

O czym jest „Yellowface”?

Jestem ogromną przeciwniczką spojlerów, więc napiszę o fabule tylko tyle, ile mogę, by nikomu, kto nie przeczytał jeszcze tej książki, nie psuć przyjemności. Już w pierwszym zdaniu dowiadujemy się o śmierci Atheny Liu – dwudziestosiedmioletniej amerykańskiej pisarki chińskiego pochodzenia. (Co po pierwsze rodzi skojarzenie z Klubem 27, a po drugie – sama autorka, Rebecca F. Kuang, jest w tym samym wieku.) Pisarki topowej, cieszącej się błyskotliwą karierą, wieloma ważnymi nagrodami, ogromną popularnością swoich książek i sześciocyfrowymi kontraktami. Młoda, piękna, utalentowana, atrakcyjna, sławna i bogata umiera nagle, tragicznie i… dość groteskowo. Jednak to nie ona jest główną bohaterką powieści. Albo inaczej – nie jedyną. Główną bohaterką i równocześnie narratorką, od której dowiadujemy się o Athenie oraz o wszystkim, co wydarzy się po jej śmierci (i w pewnym sensie połączy obie bohaterki już na zawsze), jest jej rówieśniczka June Hayward. Obie kobiety znają się już prawie dekadę. Studiowały i podczas studiów też mieszkały razem. Nie jest to bardzo zażyła znajomość, nie jest to też z pewnością przyjaźń.

Relacja Atheny i June

Niezwykle ważne w moim odczuciu jest zrozumienie, czym relacja obu pań tak naprawdę jest. Dla Atheny (chociaż jej głosu w tej sprawie nie poznamy nigdy) to w najgorszym – dla June – razie znajomość powierzchowna, mało istotna, jedna z tych, których braku nie odczuje się dotkliwie, natomiast dla June to jednostronna, całkowicie zatruta zawiścią i zazdrością o karierę koleżanki obsesja. Myślę, że warto to sobie uświadomić. Już po kilku pierwszych stronach, na których June zapewnia nas, jak bardzo Athena była zapatrzona w siebie, jak nieczuła na innych, jak nieznośna, jak skupiona na sobie, uruchamia się we mnie automatycznie adwokat diabła. Z opisu mniemam, że Athena miała silnie rozwinięte cechy histrioniczne. Lubowała się w tym całym otaczającym ją medialnym szumie, pławiła w splendorze, była miła, ale na dystans, dodatkowo sprawiała wrażenie, że ciągle występuje na scenie, co z pewnością mogło irytować wiele osób. Nie skupiała się na innych wcale, czy też nie skupiała się na innych w sposób, jaki ci inni uznali za jedyny słuszny? (To nie jest histrioniczna solidarność – my histrionicy naprawdę różnimy się między sobą.) Bronię jej zachowań nie dlatego, żeby wydawały mi się całkowicie słuszne, ale dlatego, że są przestawiane przez bohaterkę, której od początku nie wierzę. Bohaterkę, która wkłada w zachowania koleżanki gotowe tezy, gotowe intencje – nie mamy jak sprawdzić, co myśli o tym sama Athena. Ciekawym zabiegiem jest moment, w którym June się przedstawia. Zaczyna od wzmianki o śmierci Atheny, potem przybliża nam przez kilka stron jej postać, żeby następnie zakończyć ten opis słowami:

Prawdopodobnie nikt nie jest w stanie z Atheną wytrzymać, ponieważ żaden człowiek nie ścierpi bezustannego porównywania się z lepszymi od siebie. A ja trwam przy niej zapewne dlatego, że jestem żałosna.

– „Yellowface” Rebecca F. Kuang, str. 7

Myślę, że przed terapią, udałoby mi się na te słowa nabrać. Biedna, równie zdolna czy wręcz utalentowana jak Athena June, której – w przeciwieństwie do jej azjatyckiej koleżanki – wiatr wieje w oczy.  Podczas kiedy Athena święci triumfy, błyszczy jak diament, ma swój debiut dawno za sobą, za każdą sprzedaną książkę dostaje tantiemy (co June się nawet nie śni), kiedy stać ją na najdroższe alkohole, a i tak w drogich i modnych knajpkach mężczyźni stawiają jej szampana, debiut June przechodzi bez większego echa; ani czytelnicy, ani jej wydawca, ani nawet agent nie są nią ani trochę zainteresowani. Czy po ludzku rozumiem frustrację June? Oczywiście. Czy rozumiem jej lekkie ukłucia zazdrości i poczucie pewnej niesprawiedliwości? Rozumiem, ale już trochę mniej. Nad wyeliminowaniem tych uczuć ciężko pracowałam, więc dziś nie daję się zwieść June na manowce. Ma rację, twierdząc że jest żałosna. I wcale nie dlatego, że nie odniosła tak spektakularnego sukcesu, jak Athena. Jest żałosna dlatego, że tapla się w swoim nieszczęściu, sztucznie je napompowując i ciągle kurczowo trzymając się małego palca Atheny (metafora cudownej Okuniewskiej). A Athena… cóż. Osiągnęła pułap, na którym nie wie, ile to jest dużo, a ile mało pieniędzy. Nie zawraca sobie przesadnie głowy innymi ludźmi, ale… równocześnie jest dla nich serdeczna, a do June żywi nawet jakiś rodzaj sympatii. Zaprasza ją na wspólne wyjścia, raz nawet do domu, gdzie częstuje drogimi trunkami oraz… naleśnikami. Czy uważam, że to kwintesencja przyjaźni? Nie. Jednak jeśli ktoś, na kim nam zależy, chce nas w swoim życiu może nie aż tak blisko, jak byśmy chcieli być, ale też ciągle nieopodal, mamy dwa wyjścia: albo całkowicie wycofać się z relacji, którą uważamy za nierówną i krzywdzącą dla nas, albo uznać potrzeby drugiej strony i jakoś sobie z tym poradzić. Oba są dobre i uczciwe. Ale… nasza bohaterka nie jest uczciwa. Wybiera narzucone przez Athenę reguły, równocześnie użalając nad swoim losem – niewidzialnej i wiecznie wykorzystywanej „przyjaciółki”. Ona manipuluje również nami, czytelnikami. Robi z siebie ofiarę, przedstawia swoje decyzje tak, byśmy mogli pochylić się nad nią ze współczuciem, żebyśmy zrozumieli. I rozumiemy. Jednak… od początku do końca chodzi jej tylko i wyłącznie o nią samą. June Hayward gardzi ludźmi, co chętnie przypisuje nieżyjącej Athenie Liu. Kiedy przebija w końcu szklany sufit, przyjmuje azjatycko brzmiący pseudonim Juniper Song (oba człony są zresztą jej prawdziwymi imionami) i jest przejęta wyłącznie sobą i blichtrem, jaki niesie ze sobą świat, którego częścią zawsze chciała być. Nie jest to jednak świat wielkiej literatury. Jest to świat literatury, która się sprzedaje.
Jestem z siebie dumna, że odkryłam narcystyczny rys June już na pierwszych stronach, bo włożyła ona sporo pracy w to, żeby dać się polubić. (To znaczy Rebecca F. Kuang włożyła w to sporo pracy.) Jest niewątpliwie inteligentna, oczytana, obyta. Ma świetne, lekkie pióro, umiejętność obserwowania świata, celne sformułowania, a do tego jest taka… „swojska”, taka „nasza”. Nie jest obłędnie piękną i zgrabną, niesłychanie ambitną, idącą jak burza po trudnym amerykańskim rynku wydawniczym młodą wyniosłą Azjatką o „porcelanowej twarzy” i „wielkich sarnich oczach”. (Wygrać tyle razy w loterii życia to przecież nieludzkie. Wygrać? A może „wypracować”…) June jest „swojska” i „nasza”, bo jest w jakiś przedziwny sposób mimo wspaniałego wykształcenia, oczytania i talentu przeciętna, zwyczajna. Łatwo nam się z nią utożsamić, choćby trochę. Niezbyt piękna, średnio zamożna, stuprocentowo biała Amerykanka umiejąca śmiać się ze wszystkiego, również z siebie samej. Czy na pewno umiejąca? Nie. To wszystko chwyty, które mają nas złapać i nie wypuścić. A może to z założenia autorki od początku bohaterka negatywna i nie odkryłam niczego poza swoim własnym wreszcie zdrowszym osądem rzeczywistości.

Sztuka relatywizacji

Dalszych perypetii June nie chcę zdradzać. Przez całą powieść próbuje nam jednak udowodnić, że każde działanie można usprawiedliwić, wytłumaczyć, zrelatywizować. To zresztą wątek, który pojawia się nie tylko przy opisie zachowań June. Bohaterowie zaskakująco łatwo obwiniają innych ludzi za oczywiste konsekwencje swoich własnych działań.
Czym jest kradzież? Czy to, że ktoś nam coś ukradł, pozwala nam również ukraść mu coś „w odwecie”? (Pomijając już to, że ta jego „kradzież” jest „kradzieżą” mocno dyskusyjną – wszak każdy autor, obserwując świat, a potem go opisując, w jakimś sensie kradnie, przyswaja, zabiera, –  a nasza, całkowicie bezdyskusyjną.)

Mój Partner, kiedy opowiadałam mu fabułę, posłużył się znakomitą i niebywale trafną metaforą:

Kiedy nakradniesz części samochodowe, a potem w pocie czoła złożysz z nich samochód, to… on nadal będzie kradziony.

– Mój Partner

Owszem, choć niestety zdumiewająco łatwo dojść ludziom do całkiem odmiennego wniosku.

Widzimy, jak na dłoni cały mozolny proces okłamywania samego siebie i doskonałego radzenia sobie ze zrozumiałym, wychodzącym czasem na powierzchnię poczuciem winy. Widzimy proces wygumkowywania go. Nie chodzi i nigdy nie chodziło o prawdę. Chodzi o – mówiąc kolokwialnie – chronienie własnego tyłka. June zależy tylko na June i być może dlatego tak surowo ocenia Athenę – mierzy ją po prostu swoją własną miarą.

Yellowface

Powieść jest nie tylko o pewnej zawiłej, momentami zaskakującej, a momentami zaskakująco banalnej historii pisarki, która po śmierci sławnej koleżanki wdrapuje się nagle na wydawniczy szczyt. Rebecca F. Kuang porusza w książce wątek rasizmu oraz doprowadzonej do przesady poprawności politycznej. Zdradza to już zresztą sam tytuł, gdyż yellowface to to samo zjawisko, co blackface, tyle że w odniesieniu do osób żółtych. W uproszczeniu, jest to taki rodzaj teatralnego makijażu i charakteryzacji, który ma sprawić, że aktor biały będzie wyglądać jak Azjata. Mam nadzieję, że nie muszę wyjaśniać, czemu to niestosowne.
Z jednej strony główna bohaterka ciągle słyszy w swoim wydawnictwie o „różnorodności” i o zachowywaniu standardów z nią związanych, ale z drugiej nie ma ani krztyny świadomości posiadania „białego przywileju. Kuang w książce nigdzie nie nazywa tego po imieniu. Pojawia się niezrozumienie June, czemu tak łatwo i szybko styka się z łatką „rasistki”. I, prawdę mówiąc, to całkiem przekorne ze strony autorki, bo June rzeczywiście rasistowskie myślenie przejawia, ale jest to dużo bardziej złożone i skomplikowane, niż chcą to widzieć upraszczające wszystko internetowe głosy. Zostaje przez trolli obrzucana takim epitetem najczęściej niesłusznie. June lubi też posługiwać się potworkiem językowym, jakim jest „odwrócony rasizm” rozumiany jako niechęć do osób białych, która jest przejawiana przez ludzi o innym niż biały kolorze skóry. Z tym że… to nie rasizm! O rasizmie można mówić wtedy, kiedy większość populacji ma konkretny kolor skóry i mniejszość o odmiennym kolorze jest traktowana gorzej. Natomiast jeśli żółta mniejszość w białych częściach Stanów ma uprzedzenia do białych wynikające z ich rasizmu, to nie jest to żaden „odwrócony rasizm”, tylko zwykła konsekwencja gnębienia i złego traktowania.
June przybiera pseudonim wprawiający w konsternację samych Azjatów, którzy nierzadko biorą ją z tego powodu za osobę chińskiego pochodzenia. Tak, są to jej prawdziwe imiona, w czym więc problem? W manipulacji. Robi to, by sprzedać książkę, która opowiada zapomnianą i bolesną kartę historii. Bolesną… dla Chińczyków. Pytanie, które stawia sama June jest następujące:

Czy biała osoba nie ma prawa pisać o czymkolwiek zechce, jeśli zrobi to rzetelnie?

I tak autorka zaprasza nas do fascynującej dyskusji. Bo oczywiście, każdy ma prawo pisać o czymkolwiek chce. Żadna historia nie jest zarezerwowana wyłącznie dla tych, których bezpośrednio dotknęła. Z drugiej strony, jeśli jesteś białą Amerykanką, która chce taką historię samodzielnie opisać, nie maluj twarzy tak, by jej rysy kojarzyły się z tymi azjatyckimi. Nie udawaj kogoś, kim nie jesteś. Nie zasłaniaj się agentem, wydawnictwem, w końcu mamą hipiską, która wymyśliła ci takie imiona (zwłaszcza drugie, którego nigdy dotąd nie używałaś). Weź odpowiedzialność za to, co robisz. To chyba mój podstawowy apel do June.

„Yellowface” oczami nNi

Dopiero podczas lektury uświadomiłam sobie, jak dawno nie czytałam żadnej powieści. Na półce „do przeczytania” czeka na mnie kilka smakowitych autobiografii oraz książek psychologicznych i dotyczących edukacji w szerszym aspekcie. Z półek „przeczytanych” patrzą na mnie przede wszystkim najgroźniejsi seryjni mordercy świata w ujęciach psychiatryczno-kryminologicznych, ale też mózgi w ujęciach psychiatrycznych, mnóstwo filozofów, wartościowe pozycje psychologiczne (do których zaliczam też dobrą Młynarską i znakomitą Nosowską), zdumiewające odkrycie i absolutna perełka, czyli „Pan Misio” Trokowicza oraz trochę klasyki, a w niej mój ukochany – niemal cały – Nabokov, oszałamiający Cortázar, fantastyczny Márquez, przepyszny Canetti czy doskonała Veteranyi. Czytając „Yellowface”, przypomniałam sobie, co kiedyś z poprzeczką dla powieści zrobił mi Nabokov i czemu, jeśli mam sięgnąć po powieść, rzadko sięgam po czyjąkolwiek inną. Nie, „Yellowface” mnie nie rozczarowała. Autorka zbudowała ciekawą, zaskakującą fabułę, stworzyła prawdopodobne psychologicznie postacie, napisała swoją powieść językiem wciągającym, gładkim, porywającym. Co prawda nie uniknęła dwóch rażących mnie błędów. Na początku June opisując Athenę podkreśla, że ta bardzo rzadko oznacza na swoich profilach w social mediach innych ludzi, nie dzieli się fotkami z celebrytami oraz że nie pokazuje się publicznie z ludźmi znanymi.

Tymczasem na zdjęciach, które trafiają na Instagrama Atheny, widnieje ona i tylko ona. Nikt inny.

– „Yellowface” Rebecca F. Kuang, str. 6

Jednak kilka stron dalej wspomina o selfie z Anne Hathaway, które Athena wrzuciła pewnego razu na Instagrama. Sytuację można było uratować dodając, że stanowiło ono absolutny wyjątek. Jednak nic takiego nie pada. W książce wzmianka o selfie z Anne Hathaway wygląda jak zagubienie autorki w swoim własnym tekście. Drugi błąd, który wyłapałam, to wyjazd June do matki. Matki, z którą spotyka się tylko podczas świąt organizowanych w domu siostry, więc musi zajrzeć do notesu, żeby przypomnieć sobie adres matki. Jednak już na miejscu okazuje się, że matka mieszka… nadal w domu, w którym June się wychowała. June nie pamięta tego adresu? To kolejne niedociągnięcie autorki, ale jeszcze bardziej redaktora. Mimo tych wpadek (których mój perfekcjonizm nie umie wybaczyć), nie jest to książka zła. Spełnia funkcję rozrywkową, czyta się ją dobrze i szybko, porusza tematy społecznie istotne i warte poruszania, zanurza nas w koszmarnym, przerażającym światku bogatych poczytnych autorów i żerujących na nich agentów i wydawnictw, pobudza do refleksji, zahacza o problemy natury etycznej, ma intrygujący klimat,  ale… to wciąż za mało. Nie jest wybitna.
Zaciekawiły mnie natomiast dwie wypowiedziane przez June kwestie. Pierwsza, z którą się zgadzam, że nie jest prawdą stwierdzenie, że media społecznościowe nie są prawdziwym życiem. Że owszem, są życiem jak najprawdziwszym. Sama sformułowałabym to nieco inaczej, mianowicie, że są jednym z wielu wycinków prawdziwego życia, podobnie jak wszystko inne, czego w nim doświadczamy. Druga była już znacznie bardziej oklepana i banalna, w dodatku powtarzana w książce kilkukrotnie, w formie retorycznego pytania:

Kim byłby autor, gdyby nie miał dla kogo pisać?

Chętnie na to pytanie odpowiem. Każda wielka sztuka broni się sama, choć ta „obrona” nie ma nic wspólnego z pieniędzmi i sławą. Sukces komercyjny to jedno, wartość sztuki to drugie. Jest to zarówno miłe dla artysty, jak i pełne korzyści dla społeczeństwa, jeśli ten pierwszy może ze swojej sztuki wyżyć i poświęcić się w pełni tylko jej, jednak bywa różnie. Jeśli pisarz stworzy wielkie i ważne dzieło sztuki (w tym miejscu przypomnę zupełnie nieznanego i nierozreklamowanego „Pana Misia” Bartłomieja Trokowicza), może, ale nie musi pójść za tym ogromny kasowy i wizerunkowy sukces. Jeśli celebryta napisze książkę i na wstępie będzie ona pozycją wyczekiwaną i kupowaną chętnie już w przedsprzedaży, nie oznacza to automatycznie, że jego dzieło będzie miało jakąkolwiek wartość. (Żeby nie powiedzieć, że takie sytuacje należą do rzadkości.) Kim jest twórca bez odbiorców? Ja jestem twórcą z bardzo nieliczną grupą odbiorców. Nieliczną grupą odbiorców mojego pisania i jeszcze mniejszą grupą odbiorców mojej własnej muzyki, którą się ze światem nie dzielę. Nie dzielę się, bo nie muszę. Utrzymuję swoją wolność, niezależność i spełnienie, jakie daje mi tworzenie czegoś, co uważam za wartościowe. Czy przez to artystycznie nie istnieję?

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę nieśmiertelnego Davida.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Cieszę się, że moja mama umarła” Jennette McCurdy

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Magdalena
Moltzan-Małkowska
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2022
oryginalny tytuł: I’m glad
my mom died

Głośny literacki debiut Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” porusza niesamowicie ważne kwestie, które w wielu kulturach (m.in. naszej) ciągle jeszcze uchodzą za tematy tabu. Jest to również znakomita, wciągająca, pełna fantastycznego humoru, doskonale napisana… wstrząsająca powieść autobiograficzna o tym, jak wiele nieodwracalnych błędów można popełnić, wychowując dziecko i jak kompletnie przez nikogo nieweryfikowana władza absolutna matki może zniszczyć życie jej dziecka. Jest to też powieść o piekle anoreksji, bulimii, alkoholizmu, współuzależnienia i show biznesu, w którym dorastają pod niewyobrażalną presją dziecięce gwiazdy, spełniające na ogół marzenia swoich rodziców.

Kwestia tytułu

fot. Bożena Szuj

Nie ukrywam, że tytuł wywołał we mnie początkowo mieszane uczucia. Oczywiście w połączeniu z przepiękną okładką i cukierkowym na niej zdjęciem McCurdy trzymającej różową urenkę, bardzo mnie rozbawił. Równocześnie okazywanie radości z powodu czyjejkolwiek śmierci budzi mój sprzeciw. Amerykańska gawiedź, która wytoczyła się z szampanem na ulice po zamordowaniu Saddama Husajna utożsamiała w moim odczuciu najohydniejsze instynkty nie dlatego, żeby mi było Husajna szkoda, czy żebym uważała, że na śmierć nie zasłużył. Podobny niesmak czułam, kiedy jedna z instagramerek stwierdziła, że „po śmierci Putina otworzy szampana” (co oni mają z tym szampanem?). Znowu nie dlatego, żebym nie uważała, że najlepszą przysługą dla świata będzie unicestwienie tego zbrodniarza. Czułam jednak, że czym innym jest odetchnąć z ulgą po czyjejś śmierci, a czym innym poświęcać swoją energię na jej celebrowanie.
W przypadku tytułu recenzowanej dziś przeze mnie książki jest jednak trochę inaczej. Po pierwsze Jennette McCurdy łączyły ze zmarłą silne więzy. Była to relacja mająca długą historię. Relacja, której częścią było więc również samopoczucie autorki po śmierci matki i własne na ten temat przemyślenia, czy – co najbardziej tragiczne – nieumiejętność wyodrębnienia ich z wdrukowanych w siebie przekonań i manipulacji matki, z którą dwadzieścia parę lat swojego życia była emocjonalnie zlana w jedno.
McCurdy w wielu wywiadach powtarzała, że od początku chciała tak właśnie nazwać swoją książkę. Zależało jej na tym, żeby tytuł przyciągnął uwagę i taką funkcję z całą pewnością spełnił, jednak nie ograniczył się tylko do niej… W słowach „cieszę się, że moja mama umarła” autorka mówi o własnych uczuciach, co – jak się z biegiem lektury przekonamy – jest krokiem milowym w jej późniejszej terapii. To właśnie z rozpoznawaniem i nazywaniem własnych uczuć miała najpoważniejszy problem, wskutek skandalicznych, przemocowych zachowań swojej matki. Tytuł można więc nazwać rodzajem zwycięstwa nad wszystkimi traumami dzieciństwa, zaburzeniami i nałogami, z jakimi musiała się mierzyć.

fot. Bożena Szuj

Amerykański sen

fot. Bożena Szuj

Ach, być młodziutką gwiazdą amerykańskiego kanału telewizyjnego dla dzieci i młodzieży Nickelodeon, uśmiechającą się do wszystkich Amerykanów z ogromnych billboardów… Gwiazdą pracującą z samą Arianą Grande i zarabiającą na tym przez całe lata mnóstwo pieniędzy… Któż z nas nie chciałby nią zostać? Z pewnością trochę osób, a wśród nich Jennette McCurdy: drobniutka dziewczynka pochodząca z ubogiej mormońskiej rodziny. Grzeczna, spokojna i całkowicie zdominowana przez swoją zaborczą, narcystyczną i ukochaną matkę. Trudno wymagać od małych dzieci, żeby umiały wyznaczyć swoją ścieżkę kariery, nie popełniając przy tym żadnego błędu. Mała Jennette była jednak pewna dwóch rzeczy: że chce być pisarką oraz że nie chce być aktorką.

Bezwzględnie wolę pisać, niż grać. […] Lubię prywatność tej czynności. Nikt nie patrzy. Nie poddaje ocenie. Nie krytykuje. Nie ma kierowników obsady, agentów, menedżerów, reżyserów ani mamy. Tylko ja i kartka. Pisanie to dla mnie przeciwieństwo grania. Granie jest z gruntu fałszywe. Pisanie z gruntu prawdziwe.
– Doskonale. – Mama obserwuje mnie bacznie, jakby oceniała, czy można mi wierzyć. – Pisarze są grubi i niechlujni, wiesz? Nie zniosłabym, gdyby twój aktorski tyłeczek zamienił się w wielkie dupsko pisarki.
Zanotowałam. Moje pisanie unieszczęśliwia mamę. Moje granie sprawia jej radość. Zabieram kartki i wsuwam je z powrotem pod pachę.

– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 112

Matka nie pozwoliła jej jednak ani rozwijać niewątpliwego talentu literackiego, ani zrezygnować z pięcia się po szczeblach aktorskiej kariery. Ktoś niezorientowany w treści książki mógłby stwierdzić, że „dzięki matce przynajmniej do czegoś w życiu doszła”. Tak, owszem: do poważnych zaburzeń odżywiania, alkoholizmu, łatwości wchodzenia w toksyczne relacje z mężczyznami i przede wszystkim pogardy dla całego show biznesu, w którym się zwyczajnie marnowała, grając latami w – jak to ujęła – „gównianym sitcomie” (mowa o popularnym serialu dla młodzieży „iCarly”).
Niektórzy mogą Jennette McCurdy również kojarzyć jako piosenkarkę (krótka kariera muzyczna również nie była oczywiście ani jej marzeniem, ani nawet pomysłem). O piosence „Not That Far Away”, którą nagrała, mając osiemnaście lat, pisze tak:

Nie znam się na muzyce, ale piosenka mi się nie klei, aranżacja jest przestarzała, a melodia jednostajna. Nie mówię tego na głos, ponieważ mama jest zachwycona. Łzy płyną jej po twarzy. Fakt, nie sądzę, że są to jedynie łzy radości, coś za nimi stoi i mam pewne podejrzenia, o co chodzi. Życie dogoniło sztukę, jeśli tak można nazwać tę piosenkę. (Nie można.)

– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 167

Czym zdradza dobry gust i umiejętność trzeźwego osądu sytuacji, a przede wszystkim doskonałe, lekkie, choć miejscami ostre jak brzytwa pióro.

fot. Bożena Szuj

Cała ta przemoc

fot. Bożena Szuj

Paulina Młynarska w swoich mediach społecznościowych tuż po zamieszczeniu recenzji znakomitego miniserialu Netflixa „Sprzątaczka” skarżyła się w kolejnym poście na komentarze podważające przemoc, jakiej padła ofiarą (i przed którą uciekała) główna bohaterka serialu. Wtedy całkowicie się załamałam, zaczynając rozumieć, że istnieją ludzie, dla których przemoc faktycznie oznacza tylko i wyłącznie zaciukanie kogoś na śmierć, najlepiej z zimną krwią. Tymczasem… o czym po raz pierwszy pisałam na blogu już bardzo dawno temu i od tego czasu przypominam regularnie: zło nie jest jaskrawe! Nie rzuca się w oczy i nie jest aż tak proste do oddzielenia od dobra, jak nam się wydaje. To, że bohater, przed którym uciekała tytułowa sprzątaczka nie był uosobieniem Lucyfera i – kiedy był trzeźwy – dał się nawet i lubić, i zrozumieć, nie oznacza, że nie stosował wobec niej przemocy i że zostając z nim, byłaby wraz z dzieckiem bezpieczna.
Obawiam się, że z odbiorem książki „Cieszę się, że moja mama umarła” może być podobnie. Przemocowość matki Jennette nie jest tak „spektakularna”. To nie Pearl Fernandez, Diane Downs czy Theresa Jimmie Knorr.  Ona wszystkie swoje dzieci kocha, a Jannette jest jej oczkiem w głowie i piszę to bez ironii. Problemem jest jednak to, że ta miłość jest na wskroś toksyczna, niezdrowa, krzywdząca i pozostawiająca po sobie gigantyczne blizny. To nie jest matka, która znęca się nad córką, trzymając ją w piwnicy, głodząc i gwałcąc butelką. To matka, która do szesnastego roku życia swoją córkę kąpie (czasem razem z synem w podobnym wieku, co wprawia rodzeństwo w ogromne zakłopotanie), a potem „bada” jej miejsca intymne. Czy to jest molestowanie seksualne? Tak. To jest molestowanie seksualne, nawet jeśli matka wypiera płynącą z tego własną przyjemność. (Ta zresztą nie musi być stricte seksualna – sytuacja daje jej jednak kontrolę.) Manipulowanie przebytym i pokonanym w młodym wieku nowotworem (kiedy dzieci były jeszcze bardzo małe), odtwarzanie w kółko momentów wspominanych przez całą rodzinę jako traumatyczne, do których zdrowiej byłoby już nie wracać, to również przemoc. W końcu nieszanowanie stawianych przez dziecko granic (co jest oznaką jego zdrowego rozwoju) i szantaże emocjonalne, mające na celu zburzenie wszystkich tych granic, by uczynić je całkowicie sobie poddanym i bezwolnym. Czy też zadecydowanie za dziecko, że w szóstym roku życia poświęci się aktorstwu, którego ani nie czuje, ani nie lubi (choć pobierane lekcje sprawiają, że staje się w tym dobre) i będzie w ten sposób zarabiać na rachunki. Zarabianie na dom nie jest zadaniem dziecka. Już nie wspominając o obsesyjnym ważeniu i wpędzeniu w anoreksję jedenastoletniej córeczki.
Nie mam wątpliwości co do tego, że wrażliwi czytelnicy już po kilku stronach książki zrozumieją toksyczność, w jakiej wychowywała się Jennette McCurdy. Bardzo bym jednak chciała, żeby umieli ją wychwycić wszyscy, bez względu na własne doświadczenia. To doskonały przykład zupełnie niejaskrawego, choć ogromnego zła.

fot. Bożena Szuj

Budowa książki

fot. Bożena Szuj

O tym, że McCurdy pisze znakomicie, lekko, z ogromnym poczuciem humoru okraszonym ironią, wspominałam już wcześniej, posiłkując się cytatami z książki. Moją uwagę zwrócił też pewien fenomenalny zabieg. Autorka przeprowadzając nas przez kolejne lata swojego życia (zaczyna powieść od swoich szóstych urodzin, a kończy ją, kiedy ma dwadzieścia dziewięć lat), dostosowuje język i opisywany sposób myślenia do kolejnych etapów swojego dorastania. Na początku ukazuje nam świat (czyli… głównie mamę) widziany oczami wrażliwej sześciolatki. Potem jedenastolatki, trzynastolatki, szesnastolatki – dojrzewającej, ale ciągle bardzo grzecznej mormonki, która boi się spróbować nawet łyka alkoholu. Osiemnastoletnia już alkoholiczka pokazuje nam świat z nieco innej perspektywy. Nie traci swojej ogromnej wrażliwości, w dalszym ciągu humoru i zmysłu obserwatorskiego, ale boryka się już z innymi problemami. Anoreksja płynnie przeradza się w bulimię, bohaterka przeżywa swoje pierwsze miłości i sercowe rozterki, a wszystko to krąży ciągle wokół jej matki, choć wydawać by się mogło, że nie powinno być już z nią związane.
Warta odnotowania jest też sama budowa książki. Początkowe „PRZED” uznałam za tytuł części, niespecjalnie się nad nim zastanawiając. Kiedy po lekturze większości natrafiłam na „PO”, zrozumiałam, że książka podzielona jest na to, co przed śmiercią matki oraz to, co po niej. Wstrząsające jest uświadomienie sobie, że tak właśnie autorka widzi swoje własne życie, a nawet w jakimś momencie siebie samą. Rozdziela życie, siebie na dwie części: przed śmiercią matki i po jej śmierci, a sama najpierw żyje dla matki, a potem nie bardzo nawet wie, po co i dla kogo miałaby żyć.

fot. Bożena Szuj

Zdrowienie

fot. Bożena Szuj

Na samym początku napisałam, że Jennette McCurdy porusza w swojej książce tematy, które w wielu kulturach są uznawane za tematy tabu. Jednym z nich jest mówienie o zmarłych własnej prawdy (bo o zmarłych przecież dobrze albo wcale), a drugim podważenie autorytetu matki, którą trzeba bezwarunkowo szanować za to, że nas urodziła (o co nigdy nie prosiliśmy) i wychowała (co jest naturalną konsekwencją zdecydowania się na urodzenie dziecka).
I tu chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj na ludzi, którzy nie żyją, po pierwsze dlatego, że nie mogą się przed tym obronić, a po drugie dlatego, że generalnie nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj również na ludzi, którzy żyją. Jednak jakoś niesłychanie łatwo nam przychodzi wkładanie każdej niewygodnej prawdy do wora z napisem „pomyje”, czego najlepszym przykładem jest obecna histeria związana z Karolem Wojtyłą. Nie każdy i nie przed wszystkim powinien „móc się obronić”. Jeśli McCurdy przeżyła piekło przez matkę, która długie lata była jej całym światem, jeśli ta miłość zniszczyła jej życie, pozostawiając po sobie zgliszcza, jeśli trafiła na terapię, na której dowiedziała się, że to, co uważała za normalne, było całkowicie niezdrowe, musi mieć dziś prawo do powiedzenia tego głośno. I to nie jest rodzaj odwetu, lecz proces odzyskiwania siebie. W książce nie ma nienawiści. W żadnym miejscu nie przeczytamy w niej też, że matka autorki była potworem. Zobaczymy jedynie skutki jej toksycznych zachowań i być może otworzy nam to oczy na to, co w nas samych niezdrowe i warte skorygowania. Zwłaszcza, kiedy jesteśmy matkami lub planujemy nimi zostać.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę znakomity wywiad z Jennette McCurdy w The Daily Show, w którym m.in. wyjaśnia, czemu wybrała taki tytuł dla swojej książki.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

CzytanNi

fot. Bożena Szuj

Z zamiarem napisania tego tekstu nosiłam się długo. Temat raz wydawał mi się wart wpisu, inny razem nie wart. Początkowo chciałam się właściwie jedynie podzielić tym, jakie miejsce zajmują w moim życiu książki oraz moim stosunkiem do irytującej mody na licytowanie się na liczbę przeczytanych pozycji.
Ostatecznie pewna wypowiedź Olgi Tokarczuk sprzed jakiegoś już czasu zachęciła mnie, żeby jednak napisać. A przy okazji odnieść się do tej gigantycznej gównoburzy (jak ją ładnie – choć wykropkowując – podsumował Jerzy Sosnowski), która przetoczyła się nad polskimi strzechami. Potem znowu pisanie tekstu odłożyłam i kończę go dziś zupełnie bez związku z niczym.

Literatura nie dla idiotów

fot. Bożena Szuj

Żeby zrozumieć kontekst, z którego słowa Olgi Tokarczuk zostały wyrwane, i przede wszystkim zapoznać się z całą wypowiedzią noblistki, trzeba najpierw przeczytać wpis Jerzego Sosnowskiego, który przeprowadzał z nią tę rozmowę.
Ludzie, którzy najgłośniej jej słynne stwierdzenie:

literatura nie jest dla idiotów

krytykowali i oburzali się nim, kontekstu zgłębić nie chcieli (lub nie potrafili, co stanowi tylko potwierdzenie tezy Tokarczuk, że do czytania potrzebne są kompetencje). Przypomina mi to pewną moją daleką znajomą (wyznawczynię partii obecnie rządzącej, co jest nie bez znaczenia), która wiele lat temu obraziła się na sklep Media Markt, że jest „nie dla idiotów” i od momentu pojawienia się w mediach tej (znakomitej zresztą) reklamy, już tam nie kupuje. Niezwykle mnie to bawi, bo ja na to hasło zareagowałam skrajnie inaczej – pomyślałam sobie, że skoro bywam klientem tego sklepu, a nie jest on dla idiotów, to znaczy, że idiotką nie jestem. I to wszystko oczywiście z ogromnym przymrużeniem oka, bo inteligentny człowiek wie przecież, że założenie, że klienci jakiegoś sklepu są lub nie są idiotami, jest fałszywe. Na tym właśnie polegał żart (co jest bardziej żenujące od niezrozumienia żartu? konieczność wytłumaczenia go).
Jednak w przypadku literatury i zgrabnego – oraz… wypowiedzianego również z przymrużeniem oka – podłożenia jej pod słynne reklamowe hasełko jest już nieco inaczej. Bo literatura naprawdę nie jest dla idiotów. I tak, Tokarczuk ma sto procent racji, mówiąc:

Żeby czytać książki, trzeba mieć jakąś kompetencję, trzeba jakby mieć wrażliwość pewną, pewne rozeznanie w kulturze. Te książki, które piszemy – tak jak mówiłam – one są gdzieś zawieszone, zawsze się z czymś wiążą. Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie i nagle się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje tam katharsis. Więc piszę swoje książki dla ludzi inteligentnych, którzy myślą, którzy czują, którzy mają jakąś wrażliwość. Uważam, że moi czytelnicy są gdzieś do mnie podobni. Piszę do… jakby do krajanów swoich.

Olga Tokarczuk w rozmowie z Jerzym Sosnowskim

Skąd więc te rzesze osób całkiem nieraz inteligentnych, które poczuły się tymi słowami dotknięte do żywego; które w mediach społecznościowych skarżyły się na to, że gdyby nie dzieci i obowiązki, czytałyby znacznie więcej i które z jakiegoś kompletnie irracjonalnego powodu poczuły się zaliczone do pojemnego wora idiotów? Odpowiedź jest banalnie prosta: z kompleksów wynikających z niskiego poczucia własnej wartości. To bywa znacznie silniejsze niż zrozumienie, że ze zdania „literatura nie jest dla idiotów” ani nie wynika, że nieczytanie jest domeną idiotów, ani jakie są cechy i zainteresowania idioty. O idiotach tak naprawdę niczego się z tego zdania nie dowiadujemy. Jednak z reakcji na te słowa, dowiadujemy się bardzo dużo o tym, co większość społeczeństwa o sobie myśli.
Wartym odnotowania jest tu też oskarżenie Olgi Tokarczuk o klasizm. Przypomina mi to trochę uparte dążenie do tego, żeby przypadkiem nie sprawić komuś przykrości… prawdą. Otóż społeczeństwo (prawdopodobnie każde) rzeczywiście dzieli się na ludzi dorastających w domach z książkami oraz tych, którzy dorastali w domach bez książek. I nie, ci z książkami nie mieli ich, bo ich było na nie stać. Znam wielu posiadaczy imponujących domowych bibliotek i żaden z nich nie jest majętny – znam też właścicieli domów kompletnie książek pozbawionych i żaden z nich nie jest osobą ubogą. I znowu – bo czuję, że to również trzeba wyjaśnić – nie chodzi tu o miarę człowieczeństwa, dobroć czy nawet mądrość. Chodzi tu o pewien nawyk będący konsekwencją posiadania kompetencji, o których mówiła Tokarczuk. Można wychować się w domu bez książek i stworzyć własny dom pełen książek oraz na odwrót. Jednak nie upierajmy się, że to nie ma znaczenia. Ma, bo nas tworzy w określony sposób. I owszem – klasizm to czy nie klasizm – miałam ogromne i całkowicie niezasłużone szczęście wychowywać się w domu nie tylko wypełnionym książkami, ale też doskonałym współczesnym malarstwem. Zawdzięczam temu swoją wrażliwość (która, nie powiem, bywa też moim przekleństwem).
Równocześnie pewną być może ciekawostką jest to, że w całym moim życiu najmocniej zraniły mnie dwie osoby, które bez cienia przesady mogę nazwać erudytami. Czy oczytanie przekłada się w jakikolwiek sposób na bycie dobrym człowiekiem? Absolutnie nie, podobnie jak inteligencja ma się nijak do inteligencji emocjonalnej. Jednak trudno też udawać, że rozmowy z ludźmi oczytanymi nie są ciekawsze i dużo bardziej intelektualnie stymulujące niż z osobami nieczytającymi. (Z tego zresztą powodu nie uważam się za specjalnie interesującego rozmówcę.)

Literatura w moim życiu

fot. Bożena Szuj

Tata przez kilka pierwszych lat mojego życia, kiedy tylko był w domu niepogrążony w depresji, co wieczór mi czytał. Czytanie było ważne też w jego życiu. Dzięki niemu jako nastolatka zetknęłam się z twórczością jego ulubionego pisarza Eliasa Canettiego (na którego kunszcie poznał się długo zanim ten dostał Nagrodę Nobla i stał się w Polsce popularny) czy cudownego Bertranda Russella, którym się zaczytywał. Ale mój najwcześniejszy związek z literaturą, który właśnie tacie zawdzięczam, to przeuroczy „Kubuś Puchatek” A.A. Milnego i chyba absolutnie wszystkie książki Bogini mojego dzieciństwa – Astrid Lindgren. O ile „Małego Księcia” Antoine’a de Saint-Exupéry’ego nigdy nie umiałam odebrać inaczej niż jako atrakcyjnego dla mas zbioru banałów (nie przeproszę miłośników, to moja opinia), o tyle finezja Lindgren wywarła olbrzymi wpływ na moją wyobraźnię. Moją zdecydowanie ulubioną książką jej autorstwa była „Ronja, córka zbójnika”. Czytałam ją jeszcze wielokrotnie, jak już nauczyłam się robić to samodzielnie.
Poezja zawsze przegrywała u mnie z prozą, ale mieliśmy oboje z tatą ogromny sentyment do kompletnie pojechanego i abstrakcyjnego tomiku „Dwa źdźbła” Ryszarda Twardocha, z którego wiersze cytowaliśmy sobie na pamięć. (Do dziś szczególne miejsce w moim sercu zajmuje też poezja Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta.)
Potem poznałam twórczość Vladimira Nabokova, zaczynając oczywiście od arcydzieła „Lolita” i tak poszło. Przeczytałam chyba wszystkie dostępne w polskim tłumaczeniu książki tego autora i była to taka rozkosz, że rzeczywiście trudno było mi wziąć potem do ręki cokolwiek gorszego (np. jakąkolwiek lekturę). Kilku pisarzy zwróciło jednak moją uwagę (oprócz wspomnianego wyżej znakomitego Canettiego i Russela). Na pewno była to magiczna, subtelna i rozkosznie abstrakcyjna Aglaja Veteranyi, absolutny mistrz, zwłaszcza krótkich form, Julio Cortázar czy bóg Gabriel García Márquez. Zakochałam się też bez pamięci w twórczości Rolanda Topora oraz Franza Kafki, a Michel Houellebecq „Uległością” (którą uważam za lekturę obowiązkową dla każdego człowieka) przewartościował moje myślenie…
Nie umiałam się też nigdy oprzeć urokowi pióra Sławomira Mrożka, Witolda Gombrowicza czy Witkacego. Zachwycił mnie też Jacques Derrida („O gramatologii”, ach, jakież to smakowite!) i Arthur Schopenhauer. Zupełnie inną miłością kocham pióro Laurie Anderson, która jest artystką totalną, absolutnie doskonałą we wszystkim, co robi, a pisanie jest tylko pewnym tego wycinkiem. Wymieniam mało nazwisk i jeszcze mniej nazwisk kobiecych. „Biegnąca z wilkami” Clarissy Pinkoli Estés, którą zachwycają się tłumy, mnie wydała się książką dość ważną, ale nie wybitną – być może do niej wrócę, skoro mój biedny Nabokov ma u mnie na czas wojny w Ukrainie bana (spokojna głowa, kto jak kto, ale on by to zrozumiał). No ale tak to u mnie wyglądało.
Studia oczywiście pokazały mi literaturę, po którą sama prawdopodobnie bym nie sięgnęła, uzmysławiając mi, że łatwiej mi się czyta publikacje uchodzące za trudne (np. prace językoznawcze), w których jedno skomplikowane słowo ma tylko jedno znaczenie niż takie, które pozostawiają zbyt duże interpretacyjne pole. Moje myślenie rozgałęzione bardzo utrudniało mi skupienie się na czytanym tekście. Od tego momentu stopniowo coraz rzadziej sięgałam po literaturę piękną.
Dziś najczęściej czytam książki z zakresu neurologii, bo interesuje mnie ludzki mózg (przede wszystkim mózg psychopatycznych morderców). W dalszym ciągu interesuje mnie też filozofia, językoznawstwo oraz psychologia.

#52BookChallenge

fot. Bożena Szuj

Nie wiem, czy bardziej mnie śmieszą, czy mierżą wyścigi w mediach społecznościowych na przeczytanie jakiejś konkretnej liczby książek w roku. Bo o co w tym tak naprawdę chodzi? O szpan.  Nic więcej. Tymczasem czytanie jakiejkolwiek literatury na kilogramy samo w sobie nie ma żadnej wartości.

(Serio studiowałaś polonistykę?
Serio, nawet u profesora Bralczyka i mam do tego dyplom z wyróżnieniem!)

Owszem, czytanie rozwija mózg, zwłaszcza na wczesnym etapie życia. Jednak już później równie ważny jak samo czytanie jest wybór literatury, jaką się czyta. Wyobraźmy sobie, że jedna osoba wśród tych 52 książek, które pochłonie w ciągu roku, by to dumnie ogłosić na fejsbuku, przeczyta: 3 książki telefoniczne, „50 twarzy Greya”, powieść Blanki Lipińskiej i 47 dzieł Danielle Steel… A druga przeczyta tylko „Odeyseję” Homera czy choćby „Mini-wykłady o maxi-sprawach” Leszka Kołakowskiego (o „Ulissesie” Joyce’a nie wspominając). Ktoś tu coś wygrał? No i kto? Druga zyskuje dwukrotnie – nie tylko nie ma zaśmieconego mózgu słabizną intelektualno-językową, ale dostaje też dla niego solidną pożywkę. Nie warto więc czytać? Warto, ale rzeczy mądre! Pełna zgoda, co do tego, że lepiej przeczytać 52 wspaniałe książki w ciągu roku niż nie przeczytać żadnej. Myślę jednak, że zacząć należy od podstaw, pokazując już w szkole dzieciom z różnych domów (i tych z książkami, i tych bez nich), jak odróżniać literaturę wartościową od bezwartościowej. Ludzie zaopatrzeni w taką wiedzę nigdy nie wpadną na pomysł ścigania się na liczbę przeczytanych pozycji, rozumiejąc, dlaczego jest to niedorzeczne.

Czytanie „ze zrozumieniem”

fot. Bożena Szuj

Zwolennicy czytania grzmią nie tylko, że „nie czytamy”, ale również, że nie czytamy „ze zrozumieniem”. Ten językowy potworek przywędrował do nas ze Stanów i tak się w polszczyźnie zadomowił, że już nikt nie rozumie (nomen omen) nawet, czemu nie ma on najmniejszego sensu. Otóż „czytanie ze zrozumieniem” tyczyło się dzieci nieanglojęzycznych, z którymi praca wymagała od nauczycieli monitorowania, na ile przeczytany przez nie angielski tekst jest dla nich faktycznie zrozumiały.
Sam szybko podchwycony pomysł, żeby Polak mógł przeczytać polski tekst „bez zrozumienia” (na poziomie, rzecz jasna, podstawowym) jest kuriozalny. Czy chcę przez to powiedzieć, że każdy Polak rozumie, co czyta? Jestem idealistką, ale nie aż taką! Chcę powiedzieć jedynie, że w samym słowie „czytanie” zawiera się rozumienie czytanego tekstu. Oczywiście, można rozprawiać o różnych interpretacjach, a więc „rozumieniach” tego, co się czyta. Można rozprawiać o tym, jak nasza kondycja psychiczna, nasze doświadczenia czy w końcu oczytanie wpływa na rozumienie tego, co przyswajamy. Nie można jednak twierdzić, że statystyczny zdrowy Polak da radę płynnie przeczytać zdanie:

Ala ma kota,

ale nie zdoła go zrozumieć. A sformułowanie „czytanie ze zrozumieniem” dotyczyło takich właśnie sytuacji, mogących się przydarzyć każdemu, kto uczy się wymowy i znaczenia słów w nowym języku. W tym miejscu warto przypomnieć też, że wodzenie oczami za tekstem czytaniem nie jest.

Czy za mało czytamy?

fot. Bożena Szuj

Istnieje pewna pokusa, żeby postępujące zidiocenie społeczeństwa tłumaczyć spadkiem czytelnictwa graniczącym z wtórnym analfabetyzmem. Byłabym tu jednak ostrożna, stawiając tezę odwrotną. Nie dlatego głupiejemy, że mniej czytamy, ale mniej czytamy wartościowej (!!!) literatury, bo głupiejemy. Pytanie też czy rzeczywiście czytamy mniej. Statystyki pokazują, że tak. Z drugiej jednak strony nastąpił jakiś renesans wydawniczy i niemal każdy (pisarz, polityk, celebryta) pisze dziś i wydaje książkę, tylko w inny sposób niż przed laty. Autorzy często odwracają się od wielkich wydawnictw i wydają książki własnym sumptem, dzięki czemu zyskują niezależność. Drugą stroną tego medalu są ceny, które mogą wywoływać mylne wrażenie elitarności tych książek, podczas kiedy różnie z tym bywa. Dawniej wyznacznikiem jakości była renoma wydawnictwa, a w tym wypadku ten czynnik odpada. To z kolei też się zresztą zmienia, bo słynne niegdyś wydawnictwa (np. Znak) znacząco obniżają swoje loty, nie dbając już, jak kiedyś, o poprawność językową i zatrudniając redaktorów z przypadku (lub – to tylko moje przypuszczenie – wcale ich nie zatrudniając). Książki, których w księgarniach oraz w sieci pełno, to tak naprawdę jakościowa ruletka. Powrócę więc do przykładu wyścigów w social mediach na przeczytanie jak największej liczby książek. Czy naprawdę wolimy dziś, żeby rodacy czytali rocznie 180 słabych książek (załamując dłonie nad tym, że czytają rocznie jedną książkę), czy może zacznie nam zależeć, żeby nie tylko przeczytali, ale przede wszystkim potrafili wybrać do przeczytania choćby trzy arcydzieła?
Bo gdzie tak naprawdę tkwi problem? W szkolnictwie, w omawianiu z dziećmi lektur (w dodatku najczęściej słabych) pod jakiś klucz (???), w tępieniu samodzielnego myślenia, oryginalnych, nieraz odjechanych interpretacji. W zajmowaniu się tym, co autor miał na myśli zupełnie, jak by to miało jakiekolwiek znaczenie. To tu jest popełniany największy błąd.

Pogarda vs. ignorancja

fot. Bożena Szuj

Z niezrozumiałego dla mnie powodu, kiedy dochodzi do (na ogół internetowych) starć osób czytających z nieczytającymi, ci pierwsi odnoszą się do tych drugich z pogardą, zupełnie jak by serio wierzyli, że z jakiegoś powodu są od nich lepsi, natomiast ci drudzy obnoszą się z ignorancją, którą bezpieczniej byłoby zachowywać jedynie dla najbliższych.
Owszem, znajomość literatury to znajomość pewnych kulturowych kodów, a więc pewnego języka niedostępnego tym, którzy mają czytelnicze braki. Znajomość języka i możliwość porozmawiania w nim to frajda. Ale na tym polega różnorodność, że istnieją różne frajdy i w zależności od gustów/potrzeb/możliwości możemy ich szukać i je znajdywać w różnych rzeczach. One nie są lepsze czy gorsze od siebie. Są inne.
Nie umiem się umieścić po żadnej ze stron. Każdą z nich tak samo rozumiem i żadnej z nich w równym stopniu do końca nie rozumiem. Raczej nie byłam nigdy i w dalszym ciągu nie bywam osobą, która rocznie czyta tylko jedną książkę, ale są lata, w których pochłaniam książki w zawrotnych liczbach, a są i takie, kiedy czytam naprawdę mało. Nie umiem powiedzieć, od czego to zależy. Najprawdopodobniej od mojej koncentracji i stanu psychicznego. Czasem czytać uwielbiam, czasem trudno mi się do czytania przemóc. Jestem z pewnością idealnym odzwierciedleniem stwierdzenia, że „dziś się więcej pisze niż czyta”, bo zdecydowanie więcej piszę niż czytam. Może wynika to z tego, że piszę kompulsywnie, a czytam, próbując kompulsję pisania opanować (z różnym skutkiem).
Puenta będzie może nawet nie na temat, ale ważna – uczmy dzieci od najmłodszych lat samodzielnego myślenia, czytajmy im jak najwięcej w pierwszych latach ich życia, a potem pytajmy o ich interpretacje przeczytanych przez nie książek, no i – najważniejsze! – tępmy nauczycieli tępiących samodzielne myślenie naszych dzieci. Zadbajmy też o to, żeby miały jak najlepszych nauczycieli z przedmiotów ścisłych. Reszta przyjdzie sama.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swoją wersję piosenki dość luźno związanej z tematem wpisu.

„Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2022

Kiedy w styczniu tego roku recenzowałam znakomitą „Moją lewą jogę” Pauliny Młynarskiej, nie przypuszczałam, że tak szybko uda mi się przeczytać kolejną jej książkę, która – co tu dużo mówić – zmiotła mnie z planszy! „Okrutna jak Polka” to zbiór felietonów, które po części pamiętałam z jej mediów społecznościowych (choć z ogromną przyjemnością przeczytałam jeszcze raz, odkrywając w nich nowe sensy). Ci, którzy zarzekają się, że cały ten feminizm, to nie dla nich, mogą być zaskoczeni tytułem.

Oooo? To już nawet kobietom, rodaczkom, się od Młynarskiej dostało?

– hipotetyczne retoryczne pytanie tych, którzy  zarzekają się, że cały ten feminizm, to nie dla nich

Kolejny więc raz warto tu wyjaśnić, że feminizm jest nie o kobietach, lecz o równości. Rozprawia się nie z mężczyznami, lecz patriarchatem, który jest systemem przemocowym i całkowicie z ideą równości sprzecznym. Fakt, że zdecydowanie więcej kobiet niż mężczyzn padło jego ofiarą, nie oznacza, że nie istnieją całe zastępy kobiet, którym w patriarchacie dobrze i wygodnie.
Tematy feministyczne są mi niezwykle bliskie, a mój ostatni wpis, „Kryzys męskości”, powstawał w mojej głowie bardzo długo. Nosiłam w sobie te wszystkie wewnętrzne dyskusje, długoletnie przemyślenia, obserwacje. Sam proces pisania zresztą również trwał długo. Ciężko mi się było z tym tekstem rozstać, wypuścić go z rąk, udostępnić dalej. Więc kiedy skończyłam go pisać, a potem sięgnęłam po „Okrutną jak Polka” – łykając ją na raz podczas podróży pociągiem – poczułam każdą cząsteczką siebie ból, bunt i złość na wyłaniający się z doskonałych tekstów Młynarskiej obraz niewyobrażalnej, nieustającej przemocy każdego kalibru, której, jako kobiety doświadczyłyśmy i nadal doświadczamy, ale też którą, jako kobiety, popełniamy. (Czy wycofuję się z tezy zawartej w moim wcześniejszym tekście, że podział na kobiece i męskie to relikt czasów, które powinny już minąć? Nie. Jednak – co również w tym tekście pada – uważam, że aby uwolnić się od zła patriarchatu, trzeba go najpierw zrozumieć i przepracować traumy z nim związane.)
Felietony Pauliny Młynarskiej są tak przejmujące, bo autorka wstrząsająco trafnie nie tylko wskazuje nam nasze rany, ale – co dużo trudniejsze do przyjęcia – wskazuje też, kiedy i jak zadajemy je innym kobietom. Pięknie, zgrabnie i lekko, z ogromną wrażliwością i do bólu szczerze pisze o rzeczach niewygodnych. Na przemian płakałam (przy opisach przemocy na Podhalu – tam nie ma żadnej literackiej fikcji, dokładnie tak to wygląda), osiągałam apogeum złości (w sprawie Polańskiego nigdy nie rozumiałam tych, którzy stawali za nim murem, ale nie miałam świadomości, że jeszcze cztery inne kobiety oskarżyły go o gwałt), ale i wierciłam się z tej niewygody, jaką powodowała we mnie świadomość, że… to też trochę o mnie. Że we mnie też tkwi Mamoniowa. I kiedy zdałam sobie sprawę, że skoro ja, będąca w procesie terapii i autoterapii, świadomie od wielu lat szukająca o sobie prawdy, czuję się nieswojo w obliczu takich rewelacji na swój temat, zaczęłam się zastanawiać, jak ma się w obliczu rewelacji na swój temat czuć niesterapeutyzowana zanurzona w patriarchacie po uszy kobieta? Przecież zaprzeczenie jest pierwszą reakcją obronną, żeby nie zwariować. Co mi zresztą przypomina moje odczytanie na pewnej imprezie ulubionego fragmentu  „Mojej lewej jogi” o przygotowywaniu świąt przez autorkę. Fragment ów zdradzał (niezwykle zabawnie opisane) patriarchalne podejście jej taty do kwestii „krzątania się”. Wszyscy zgodnie wybuchnęli śmiechem, z tym że mój Partner feminista, łapiąc się przy tym za głowę i wykrzykując „o matko!”, a reszta – która szybko chyba zrozumiała, że ten śmiech był niestosowny – gwałtownie milknąc, a potem tłumacząc mi protekcjonalnie, że

niektóre kobiety może się właśnie lubią krzątać!

No może niektóre się właśnie lubią. No i fajnie, tylko że w ogóle nie o tym był ten fragment. Wytłumaczyłabym, że nie chodzi o prywatne wybory tej czy innej pani, tylko o system, który dopasowuje z automatu role do płci, co – nawet jeśli nasze preferencje się w to wstrzelą – generalnie jest niebezpieczne. Wytłumaczyłabym, ale zostałam zakrzyczana.
Czy chcę przez to powiedzieć, że książka jest tylko dla sterapeutyzowanych, świadomych siebie ludzi? Nie. Jej lektura już sama w sobie może być formą terapii. Prawda bywa i bolesna, i okrutna, i trudna czasem do przyjęcia, ale równocześnie bardzo uwalnia. Wydaje mi się zresztą, że kluczowa jest tu wrażliwość, bo Młynarska pisze ostro (miejscami), ale równocześnie czule (zawsze).

Nic jednak lepiej nie podsumuje tej książki, niż samo życie…

♦♦♦

W samym środku czytania, kiedy zagotowana do wrzenia polską niewrażliwością na równość (czyli feminizm) i istnieniem ciągłej potrzeby tłumaczenia gawiedzi tego samego, w cywilizowanym świecie kompletnie oczywistego – tu ogromnie podziwiam autorkę za cierpliwość i upór – odłożyłam na chwilę książkę. Wzięłam do ręki komórkę, żeby w przerwie od czytania zrelaksować się w mediach społecznościowych, a tam… przeprosiny-nie przeprosiny prezydenta Warszawy za „dupiarza”.  No i aż mną zatelepało – z trzech powodów:

  1. dlatego, że w ogóle w przestrzeni publicznej prezydent miasta stołecznego nazwał siebie „dupiarzem”
    – ok, padło to w radiowej audycji na luzie, jednak nie był to wyciek z prywatnych rozmów przy grillu nagranych pokątnie i nielegalnie, ten pan był tam w pracy
    – szokujące, że trzeba to komukolwiek wyjaśniać, ale poprzez nazwanie siebie (czy kogokolwiek) „dupiarzem”, pośrednio nazywa się kobiety „dupami”
  2. dlatego, że przeprosił w klasyczny i typowy dla dziadersów sposób, czyli nie przepraszając: „wszystkich, którzy poczuli się urażeni, przepraszam”
    – było to jak puszczenie śmierdzącego patriarchalnego bąka – zdarzyło się, trudno, teraz trzeba przeprosić i wyjść z sytuacji z twarzą; miał niepowtarzalną wizerunkowo okazję przekucia tego w coś dobrego (idealny pomysł podsunęła w swoim doskonałym video felietonie Eliza Michalik) – niestety, nie skorzystał, zostawiając po sobie trudny do wywietrzenia odór
  3. dlatego, że tyle komentujących kobiet (kobiet!!!) przyjęło groteskowy, szkodliwy i głupi sposób „obrony” tej wypowiedzi, mianowicie: „A JA LUBIĘ BYĆ NAZYWANA DUPĄ”! (XXI wiek, Europa Środkowa)
    – no argument po pierwsze rodem z piaskownicy, bo to że ty lubisz nie znaczy absolutnie nic ponad to, że ty lubisz, a to że nawet milion twoich obserwatorów lubi, nie znaczy nic ponad to, że milion podobnych do ciebie – dlatego cię obserwujących – obserwatorów lubi
    – a po drugie kompletnie nie na temat, bo pan prezydent nie opowiadał o indywidualnych preferencjach kobiet, z którymi trzy dekady temu sypiał, tylko nazwał siebie z tamtego okresu „dupiarzem” (takie tam, wspominki w radiu prezydenta stolicy – nakreślając kontekst); powodem naszego oburzenia (oburzenia obrażalskich stróżów poprawności politycznej z kijem w – nomen omen – dupie oraz kompletnie pozbawionych dystansu do siebie) było użycie konstrukcji językowej, która jest dla kobiet krzywdząca. „Dupiarz”, „dziwkarz”, „kurwiarz”, wszystkie te słowa w znaczeniu „mężczyzna utrzymujący częste kontakty seksualne z wieloma kobietami” nie obrażają tylko jego (przyjmując, że w ogóle go obrażają) – odwołują się do wulgarnego i nacechowanego negatywnie nazwania kobiet, z którymi sypiał. I kompletnie czym innym jest sytuacja, w której konkretna kobieta (jedna, druga, czy tysięczna) chce być nazwana przez konkretną osobę wulgarnie w konkretnej sytuacji (co nie powinno podlegać niczyjej ocenie), a kompletnie czym innym jest pozwalanie sobie na nazywanie kobiet „dupami”, „dziwkami” czy „kurwami”. Żeby tego nie rozumieć, potrzeba naprawdę złej woli lub małej inteligencji – a być może upiornego miksu jednego z drugim, będącego konsekwencją przedawkowania patriarchatu.

I, czując jakieś potężne déjà vu, sięgnęłam po „Okrutną jak Polka” i zajrzałam raz jeszcze do rozdziału, który czytałam jakiś czas wcześniej („Seksistowski pączek”, str. 46). Ależ… Paulina Młynarska już to Państwu przecież tłumaczyła! Dokładnie w lutym 2020 roku (książka jest zbiorem felietonów z kilku ostatnich lat).

[…] Michale! OTÓŻ MOŻNA CI ZARZUCIĆ SEKSIZM. Właśnie Ci go zarzucamy! Za co przepraszasz? Za to, że zamiast trzymać go pod deklem i kultywować po cichaczu, zarazem wspierając, pozwoliłeś mu pokazać wstrętną gębę? Gdybyś nie był seksistą, nie przyszłoby Ci nawet do głowy, żeby pleść publicznie o „pączusiach jak piersi młodych dziewczyn”.
WSZYSCY JESTEŚMY SEKSISTAMI. Ja też. Wszystkim nam można zarzucić seksizm. Tobie też. Ponieważ wychowano nas w seksistowskim świecie i seksistowskich narracjach. Nie potrafimy inaczej.
Cały numer polega na tym, żeby o tym wiedzieć i kiedy to z nas wychodzi – odnotowywać świadomie i łapać się na tym. A kiedy trzeba – przeprosić. Najlepiej jednym słowem, bez didaskaliów! My rozumiemy, co znaczy słowo „przepraszam”. Poradzimy sobie intelektualnie z jego obsługą.
Ty poradź sobie z lubieżnym dziadem w tobie, który wyskoczył jak dupa zza krzaka.

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 47

♦♦♦

W trakcie lektury rozdziału „Kto mnie upilnuje?” przypomniała mi się też inna sytuacja, sprzed niedawna. Instagram. Jedna pani – którą obserwowałam – opowiedziała o tym, że minimalistką nie jest, choć na minimalizm panuje ostatnio moda. Wyjaśniła, że ma bardzo dużo rzeczy (wiele kupowanych w porządnych zagranicznych lumpeksach), bo ich po prostu nie wyrzuca, a jej dbanie o planetę polega na tym, że jak już coś kupuje, to z dużą uważnością na to, żeby było jak najlepszej jakości i mogło się przydać jeszcze jej wnukom. Opowiedziała o swoich preferencjach, tłumacząc też rzecz oczywistą – problemem dla planety nie jest nie wyrzucanie tego, co już mamy, tylko kupowanie ciągle nowego i właśnie wyrzucanie tego. Na to z kolei druga pani – której nie obserwowałam i nie znałam – wyciągnęła daleko idący wniosek, że pierwsza pani piła do niej, bo ona właśnie promuje minimalizm. Na tym się jednak nie skończyło. Nie wiadomo skąd w instagramowej relacji drugiej pani (tej od minimalizmu) wjechało życie prywatne pierwszej pani i oskarżenie, że weszła ona w związek z żonatym mężczyzną oraz że odsunęła go od swoich dzieci z pierwszego małżeństwa (jak powszechnie wiadomo, mężczyzna w związku jest ubezwłasnowolniony i nie ma prawa o sobie stanowić). Uspokajając, mąż pierwszej pani nie był wcześniej mężem drugiej pani, choć druga pani na wszelki wypadek, stawiając się w roli orędowniczki prawdy obiektywnej, szybko zaznaczyła, że zdradziła kiedyś swojego męża. Podsumowując, jedna mówi: lubię swoją szafę i nie wyrzucam z niej rzeczy, a druga na to odpowiada: jesteś podstępną lafiryndą, zabierającą kobietom mężów, a ich dzieciom ojców, pogrążę cię. Byłoby to nawet dosyć zabawne, gdyby nie stały za tym dramaty ludzi, ich depresje, trudne decyzje, czy wychodzenie z przemocowych związków wystawione na świecznik; na ocenę wszystkich instagramowych Dulskich. Paradoks całej tej sytuacji polega na tym, że druga pani – atakująca minimalistka – jest feministką, działającą na rzecz wspierania kobiet, pierwsza zaś – zaatakowana nieminimalistka – nie tylko kompletnie idei feminizmu nie rozumie, ale też (co akurat przykre), wyśmiewa ludzi mających takie poglądy. Nawet tych, którzy próbują spokojnie, merytorycznie i bez niepotrzebnych emocji tłumaczyć chociażby za co feministki tak się tego „dupiarza” uczepiły.
Ten przykład idealne pokazuje problem, który porusza w swoich felietonach Paulina Młynarska. Ofiarami mocno zakorzenionego w nas patriarchatu padają zarówno osoby jego świadome, jak i te negujące jego istnienie.
A przypomniałam sobie tę historię, czytając słowa:

Wiem, jaką drogę musiałam przebyć, aby pokonać w sobie stare wzorce. Wpojone mi od zawsze, zapisane w moim kobiecym DNA poczucie wstydu, niższości, winy, bycia „nie w porządku”. Utajoną pogardę do samej siebie i do innych kobiet, podejrzliwość wobec własnej seksualności, a także służalczość i lękliwość wobec męskiej hierarchii. Oraz „pilnowanie” innych kobiet, czyli pakowanie się ze swoim pouczeniem moralnym w ich prywatne wybory, ocenianie ich, szukanie w nich winy, gdy skarżyły się na niesprawiedliwość, mówienie „ja bym” i wiedzenie lepiej, co w danej sytuacji należałoby zrobić. I jeszcze tę lepką satysfakcję, gdy się okazywało, że facet wybrał, pochwalił, skomplementował właśnie mnie, a nie ją.

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 87

♦♦♦

No a kiedy już skończyłam czytać, zachwycona (sposobem myślenia, imponującym, wyśmienitym piórem i rozczulającą wrażliwością autorki), zezłoszczona (że o tym wszystkim w tym kraju ciągle jeszcze pisać trzeba) i zasmucona (że dobrnęłam już do końca, choć tak bardzo nie chciałam – po cichu liczę na to, że przy niezwykłej literackiej płodności Pauliny Młynarskiej, kolejną jej książkę będę mieć w rękach już za kilka miesięcy), wybuchła kolejna mini aferka, po której całkowicie opadły mi witki.
Autorka w mediach społecznościowych zacytowała fragment poprzedniej swojej książki („Moja lewa joga”). To fragment o tym, jak wiele dała jej terapia, ale też jak ważnym uzupełnieniem tej terapii stała się joga. Fragment piękny, przejmujący, intymny. Wielką sztuką jest tak pisać o osobistych przeżyciach, by zachować ciągle pewną uniwersalność przekazu. Młynarska podzieliła się tym, jak poznawała własną historię:

Historię o przemocy i molestowaniu seksualnym, która była moim udziałem we wczesnym dzieciństwie, a potem w wieku dojrzewania.

– „Moja lewa joga” Paulina Młynarska

I jakie pytanie pada od obcej osoby pod takiem postem? Pytanie sztandarowe:

GDZIE BYLI RODZICE?

Dlaczego to złe pytanie? Bo przekracza granice, jest dyktowane wścibstwem (nawet, jeśli wydaje się nam, że troską) i sprawia, że osoba, która i tak dużo przed nami odsłoniła, może się poczuć z tym źle. Odsłanianie się powinno spotykać się z uznaniem i wsparciem. Człowiek odsłoniony jest bardziej wrażliwy, łatwiej go zranić. Wrażliwe jednostki doskonale wiedzą, że nie wolno wtedy obcesowo, brutalnie, z grubej rury. Niewrażliwe jednostki nawet jeśli tego nie czują, mogą i powinny się tego nauczyć.
Po drugie dlaczego jest w nas naturalny odruch (tak, biję się w piersi, że i ja nie jestem tu bez winy) pytania, gdzie byli rodzice wtedy, kiedy nie mówimy o wypadku wynikającym z nieupilnowania małego dziecka, lecz ewidentnej krzywdzie wyrządzanej przez konkretną osobę trzecią? Przestańmy obwiniać wszystkich dookoła, ofiary nie wyłączając (oraz wszystkie okoliczności zajścia) zamiast obwiniać faktycznego sprawcę molestowania seksualnego. (W kwestii przemocy seksualnej, jakiej doświadczyła Paulina Młynarska – opisywanej również w „Okrutnej jak Polka” – czuję ból poniekąd podwójny. Słynny, ceniony reżyser bywał u nas w domu, poznałam go. Bardzo, bardzo mi przykro i źle, że tak straszliwa, niewiarygodna i niedopuszczalna sytuacja w ogóle zaszła.)
Pytania z tezą

  • gdzie byli rodzice? (teza: nie było ich, a powinni być i zapobiec!)

leżą niebezpiecznie blisko rad, o które nie prosimy.

To niekończące się pouczanie i „lepiejwiedzenie” dotyczy także spraw dramatycznych i bardzo bolesnych. Nie ma takiego tematu, na który wszystkowiedzące „ciocie dobre rady” taktownie by pomilczały.
Nie liczy się, czy ktoś poczuje się zraniony i osaczony. Rada oraz pouczanie muszą zostać wygłoszone. Serio, kompulsja!
Wielu psychologów od dawna zwraca uwagę na to, że NIECHCIANE RADY są formą przemocy. Zamiast pytać „co zrobisz?”, mówicie „ja bym zrobiła”. Zamiast „czy można jakoś pomóc?”, powiadacie „niech pani”.

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 110

Ja jednak, nieproszona, pozwolę dziś sobie na jedną (tylko jedną, obiecuję!) naprawdę dobrą radę dla wszystkich: przeczytajcie „Okrutną jak Polka”! To książka nie tylko mądra i wspaniale napisana, ale przede wszystkim bardzo ważna!

P.S. Na deser, wyjątkowo nie piosenka, lecz pewien filmowy fragment. Poprzedzę go jednak kolejnym smakowitym cytatem z „Okrutnej jak Polka”.

I tak sobie myślę, przeglądając z rana internet, że polskie media społecznościowe to wcale nie jest królestwo hejtu. To imperium Mamoniowej! To Mamoniowej jest tu najwięcej. Mamoniowa płci obojga zawsze wie lepiej, nawet jeśli nic nie wie. Wzdycha, wydyma wargi, przewraca wirtualnymi oczami. Jej (powtarzam – niezależnie od płci) mantra brzmi: „Ja bym!”. Jej credo: „Pouczę was”. Jej cel: wykazać, że cudze wybory życiowe, wiedza, gust, pomysły, poglądy, wygląd, itd. są do dupy. Dopiero kiedy już da wyraz swojej głębokiej dezaprobacie dla reszty świata, może się odprężyć i westchnąć: „Cudownie tu jest, cudownie, cudownie…”

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 19

fot. Bożena Szuj

„Moja lewa joga” Paulina Młynarska

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2021

„Moja lewa joga” jest książką, której tytuł i okładka mnie zauroczyły, zanim jeszcze trafiła do sprzedaży. Od czasu, kiedy Paulina Młynarska pokazała ją światu w mediach społecznościowych, śledziłam z zapartym tchem kolejne jej fragmenty, zachwycając się coraz bardziej malowniczym językiem oraz mądrym i głębokim ujęciem ważnych tematów. Czułam, że to, co czytam, mocno ze mną rezonuje. Wyczekiwałam premiery jak dziecko, ale z różnych powodów moment zakupu się opóźniał. W końcu jednak, przed Świętami, sprawiłam sobie wspaniały prezent!
O czym jest ta książka? Mówiąc najkrócej, o doświadczeniu autorki z jogą, której dziś zresztą naucza.

Kiedy omawialiśmy w wydawnictwie pomysł na tę książkę, mój redaktor Michał Nalewski powiedział: „Napisz o jodze dla takich jak ja. Dla tych, którzy ciągle coś tam o jodze słyszą z różnych stron i czasem nawet czują się zaciekawieni, ale tak naprawdę nie wiedzą, jak się do tego zabrać, dokąd się zgłosić ani czego oczekiwać”. Zrozumiałam od razu. Sama byłam kimś takim, zanim cudem tysiąca zbiegów okoliczności trafiłam na matę w studiu mojego mistrza.

– „Moja lewa joga” Paulina Młynarska, str. 23

Nie jest to jednak praktyczny poradnik, jak jogę uprawiać. To osobista i przejmująca historia człowieka, który we właściwym miejscu i czasie odkrył jogę, otworzył się na nią i pozwolił jej wnieść w swoje życie dobro i światło. Znakomicie napisana, wciągająca, miejscami rozbawiająca do łez, a miejscami wywołująca łzy wzruszenia (albo bezsilności i wkurwu, ale o tym za chwilę). Powstawanie „Mojej lewej jogi” przypadło na czas pandemii, która bezpowrotnie zmieniła świat. Dziś zdążyliśmy się z tą nową rzeczywistością już odrobinę oswoić, ale ciekawie było podczas lektury wrócić do tamtych momentów. Ciekawie, bo Paulina Młynarska nie odjechała, jak część celebrytów, plandemicznym pociągiem wypchanym antyszczepowymi teoriami spiskowymi i innymi zastępującymi naukę bzdurami. Pisze o początkowym niedowierzaniu, potem lęku, a potem świadomym wyborze, jak postępować, żeby być bezpiecznym i równocześnie nie zwariować. W tym niewątpliwie pomogła autorce joga, choć – jak wielokrotnie powtarza – doświadczenie z nią poprzedzone było wieloletnią terapią, co na pewno nie jest bez znaczenia. Potępia modny dziś okołojogiczny bełkot i zachęca do zagłębienia się w istotę jogi, czyli wsłuchiwanie się we własną ciszę, nauczenie się siebie i życie w zgodzie z własną prawdą. Choć autorka tłumaczy znakomity tytuł swoim sercem po lewej stronie, ja widzę w nim jeszcze jeden sens – „lewa”, czyli niedoskonała, nieperfekcyjna, nieidealna. To tak bardzo nieinstagramowe, a równocześnie dość przewrotne, gdyż Paulina Młynarska posiada ogromną, imponującą wiedzę, której mogłaby jej pozazdrościć niejedna instajoginka.
We wpisie „Jestem feministką” zarzuciłam Młynarskiej kontynuowanie w niektórych facebookowych postach narracji: „kobieta = ofiara, mężczyzna = oprawca”, ponieważ głęboko wierzę, że bycie ofiarą bezsprzecznie opresyjnego patriarchatu nie jest wcale zarezerwowane dla kobiet. Podtrzymuję to, co napisałam, ale krótkie formy mają to do siebie, że używa się w nich pewnych skrótów. Lektura książki przybliżyła mi perspektywę autorki i pozwoliła mi zrozumieć to, co w jej postach wydawało mi się niedopowiedziane. Czy zawsze się z nią zgadzam? Nie zawsze.

  • Kiedy pisze, że jej dharmą jest „walka o kobiety, dzieci i dyskryminowane mniejszości” (str. 72), odczuwam wewnętrzny sprzeciw, bo wg mojej prawdy termin „walki” jest pułapką. Tego też nauczył mnie wyjątkowy Strajk Kobiet Podhale, który chyba jako jedyny postawił przede wszystkim na nudną i żmudną pracę u podstaw. Od kiedy zresztą wyrzuciłam ze swojego słownika słowo „walka” i zamieniłam je na „praca” (co podpowiedział mi ktoś bardzo mądry), przestałam się miotać, bo „walka”, w przeciwieństwie do „pracy” niesie ryzyko czyjejś przegranej. I zawsze możemy to być my.
  • Kiedy pisze, że Małgorzatę Kidawę-Błońską, pierwszą od dawna kandydującą na urząd Prezydenta RP kobietę, „Polska z wyborczego siodła wysadziła”, nie zgadzam się z niedopowiedzianą wprost sugestią (mogę więc uznać, że błędnie przeze mnie zinterpretowaną), że niechęć do niej jako ewentualnej przyszłej prezydent wiązała się z jej płcią. Z pewnością nie była wystarczająco dobrym i silnym liderem. (Inna sprawa, że nic nie tłumaczy wyboru osoby w tym momencie piastującej ten urząd – innymi słowy jedna sensowna decyzja nie jest gwarancją podjęcia drugiej mądrej.)
  • Kiedy pisze, że ludzie pouczają ją, że „jako joginka nie powinna okazywać, a może nawet odczuwać złości” (str. 103), rozumiem akurat doskonale jej bunt, ale też wiem chyba, skąd takie złote rady się biorą. Praktyka jogi jest kojarzona z buddyzmem, o którym pisałam niedawno w swojej recenzji książki Jaya Shetty’ego, a buddyjscy mnisi uczą wyzbywania się emocji; rozpoznawania ich w sobie, ale nie poddawania się im. Wspominałam w tamtym tekście, że moja terapeutka uznaje to za nieludzkie oraz że w złapaniu dystansu pomaga mi przypominanie sobie o tej mniszej umiejętności. Równocześnie wiem, jak ważne jest, by niczego w sobie nie dusić. Zgadzam się więc zarówno z autorką w tym, że ma pełne prawo i jako joginka, i jako człowiek, wyrażać swoje emocje, jak i z tymi, którym zbyt duża ekscytacja z praktykowaniem jogi się kłóci. (Nic nie usprawiedliwia jednak pisania komukolwiek, co powinien okazywać i co czuć!)
  • Kiedy nazywa siebie niewygodną, zbyt feministyczną, wyszczekaną, czy lewicującą, mam wrażenie, że walczy z rzeczywistością, którą sama w pewnym sensie tworzy. Odnajduję w tym – napisaną w smakowity, uroczy i autoironiczny sposób, ale jednak – narrację ofiary. Tymczasem kiedy patrzę na Paulinę Młynarską swoimi oczami (nNi), nie widzę ofiary. Widzę niezwykłą, silną, wyraźną, mądrą kobietę, której jasne, że nie będą uwielbiać wszyscy, właśnie dlatego, że ma swoje zdanie, jest spójna. Wyjątkowych i odważnych osób się niestety masowo nie ceni.

Tak więc, nie zawsze się z nią zgadzam (choć zgadzam się często), ale na pewno rozumiem ją po lekturze książki bardziej niż wcześniej, a na rozbieżności w naszym postrzeganiu rzeczywistości patrzę z jeszcze większym zaciekawieniem. Czytało mi się tę książkę znacznie lepiej wtedy, kiedy opuszczała gardę i odsłaniała swoją delikatniejszą stronę. Może dlatego, że jako osoba wysoko wrażliwa i przede wszystkim nastawiona do autorki przychylnie, jej nieskrywany czasami bunt odbierałam – z jakiegoś niezrozumiałego powodu – personalnie. Mówiąc o opuszczaniu gardy, nie miałam na myśli tylko cudownych opisów egzotycznych podróży, np. do Indii. Mówiłam przede wszystkim o fragmentach, w których pisała o lęku o córkę lesbijkę w momencie pojawienia się w naszym kraju haniebnych stref wolnych od, swojej szpitalnej dziecięcej traumie (ryczałam, czytając, jak bóbr) czy pewnym toczącym się gdzieś w tle – opisanym zresztą delikatnie i taktownie – rodzinnym konflikcie pokoleń. Nagle jednak ta podniesiona garda stała się dla mnie oczywista. Po pierwsze, kiedy doszło do mnie, jak ogromna jest skala hejtu, z którym autorka się mierzy (wytrzymania czegoś takiego nie umiem sobie nawet wyobrazić); po drugie, kiedy zrozumiałam, że chęć bronienia stęchłego patriarchatu „dla zasady”, „bo zawsze tak było” jest w niektórych ludziach tak silna, że włącza w nich agresję wobec innych, którzy próbują przemocowość patriarchatu cierpliwie i spokojnie tłumaczyć. Kiedy doświadczyłam tego na własnej skórze, poczułam gigantyczny bunt. Łzy bezsilności i wszechogarniającego wkurwu wywołało we mnie podczas lektury odkrycie, ile przemocy przez lata znosiłam (wszystkie znosiłyśmy), uznając, że coś, co jest na wskroś złe i chore, jest normalne. Mnie też np. „pilnowały inne kobiety”, bym „dobrze się prowadziła” (str. 237). Na szczęście – trochę pewnie z powodu wrodzonej przekory – prowadziłam się jak chciałam i gdzie chciałam, parafrazując słowa doskonałej piosenki Marysi Peszek. Jednak to, że coś mnie nie zabiło nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla oprawców. Wiele z nas w taki czy inny sposób zabiło.
Paulinę Młynarską widziałam na żywo tylko raz, podczas wspaniałego koncertu dla uchodźców z Syrii, który prowadziła razem z moim wujkiem Jurkiem Jureckim w Zakopanem, ale nie udało nam się niestety poznać. Bardzo żałuję, bo czuję, że sporo nas łączy. Obie chodziłyśmy do muzycznych podstawówek, obie jesteśmy wysoko wrażliwymi agnostyczkami, ale też w życiu każdej z nas ogromną rolę odegrało zarówno Podhale (gdzie Paulina Młynarska przez jakiś czas mieszkała, a ja mieszkam już jedenasty rok), jak i grecka wyspa (u mnie Tassos, gdzie pomieszkiwałam, u Pauliny Młynarskiej Kreta, gdzie obecnie mieszka i żyje). Każda z nas miała wybitnego, cenionego ojca (nie mam pewności, czy obaj panowie się zresztą nie poznali – ale nawet jeśli nie, mieli wielu wspólnych znajomych; sporo osób z ZKP-u parało się w tamtych czasach rozrywką). Z kolei ojciec każdej z nas cierpiał na chorobę afektywną dwubiegunową, co mocno na nas wpłynęło, ale też z czym mamy już zupełnie różne doświadczenia. Po pierwsze najwyraźniej choroba przebiegała u nich w inny sposób, a po drugie, miałam to szczęście, że od początku byłam uświadamiana przez rodziców, na czym polega choroba taty (urodzonego zresztą, jak Paulina Młynarska, 15 listopada).
Reasumując, „Moja lewa joga” jest fascynującą, wciągającą, mądrą i ważną książką. Kończyłam ją czytać z ogromnym smutkiem, że nadchodzi nieuniknione. Z pewnością jeszcze nie raz do niej wrócę.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser pod swoimi wpisami zamieszczam utwory wg przeróżnego klucza. Czasem jest nim tytuł, czasem tematyka, czasem wykonawca. W przypadku tej recenzji nie wiem nawet do końca dlaczego, ale oczywistym wyborem wydała mi się (moja zresztą ulubiona) piosenka Wojciecha Młynarskiego z muzyką doskonałego Jerzego Wasowskiego – „Lubię wrony”, z którą postanowiłam się zmierzyć. Jej znakomity tekst wydaje mi się, być może paradoksalnie, doskonale korespondować z książką, która opowiada o drodze do pełnej i mądrej akceptacji istoty samego siebie.

„Pan Misio. Czy lisy śnią o gadających kurach?” Bartłomiej Trokowicz

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Sumptibus
rok wydania: 2015

Zacznę od wyjaśnienia, czemu pozuję dziś ze zbindowaną kserokopią „Pana Misia”, a nie z oryginałem.
O recenzowanej dziś książce dowiedziałam się od swojego Partnera, który ze względu na dobrą znajomość z Bartłomiejem Trokowiczem przeczytał ją już lata temu i doskonale wiedział, jak mocno mnie ona zachwyci. W każdej innej sytuacji czytanie kopii byłoby zniewagą dla autora, tymczasem… ja dostałam wersję elektroniczną właśnie od niego, gdyż nakład papierowy został niestety wyczerpany…
Po raz kolejny okazuje się, że nikt nie zna mnie lepiej niż mój Partner posiadający niezwykły dar podsuwania mi dzieł silnie na mnie oddziałujących i równocześnie bardzo ze mną rezonujących.

fot. Marianna Patkowska

Nie jestem ekspertem od literatury dziecięcej, jednak mój podstawowy z nią problem jest taki, że autorzy na ogół wpadają w jedną z trzech pułapek:

  1. tak bardzo się starają napisać książkę dla dzieci, że wychodzi im książka dla dorosłych
  2. tak bardzo próbują puścić oko do dorosłych, że wychodzi im głupawa książka dla dzieci
  3. myślą, że piszą dla dzieci lub dorosłych, a wychodzi im książka dla nikogo.

Oczywiście istnieją wyjątki, jak chociażby cudowna twórczość Astrid Lindgren, czy fantastyczny „Kubuś Puchatek” Milne’a. Nie zaliczyłabym już do nich jednak „Małego księcia” – choć ma wielu fanów, w moim odczuciu Saint-Exupéry’emu nie udało się uniknąć pułapki pierwszej.
Psychologia dziecięca już dawno zbadała, że to, jak dorośli postrzegają idealną zabawę dla dzieci, skrajnie różni się od tego, jak postrzegają ją same dzieci. One, w przeciwieństwie do dorosłych, nie potrzebują uporządkowania i sensu (przynajmniej pojętego w dorosły sposób). W związku z tym, czym innym niż dorośli się też kierują podczas lektury. Jeśli książka jest skierowana zarówno do dorosłych jak i dzieci, i ma sprawić prawdziwą radość obydwu stronom, musi być skonstruowana tak, żeby warstwa urzekająca dorosłych nie przeszkadzała dzieciom w odbiorze swoją dla nich niedostępnością. Dla przykładu, dzieci potrafią nas rozczulić i rozłożyć na łopatki swoim sposobem pojmowania rzeczywistości, ale on ich samych nie śmieszy i nie urzeka, bo jest dla nich czymś naturalnym. Jeśli autor jest na tyle uważnym, a przede wszystkim wrażliwym obserwatorem, żeby dobrze wychwycić istotę dzieciowości, jest w stanie mówić do najmłodszych ich językiem, równocześnie podbijając serca dorosłych. Bartłomiejowi Trokowiczowi to wcale niełatwe zadanie wyszło znakomicie! Myślę, że dzieci mogą czerpać z tej lektury mnóstwo przyjemności, bo akcja rozgrywająca się w Lesie (i nie tylko, ale o tym za chwilę) jest naprawdę wciągająca i niebanalna, a równocześnie poziom serwowanej czasem abstrakcji jest dla nich możliwy do udźwignięcia. Jednak to raczej dopiero dorośli zachwycą się Szczurem doświadczającym déjà vu z poprzedniego wcielenia, siakającą Świnką Morską czy Kurą z syndromem sztokholmskim.
Jakiś czas temu recenzowałam powieść „Każdego szkoda” Julii Oleś, której zarzuciłam brak językowego zróżnicowania bohaterów. „Pan Misio” ma to wszystko (i wiele więcej), czego mi zabrakło w tamtej książce i co odróżnia od innych dzieł literaturę warsztatowo znakomitą. Przede wszystkim każda postać jest doskonale przemyślana, skonstruowana i poprowadzona od początku do końca, przez co jest spójna. Każda ma więc nie tylko swój własny sposób bycia i myślenia, ale też sposób mówienia, który jest charakterystyczny tylko dla niej. Do tego mamy dodatkowo jedną bohaterkę (Niedźwiedzicę), która mówi niemal wyłącznie w obcym języku i jest nam tłumaczona, czego po czasie przestajemy potrzebować oraz drugą (wspomnianą Świnkę Morską), która jabłonkuje, przez co trudniej ją zrozumieć i co kompletnie rozczula, zwłaszcza, że mówi naprawdę mądre rzeczy. To – rozważając już samą budowę książki – wprowadza niesamowitą świeżość. Jeśli powieść ma w jakikolwiek sposób naśladować rzeczywistość czy choćby do niej nawiązywać, nie wystarcza, żeby ją tylko opisywała; musi się nią w pewnym sensie stać. Taki efekt można osiągnąć, mając wiedzę dotyczącą struktury języka, dlatego często podkreślam rolę posiadania warsztatu (który mniej zdolni zdobywają na studiach polonistycznych, a bardziej zdolni poprzez samo czytanie naprawdę wartościowej, doskonałej literatury). Mówiąc o spójnej budowie postaci, mam również na myśli wejście w konwencję świata zwierząt. Autor wykorzystuje do tego wiedzę o zwyczajach gatunków, które opisuje, a równocześnie sprytnie łączy to ze znajomością sposobu myślenia i dorosłych, i dzieci.

Żeby nie być gołosłowną, podam przykłady:

Bobry trochę straciły wątek. Pojęcie własności przekraczało ich kolektywny sposób pojmowania świata.

– natura zwierząt

– Wilk mocno przycisnął Lisa!
– A on potrafi przycisnąć… – Wilczyca z rozmarzeniem pomyślała o kilku sytuacjach w ich własnej norze, jeszcze przed przyjściem na świat Wilcząt.

– sposób myślenia dorosłych

– Kim jest Tata?
– Ćłowiekiem – wyjaśniła Świnka. Nim skończyła mówić, już była pewna, że nie takiej odpowiedzi oczekiwał Szczur.
– Co potrafi?
– Citać, pisiać. Raź widziałam, jak robił kupę…

– sposób myślenia dzieci

Dzięki tej zaskakującej momentami żonglerce nie można książce zarzucić sztampy z – nie daj Boże! – morałem. Trokowicz wskazuje dzieciom, używając ich własnego języka, pewne mechanizmy istniejące w świecie dorosłych oraz inne, istniejące w świecie zwierząt. Mówi im: „patrzcie”, zaciekawiając i zmuszając do myślenia.
Kolejna sprawa to wielowątkowość i kilka miejsc akcji. Można się zastanawiać, jak wprowadzić różne wątki i miejsca akcji w opowieść o mówiących ludzkim głosem zwierzętach, żeby ta zainteresowała również dorosłych. Nie wiem; wie natomiast Bartłomiej Trokowicz, który wyczarował fantastyczną, urzekającą, a równocześnie trzymającą w napięciu historię.
Wielką siłą tej książki jest też plastyczność opisów. Wszystkie te elementy składają się na wspaniałą trójwymiarowość oszałamiającego debiutu autora. Nie sposób też nie wspomnieć o dopełniających całość przepięknych ilustracjach Dalii Żmudy-Trzebiatowskiej.

Zakończę jednym z moich ukochanych fragmentów:

– Ależ, ależ! – Lis był sarkastyczny. – Że tyle umiesz powiedzieć, to już wiem. Potrafisz może jeszcze czytać?
Kura poczuła się pewniej.
– Niewiele czytam. Tylko takie:  UWAGA! WYSOKIE NAPIĘCIE! albo NIEBEZPIECZEŃSTWO! GŁĘBOKA STUDNIA! To się przydaje w życiu. Innych napisów nie rozumiem, na przykład: ROBOTY NA DACHU! Nigdy nie widziałam robota na dachu.

– „Pan Misio. Czy lisy śnią o gadających kurach?” Bartłomiej Trokowicz

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę ten akurat zespół z oczywistych względów, a wybrałam ich wstrząsający cover piosenki Big Cyca, ponieważ, jak słusznie zauważyła w recenzowanej przeze mnie książce Wiewiórka: „U nas różne ciekawe rzeczy się zdarzają! Witamy w Polsce, pani Misiowa”.

oryginalna okładka

„Powrót z Bambuko” Katarzyna Nosowska

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Wielka Litera
rok wydania: 2020

Jakiś czas przed świętami natrafiłam przypadkiem na wywiad z Kasią Nosowską poświęcony jej najnowszej książce „Powrót z Bambuko” i… wpadłam po uszy! Zachwyciłam się sposobem, w jaki opowiadała o swojej wewnętrznej przemianie, zachwyciłam się też bijącą od niej łagodnością (i dla świata, i dla samej siebie), niewiarygodną mądrością i wrażliwością, również językową. Ta ostatnia nie była dla mnie zresztą przecież zaskoczeniem – od dawna poruszają mnie teksty jej piosenek, jednak przegapiłam jej poprzednią książkę. (Dziś wiem, że to błąd, który trzeba szybko naprawić.)
Ponieważ – co zdradza tytuł –  książka opowiada o tym, jak każdy z nas dał się kiedyś zrobić w bambuko przez wychowanie (a jego rodzice przez swoje) i narzucone z góry normy,  ale też jak z tej niedobrej krainy wrócić („wrócić”, nie „wyjechać”!) do bezpiecznego i naszego miejsca, od razu wiedziałam, że „Powrót z Bambuko” to idealny prezent dla każdej matki. Po głębszym zastanowieniu poczułam jednak, że również dla każdej córki, jak i… po prostu każdego człowieka. Nabyłam więc dwa egzemplarze: jeden na prezent dla mamy pod choinkę, drugi – jako prezent dla siebie samej. Przez moment miałam zresztą pod swoim dachem aż trzy „Powroty z Bambuko” – moja przyjaciółka z podstawówki, która przyjechała do nas na kilka dni, przywiozła ze sobą do czytania właśnie tę lekturę. Był to zresztą, nawiasem mówiąc, nie tylko przemiły, ale też niesamowicie terapeutyczny czas dla nas trojga, a często przez nią przywoływane spostrzeżenia Katarzyny Nosowskiej poddawaliśmy, zachwyceni, wnikliwej analizie.
Kiedy we wspomnianym na początku mojego tekstu wywiadzie prowadząca go Magda Mołek wspomniała, że podczas czytania płakała na przemian ze śmiechu i wzruszenia, uznałam że najprawdopodobniej mój odbiór tej książki będzie odrobinę mniej emocjonalny. Myliłam się. Być może czytanie w czasie, w którym pozostałam słomianą wdową (co akurat lubię), a być może ogólne obniżenie nastroju sprawiły, że słowa Nosowskiej rzeczywiście wyciskały z moich oczu łzy ze skrajnie rozbieżnych powodów. Sugestia, że przyznanie artyście Złotego Fryderyka „jest jak zakaz wykonywania zawodu” lub szczegółowy opis „przykładowego strumienia myśli z lutego 2020” rozłożyły mnie na łopatki, a jej głębokie refleksje dotyczące macierzyństwa, trudnych relacji z bliskimi i sposobu, w jaki nas (moje pokolenie też) wychowywano są tak boleśnie wręcz trafne, a równocześnie pełne kojącego spokoju i miłości, że rozklejały mnie zupełnie. Godne uwagi jest zresztą to, że nawet najzabawniejsze fragmenty są podszyte tak nieprawdopodobną wnikliwością, że na ogół śmieszą i wzruszają równocześnie.
Złapałam się też kilka razy na tym, że choć w jakiejś sprawie mam skrajnie odmienny pogląd od autorki, to nie buduje to we mnie najmniejszego napięcia. Czytałam z ciekawością, jak uzasadnia poglądy, które odbiegają od moich. Ta reakcja nie wydaje się na pierwszy rzut oka jakoś szczególnie zaskakująca, dlaczego więc piszę, że się na tym „złapałam”? Bo uświadomiłam sobie właśnie wtedy, że długie lata działałam w dziwnym mechanizmie najeżania się, kiedy ktoś przedstawiał swoje inne od moich racje. Czułam się atakowana. Wydawało mi się, że czyjaś niezgoda jest wytoczeniem mi wojny – a już przeświadczenie, że brak mi argumentów do obrony swojego zdania sprawiało, że zaczynał mi się osuwać grunt spod nóg. Dziś wiem – czemu więcej miejsca poświęciłam m.in. w tekście „Trudna sztuka rozmowy” – że wszystkiemu winne jest niskie poczucie własnej wartości. Atakuje nas tylko to, czemu pozwolimy nas atakować. Inna sprawa, że jeśli nie tylko odbiorca, ale również nadawca komunikatu ma nie dość wysokie poczucie własnej wartości, niemal każda rozbieżność opinii może doprowadzić do niepotrzebnej eskalacji sztucznie wytworzonego konfliktu. Tymczasem Nosowska używa wyłącznie komunikatu ja – dzieli się swoimi przemyśleniami, nie narzucając ich nikomu. Bije od niej łagodność i wyczuwalna świadomość tego, że nie ma najmniejszego znaczenia, czy ktoś się z nią zgodzi, czy nie. To jej przemyślenia i nie powinny podlegać dyskusji. Taka perspektywa momentalnie rozładowuje jakiekolwiek napięcia u odbiorców mniej stabilnych, których szeregi powoli staram się opuścić. Nagle okazuje się, że na czyjeś odmienne zapatrywania na jakiś temat możemy – zamiast wyciągać z rękawa stos kontrargumentów – zareagować życzliwym:

O, to ciekawe, że można spojrzeć na to zagadnienie tak inaczej, niż ja na nie patrzę.

– zdrowy sposób reagowania na inny pogląd

Kluczem jest tu właśnie świadomość swojej wartości – bez niej dryfujemy zagubieni, przyznając sobie prawo do ingerencji w cudze życie, podczas kiedy boimy się zająć swoim (a tylko do tego mamy prawo).
Celowo w tej nietypowej może recenzji nie piszę zbyt dużo o samej treści książki, bo nie chcę niczego jej przyszłym czytelnikom zdradzić, odbierając frajdę czytania. Pisanie Nosowskiej przepełnione jest czułością. Jako wrażliwy i wnikliwy obserwator, przedstawia świat w sposób niebanalny, intrygujący, a przede wszystkim rozczulający. Autorka jawi mi się jako niesłychanie ciepła osoba, do której kiedy przyjdzie się z problemem, zaoferuje swoją uwagę, cudowne poczucie humoru i niebywałą empatię, równocześnie wstrzymując się od rad i nie roszcząc sobie praw do posiadania jedynej słusznej racji. Każdy z krótkich rozdziałów mógłby być odpowiedzią na nurtujący mnie problem lub zagadnienie („Powrót z Bambuko” porusza zarówno tematy pozornie błahe, jak i te naprawdę ciężkiego kalibru). Wyobrażałam sobie, czytając, że siedzimy razem na kanapie, popijając coś dobrego i rozmawiamy, a wokół jest po prostu bezpiecznie. Wyjątkowa książka pięknej, wyjątkowej Kobiety. Wyjątkowego Człowieka.

P.S. Na deser łączę dwa wywiady z Katarzyną Nosowską: pierwszy, o którym wspominałam w tekście, został przeprowadzony przez Magdę Mołek, drugi – przez Marka Sekielskiego  (w znakomitym i wstrząsającym cyklu  „Sekielski o nałogach”, który gorąco polecam) oraz ważną dla mnie bardzo piosenkę Nosowskiej „Nagasaki”.

fot. Marianna Patkowska