Drzewiej to było…

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Starość to nie liczba lat, które się przeżyło, ale stan ducha, a przede wszystkim umysłu. Mój tata na ten przykład nigdy nie był stary, mimo że kiedy się urodziłam miał 56 lat, a z biegiem czasu już tylko więcej. Kiedy miałam 27, 28 lat zaczęłam zauważać wśród moich rówieśników niepokojącą tendencję do posługiwania się zwrotem, który jest milowym krokiem w jesień życia, mianowicie wypowiedziane koniecznie z przekąsem kiedyś to było… Oczywiście w przeróżnych wariantach, ale generalnie przekaz jest zawsze taki sam, czyli dawniej było lepiej, teraz świat chyli się ku upadkowi. Otóż po pierwsze się nie chyli, a po drugie taka narracja jest o tyle niebezpieczna, że łatwo w nią wpaść, z kolei dużo trudniej się z niej wygrzebać. A czemu wygrzebać się warto, o tym poniżej.

Ach, ta dzisiejsza młodzież

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Młodzież jest wspaniała. Period (jak mawiają osoby anglojęzyczne). Wszelkie narzekanie na dzieci, a potem na młodzież jest tak naprawdę narzekaniem na dorosłych, którzy wygenerowali jej takie a nie inne warunki wzrastania. Czyli docelowo to nie z młodym pokoleniem jest coś nie tak, lecz z naszym, które to nowe pokolenie wychowuje.
Czy nie widzę tego, że ludzie na przestrzeni lat odczuwalnie schamieli? Mieszkam na Krupówkach – niech to posłuży za odpowiedź. Jednak z moich obserwacji nie wyłania się wcale żaden prosty podział na kulturalne starsze pokolenia i rozwydrzoną młodzież oraz niegrzeczne dzieci. Spotykam w większości ludzi w wieku 30 – 50 lat, którzy nie wynieśli z domu podstaw dobrego wychowania, więc nie umieją niczego też przekazać młodszym pokoleniom. W idealnym świecie szukałabym nadziei dla tych najmłodszych w szkolnictwie, ale w naszych realiach można o tym zapomnieć. Jednak przecież pokolenie dzisiejszych trzydziestolatków było wychowywane przez pokolenie dzisiejszych pięćdziesięciolatków, a pokolenie dzisiejszych pięćdziesięciolatków było wychowywane przez jeszcze starsze pokolenia. Schamienie nie jest więc domeną „dzisiejszych czasów”. Ich domeną jest przyzwolenia na zachowania dla wielu naturalne, ale jednak kiedyś piętnowane.
Z drugiej strony, zarówno pracując w szkole, jak i działając w Strajku Kobiet Podhale, stykałam się najczęściej z cudownymi, dojrzałymi młodymi ludźmi, którzy są wrażliwi, empatyczni i otwarci. Zmęczeni ocenianiem, homofobią, antysemityzmem, ksenofobią, rasizmem, seksizmem i każdą inną formą ciasnoty umysłowej, pragną świata wolnego od ocen, pełnego miłości i szacunku do wszystkich istot żyjących oraz planety. Wyczuleni na fałsz i w pełni świadomi manipulacji płynącej z mediów i religii, zarówno wybierają, jak i odrzucają samodzielnie to, co jeszcze nasi rodzice i dziadkowie przyjmowali bezrefleksyjnie. Taki świat buduje się zupełnie od nowa. Problem widzę tylko w podejściu do specjalistów i autorytetów. Myślenie samodzielne jest fantastyczne, ale nie tam, gdzie coś jest już dawno udowodnione naukowo (np. kulistość Ziemi czy zjawisko odporności zbiorowej, które w sposób skomplikowany, acz precyzyjny wyjaśnia, czemu trzeba się zaszczepić). Trudno się jednak dziwić, że młodsze pokolenia zawiedzione przez pokolenia starsze, szukają rozwiązań na własną rękę przez co – jeśli zabraknie im intelektualnych narzędzi – wylewają czasem dziecko z kąpielą, odrzucając też to, czego podważać ani nie trzeba, ani się nie powinno.
Ktoś niedawno zacytował mi Pata Metheny’ego zadziwionego tym, że młodzi ludzie nie wiedzą, co chcę w życiu robić, bo on w ich wieku wiedział doskonale i tylko dlatego znalazł się w tym miejscu, w którym jest teraz. Nie dziwi mnie, że młodzi ludzie nie wiedzą, co chcą robić, bo wreszcie mają wybór! W czasach młodości Pata Metheny’ego wyboru nie było prawie żadnego. Prawdą jest więc, że musiał stosunkowo szybko się określić i dużo pracować na swój obecny sukces. Prawdą jednak jest też to, że trudno w tej postawie dopatrywać się recepty na karierę w dzisiejszym świecie.

Dawniej to się wiedzę miało w głowie

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Miałam ogromne szczęście na swoich studiach do profesorów wybitnych. Profesor Bralczyk np. słynie z tego, że zna całego „Pana Tadeusza” na pamięć i jest w stanie w dowolnym momencie wyrecytować dowolny jego fragment. Umiejętność uczenia się na pamięć, zwłaszcza długich i wymagających tekstów, rzeczywiście jest dziś rzadsza (pomijając oczywiście środowisko aktorskie), ale dlatego, że nie wymaga się tego w szkole. Szkoła jest jedną z najmniej postępowych instytucji, ale nawet ona zauważyła, że w dzisiejszym pędzącym świecie umiejętność wkuwania czegokolwiek na pamięć nie ma za bardzo zastosowania. Równocześnie chociaż w dzisiejszych czasach łatwiej się odnaleźć, wiedząc gdzie szybko poszukać niż mając „wszystkie wiadomości” (to już dużo mniej możliwe niż kiedyś) w głowie, jednak zapamiętywanie dłuższych tekstów jest doskonałym ćwiczeniem dla mózgu. Podobnie jak gra na fortepianie – nic mi nie dała w kwestii mojego pianistycznego warsztatu, ale rozwinęła mój mózg. (Znaczy zakładam, że byłby bez tego mniej rozwinięty.)
Problem więc nie tkwi w tym, że młodzi ludzie wiedzą mniej, tylko że wiedzą inaczej. Starsi ludzie mają z kolei problem z szukaniem odpowiedzi na swoje pytania. Moim naturalnym odruchem jest sprawdzanie niemal wszystkiego, więc szokuje mnie, kiedy ktoś czegoś nie wiedząc, w niewiedzy pozostaje, zamiast szybko nadrobić zaległości. Wiem jednak, że nie wynika to z umiłowania do ignorancji, lecz braku umiejętności szukania w rzetelnych źródłach (przede wszystkim internetowych).
Oczekiwanie, że młody człowiek będzie wiedział absolutnie wszystko, co jest w programie nauczania (zwłaszcza że nie ma w nim rzeczy wybitnie mądrych) i zawstydzanie go, kiedy nie pamięta lub nie wie, jest archaiczne w swoim założeniu. Z drugiej strony przyjęcie metody, w myśl której nie musimy mieć w głowie żadnej merytorycznej wiedzy, bo do wszystkich informacji możemy mieć w każdym momencie dostęp jest o tyle niewłaściwe, że im więcej w głowie mamy, tym efektywniej wyszukujemy nowe dane. Z trzeciej strony… każdy mózg działa trochę inaczej. Ja jestem na przykład absolutnie fatalna w datach. Z historycznych, oprócz bitwy pod Grunwaldem, pamiętam tylko datę powstania Księgi Henrykowskiej, bo z niej pochodzi słynne pierwsze polskie zdanie. Datę urodzin moich rodziców (ponieważ wypadają w tym samym miesiącu i dzielą je tylko dwa dni) wstyd przyznać, ale sprawdzam co roku… wchodząc na encyklopedyczne hasło o tacie.  Nie umiem też wyrecytować żadnego wiersza, ale za to mogę o dowolnej porze dnia i nocy odtworzyć z pamięci wszystkie stopy metryczne.
Mam wrażenie, że kiedyś łatwiej było zdefiniować pojęcie tzw. wiedzy ogólnej. Dziś jesteśmy atakowani nowymi odkryciami, co sprzyja wykwitowi specjalistów z jednego tylko zakresu. W jednej z moich szkół z pewnym lekceważeniem wyrażano się o „specjalistach od jednego oka, do których nie da się już udać z okiem drugim”. Tymczasem może wynikać to właśnie z mnogości nowych danych i chęci rzetelnego zgłębienia jednego tylko tematu. W jednym z pierwszych moich blogowych tekstów, który był rodzajem manNifestu, „Zajmij się jedną rzeczą, a dobrze, czyli humanizm naszych czasów”, wyjaśniałam, dlaczego nie lubię ograniczania się do jednej dziedziny i czemu jestem otwarta na dużo różnych. Z drugiej strony jestem w stanie też zrozumieć kogoś, kto chce poświęcić całą swoją energię, a często nawet zawodowe życie jednemu tylko polu, zrozumianemu jednak dogłębnie. (W swoim przywołanym tekście pisałam zresztą bardziej o rozwijaniu swojego mózgu i ciekawości na świat, a nie zostawaniu specjalistą od wszystkiego, do czego podchodzę ze sporą dawką sceptycyzmu.)

Ciągle te media społecznościowe
zamiast normalnego życia towarzyskiego

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Często słyszę, jak ludzie z rozrzewnieniem wspominają czasy swojego dzieciństwa, kiedy po szkole bawili się z rówieśnikami na podwórku, a potem kończą te wspomnienia prostą kontrą, że dziś to dzieci tylko przed komputerami siedzą. Sama nie doświadczyłam podwórkowych zabaw, bo przez większość podstawówki muzycznej wracałam ze szkoły w okolicach 17.00 i czekało mnie jeszcze w domu odrabianie lekcji oraz ćwiczenie na fortepianie. (Równie mocno nie znosiłam ani jednego, ani drugiego.) Mieszkając też w najbardziej geriatrycznej dzielnicy Warszawy – na Starej Ochocie – nie przypominam sobie jakichkolwiek rówieśników w okolicy, z wyjątkiem rówieśników mojego taty.
Trudno obarczyć dziecko winą za to, że zamiast wyjść powisieć z rówieśnikami na trzepaku, woli siedzieć przed komputerem i grać w grę (nota bene często również z rówieśnikami, tyle że w sieci). Sama, będąc dzieckiem, nie spędzałam czasu przed komputerem… bo go nie miałam! Gry też mnie nigdy później nie wciągnęły (z wyjątkiem Postala, w którym można było ludziom odcinać głowy, a potem je kopać jak piłki – idea bardzo mi się spodobała, ale niestety szybko przez nadmiar bodźców podczas gry robiło mi się niedobrze). Osoby, które krytykują siedzące dziś przed komputerem dzieci są ode mnie na ogół starsze, z czego wnioskuję, że również – jak ja – nie przesiadywały przed komputerem w dzieciństwie nie dlatego, że była to ich świadoma, przemyślana decyzja lub ogromna mądrość ich rodziców, lecz zwykły brak komputera. Pamiętajmy też, że dużą rolę w wytwarzaniu nawyków u dzieci odgrywają rodzice i to do nich należy pokazanie dziecku niekoniecznie przedpotopowego trzepaka na podwórku, ale aktywności fizycznej, która z jednej strony będzie z dzieckiem rezonować i je rozwijać, a z drugiej będzie służyć jego zdrowiu. Czemu nie poruszam tu problemu socjalizowania się? Bo uważam, że nie jest wcale tak duży, jak nam się wydaje.
Dawniej (zwłaszcza w czasach, w których nie wynaleziono telefonu) ludzie przychodzili do siebie w odwiedziny znienacka.  Dom jest dla mnie azylem. Jeśli ktoś próbuje wtargnąć w moją przestrzeń bez zapowiedzi, czuję się zaszczuta i odbieram takie zachowanie jako mocno inwazyjne. Dlatego też nie rozumiem narzekania na to, że brak dziś ludziom spontaniczności i wszędzie trzeba się wcześniej zapowiedzieć. Wydaje mi się, że tego właśnie wymaga elementarny szacunek do drugiego człowieka.
Być może ze względu na to, że przez większość swojego życia tkwiłam w związkach na odległość, nie potrafię się do końca zgodzić z tezą o wyższości kontaktu bezpośredniego nad wirtualno-korepondencyjno-telefonicznym. W tym ostatnim się po prostu umiem odnaleźć; nie wydaje mi się ani gorszy, ani lepszy. Jest trochę inny, ale tak samo można w nim spełnić wszystkie relacyjne potrzeby.  Irytuje mnie natomiast narzekanie na to, że media społecznościowe wypierają normalne życie towarzyskie. One go nie wypierają – one nim w wielu przypadkach dzisiaj są. Kiedy dwie dekady temu słuchałam jeszcze na kasetach swoich zagranicznych idoli, w najśmielszych snach nie przypuszczałam, że będę ich dziś śledzić w mediach społecznościowych, oznaczać na swoich coverach ich piosenek, a nawet że oni sami zaczną mnie obserwować lub lajkować moje posty! Świat dzięki tym mediom się zmniejszył. Znika dystans – skupiamy wokół siebie tych, których cenimy, którzy wyznają nasze zasady i światopogląd. Robimy selekcję w inny sposób niż kiedyś. Moimi idolami w sieci są dziś mądrzy ludzie prowadzący inspirujące blogi, do których – jeśli czuję taką potrzebę – mogę napisać, a oni mi odpisują! Moją najbliższą dziś przyjaciółkę widziałam na żywo tylko raz. Mieszkamy w innych krajach, ale dzięki aplikacjom możemy rozmawiać niemal codziennie, co ma dla każdej z nas duchowy, terapeutyczny wymiar. Mam silne wrażenie, że czasy bardziej niż kiedykolwiek sprzyjają stawianiu na jakość, nie na ilość. Z drugiej strony wiem, że jako introwertykowi jest mi pewnie w tej kwestii po prostu łatwiej.

Repasacja pończoch a rozstania, czyli
kiedyś to się ludzie nie rozwodzili…

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Pewnie każdy z nas widział przynajmniej jednego mema, na którym pod zdjęciem starszej pary umieszczono rzewną historię o tym, że dawniej to się pończochy oddawało do repasacji, a nie wyrzucało, więc siła związku dwójki ze zdjęcia tkwi w tym, że jest jako ta stara pończocha z wielokrotnie podnoszonym oczkiem. Nie obśmiewam idei podjęcia próby naprawiania, jeśli widzi się w niej sens (obśmiewam tylko wyjątkowo niefortunne porównanie relacji międzyludzkich do bielizny), ale warto pamiętać, że to po pierwsze nie jest jedyna droga, a po drugie nie w każdej sytuacji jest dobrym i zdrowym rozwiązaniem. Pozostając w konwencji, pojadę banałem, że każdy człowiek jest inny, więc i każdy związek jest inny. Nie można więc jednoznacznie stwierdzić, że rozstania czy rozwody są zawsze złe, choć łączy je na ogół to, że są trudnym i bolesnym doświadczeniem, nawet jeśli docelowo mają przynieść obu stronom ulgę i lepsze życie. Tym bardziej, kiedy w przeżywającym kryzys związku są dzieci. To jest tak trudny i złożony temat, że nieprzyzwoitością jest przykładanie jednej miary do każdej tego typu sytuacji. Mogę napisać, że dopiero pracując w szkole, uświadomiłam sobie, jak mocno dzieci przeżywają rozstania rodziców, nawet kiedy ci dokładają wszelkich starań, żeby ich pociechy cierpiały jak najmniej. Przyglądałam się przeróżnym rozwiązaniom włącznie z najbardziej chyba kontrowersyjnym, czyli udawaniem przed dziećmi, że nic się nie zmieniło. To naprawdę tragiczne decyzje, prawie zawsze wynikające z lęku i troski o dziecko. Z drugiej strony niedawno ktoś mi powiedział, że małżeństwo jego rodziców, zakończone dopiero śmiercią jednego z nich, było tak dysfunkcyjne, że po stokroć wolałby się wychowywać w kochającej rodzinie patchworkowej niż takiej, w której nie ma ani miłości, ani mowy o rozwodzie.
Jednak już tak na zdrowy chłopski rozum… Czy ktokolwiek naprawdę wierzy w to, że ludzie w starszych pokoleniach byli dużo bardziej skorzy do świadomej pracy nad związkiem (w czasach, w których ani nikt nie słyszał o psychoterapii par, ani niespecjalnie dużo wiedział o psychologii jako takiej)? Rozwody nie były kiedyś popularne, a często wręcz stygmatyzowane. Stąd do dziś w powszechnej świadomości są utożsamiane z porażką. Nie oznacza to jednak, że trwałość małżeństw kiedyś przekładała się na ich jakość, a trudno przecież sukcesem nazwać relacje pozbawione szacunku i miłości, czy wręcz przemocowe.
Reasumując, czasem lepiej podnieść oczko w ulubionych, choć lekko uszkodzonych rajstopach, a czasem lepiej je porwać i zutylizować, jeśli nam nie służą. Nie ma jednej uniwersalnej dla wszystkich zasady. I całe szczęście!

Porównywanie czasów

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Zaczęłam pisać ten tekst już jakiś czas temu. Miałam przemyślaną puentę – mądre słowa mojego Partnera o tym, że porównywanie czasów jest cholernie nie w porządku, bo nie ma wyższej wartości niż pokój na świecie, a po raz pierwszy od dawna w dziejach ludzkości nie rozwiązujemy każdego problemu bitwą czy wojną aż… przejechały mnie jak walcem doniesienia z Afganistanu. Okazuje się, że bardzo wielu ludzi nie potrafi udźwignąć dobra, którym jest cywilizacja. I nie mam na myśli wyłącznie talibów. Piszę o każdym fundamentalizmie, który w swoim założeniu jest od niej odwrotem. Piszę o szaleńcach, którzy w imię chorej interpretacji swojego boga zamykają granice ludziom uciekającym przed śmiercią z własnej ojczyzny. To nie dzisiejsze czasy są złe. Źli są ludzie, którzy do nich ciągle nie dojrzeli.

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki Eltona Johna „I’m still standing”.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Najważniejsze jest tu i teraz, jak również tam i wtedy

fot. Geo Dask

Zauważyłam pewną niepokojącą tendencję zarówno w świecie wykreowanym przez media, jak i wśród niektórych moich znajomych i chciałabym się jej dzisiaj przyjrzeć. Chodzi mianowicie o fetyszyzację teraźniejszości. Znamy pewnie wszyscy sformułowania:

Żyj tu i teraz!
Nie oglądaj się za siebie!
Przeszłość to przeszłość!
Nie myśl o tym, co będzie!

– sformułowania, które wszyscy znamy

Nasuwa mi się pytanie, skąd nagle ta moda na teraźniejszość i czemu właściwie przeszłość i przyszłość stały się passé.

1. Przeszłość to przeszłość

Fetyszyzację któregokolwiek z czasów uważam za błędną, ponieważ każdy czas ma swoje miejsce i funkcję. Człowiek nie jest w stanie się, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zupełnie oderwać od swojej przeszłości, czego dowodem jest wniosek, do którego każdy prędzej czy później podczas psychoterapii dochodzi, mianowicie, że większość naszych problemów ze sobą ma źródło w naszym dzieciństwie – nawet jeśli je wyprzemy w mroki podświadomości.
Równocześnie to kim jesteśmy dzisiaj ma nierozerwalny związek z tym, co przeżyliśmy, czego doświadczyliśmy, jakie decyzje podjęliśmy (a jakich nie). Wpływają na nas nie tylko traumatyczne wydarzenia, ale przecież też te wspaniałe (moje przytulenie Laurie Anderson, czy cały jej niezwykły występ, niezaprzeczalnie na mnie wpłynęły, zmieniły mnie choć odrobinę w lepszego człowieka). Tak więc przeszłość nas tworzy, kształtuje, lepi nas jak z gliny. Czy to, że się już zdarzyła i nie ma do niej powrotu oznacza automatycznie, że nie możemy jej odtwarzać w myślach, że nie możemy się nią cieszyć, lub też – jeśli jest bolesna – spróbować wyciągnąć z niej wniosków?
W ten sposób myśląc, nie mogłabym wrócić do swojego wczesnego dzieciństwa i popełnić na Dzień Dziecka wpisu „Oczami dziecka”, bo przecież to już było i nie będę się oglądać wstecz. Kuriozalne, prawda? W myśl tej filozofii nie powinnam również rozpisywać się o moim cudownym tacie, bo już nie żyje, bo ten rozdział w moim życiu już się zakończył. Sęk w tym, że on bardzo namacalnie wpłynął na moją teraźniejszość. Zresztą nie tylko moją – wpłynął na teraźniejszość wielu osób, no i przede wszystkim także na teraźniejszość polskiej muzyki elektroakustycznej, co odbije się również na jej przyszłości.

2. Teraźniejszość to teraźniejszość

Z teraźniejszością jest najtrudniej – najtrudniej ją zidentyfikować i być w pełni świadomym, że oto trwa, gdyż chcąc być precyzyjnym, to, co zdarzyło się ułamek sekundy temu, należy już – chciał nie chciał – do przeszłości. Jak zatem można gloryfikować coś tak niejasnego?
Całą sobą natomiast zgadzam się z teorią, wg której trzeba próbować przeżywać każdą chwilę swojego życia jak najpiękniej, z wdzięcznością za to, co mamy i bez żalu, że nie mamy więcej. Wierzę, że jeśli czegoś pragniemy, powinniśmy nie tylko marzyć o osiągnięciu celu, ale także działać w kierunku jego realizacji i to, rzeczywiście, możliwe jest w teraźniejszości, jak również najbliższej przeszłości (vide to, co zdarzyło się ułamek sekundy temu). Jednak ciągle warto nie zapominać, że nasze działanie tu i teraz jest ściśle powiązane po pierwsze z bardziej odległą przeszłością, czyli naszym doświadczeniem (bazując na nim, możemy albo mniej bać się działania, jeśli kiedyś coś nam już w ten sposób wyszło, albo wręcz przeciwnie – bardziej się go obawiać, znając swoje wcześniejsze porażki na tym polu) oraz z przyszłością. Cel, zanim go osiągniemy, musimy sobie przecież najpierw wyobrazić. A wszelkie wyobrażenia tkwią w przyszłości właśnie.

3. Przyszłość to przyszłość

Największym chyba dla mnie zaskoczeniem było zorientowanie się, że istnieją ludzie, którzy się panicznie przyszłości boją. Usłyszałam kiedyś od jednego z nich:

Przyszłość to nieprawda, więc w pewnym sensie kłamstwo.

a od innego:

Przyszłość to strach.

zasłyszane

Mój szok wynikał chyba głównie stąd, że coś, co ja sama postrzegam za największy atut przyszłości (czyli jej nieoczywistość i ogromne pole, które nam zostawia do jej kreowania w naszych umysłach), kogoś innego może autentycznie przerażać.
Dobrze jednak zdać sobie sprawę z tego, że przyszłość zawsze jest niewiadomą i choć na coś mamy wpływ i coś możemy zaplanować czy przewidzieć (np. jeśli wykupimy wczasy w Grecji na jakiś termin, to możemy mieć 99% pewności, że w tym terminie będziemy wypoczywać w Grecji), jednak życie pełne jest zaskoczeń i nieprzewidzianych zwrotów akcji (możemy na przykład przed wyjazdem mieć poważny wypadek, uniemożliwiający nam spędzenie wakacji tak jak je zaplanowaliśmy). Nie twierdzę oczywiście, że słusznie jest nie planować zupełnie niczego, zakładając, że zawsze może się coś nieoczekiwanego wydarzyć, bo również może się przecież nie wydarzyć (a wczasy dobrze zaplanować wcześniej). Jednak myślę, że wskazana jest pewna doza elastyczności w życiu i zaufanie, że to, co się dzieje, ma jakiś głębszy sens.
Osobiście uwielbiam przyszłość właśnie za to, że jej zdecydowana większość rozgrywa się w naszych głowach i rzadko kiedy ma jakieś pokrycie w późniejszej rzeczywistości. Lubię to, bo mam większe zaufanie do swojej głowy (w której na ogół jest ciekawie i na którą przede wszystkim mam jakiś wpływ), niż do realnego biegu wydarzeń.
Mój znajomy Grek – cudowny intelektualny skarb Thassos, wybitny matematyk i fizyk z wykształcenia, a także filozof samouk, stwierdził kiedyś:

Przyszłość to sen, więc boją się jej ci, którym śnią się koszmary.

– słowa tasyjskiego mędrca

Myślę, że to idealne podsumowanie tego zagadnienia.

4. Carpe diem – chwytaj dzień

Jak napisał Horacy:

Chwytaj dzień, bo przecież nikt się nie dowie,
jaką nam przyszłość zgotują bogowie…

– Horacy

Również jestem zdania, że skoro przyszłość jest pewnego rodzaju zagadką, warto żyć tak, jakby każdy dzień miał być tym ostatnim. Czyli na przykład nie zwlekać zbytnio z tym, co czujemy, że chcemy lub powinniśmy zrobić, bo chęć, zdrowe ręce, nogi i umysły mamy dzisiaj, a jutro wszystko się może diametralnie zmienić. Jednak nadal działanie tu i teraz nie stoi przecież w sprzeczności z uskutecznianiem marzeń i wyobrażeń o tym, co będzie, jak i wspominaniem tego, co było. To wszystko (i przeszłość i fantazje związane z przyszłością) jest naszym bogactwem. Teraźniejszość oderwana od tego nie jest zbyt dużo warta. Czasem musimy odwrócić się za siebie i pochylić z większą uwagą nad tym, co za nami. Czasem, żeby nie zwariować (teraźniejszość nie zawsze przecież bywa kolorowa i nie zawsze mamy na to całkowity wpływ), musimy oddać się marzeniom o lepszym jutrze. To wszystko nie wchodzi w najmniejszy nawet konflikt z naszym działaniem i dźwiganiem każdego dnia tak, jakby był już ostatnim.
Promowane odcinanie się od przeszłości uważam za głęboko niesłuszne i przyczyniające się do jakiegoś duchowego okaleczania nas samych. Nie chcę przez to powiedzieć, że szczelne zamknięcie się w swojej przeszłości czy życie jedynie przyszłością jest modelem, który mi odpowiada (jak wiele razy pisałam, każda skrajność jest w moim odczuciu zła). Chcę powiedzieć, że twierdzenie, że czasy, które ze sobą w naturalny sposób współgrają, można sobie pociąć na kawałki i gloryfikować jeden z nich (zresztą najbardziej złudny), a inne świadomie ignorować, nosi znamiona niedojrzałego i dziecinnego podejścia do świata, który jest znacznie od tego myślenia bardziej złożony i ciekawy.