wydawnictwo: Copernicus
Center Press
rok wydania: 2015
„A człowiek głupi nie milczy. Mówi, zwykle mówi wiele, i powiększa sumę bezsensu we Wszechświecie. […] Mowa głupiego udaje Słowo, ale nim nie jest. Jest czymś, co… opiera się racjonalnym wyjaśnieniom. Ale głupota może wcielać się w czyn, a czyn taki nie zostaje natychmiast rozerwany wewnętrzną sprzecznością i wyłączony z istnienia, lecz trwa i produkuje skutki, które głupotę utrwalają na Ziemi” („Moralność myślenia” Michał Heller, str. 21).
Kiedy przeczytałam powyższe słowa, doznałam jednego z najsilniejszych w ostatnim czasie wzruszeń – oto wskrzeszono, niczym Łazarza, moją pogrzebaną już dawno wiarę w to, że ktokolwiek nie tyle nawet rozumie, ile przede wszystkim podziela moje przekonania dotyczące szerszej niż pozorna szkodliwości głupoty! Bo tu już nawet nie o niską na nią tolerancję chodzi (za co ciągle obrywam, z każdej właściwie strony), tylko dostrzeganie problemu w aspekcie globalnym.
Obcowanie poprzez lekturę z obezwładniającą erudycją księdza profesora Michała Hellera (filozofa, fizyka kosmologa, teologa; jedynego polskiego laureata Nagrody Templetona) to fascynująca i niezwykle stymulująca intelektualnie przygoda. Choć „Moralność myślenia” jest małego formatu, liczy zaledwie 116 stron, a cudowny język autora z powodzeniem można nazwać przystępnym, skondensowanie rzeczy ważnych sprawia, że trzeba jej poświęcić więcej czasu i uwagi, niż mogłoby się wydawać.
Filozofia zawsze mnie fascynowała. Miałam jej sporo we wszystkich szkołach, a także na studiach. Nadal jednak nie jest to moja dziedzina. Nie poruszam się po niej pewnie. Wielkość księdza Hellera polega m.in. na tym, że bierze czytelnika za rękę i, opowiadając o świadomym wyborze racjonalności (oraz tłumacząc, czemu jest to wybór moralny), przeprowadza go przy okazji przez historię filozofii. Jest w tym wielka życzliwość i wyrozumiałość dla wszelkiego typu braków w znajomości tej nauki. Nie ma natomiast żadnej taryfy ulgowej, jeśli chodzi o brak myślenia. Mózg czytelnika musi od pierwszej do ostatniej strony pracować na najwyższych obrotach, co jest jedną z największych rozkoszy podczas lektury. Rozkoszy co prawda męczących, ale równocześnie niebywale satysfakcjonujących.
***
W kontekście niedawnych imprez sylwestrowych transmitowanych przez nasze telewizje (zwłaszcza telewizję publiczną), przewijał się znowu podczas rozmów z moimi bliskimi temat dotyczący skali szkodliwości disco-polo. Przy całej swojej naprawdę dużej tolerancji muzycznej i rozległych jednak upodobaniach (żywo interesuję się zarówno muzyką dawną, jak i współczesną, ale również przecież najszerzej rozumianą rozrywką ze wszelkimi jej obrzeżami), przy niedostępnej wielu profesjonalnym muzykom umiejętności rozróżnienia odmiennych celów, którym muzyka może służyć (np. kontemplacja będzie determinować inny rodzaj słuchania niż czysta zabawa i taniec), nie mogę przeboleć masowego i jawnego ogłupiania narodu nurtem disco-polo. I wbrew temu, co często próbuje mi się wmówić, nie chodzi o to, że nie trafia ono w mój gust czy że przez moją (krótką, ale jednak) edukację muzyczną jestem bardziej świadomym słuchaczem. To, że umiem słuchać muzyki bardzo czasem dla laików trudnej, nie oznacza że nie bawię się do kompozycji prostych, do rozrywki stworzonych (poświęciłam temu zresztą cały wpis zatytułowany „Let’s dance”).
Nie proponuję rodakom witania Nowego Roku przy akompaniamencie utworów Witolda Szalonka przecież (jeszcze nie zwariowałam!), ale w promowaniu prostackiej, plebejskiej, żenującej estetyki dostrzegam ogromne zagrożenie, którego skutki można rozpatrywać w aspekcie społecznym. Książka księdza profesora Michała Hellera pomogła mi je skonkretyzować i nazwać – to właśnie przyzwolenie na „powiększenie sumy bezsensu we Wszechświecie”. Oczywiście autor wyodrębnia obszary, które racjonalności ani nie podlegają, ani podlegać nie powinny, a wśród nich znajdziemy rzecz jasna też sztukę. Myślę jednak, że nie wszystkie upławy ludzkiej głowy można do niej zaliczyć, nawet jeśli pod takim płaszczykiem będą sprzedawane.
Ogłupionymi społeczeństwami można łatwiej sterować. To samo zresztą tyczy się również jednostek. Warto z racjonalnego myślenia uczynić swój wewnętrzny drogowskaz chociażby po to, by nie musieć być od nikogo zależnym. Racjonalność myślenia zakłada także otwarcie się na dialog i konstruktywny spór, z którym znowuż mamy dziś duży problem.
Niemal w każdej chwili życie stawia nas przed różnymi wyborami. Wybierajmy więc dobrze, a przede wszystkim wybierajmy mądrze! Nasze decyzje – nawet te, wydawałoby się, błahe – mają bezpośredni wpływ na Wszechświat. Tworzymy go wspólnie.
Traumatyczne wydarzenie z początku tego roku, jakim był Sylwester w Zakopanem, odbywający się w niedalekiej odległości od mojego domu, sprawił że wprowadziłam w życie swoje noworoczne postanowienie – by w najgorszej sytuacji skupić się na pozytywach – znacznie szybciej, niż myślałam, że je wprowadzę. W myśl zasady, by zło dobrem zwyciężać, potraktowałam te kilka godzin tandety czystej wody jako inspirację do pierwszego w 2019 blogowego wpisu. W momencie, w którym Zenon Martyniuk oznajmiał licznie zgromadzonej publiczności odkrywczą frazę, że:
po nocy wstaje dzień,
– Akcent „Przekorny los”
a Sławomir, choć był tu gościem, jednak „witał” nas
z samej góry, tam gdzie polskie Tatry,
– Sławomir
co byłoby, owszem, prawdą, ale tylko gdyby trzymał mapę Polski do góry nogami, ja zaczęłam analizować, dlaczego od tak dawna nie tańczyłam, choć zawsze sprawiało mi to ogromną przyjemność. Przypomniało mi się, że na Thassos, gdzie przetańczyłam niejedną noc do białego rana w wielu różnych parach niebotycznych greckich szpilek, obcy ludzie (niezależnie od wieku, płci i narodowości) potrafili do mnie znienacka podejść i skomplementować mój taniec. Nie, od razu powiem, że nie piłam zbyt dużo. W każdym razie na pewno nie więcej niż inni. Po kilku godzinach przechodziłam na sprawdzoną wodę z cytryną, a wypite wcześniej procenty ulatniały się z ciała.
I kiedy zadałam sobie pytanie, co się właściwie zmieniło i czemu od tak dawna nigdzie nie tańczyłam, nasunęła mi się dość prosta odpowiedź – rzadko kiedy gdziekolwiek muzyka odpowiada tak bardzo moim tanecznym upodobaniom, jak wtedy na Thassos, kiedy DJ-e na mój widok puszczali po prostu to, co uruchamia we mnie taneczny tryb.
Dość często spotykam się z przekonaniem, że nawet ci, którzy deklarują, że tego „gatunku muzyki” nie słuchają, ponieważ to obciach, jednak jak zaaplikują sobie wystarczającą dawkę odpowiednich trunków, bawią się przy nim przednio. Otóż… przekonanie to jest błędne. Z disco-polo mam dokładnie ten sam problem, co z filmami Smarzowskiego – nagromadzenie tak przytłaczającej ilości zła bez niczego, co stanowiłoby do niego kontrę, wywołuje u mnie niestrawność, bez względu na jakiekolwiek czynniki łagodzące (dobre towarzystwo, znakomity humor, substancje psychoaktywne, itp.). Nie oznacza to jednak przecież, że słucham wyłącznie Xenakisa czy Björk. Cenię wiele zespołów, które nie są może muzycznie świetne, ale za to ich piosenki niezwykle mocno poruszają mnie w warstwie tekstowej (np. moja ukochana Nirvana). Z drugiej strony bogate i intrygujące harmonicznie utwory przeważnie raczej nie wyróżniają się niebanalnymi tekstami (żeby wspomnieć choćby dokonania Abby, Skaldów czy absolutnych muzycznych gigantów – grupy Queen). Jest cała masa wokalistów śpiewających z nadludzką wręcz precyzją i perfekcją, choć nieposiadających żadnego repertuaru (np. Mariah Carey czy Edyta Górniak), którzy siłą rzeczy ciekawią mnie znacznie mniej – żeby nie powiedzieć, że nie ciekawią mnie wcale – niż ci dosyć lub zupełnie nieudolni wokalnie, stwarzający swoje kompletnie odrębne i muzycznie, i tekstowo światy, jak np. Laurie Anderson czy Nick Cave. Innymi słowy, nie każda muzyka mnie zachwyca, natomiast doceniam zawsze jakiś rodzaj równowagi między tekstem, muzyką, wokalnym poziomem technicznym czy artyzmem wykonawcy. Przeważnie jeśli pewne elementy szwankują, to jakieś inne są na wyższym poziomie. Dlatego też nie jestem zwolennikiem odrzucania z góry jakiegokolwiek gatunku muzyki rozrywkowej, bo wiem, że w każdym, nawet najbardziej nam odległym, można znaleźć coś fascynującego. W każdym… z wyjątkiem disco-polo. Tu nie idzie się doszukać żadnego punktu zaczepienia. Tu mamy do czynienia z absolutnym dnem muzyczno-liryczno-techniczno-wykonawczym, a każdą z tych płaszczyzn wyczerpująco opisuje tylko jedno słowo: nieudolność. W pewnym sensie samo zjawisko jest dość interesujące, jednak nie na tyle, żebym chciała spróbować je zgłębić.
2. Dance Factor
Utwory taneczne mają swoją bardzo jasno określoną funkcję. Ich celem nie jest pobudzenie nas do głębokiej kontemplacji, lecz porwanie do tańca (choć wbrew pozorom jedno drugiego nie wyklucza).
Nie bardzo rozumiem, co odróżnia utwory, które uwielbiam, cenię i których często słucham (nawet jeśli są skoczne i teoretycznie taneczne, jak np. cała twórczość doskonałego The Prodigy) od tych zupełnie wyjątkowo działających na moje ciało, które od razu podrywają mnie do tańca. Co śmieszniejsze, te drugie, z jakimś tanecznym faktorem wcale nie zawsze są wybitnie wartościowe (w przeciwieństwie do tych pierwszych). Wiem o tym, ale odnoszę wrażenie, że one oddziałują na kompletnie inne części mnie.
Postanowiłam więc – inspirowana fatalnym poziomem masowej zabawy za oknem w sylwestrową noc – przyznać się, jakimi piosenkami można mnie najszybciej zwabić na parkiet. Podzieliłam je nawet na kategorie.
PoranNa bosSa
Parkiet parkietem, ale to raczej wieczorową porą, nic natomiast nie stoi na przeszkodzie, by zacząć każdy wolny dzień od włączenia na pełny regulator dobrej muzyki i beztroskiego potańczenia do niej (mam to szczęście, że nie otaczają mnie sąsiedzi)! Wymienione niżej utwory uwielbiam tańczyć, będąc boso. Są trochę jak śniadanie – niebywale energetyczne, pozytywne i bardzo niewinNe.
Lily Allen – „Knock Em’ Out”– ten numer uważam za absolutnie fantastyczny, rozpoczynając od bardzo efektownej warstwy muzycznej i intrygującego rytmu, na błyskotliwym, przezabawnym tekście skończywszy.
LION BABE – „Got Body” – słuchanie i oglądanie przepięknej córki Vanessy Williams (choć, zamykając oczy, ciężko się oprzeć wrażeniu, że mogłaby być córką Eryki Badu) to przyjemność sama w sobie. A ta akurat piosenka ma jeszcze taką cudowną lekkość i oldskulowy sznyt. Mogę jej słuchać w nieskończoność i nie potrafię przy niej nie tańczyć.
Aretha Franklin – „I say a little prayer” – podobnie jak wcześniejszy utwór – fantastyczny pod każdym względem (od warstwy muzycznej, poprzez zgrabny tekst po brawurowe wykonanie) klasyk, do którego nie sposób nie zatańczyć rano.
Jimmy Soul – „If you wanna be happy” – piosenka idealna do przygotowywania śniadania tanecznym krokiem. To najbardziej szowinistyczny tekst, jaki kiedykolwiek słyszałam, choć jest równocześnie szalenie zabawny.
Biodrowa sprawa
Kiedy w grę wchodzą biodra (zwłaszcza moje), przestaje być już zupełnie niewinNie. Są takie utwory, które natychmiast i niemalże automatycznie wprawiają tę część mojego ciała w ruch. I to właśnie je na mój widok najczęściej puszczali tasyjscy DJ-e. I tutaj już obecność szpilek jest oczywiście obowiązkowa!
Shakira – „Hips Don’t Lie” – w przeciwieństwie do porannych piosenek tanecznych, nie mam pewności, że wszystkie „biodrowe” są naprawdę dobre. Nie ma to jednak – jak pisałam wcześniej – najmniejszego znaczenia (zwłaszcza dla moich bioder). Kiedy słyszę głos męskiego symbolu seksu, jakim jest boski Wyclef Jean oraz jeden z najdziwniejszych i najtrudniejszych do zdefiniowania kobiecych głosów ślicznej Shakiry, po prostu wbijam na parkiet, nawet jeśli mam być na nim jedyna. Moje biodra, podobnie jak biodra Shakiry, również nie kłamią!
Shakira – „Rabiosa” – dobrze, przyznaję, że udział Pitbulla w jakiejkolwiek piosence na ogół jest zapowiedzią obciachu (może nie aż tak wielkiego, jak którykolwiek wykwit disco-polo, ale jednak obciachu), natomiast moje biodra są zdania, że tego akurat numeru wyjątkowo udało mu się nie sknocić. Prawdopodobnie dzięki Shakirze, do której… cóż, po prostu mam słabość.
Coldplay & Buena Vista Social Club – „Clocks” – przy tak jednoznacznych kubańskich rytmach jakikolwiek komentarz jest chyba zbędny. Poza tym ciężko mi pisać, bo moje biodra już kołyszą się na wszystkie strony.
Nelly Furtado – „Party’s Just Begun” – szaleję za debiutancką płytą Nelly Furtado „Whoa, Nelly!” (drugą i trzecią też bardzo lubię, ale do pierwszej mam wyjątkowy sentyment). Jeśli chodzi o ten utwór, nie mam najmniejszych wątpliwości – to świetnie napisana, wykonana i zrealizowana, bogata harmonicznie piosenka. Kiedyś nawet sama postanowiłam się z nią zmierzyć. (MOJA WERSJA TUTAJ)
Całe ciało wraz z nogami
Jest też kilka utworów, które bezwarunkowo wpływają na całe moje ciało i wtedy sprawa robi się poważna – rzucam znajomych (czasami w sposób niekontrolowany, piszcząc im wprost do ucha), przerywam w pół wypowiadane zdanie, zostawiam wszystko i mknę na parkiet, kiedy usłyszę pierwsze dźwięki. Jedyne, czego nie zostawiam nigdy, to rozpoczętego drinka (lub jakiegokolwiek napoju). Nie to, żebym nie ufała swoim towarzyszom imprezy oczywiście, ale nie mogę oczekiwać od kogokolwiek, by nie spuszczał przez 100% czasu z mojej szklanki wzroku. Albo dopijam, albo biorę napój ze sobą, jednak nigdy nie dopuszczam do tego, by zniknął z mojego pola widzenia i wszystkim, bez względu na płeć, radzę to samo! Poniższe piosenki działają na mnie najbardziej właśnie w klubach, puszczone głośno na dobrym sprzęcie, w odpowiednio (nie)oświetlonej sali. Myślę, że w każdej z nich jest coś zwierzęcego i prymitywnego, co wyzwala we mnie moje prywatne dzikie zwierzę.
will.i.am ft. Britney Spears – „Scream & Shout” – z piosenkami (niektórymi nadspodziewanie dobrze zrealizowanymi), w których śpiewa Britney Spears jest na ogół tylko jeden problem – śpiew Britney Spears. Jednak o dziwo mistrz will.i.am ocalił ten absolutnie fantastyczny numer, a głos Britney został na tyle zniekształcony, że aż możliwy do słuchania!
Stromae – „Alors On Danse” – tej piosenki mogę słuchać w nieskończoność, dopóki nie padnę ze zmęczenia, bo oczywiście słuchanie = tańczenie do upadłego! Nie umiem ubrać w słowa tego, co mnie w niej urzeka. Być może właśnie ten specyficzny rodzaj prymitywności wchodzący w ostrą interakcję z moimi zmysłami. Jest zdecydowanie wyjątkowa!
GALA – „Freed from desire” – stara jak świat dyskotekowa piosenka z 1997 roku urzeka mnie do teraz (zresztą całkiem sporo w całym moim spisie „staroci”). Przede wszystkim niesamowicie zgrabnym połączeniem bardzo tanecznego rytmu i prostej melodii z jednej strony, z drugiej zaś wyjątkowo nietypowego (żeby nie powiedzieć, że nawet dosyć brzydkiego), dziwnego i surowego wokalu z tekstem odwołującym się do buddyjskich wartości. Stworzenie komercyjnego hitu traktującego o tym, że lepiej być niż mieć, oraz że pieniądze są niczym wobec otwartego, dobrego serca i posiadania moralnych zasad jest w moim odczuciu wielką sztuką.
P.S. Zaciekawiona, poszperałam ostatnio trochę w internecie. Inne dokonania tej artystki nie są mi tak bliskie, jak opisywany numer, jednak natrafiłam na wywiad z GALĄ i zachwyciłam się jej urodą i sposobem mówienia. Niezwykle przypomina mi tu Laurie Anderson.
Crystal Waters – „Gypsy Woman” – ten sam wokal i energia, choć piosenka dużo starsza, bo z 1991. Nadal jednak porywa mnie do tańca.
Lykke Li – „I Follow Rivers” – coś jest chyba na rzeczy z tym, że dziwne, nietypowe głosy bardzo się sprawdzają w muzyce dyskotekowej. Dodają utworom surowości, zwłaszcza, jeśli te mają proste, nawet w jakimś sensie pierwotne rytmy. Jednak mnie urzeka jeszcze coś, co starałam się oddać w mojej wersji tej piosenki, bardzo różniącej się od oryginału. Dostrzegam tam jakąś magię i tajemnicę… (MOJA WERSJA TUTAJ)
Ellie Goulding – „Burn” – ta pozycja jest prawdopodobnie muzycznie najkoszmarniejsza z całej listy, dodatkowo puszczana przez komercyjne rozgłośnie radiowe miliony razy (więc wszyscy mają jej pewnie po dziurki w nosie), ale nie umiem nic poradzić na to, że od pierwszych dźwięków wpływa na moje ciało bardzo jednoznacznie. Mam do niej po prostu słabość.
Everything But The Girl – „Missing” – znów niełatwy do zdefiniowania, przedziwny głos, w którym mnóstwo smutku, choć śpiewana przez niego piosenka jest pozornie skoczna i „wesoła”. Bardzo mnie takie zderzenie pociąga.
Moloko – „The Time Is Now”– utwór, który uważam za prawdziwe taneczne dzieło sztuki. Instrumentacja, realizacja dźwięku, przestrzeń, lekkość, wokal: wszystko to wiruje i porywa do tańca. Majstersztyk!
Gorillaz – „Feel Good Inc.” – kolejny z serii niestarzejących się w ogóle numerów, przy których moje nogi automatycznie ruszają w tan.
will.i.am feat. Cheryl Cole – „Heartbreaker” – sympatyczna, „płynąca” piosenka, którą być może traktowałabym jak jedną z wielu podobnych, dość monotonnych muzycznie, gdyby nie ta cudowna kwarta (interwał muzyczny, odległość pięciu półtonów), w której w refrenie śpiewają ze sobą wll.i.am z Cheryl Cole (TUTAJ).
Chaka Khan – „Ain’t Nobody” – nieśmiertelny hit, który mimo upływu lat ani odrobinę się nie starzeje i porywa do tańca coraz młodsze pokolenia. Chociaż podjęto różne próby odmłodzenia go, jednak wersja oryginalna pozostaje najbardziej energetyczną i elektryzującą ze wszystkich!
Tylko mnie poproś do tańca…
Partner w tańcu z wielu powodów na ogół wydaje mi się zbędny, jednak istnieją wyjątki. Jeśli ten umie tańczyć, wymieniłabym następujące tytuły:
The Stranglers – „Golden Brown” – jedna z najbardziej niesamowitych piosenek, utkana z klawesynowego brzmienia przeplatanego z sennym, kojącym wokalem. Można naprawdę pięknie pisać o narkotykach, unikając ordynarności.
India.Arie – „The Truth”– India.Arie jest mistrzynią pisania mądrych, głębokich tekstów o prawdziwej miłości i jej duchowym wymiarze. A do tego ta akurat piosenka aż zaprasza do pobujania się przy niej w parze.
The Roots ft. Erykah Badu – „You Got Me” – nieśmiertelny klasyk, przy którym zawsze trudno mi powstrzymać z jednej strony łzy, a z drugiej wyrywające się do tańca nogi.
Rozkołysz, rozkołysz, rozkołysz…
W poniższych piosenkach obecność dobrze tańczącego partnera mi nie przeszkadza, ale nic nie stoi też na przeszkodzie, by pokołysać się w pojedynkę…
Ayo – “Down On My Knees” – ten cudowny numer poznałam na Thassos i nieraz kołysałam się do niego zupełnie sama na parkiecie, raz nawet bez butów. Uwielbiam każdy takt całą sobą!
Tricky – „Puppy Toy” – energię tego utworu (podobnie, jak w przypadku „Destination Calabria”), wyczerpująco określa tylko jedno słowo: SEKS!
Lenny Kravitz – „I Belong To You” – dobre głośniki, choć odrobina wolnego parkietu i ta właśnie piosenka to gwarancja zobaczenia mnie w akcji!
Bujaj się!
Biodra – biodrami, nogi – nogami, ale pozostają jeszcze ramiona! Niektóre utwory potrafią mnie najzwyczajniej w świecie rozbujać. Rozbujać szybciej lub wolniej, ale zawsze przyjemnie!
Eliza – „Wasn´t Looking” – niesamowicie zmysłowy numer, w którym wszystko – dosłownie i w przenośni – gra: cudowny, oryginalny, idealnie dopasowany wokal, perkusja i obłędna partia basu!
Kelis – „Trick Me” – przebój, który już od piętnastu lat potrafi mnie rozbujać w ten sam sposób. No i… głos Kelis… ❤
Blu Cantrell – „Breathe” – to też jedna ze zdecydowanie mniej wartościowych muzycznie pozycji, ale jednak przez swoją niewątpliwą chwytliwość ciągle umie mnie rozruszać.
Mary J. Blige – „Family Affair” – głos Mary J. Blige – jego niezwykła barwa i jakiś taki nierozerwalny z nim smutek – już dawno skradł moje serce i myślę, że to przede wszystkim przez niego mam taką słabość do tej niezwykle prostej przecież piosenki.
*NSYNC – „Girlfriend” – znów młody Justin Timberlake i zespół, który nie był może muzycznym gigantem, jednak ten kawałek uważam za naprawdę zgrabnie napisany. Zwłaszcza w bridge’u (TUTAJ) dzieją się ciekawe rzeczy.
Christina Aguilera – „Can’t Hold Us Down” – choć szanuję jej niewątpliwie imponujący warsztat wokalny, nie jestem jednak fanką barwy głosu Christiny Aguilery. Ta piosenka nie stanowi w tej kwestii wyjątku, jednak urzeka mnie w niej wszystko inne – rytm, instrumentacja, przestrzeń i dobry feministyczny tekst, którego autorka domaga się równego traktowania obydwu płci.
Calvin Harris feat. Pharrell Williams, Katy Perry, Big Sean – „Feels” – jednak żeby nie utknąć w przebojach sprzed niemal dwóch dekad, warto pamiętać o tych nielicznych perełkach zrealizowanych niedawno. Pharell Williams jest na ogół gwarantem dobrze napisanej tanecznej piosenki, a ta porywa mnie na parkiet za każdym razem.
3. Można? Można!
fot. Geo Dask
Mam nadzieję, że udało mi się tym wpisem udowodnić, że między ambitnymi dziełami sztuki (do których odbioru nierzadko trzeba mieć fachowe przygotowanie, co może zniechęcać laików) a prostactwem rytmów, tekstów i wykonania w jednym istnieje jeszcze cała gama piosenek bardziej lub mniej wymagających, jednak zawsze przynajmniej w jakimś sensie ciekawych.
Nie twierdzę, że mój prywatny „Dance Factor” będzie się pokrywał z czyimkolwiek innym i że utwory, przy których nie umiem spokojnie wysiedzieć, muszą w ten sam sposób oddziaływać na pozostałych bliźnich. Pragnę jedynie zauważyć dwie rzeczy, mianowicie że:
a) w (prawie) każdego typu muzyce da się znaleźć coś wartego uwagi
b) nie trzeba od razu tolerować chłamu, żeby się dobrze bawić przy nawet mniej ambitnej muzyce.
Wszystkim Czytelnikom życzę cudownego karnawału, pełnego tańca, który jest w życiu bardzo potrzebny. Dopiero dzięki pracy nad tym wpisem uświadomiłam sobie, jak bardzo! 👠👠👠👗👗👗💄💄💄