Odpływy

fot. Bożena Szuj

Kiedy zaczęłam swoją długą i wyboistą drogę terapeutyczną, zaczynając od wieloletniej pracy z terapeutą, a potem – po otrzymaniu potrzebnych narzędzi – kontynuując ją samotnie,  wpadłam w pewną pułapkę. Mianowicie uwierzyłam, że kiedy wreszcie zeskrobię z siebie skorupę oczekiwań innych ludzi i stanę się najprawdziwszą wersją siebie, wszystkie moje problemy w relacjach z ludźmi znikną, a społeczeństwo przyjmie mnie z otwartymi ramionami. Wiedziałam oczywiście, że część osób z mojego otoczenia jakoś się wykruszy. Myślałam jednak, że kiedy znajdę w sobie siłę, by stanąć we własnej prawdzie i pełnej zgodzie ze sobą, że kiedy nauczę się asertywności, by odrzucać wszystko to, co mi nie służy i uzyskam tak ważny dystans, czyli innymi słowy kiedy odnajdę własne granice, zrozumiem je i obwieszczę światu, moje związki z ludźmi się pogłębią. I tu – jak pewnie większość ludzi, którzy dzięki wnikliwej pracy nad sobą dostrzegają w końcu kolosalny progres – nadeszło największe rozczarowanie. Bo po tej drugiej stronie nie czekał na mnie ani czerwony dywan, ani tłumy zachwyconych moją przemianą osób. Po drugiej stronie jest samotność. Jeszcze nawet większa, niż wcześniej. Nie ma ani poklasku, ani uznania, ani tym bardziej docenienia pracy, jaką się wykonało. Jest dyskomfort innych, którym – z bardzo wielu różnych powodów – przestaje być po drodze z najprawdziwszą wersją nas.
Jest to smutne, często bardzo trudne do przyjęcia i nierzadko podcinające skrzydła, ale niewiele da się na to poradzić, bo dla rozwoju nie ma żadnej sensownej alternatywy. Pocieszające jest jednak to, że im lepiej się ze sobą zintegrujemy, tym więcej odnajdziemy w sobie narzędzi do poradzenia sobie z tym, co na nas spadnie.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Niewygodna autentyczność

fot. Bożena Szuj

Ile by się nie mówiło o tym, jak ważna i cenna jest autentyczność, nie dajmy się zwieść; nasza autentyczność dla większości ludzi nie będzie wygodna. Ponieważ zawsze wierzyłam, że prawda jest wartością, byłam przekonana, że najcenniejsze, co możemy dać bliskim, to właśnie najprawdziwsza wersja siebie. Nie umiałam więc zrozumieć, czemu im więcej prawdy o sobie mogę zaoferować ludziom, tym mniej są moją obecnością w swoim życiu zainteresowani. Dziś chyba zaczynam dostrzegać, że prawda i autentyczność – choć są rzeczywiście jednym z cenniejszych darów, jakie możemy drugiemu człowiekowi dać – faktycznie mogą sprawiać dyskomfort. Zwłaszcza tym, których przyzwyczailiśmy do jakiegoś naszego obrazu, który w trakcie terapii okazał się dla nas samych nieprawdziwy czy też niepełny. Nauczyłam się, mimo początkowych problemów z zaakceptowaniem takiego stanu rzeczy, przyjąć to takim, jakie jest i w żaden sposób tego nie oceniać.
Dosyć znamienne, że ludzie akceptują rozwój i idące za nim zmiany, ale tylko do pewnego punktu. Kiedy młody człowiek odmawia wejścia w rolę osoby dorosłej, a uważamy, że wejść w nią powinien, mówimy o nim z przekąsem Piotruś Pan lub wieczna dziewczynka. Oczekujemy wręcz od niego, że będzie dojrzewał, a więc się zmieniał, ale… stosownie do wieku i w sposób w miarę przewidywalny. Nikogo nie dziwi, że kiedyś nieśmiała młoda dziewica dziś ma męża i gromadkę dzieci. Nikogo nie dziwi, że kiedyś chłopczyk nieumiejący sobie zawiązać bucików dziś jest prezesem… jakiejś firmy. Problem pojawia się przy takich zmianach zachodzących w otaczających nas osobach, które nie są wygodne dla nas. To nie jest ani dobre, ani złe, ale warto być ze sobą w tej kwestii szczerym. Mamy prawo mieć problem z czyjąś zmianą, ale mamy też względem samych siebie obowiązek rozwoju, a więc transformacji w sposób, z którym nie każdemu będzie po drodze. Nasze zmiany mają prawo być zbyt trudne dla tych, z którymi na jakimś etapie życia byliśmy blisko. Tak, jak zmiany bliskich nam kiedyś osób mają prawo być zbyt trudne dla nas. Jeśli jednak kiedykolwiek łączył nas szacunek, nie będziemy nikogo ograniczać swoimi oczekiwaniami, lecz pragnąć dla siebie nawzajem szczęścia. Razem czy osobno.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Bycie „porzuconym”

fot. Bożena Szuj

Kiedy ktoś, na kim nam zależy i z kim weszliśmy kiedyś w związek (romantyczny, przyjacielski – wszystko jedno), przestaje się w nim czuć komfortowo i nie chce już w nim tkwić, często uciekamy w nazywanie tego „porzuceniem”. Dlaczego myślę, że to błąd? Dlatego, że bycie „porzuconym” robi z nas ofiarę, a z osoby „porzucającej” oprawcę. Rola ofiary jest na ogół na tyle wygodna, że trudno z niej szybko wyjść; zachęca, by się w niej pławić. Cenę za tkwienie w niej zbyt długo płacimy jednak tylko my sami. Będąc ofiarą zrzekamy się odpowiedzialności za nasze życie.
Czy uważam, że łatwo pogodzić się z rozstaniem? Że łatwo zamknąć jakiś ważny rozdział w życiu, zwłaszcza, jeśli kończyć go nigdy nie chcieliśmy? Że łatwo poradzić sobie z szokiem, wściekłością, rozpaczą, tęsknotą, rozczarowaniem, zawodem i bólem równocześnie? Nie. To cholernie trudne. I właśnie dlatego, że jest to trudne, nie powinniśmy jeszcze sobie dowalać nazywaniem siebie „porzuconymi”.

If you love somebody
set them free,

„If you love somebody set them free” Sting

śpiewał Sting. Miłość to dawanie wolności. Możemy kogoś kochać i chwilowo go nie znosić. Możemy kogoś kochać i mieć do niego żal lub nie zgadzać się z nim w kwestiach istotnych. Możemy kogoś kochać i nie rozumieć przemian, jakie w nim zachodzą. Nie możemy jednak kogoś kochać i nie dawać mu wolności. Te dwie rzeczy się wykluczają.
Jedyną osobą, która na pewno nie opuści nas aż do śmierci jesteśmy my sami. Wszyscy inni pojawiają się w naszym życiu na jakiś czas. Czasami bardzo długi, czasami krótki.
Zastanawia mnie pycha, z jaką często wchodzimy w relacje, nie podejmując świadomej pracy nad nimi. Wydaje nam się, że da się kogoś „zaklepać” jakimkolwiek przyrzeczeniem, że mamy prawo – często niewiele wiedząc o samych sobie – być pewni, co druga osoba będzie myślała i czuła za ileś lat. Że będziemy się rozwijać w takim samym tempie, że nasze potrzeby będą się ciągle spotykać. Że fakt wejścia w relację i nazwania jej (przyjaźnią, związkiem, małżeństwem) w jakiś magiczny sposób całkowicie zwolni nas z odpowiedzialności za nią. I że tkwienie w niej wystarcza i czyni z nas „partnerów” dobrych, a wyjście z niej czyni wychodzących niewdzięcznymi „porzucającymi”.
Ograniczając ludziom wolność, wchodzimy w rolę złego rodzica. Dając ludziom wolność, otwieramy przestrzeń na rozmowę, która jest jednym z najważniejszych filarów zdrowego związku. Dając ludziom wolność, ofiarowujemy im poczucie bezpieczeństwa, ale też odpowiedzialności. I w końcu, dając ludziom wolność, dostrzegamy, że sami też ją mamy – pamiętamy o wzajemnej odrębności w relacji, co jest szalenie ważne. Paradoksalnie jest to właśnie doskonały punkt wyjścia dla dobrej i bardzo trwałej relacji opartej na bezwzględnej szczerości i lojalności zarówno wobec samych siebie, jak i siebie nawzajem.
Myślę, że problemem wcale nie jest to, że ktoś może chcieć odejść z naszego życia, do czego – jak by to nie było bolesne – ma jako wolny człowiek prawo. (Tak, jak my mamy prawo do przeżywania po tym odejściu żałoby, nie zagłuszając kontaktu z samym sobą wchodzeniem w kolejny związek.) Problemem bardzo często niestety bywa sposób, w jaki to robi. Nikt nas nie uczy, jak się rozstawać. Jest to zresztą wielkim błędem, bo rozstania są wpisane w życie każdego człowieka i dobrze byłoby zamiast udawać, że tak nie jest, nauczyć się robić to tak, żeby nie generować dodatkowego cierpienia. Bycie nieuczciwym i nielojalnym, robienie czegokolwiek za plecami drugiej osoby, „żeby jej nie zranić”, koniec końców zrani ją jeszcze bardziej. Tchórzowska ucieczka bez słowa wyjaśnienia może z kolei spowodować, że druga strona zacznie w siebie wątpić, a ludzie nam bliscy – nawet kiedy nie możemy już być razem – zasługują na naszą szczerość. Prawdy nie trzeba przecież mówić w sposób brutalny i nieempatyczny, ale na pewno jesteśmy ją winni tym, z którymi związaliśmy kiedyś swoje życie. Brak takiej prawdy odczytuję jak największą zdradę, która przekreśla możliwość jakiegokolwiek powrotu do tego, co było.
Rozstać się naprawdę można w zgodzie i z klasą. Nie bez bólu, nie bez smutku, ale w zgodzie i z klasą. To jednak wymaga pracy z obydwu stron. Tak, obydwu.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Odchodzenie

fot. Bożena Szuj

A co, kiedy to my chcemy z czyjegoś życia odejść? Jak pozbyć się dojmującego poczucia winy? W związkach przemocowych to jest akurat prostsze (i tylko to) – jeśli zbierzemy siły, by opuścić przemocowca (płci obojga oczywiście), mamy ku temu milion powodów. Niby go „porzucamy”, ale właśnie wychodząc z roli ofiary. Wszyscy zrozumieją. Będą nam współczuć i gratulować. Z własnego doświadczenia mogę napisać, że niewyobrażalne wręcz poczucie ulgi po wyjściu z przemocowego związku jest tak potężne, że można się od niego uzależnić.
Co jednak, kiedy znajdziemy się w relacji pod wieloma względami dobrej, w pewnym sensie bezpiecznej, pełnej wzajemnego szacunku i uczciwości; takiej, która z boku zwłaszcza wydaje się idealna, a my pewnego dnia zrozumiemy, że musimy się z niej wydostać, nie do końca nawet wiedząc dlaczego (choć czując to każdą cząsteczką siebie)? A przede wszystkim nie mając powodu… Kiedy zostało się w dzieciństwie zaprogramowanym, by „nigdy nikogo nie krzywdzić”, by stawiać potrzeby innych ludzi ponad swoimi własnymi, taka sytuacja to prawdziwy dramat. Jednak pomaga uświadomienie sobie dwóch rzeczy.

  1. Po pierwsze, że nie da się – mimo najszczerszych chęci – przeżyć życia, nie krzywdząc nikogo, bo są sytuacje, w których musimy wybrać między skrzywdzeniem kogoś a samych siebie.
  2. Po drugie wybór, czy zostać w relacji, która nam już nie służy, czy z niej wyjść, nie jest już nawet wyborem między czyimś szczęściem (i naszą krzywdą) a czyjąś krzywdą (i naszym szczęściem). Zostanie w relacji, w której zaczynamy się dusić i która nie sprzyja naszemu rozwojowi „dla dobra partnera” (lub przyjaciela), w jakiej stawia go roli? Stawia go w roli osoby tak słabej emocjonalnie, że musimy się dla niej poświęcić. Bardzo to dalekie od szczęścia, jak również niekrzywdzenia. Czy szanując osoby, które były nam bliskie, ale z przeróżnych powodów przestały takie być, naprawdę możemy ofiarowywać im nieprawdę, jakieś złudzenie, namiastkę nas? Ochłapy rzucane z litości…?

Moje oczekiwania wobec przyjaciół są dziś bardzo wygórowane. (Podobnie jak wobec Partnera, który oprócz tego, że jest moim kochankiem, nierzadko fryzjerem, makijażystą, fotografem, rysownikiem, pomywakiem, grafikiem komputerowym i projektantem, jest przede wszystkim moim najlepszym przyjacielem.) Są wygórowane prawdopodobnie dlatego, że sama w poważnych relacjach nie umiem dawać mało. Może kiedy nauczę się dawać mniej, coś się w tej kwestii zmieni. Na razie jest, jak jest. Zdaję sobie sprawę z wysokości, na jakiej zawiesiłam poprzeczkę i nie winię już tych, którzy nie potrafią tym oczekiwaniom sprostać. Nie muszą. Nie na nich spoczywa obowiązek zadbania o mój rozwój i stan emocjonalny. To moja odpowiedzialność.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Walka za wszelką cenę

fot. Bożena Szuj

Byłam w swoim życiu „porzucana”, ale też odchodziłam. I w relacjach romantycznych, i przyjacielskich. Doświadczyłam strasznych, przemocowych, łamiących moją kształtującą się psychikę „porzuceń”, ale też takich, które były nieuniknione, ale tak łagodne, że kompletnie ulotniły się z mojej pamięci. Moje odejścia spotykały się zarówno z ogromną klasą i zrozumieniem (pomimo bólu), jak i gigantyczną agresją, a nawet też zupełnym wyparciem połączonym z wieloletnim stalkingiem. Większość mojego życia – choć żadnego ze swoich rozstań nigdy nie żałowałam – uważałam, że rozstanie jest jakimś rodzajem życiowej porażki. Wkradło się we mnie jakieś straszne zero-jedynkowe myślenie, że koniec relacji podważa jej wartość. To oczywiście kompletna bzdura. Ludzie pojawiają się w naszym życiu z różnych powodów i na jakiś czas. I oni, i nasze z nimi interakcje, to życiowe lekcje. Jeśli tego nie widzimy, nie będziemy się w stanie niczego z nich nauczyć, prawdopodobnie ciągle popełniając te same błędy.
Z pewnością nie bez znaczenia jest też fakt, że wychowywałam się w czasach, w których bardzo demonizowało się rozstania. Sama – co dziś przyznaję z ogromnym wstydem – wiele lat nosiłam w sobie nieprawdziwe i krzywdzące przekonanie, że związki się rozpadają, bo ludzie idą na łatwiznę.

Łatwiej coś wyrzucić, niż zreperować.

– straszna maksyma, pełna oceny i pogardy dla osób, o których nie wiemy absolutnie nic

Tymczasem związki rozpadają się, kiedy o nie nie dbamy, ale… wcale nie w momencie, w którym jedno z dwojga zorientuje się, że nie jest mu dobrze. Wtedy na ogół (choć nie zawsze) jest już za późno. Rozpadają się, kiedy nie dbamy o nie od samego początku, każdego dnia wykonując nad związkiem pracę. Każdego dnia przyglądając się sobie, partnerowi i relacji. W przypadku związków toksycznych, przemocowych, rozstanie jest jedynym ratunkiem.
Często słyszę o „dobru dziecka”. Pracowałam w szkole podstawowej, widziałam, jak nieszczęśliwe są dzieci, których rodzice się rozstali. To są dramaty, które rozdzierają serce. Ale… myślę, że często zapominamy o tym, że rolą rodziców jest pokazanie dziecku zdrowych schematów, które pomogą mu w przyszłości dobrze funkcjonować w świecie. Jakie wzorce wytworzy w młodym człowieku dorastanie w domu, w którym rodzice się nie kochają? Znam dorosłych dziś ludzi, którzy mają pretensje do swoich rodziców, że nigdy się nie rozwiedli, bo życie ze sobą pod jednym dachem było dla wszystkich męczarnią. Czy najgorszych burz nie da się jednak przetrwać? Jak najbardziej się da! Co więcej, one mogą niesłychanie relację wzmocnić. Ale do tego trzeba pracy u podstaw, terapii, a przede wszystkim chęci wyjścia ze schematów, w które się zaplątaliśmy. Nie wystarczy się nie rozwieść i czekać na cud. (Spojler alert – on nie nastąpi.) Małżeństwo kontynuowane na siłę bez wprowadzenia sensownego planu naprawczego przypomina reanimowanie nieboszczyka. Inaczej sprawa się ma z relacjami przyjacielskimi. Nikt nie wywiera na nas presji, by je utrzymywać, kiedy wygasną.
Czy warto walczyć o kogoś w naszym życiu za wszelką cenę? Już kiedyś pisałam, że pewien bardzo mądry człowiek powiedział mi kiedyś:

Nigdy nie walcz – pracuj! Jeśli walczysz, zawsze możesz przegrać. Jeśli pracujesz, możesz co najwyżej nie osiągnąć swojego celu tak szybko, jak sobie zaplanowałaś.

– Pewien Bardzo Mądry Człowiek

To otworzyło mi szeroko oczy i sprawiło, że przerzuciłam zwrotnicę. Od chwili, w której usłyszałam te słowa, nie walczę już o nikogo. Choć walka jest od pracy znacznie bardziej spektakularna, lepiej brzmi i generalnie ma lepszy PR, to kompletnie mnie do niej nie ciągnie. Nad ważnymi relacjami staram się pracować, ale ta praca – a przede wszystkim chęć jej podjęcia – musi płynąć z obydwu stron. W pojedynkę niczego w tej kwestii nie zdziałamy. Możemy się jednak upewnić, że zrobiliśmy wszystko, by tę pracę wspólnie podjąć. Ale kiedy druga strona nie jest gotowa… Cóż, if you love somebody set them free. Może kiedyś będzie gotowa. Może nawet wtedy my też będziemy. A może nie. I to też będzie okej.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Punkt odniesienia

fot. Bożena Szuj

Długi czas nie wiedziałam, kim jestem. Nie miałam ze sobą prawie w ogóle kontaktu. Przeglądałam się w oczach innych ludzi. Kiedy ktoś mnie skomplementował czy pochwalił – myślałam o sobie dobrze. Dostałam „pozwolenie”. Kiedy ktoś wyraził się o mnie negatywnie, czy mnie zganił – myślałam o sobie źle. Dryfowanie między opiniami innych jest wykańczające, bo każdy ma inną na nasz temat, a przede wszystkim sprawia, że żyjemy w nieprawdzie. Nikt nie wie o nas samych tego, co my o sobie wiemy. Nawet, jeśli nasza relacja z samym sobą jest ciągle trochę zaburzona i nie do końca mamy do siebie dostęp. To nadal nie znaczy, że inni wiedzą o naszych potrzebach i tym, jak nas uszczęśliwić, więcej niż my sami. Bliscy wiedzą dużo, ale inaczej niż my.
W tym roku niestety, o czym już pisałam, dopadł mnie omicron i udało mi się dotrzeć tylko na finałowy (doskonały!) koncert Warszawskiej Jesieni. Zaobserwowałam wtedy coś niesamowitego, co być może nigdy nie miałoby miejsca, gdyby nie moje ogólne osłabienie. Wbiłam się w sukienkę, zrobiłam makijaż, założyłam biżuterię, pasek, buty i… poczułam się fantastycznie sama ze sobą i sama dla siebie. Uświadomienie sobie tego było dla mnie przełomowe, bo równocześnie zrozumiałam (co było bardzo smutną konstatacją), że przez wszystkie te lata moim punktem odniesienia byli inni ludzie.

Po pierwsze mężczyźni:

  • ci, których dopiero zdobywałam,
  • ci, z którymi się potajemnie spotykałam,
  • ci, z którymi już nie byłam i którym chciałam pokazać, co stracili
  • jacyś nieokreśleni, którzy się mną dopiero zachwycą

Ale też kobiety:

  • te, które krzywo spojrzą na mój zbyt głęboki dekolt czy za krótką spódniczkę
  • te, które od zawsze deklarują uwielbienie mojego stylu i wyczekują z niecierpliwością mojej kolejnej odsłony
  • te, które są dziś z mężczyznami, z którymi się spotykałam
  • te, które były kiedyś z mężczyznami, z którymi się spotykałam

I kiedy stałam tak teraz przed lustrem i przed wyjściem, pomyślałam, że dawna ja w sytuacji, w której dziś jestem, czyli w szczęśliwym związku, ale chwilowo bez partnera u boku, uzależniłaby myślenie o sobie i swoim wyglądzie od pokazania się mu w kamerce czatu i zachwytu w jego oczach. Tymczasem spojrzałam w lustro zza tego całego kataru, utrzymujących się jeszcze mdłości, czekając aż po Thiocodinie ustąpi na czas koncertu mój kaszel i pomyślałam:

Czuję się mega sexy.

I po raz pierwszy nie oczekiwałam potwierdzenia z zewnątrz. Wręcz przeciwnie. Czułam się sexy i nie stał za tym nikt inny oprócz mnie samej. Żadna obietnica namiętnej nocy, żadne wspomnienia złe czy dobre, żadne pragnienie. Byłam całkowicie spełniona i spokojna. Każdy komplement, a także zachwyt w oczach mojego Partnera po pokazaniu się mu w kamerce czatu były niezwykle miłym, ale dodatkiem. Czymś ekstra. Sama stałam się własnym punktem odniesienia, z czego płynął niezwykły spokój.
Czy po odzyskaniu odebranych przez covid sił znowu z niepokojem zaczęłam sprawdzać, jak reagują na mnie inni ludzie? Jak odbierają to, co mam do powiedzenia, to, co robię, jak żyję, jak wyglądam? Niestety tak. Ale wiem już, nad czym chcę popracować, bo bycie choć przez chwilę własnym punktem odniesienia było jednym z piękniejszych doświadczeń w moim życiu. Poczułam, że każde rozstanie, nawet to, którego sobie nie wyobrażam i którego nie chcę, zniosę, bo mam za plecami wspaniałą Osobę, która nigdy mnie nie opuści. Samą siebie.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę swoją ulubioną piosenkę Anny Marii Jopek z Patem Methenym.

fot. Bożena Szuj

Nic stałego

fot. Bożena Szuj

W wodzie, owej płynnej materii, nie ma nic stałego.

– „Selenographia” Jan Heweliusz

Słowa słynnego gdańskiego astronoma zdobią Fontannę Heweliusza na ulicy Rajskiej w Gdańsku, a mnie idealnie pasują do dzisiejszego wpisu o drugiej części mojego pobytu w Trójmieście. Pobytu od końca czerwca do połowy września. (Czas od kwietnia do czerwca opisywałam TUTAJ.)

⚓ Nie wchodzi się dwa razy
do tego samego morza

fot. Bożena Szuj

Heraklit z Efezu powiedział onegdaj, że

nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.

– Heraklit z Efezu

Jego wypowiedź przetrwała do tej pory w formie przysłowia. Niestety bardzo często błędnie używanego, więc moja językoznawcza strona spieszy wyjaśnić, które rozumienie słów Heraklita jest właściwe.

Nie należy wchodzić dwa razy do tej samej rzeki, czytaj tego samego miejsca, a więc np. drugi raz w sytuację, w której raz się już raz było. ZŁE ROZUMIENIE!!!

Wszystko płynie i rzeka, do której wejdziemy po raz drugi, nie będzie już tą samą rzeką, do której wchodziliśmy po raz pierwszy. Czyli jeśli wejdziemy w sytuację, w której już byliśmy po raz drugi, to będzie to już inna sytuacja. DOBRE ROZUMIENIE!!!

Łatwo zobaczyć, że podstawowym problemem z interpretacją tego powiedzenia jest doszukiwanie się w nim sformułowania „nie należy”. Tymczasem Heraklit nie mówi, czego nie należy robić, ale jak jest, gdyż wszystko płynie. To, co z tym zrobimy Heraklita już nie obchodzi. I właściwie czemu miałoby…

Teraz, kiedy wszystko jasne, mogę zacząć ten rozdział. Mój zarys planu na życie, jeszcze kiedy byłam nad morzem od kwietnia do czerwca był taki, że w czerwcu pojadę na chwilę na Podhale, załatwić kilka spraw, w tym najważniejszą – czwartą, ostatnią konsultację w szpitalu, na której miałam się dowiedzieć, czy zostanę przyjęta na prawie półroczną terapię (i, jeśli tak, to od kiedy), czy nie. Bilet powrotny nad morze już miałam, ale liczyłam się z tym, że mogę spędzić nad nim też tylko kilka dni, jeśli szpital mnie przyjmie już, bo postawiłam wszystko na tę jedną kartę – porządną, kompleksową terapię. Po ostatnim pobycie nad morzem zaczęłam mieć co prawda wrażenie, że te moje medytacyjne spacery, bycie z sobą i w swojej prawdzie jakoś mnie uzdrawia, ale miałam równocześnie świadomość, że samemu można sobie bardzo pomóc, ale leczenie należy jednak pozostawić wykwalifikowanym specjalistom.
Jak potoczyła się moja czwarta konsultacja, o nieprzyjęciu na oddział, ale też o przemocy, jakiej padłam ofiarą, pisałam szczegółowo w tekście „Niezgoda na przemoc”. Wizyta odbyła się zresztą w dniu mojego powrotu. (Nie mam pojęcia, jak bym to wszystko przetrwała, gdyby nie czekała mnie perspektywa znalezienia się wieczorem w ramionach Ukochanego.)
Ostatnie czerwcowe spojrzenie na morze przed zrobieniem jednego z ważniejszych kroków dla siebie, swojego związku i relacji z ludźmi, jak o tym przyjeździe myślałam, okazało się więc długim procesem wychodzenia z traumy wywołanej przez panią kierownik oddziału, załamaniem i świadomością znalezienia się na dnie (przez perspektywę ewentualnej możliwości dostania się do szpitala nie mogłam zorganizować sobie żadnej pracy sezonowej, jak robiłam dotychczas).
Poczułam wyraźnie, że moje poprzyjazdowe nadmorskie spacery są inne niż dotąd, bo moje postrzeganie siebie i świata jest inne. Wszystko płynie. Morze za każdym razem jest inne, bo za każdym razem rezonuje z czymś innym w nas. Jedyne, co w nim niezmienne, to to, że koi. Czasami potrzeba na to więcej czasu i uwagi, ale koi.

⚓ Pierwsze razy

fot. Bożena Szuj

Niedługo po czerwcowym przyjeździe do Gdańska miałam okazję przeżyć jeden ze swoich najcudowniejszych pierwszych razów, mianowicie dwutygodniową opiekę nad psem! Jak już pisałam w poświęconym temu fantastycznemu doświadczeniu tekście, psa nigdy wcześniej nie miałam, więc stanie się psią opiekunką było dla mnie niesamowicie nowe i wspaniałe! Każdy dzień z naszym kochanym, pięknym, wyjątkowym i jedynym w swoim rodzaju Kochim był na wagę złota. Przez cały ten czas tylko dwa moje depresyjne zjazdy uniemożliwiły mi wieczorny kilkunastokilometrowy spacer z nim (co zastąpiłam krótkimi, ale za to czterema spacerami w ciągu dnia). Pies to nie tylko odpowiedzialność. Pies to – nawet, kiedy mamy słabszy dzień – najlepszy antydepresant. Nie zawsze  jest nas w stanie wyrwać z najczarniejszej otchłani, ale na pewno pomaga złapać dystans i wywołuje uśmiech na twarzy.
Kolejnym pierwszym razem tych wakacji było moje ponowne – po dłuższej przerwie – wejście na rower. Stanie się, od momentu samodzielnego wyjechania na miasto, jeszcze bardziej świadomym uczestnikiem ruchu drogowego, uświadomiło mi, że spoczywa na mnie spora odpowiedzialność. Ponoszenie jej dawało mi ogromną satysfakcję.
Pierwszy raz też – krótko, bo krótko, ale jednak – pracowałam w sex shopie, co doskonale wspominam z kilku powodów. Po pierwsze przypomniałam sobie czasy, w których szybko musiałam przyswoić multum nowym informacji oraz uporządkować w głowie stare. Ten trening mózgu był czymś fantastycznym, ożywczym i bardzo dla mnie dobrym. Po drugie, poznałam pracujące tam cudowne osoby, z którymi na pewno mogłabym się szybko zaprzyjaźnić. A po trzecie, czułam, że w tej pracy szczególnie liczy się wrażliwość i empatia, które mogłam zaoferować. Powierzenie sprzedawcy tak delikatnego tematu, jak własne seksualne preferencje, niektóre osoby niezwykle spina i krępuje (co jest dla mnie całkowicie zrozumiałe). Spoczywała więc na mnie, znowuż, odpowiedzialność za to, jak ktoś się w tym na początku obcym, ale fascynującym miejscu poczuje.
Te trzy pierwsze razy miały więc wspólny mianownik – odpowiedzialność, której wzięcie na siebie pomogło mi odzyskać kontrolę nad swoim własnym życiem.

⚓ Kolorowych jarmarków

fot. Bożena Szuj

Po wszystkich mniej oraz bardziej spektakularnych porażkach związanych z szukaniem pracy sezonowej (w ostatniej chwili, na obcym dla siebie terenie), dotrwałam jako wolny strzelec do początku wielkiego trzytygodniowego gdańskiego święta, mianowicie Jarmarku Dominikańskiego. Sprzedawanie na jarmarku wydawało mi się – nie wiem dziś nawet czemu – najmniej atrakcyjną ze wszystkich możliwych prac. W akcie desperacji zaczęłam jednak swoją wędrówkę od straganu do straganu z pytaniem o zapotrzebowanie na pracownika. Zadziwiająco szybko okazało się, że pracownika potrzebowali… akurat na stoisku z oscypkami! Przemiła, ujmująca swoim ciepłem rodzina z Czarnego Dunajca nie tylko dała mi szansę, ale też obdarowała mnie ogromną serdecznością. Ponad dwa tygodnie, przez które było mi dane dla nich pracować, dodało mi wiatru w żagle w każdym możliwym sensie. Tak więc dosyć płynnie przeszłam ze sprzedawania dild i wibratorów do handlowania m.in. gałką dużą i gałką małą.
Choć mogłabym przysiąc, że tęsknoty za Podhalem nie było we mnie ani krztyny, zetknięcie się z czystą gwarą, doskonałymi, uczciwymi produktami z tamtych stron, a nawet z góralską dumą dało mi poczucie, że jestem w domu; wśród swoich. A praca z klientem po raz kolejny mi udowodniła, że żyjemy w kraju specjalistów. Samozwańczych, bo samozwańczych, ale specjalistów. Z jednej strony co trzecia przechodząca obok naszego straganu osoba wykrzykiwała:

Oscypki??? W Gdańsku???

lub wszelkie pochodne, takie jak:

Oscypki??? Nad morzem???

W Gdańsku/nad morzem oscypków na pewno nie kupię, bo są jakieś nieprawdziwe.

I nieważne, że Jarmark Dominikański polega na przybliżaniu ludziom różnych kultur i produktów z całego świata. Nieistotne, że po jednej naszej stronie Turek sprzedawał tureckie specjały, a  po drugiej Hiszpan hiszpańskie. Nie turecka chałwa i nie hiszpańskie oliwki budziły w ludziach zdumienie. Zdumiewały ich góralskie przysmaki sprzedawane w centrum Gdańska. No bo jak to tak, górale nad morzem. Jak tu w ogóle dojechali? Koniem?
Z drugiej jednak strony prawie każdy napotkany w Gdańsku (!) klient miał rozległą „wiedzę” dotyczącą produkcji oscypków. Jak to podsumował mój szef, góral z krwi i kości:

On wie, bo on w górach był. Roz. Na Krupówkach.

Wyjaśnijmy więc może raz na zawsze, że nie istnieje coś takiego, jak stuprocentowo owczy oscypek. Jeśli ktoś nas do tego na Krupówkach przekonywał, to kłamał. Ot, cała tajemnica! Oscypek to nazwa zastrzeżona dla serów, które muszą mieć konkretny kształt i wagę, a także konkretny wzorek. Minimalna zawartość mleka owczego w oscypku to 60%, a maksymalna – na ogół 80%. Zanim wprowadzono certyfikowane sery, górale oscypki (czyli zarówno ten ser, który dziś spełnia określone standardy, jak i wszystkie pozostałe, których dziś oscypkiem nazwać nie można) robili na oko. Nigdy jednak żaden góralski ser nie miał stuprocentowej zawartości mleka owczego.
Wbrew wcześniejszym obiekcjom, dziś uważam, że praca na Jarmarku Dominikańskim to znakomita przygoda i świetna zabawa, bo klimat jest wyjątkowy. Poznałam wspaniałych ludzi, a przyjeżdżanie do pracy (oczywiście rowerem) było dla mnie ogromną przyjemnością.

⚓ Być turystą, być turystą

fot. Bożena Szuj

Pod koniec sierpnia odwiedziła nas moja mama i z nią mogłam się poczuć jak prawdziwa turystka. Na plaży wytrzymałam, ledwo, trzy dni. Wcześniej zdarzało mi się przyjeżdżać na opalanie, jednak będąc w pojedynkę, rozkładałam ręcznik na ogół blisko morza i fale zagłuszały mi ludzi. Opalanie się w dwie osoby wymaga wygospodarowania sobie troszkę większej połaci plaży, no i tu już było mniej możliwości. Uzmysłowiłam sobie, jak bardzo irytują mnie ludzie, zwłaszcza w masie. Jak drażni mnie konieczność bycia mimowolnym słuchaczem ich rozmów lub – co jeszcze mimo wszystko chyba gorsze – ich ulubionej muzyki, puszczanej przez głośnik, zupełnie jak w czasach, w których nie wynaleziono słuchawek. Jak szokuje mnie, że można, mając całkiem sporo miejsca obok, wbijać się komuś prawie na jego rozłożone rzeczy i nie reagować na zwrócenie uwagi. (Ponieważ jedna pani, rozkładając się na nas, kompletnie mnie zignorowała, wstając, wytrzepałam na nią ręcznik z piasku. Może nie było to super uprzejme, ale wszystkim serdecznie polecam.) Ludzie w tłumie budzą we mnie mordercze instynkty i myśli, do których wolałabym nie musieć się przyznawać.
Druga strona bycia turystką podczas wizyty mamy była jednak zdecydowanie przyjemniejsza – miałam mianowicie ogromną przyjemność zjeść kilka przepysznych obiadów w restauracjach na Garnizonie we Wrzeszczu. Z przyjemnością je opiszę, dodając do tej listy jeszcze kilka, które poznałam już wcześniej.

🍽 nNajciekawsze restauracje na Garnizonie

🍣  MaMi Sushi

W MaMi Sushi jadłam tylko raz, a ściślej zamówiłam stamtąd doskonały zestaw z okazji swoich urodzin, który zjadłam na swoim pięknym tarasie, patrząc w niebo i czując się najszczęśliwszą osobą na świecie. Wszystko było naprawdę doskonałe, świeże, przygotowane ze znawstwem, ale też z pomysłem.

🍕 Ferrara Cucina

Pyszne włoskie jedzenie dostaniemy w niedalekiej odległości od MaMi Sushi w restauracji Ferrara Cucina. W przeciwieństwie do MaMi Sushi jest to miejsce po pierwsze większe, a po drugie naprawdę pięknie i równocześnie przytulnie urządzone. Jedzenie jest rzeczywiście obłędne, w dodatku codziennie dostaniemy tu zestaw lunchowy (zupa i drugie danie) za 35 zł, co nie jest wcale ceną wygórowaną, zwłaszcza zważywszy na jakość składników, ale też rozmiar porcji. Znakomite pizze, fantastyczne zupy, doskonałe ryby, a do tego przemiła obsługa. Jedyny minus to brak świadomości, że ryba to mięso i opisywanie potraw rybnych w karcie jako wegetariańskich. Mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni, bo sporo potencjalnych klientów może to zwyczajnie zniechęcić.

🍛 Kucharia

Kucharia na Garnizonie (która przez długi ostatnio czas była nieczynna) to przemiły bar z fantastycznym polskim jedzeniem. Placki ziemniaczane są tu naprawdę pyszne i dostępne w wielu ciekawych odsłonach, naleśniki również trzymają fason. Więcej dań co prawda nie próbowałam, ale na placki ziemniaczane naprawdę warto się tu wybrać!

🍕 Ristorante Limoncello di Mielnik

Limoncello to kwintesencja klasy. Wspaniałe, niewymownie wykwintne, w dodatku przepięknie podane jedzenie usatysfakcjonuje najbardziej wymagające kubki smakowe! Kulinarnymi odkryciami były dla mnie: znakomity krem z pieczonej żółtej papryki z szafranem podany z plackiem z zielonego groszku, białą czekoladą, ricottą i migdałami oraz dwie fantastyczne pizze rzymskie. Jedna z cukinią, bazylią i świeżymi truflami, a druga z kurkami, cieniusieńkimi plasterkami ziemniaków i koperkiem. Orgia smaków, feeria barw, a do tego przemiła i fachowa obsługa. Czego chcieć więcej?

🥗 Masna Micha

Masna Micha – elegancki bar, głównie z bowlami, ale nie tylko – jest z kolei doskonałym miejscem dla wszystkich, którzy chcą zjeść nie tylko bardzo smacznie, ale też zdrowo i w dodatku najeść się do syta. Ogromne porcje, duży wybór (w karcie dania wegetariańskie i wegańskie!), a przede wszystkim wcielana w życie filozofia zero waste to coś, za co Masną Michę szanuję.

🍲 Pobite Gary

Pobite Gary szlachetnością potraw dorównują Ristorante Limoncello, choć nie jest to stricte restauracja włoska – serwuje, jak przeczytamy na ich stronie, „nowoczesną kuchnię europejską”. Miałam niebywałą przyjemność spróbować tam wyśmienitej pizzy z kaszubską gruszką, gorgonzolą i orzeszkami, obłędnego burgera z serem halloumi, tapenadą, pomidorem, rukolą i majonezem truflowym oraz chrupiącego filetu z polędwicy z dorsza. Wszystkie te pozycje najgoręcej polecam!

⚓ Nadmorskie refleksje

fot. Bożena Szuj

Dopiero wracając do swoich codziennych nadmorskich spacerów, uświadomiłam sobie, że w trakcie najbardziej ścisłego sezonu je przerwałam. Główną przyczyną była praca do późnych godzin i wyczerpujące upały. Chodzenie zastąpiłam jeżdżeniem niemal wszędzie na rowerze, a morze oddałam męczącym mnie tłumom. Chyba nawet bez żalu. Śliczne landschafty oglądane z pielgrzymką ich amatorów są dla mnie zbyt nudne i przewidywalne.
Powroty nad opustoszały już brzeg morza, znowu w ciepłej bluzie z kapturem, przypomniały mi ważne dla mnie chwile podczas mojego przedczerwcowego pobytu. Uświadomiłam sobie coś kompletnie oczywistego, ale doszło do mnie z całą mocą. Mianowicie cytowane dziś już słowa Heraklita, że wszystko płynie. Patrzyłam na morze, na rozbijające się o brzeg fale i uświadomiłam sobie, że wszystko się zmienia i tylko to jest niezmienne. Patrzyłam na morze, które obserwowałam jeszcze w maju pełna obaw, ale też nadziei związanych z pobytem w szpitalu, który miał mi pomóc. Patrzyłam na morze, nad które tuż po moim czerwcowym powrocie chodziłam zapłakana, przepełniona lękami i bólem po przemocy, jakiej ze strony tego szpitala doświadczyłam. Wreszcie patrzyłam na morze, którego widok mi towarzyszył, kiedy układałam w głowie treść skargi, będącej moją próbą przekonania siebie samej, że zawsze mogę na siebie liczyć, a potem patrzyłam na to samo morze w dniu, w którym swoją skargę ostatecznie wysłałam, a także wiele, wiele dni później. Patrzyłam na nie z odzyskanym z wielkim trudem spokojem i dumą. Czy za każdym razem było to to samo morze? Nie, za każdym razem było inne, bo za każdym razem rezonowało z trochę czym innym we mnie. Niezwykle silnie doszło do mnie, że wszystko, czego się boimy, na co się cieszymy lub co budzi w nas określone emocje, bo łączy się z jakimiś wspomnieniami, w rzeczywistości będzie inne, niż zakładamy. Ta perspektywa może przerażać, ale może też – i myślę, że powinna – wlewać w nasze serca spokój. Jak pisała, parafrazując Heraklita, Noblistka:

Nic dwa razy się nie zdarza.

– Wisława Szymborska

***

Zupełnie nieoczekiwanie, w przededniu planowanego w połowie września wyjazdu na Warszawską Jesień, zaatakowały mnie kolejne pierwsze razy. Dwie wyraźne kreski na teście, smaki na bardzo konkretne potrawy i utrzymujące się długo mdłości jak stąd na Księżyc. Jednym słowem – covid. Ominęła mnie ponoć wspaniała w tym roku edycja WJ (udało mi się przyjechać tylko na ostatni, doskonały koncert), a chorowanie rzeczywiście wypompowało mnie z wszelkiej energii. Trudno zresztą powiedzieć, żebym w stu procentach wydobrzała, ale jest nieporównywalnie lepiej niż było. Na mimo wszystko delikatniejszy przebieg choroby wpłynęły trzy dawki szczepionki, które przyjęłam do tej pory. Wiem, że nikogo rozsądnego do szczepień namawiać nie trzeba, ale apeluję do nierozsądnych: szczepcie się i nie słuchajcie bzdur, a już tym bardziej nie wymyślajcie nowych!

P.S. Na deser łączę coś, czego nazwę dopiero niedawno poznał aspirujący do miana Człowieka Mema Tomasz Lis, mianowicie playlistę, którą stworzyłam ze słuchanych podczas moich nadmorskich spacerów najczęściej właśnie w takiej kolejności piosenek Alicii Keys.

fot. Bożena Szuj

„Dom Gucci”

scenariusz: Roberto Bentivegna,
Becky Johnston
reżyseria: Ridley Scott
gatunek: biograficzny, dramat
produkcja: USA
rok powstania: 2021
oryginalny tytuł: House of Gucci
pełny opis filmu wraz z obsadą

Ze względu na przedłużającą się pandemię z większości dotychczasowych drobnych  przyjemności musiałam niestety na dłuższy czas zrezygnować. Również dlatego mój pierwszy seans filmowy w ukochanym zakopiańskim Kinie Miejsce po ponad roku kinowej abstynencji był jednym z najbardziej (i najdłużej) wyczekiwanych przeze mnie wydarzeń!
Mam do Lady Gagi, co tu kryć, ogromną słabość już od samego początku jej kariery. Przeczekałam cierpliwie czas najstraszniejszej muzyki, którą wtedy wykonywała, bo czułam, że ze swoim głosem, charyzmą, oryginalnością i inteligencją jeszcze zawstydzi tych wszystkich koneserów sztuki ambitniejszej, którzy lubili sprowadzać ją wyłącznie do pamiętnej (znakomitej zresztą) mięsnej kreacji. I miałam rację! Płytą z Tonym Bennettem dowiodła swojego niekwestionowanego talentu, zajmując już na stałe – czy się to komuś podoba, czy nie – ważne miejsce w historii muzyki rozrywkowej. Potem w „Narodzinach gwiazdy” (który nie jest nota bene filmem wybitnym) Bradleya Coopera zagrała rzeczywiście świetnie, ujawniając swoje duże aktorskie zdolności. Byłam więc niezwykle ciekawa, jak odnajdzie się w roli Patrizii Reggiani. Nie znałam wcześniej historii rodziny Guccich.
Ridley Scott stworzył wciągający, urzekający, efektowny i naprawdę bardzo dobry film, którego najmocniejszą stroną jest brawurowa obsada (oprócz Lady Gagi grają m.in.: Adam Driver, fenomenalny w swojej roli Jared Leto, Al Pacino, Jeremy Irons, Salma Hayek). Interesującym zabiegiem było wprowadzenie włoskiego akcentu, z jakim bohaterowie porozumiewają się ze sobą po angielsku. Scenariusz „Domu Gucci” oparty jest na faktach, a to w moim odczuciu opowieść w gruncie rzeczy nie aż tak porywająca. Ciekawsze jednak od niej są psychologiczne portrety głównych postaci. Przede wszystkim znakomicie zagranej przez Lady Gagę Patrizii Reggiani. Prosta, niewykształcona i nieobyta, ale czarująca i seksowna Włoszka zakochuje się w fajtłapowatym studencie prawa – Mauriziu Guccim. Trudno zrozumieć, co tak atrakcyjną i pożądaną przez mężczyzn kobietę pociąga właśnie w nim, ale równocześnie Ridleyowi Scottowi udaje się przekonać widza, że motywacją nie jest wcale wizja fortuny (zwłaszcza, że sam Maurizio nie wydaje się nią specjalnie zainteresowany), lecz prawdziwa miłość. Zawarcie związku małżeńskiego z Patrizią było dla Maurizia niewątpliwym mezaliansem, co pięknie i trafnie wypunktował mu w filmowej rozmowie jego ojciec – grany przez Ironsa Rodolfo Gucci. Jednak Maurizio na to nie zważał. Po prawdzie, na niewiele rzeczy zważał, co z biegiem czasu temperamentnej, ale też pragmatycznej żonie zaczęło coraz bardziej przeszkadzać. W rodzinnej marce Gucci widziała potencjał na wielki międzynarodowy sukces, jednak rodzinny biznes, to nie tylko problemy wynikające z prowadzenia biznesu, ale również te wynikające z faktu, że jest się rodziną. Czy pieniądze w pewnym momencie zaślepiły Patrizię? Myślę, że to zbyt prosta, żeby nie powiedzieć prostacka, interpretacja. Istnieją ludzie przepełnieni namiętnościami, którzy zarówno kochają, jak i nienawidzą oraz pragną (także władzy, sukcesu czy pieniędzy) dużo mocniej niż inni. Mam wrażenie, że tak też było w jej przypadku. W całej swojej nieoczywistości jest to postać równocześnie niesłychanie spójna. Morału nie doszukiwałabym się w zgubnym wpływie bogactwa na ludzi, lecz w tym, że niektórych różnic środowiskowych po prostu nie da się pogodzić. (Pewnie nie każdy mezalians wróży katastrofę, ale mylenie Klimta z Picassem zawsze powinno zapalać czerwoną lampkę.)
Nie jestem przekonana, czy film Scotta można zaliczyć do tych artystycznych, pozostawiających w nas trwały ślad, czy raczej plasuje się w kategorii świetnych warsztatowo dzieł kinematografii, którym niczego nie można zarzucić. Skłaniałabym się raczej ku tej drugiej odpowiedzi. To nie zarzut. „Dom Gucci” odpowiada po prostu na inne potrzeby widzów niż chociażby poetyckie i wstrząsające arcydzieło „Kafarnaum” czy znakomity dramat „Dwóch papieży”. Dostarcza jednak rozrywki na najwyższym poziomie i choćby ze względu na mistrzowską kreację Jareda Leto warto go zobaczyć.

ZWIASTUN:

P.S. Wiele lat temu, przechodząc obok witryny optyka na warszawskiej Ochocie, przystanęłam przed nią, zachwyciwszy się okularami przeciwsłonecznymi w dużych białych oprawkach. Swoim kształtem przywodziły mi na myśl nowy wtedy model garbusa – Volkswagen Beetle, za którym wówczas szalałam. Weszłam do sklepu, przymierzyłam je i wiedziałam, że muszę je mieć. Nie były nawet w klasycznym sensie ładne – sprawiały wrażenie lekko niezgrabnych, no i mam sporo okularów dużo lepiej podkreślających moją urodę, – ale miały to coś, co odróżniało je od wszystkich innych. Wydawały się w najmniejszym detalu przemyślane; dokładnie takie, jakie miały być i przez to wyjątkowe. Sprzedawca się roześmiał, że zupełnie nieświadomie wybrałam właśnie Gucciego (do dzisiaj nie wiem, jak mnie było na nie stać, bo choć na ogromnej przecenie, nadal były nieprzyzwoicie drogie). I to cała moja osobista historia związana z Domem Gucci – kupiłam ich okulary, sugerując się nie marką, lecz zachwycającym artyzmem.

fot. Geo Dask/Marianna Patkowska

Strajk Kobiet Podhale: WYDUPCAĆ!

fot. Marianna Patkowska

Strajk Kobiet Podhale

Strajk Kobiet Podhale
artykuł z mojej e-gazety “Halny – wiatr zmian”

W historii toczącej się kołem, co jakiś czas przychodzi moment, w którym przyzwoity obywatel, czy  ma na to ochotę, czy nie (nawiązując do poprzedniego wpisu), musi wyjść na barykady i wywalczyć swoje prawa.  Podhale jest miejscem wyjątkowym, ale – co charakterystyczne dla małych hermetycznych społeczności – światopoglądowo uwstecznionym. Tym bardziej wzruszyła mnie godna podziwu postawa niesamowitej inicjatorki spontanicznego Strajku Kobiet Podhale, która swoją charyzmą pociągnęła za sobą tłumy nie tylko przybyłych na manifestacje, ale też chętnych do pomocy w ich przygotowywaniu. W miniony piątek (30.10) pod oczkiem wodnym na Krupówkach zebrało się ponad 400 osób zbulwersowanych barbarzyńskim orzeczeniem „trybunału konstytucyjnego” w sprawie aborcji, miernością obecnego rządu, jego absolutną indolencją w walce z koronawirusem, a także demontowaniem tego kraju od środka i powolnym wprowadzaniem dyktatury. Niesamowicie budujące było zarówno bardzo liczne przybycie młodzieży, jak i duża rozpiętość wiekowa. Manifestacja, co warto zaznaczyć, miała charakter pokojowy. Jej cudowna liderka znakomicie wyczuła, jak dobrze spożytkować silne emocje, z którymi przyszli protestujący i nieformalnie nazwała to wydarzenie Świętem Miłości i Radości. Celebrowano solidarność i chęć zmiany Polski w kraj, w którym znowu będziemy chcieli żyć. Poważne wystąpienia przeplatane były znakomitą, energetyczną muzyką, do której można się było porządnie wytańczyć.

Przemoc w rodzinie

Strajk Kobiet Podhale

Jednym z postulatów Ogólnopolskiego Strajku Kobiet jest „ochrona przed przemocą domową”, co w sposób oczywisty nałożyło na Strajk Kobiet Podhale jeszcze jeden obowiązek – zareagowania na skandaliczną decyzję Rady Miasta Zakopane. W całej przywiązanej do tradycji Polsce mówi się o świętości rodziny. Zakopane poszło jednak o krok dalej, wyznając świętość przemocy w rodzinie i – co jest ewenementem na skalę kraju – nie podpisując uchwały antyprzemocowej. Można mówić o wstydzie czy obciachu (co jest jak najbardziej uzasadnione), ale jak ogromnym jest to draństwem wie tylko ten, kto tu żyje. Przemoc domowa nie jest – jak chcą wierzyć zakopiańscy radni – tematem niedotyczącym naszej gminy. To problem nie dość, że realnie istniejący, to jeszcze niestety całkiem powszechny. Alkohol i ciężka góralska ręka stanowią smutną rzeczywistość wielu podhalańskich kobiet… i dzieci. Przemoc jest też na ogół przekazywana z pokolenia na pokolenie. Jeśli ktoś ma czelność twierdzić, że uchwała antyprzemocowa jest zamachem na rodzinę, to myli rodzinę z patologią.
Sama byłam ofiarą przemocy w związku. Nie tu, ale w miejscu równie hermetycznie zamkniętym, jak Podhale. Rozmawiając przez lata z wieloma tutejszymi i tamtejszymi kobietami, i słysząc mnóstwo naprawdę strasznych historii, uderzająca była dla mnie zawsze jedna rzecz: przyzwolenie środowiska na piekło ofiary oraz przerzucanie na nią odpowiedzialności. Bo jak wytłumaczyć sytuację, w której mężczyzna skazany za gwałt na młodej kobiecie po kilku latach więzienia wraca do swojej społeczności i jest witany w niej jak król, a miejsce zamieszkania z powodu ostracyzmu społecznego musi zmienić jego ofiara? Jak wytłumaczyć sytuację, w której kobieta matka, nasyłająca na męża tyrana i pedofila policję jest przez swoich sąsiadów odsądzana od czci i wiary, i wyzywana od najgorszych?
Będę do znudzenia powtarzać, że zło nie jest jaskrawe i że oprawcy stosunkowo rzadko przypominają Josefa Fritzla – kat naprawdę nie musi być w stu procentach zdemoralizowaną bestią. Może być inteligentnym, miłym człowiekiem z rozbrajającym poczuciem humoru, ujmującymi odruchami serca, którego zwyczajnie nie da się nie lubić (psychopaci idealnie się w tych rolach odnajdują). Wiem, że bardzo trudno w takiej sytuacji dopuścić do siebie myśl, że krzywdzi swoją rodzinę, bo wtedy trzeba byłoby zareagować, czyli wyzwać na pojedynek kogoś, kogo lubimy. Jednak jeśli uświadomimy sobie, że alkoholizm czy problemy z agresją są chorobą, łatwiej oddzielimy straszliwe czyny od dopuszczającego się ich człowieka. Często pomagając ofierze, pomagamy również oprawcy. Priorytetem powinna być jednak zawsze pomoc osobie poszkodowanej. Brak reakcji obarcza nas odpowiedzialnością za zło, na które pozwalamy.

Wydupcać!

Strajk Kobiet Podhale

Hasło przewodnie Ogólnopolskiego Strajku Kobiet brzmi:

WYPIERDALAĆ!

– hasło przewodnie Ogólnopolskiego Strajku Kobiet

Zadziwia mnie (jako językoznawcę, kobietę i człowieka równocześnie), że w kimkolwiek wzbudza ono – zważywszy na kontekst i powód strajków – jeszcze jakiekolwiek kontrowersje. Że jest „brzydkie”? Naprawdę? Z językowego punktu widzenia jako hasło jest doskonałe – jedno słowo, które zawiera w sobie maksimum treści, równocześnie nawiązując formą do klasy politycznej tych, do których jest skierowane. Słowo, którego nie da się (nawet rządzącym) nie zrozumieć. Słowo, wyrażające bunt, zdecydowanie i pozycję siły. Przyjęcie gwarowej wersji tego słowa, mianowicie:

WYDUPCAĆ!

– hasło Strajku Kobiet Podhale

jako hasła Strajku Kobiet Podhale, szczerze mnie wzruszyło. Dlaczego? Ponieważ – co było niesamowicie odczuwalne też podczas manifestacji – pokazuje, że nikt ze strajkujących tutaj nie chce odcinać się od góralskiej tradycji (co widać też w pięknie zaprojektowanej grafice). Jednak, by móc być w pełni dumnym ze swojego regionu, trzeba wyraźnie zaznaczyć, że zezwierzęcenie i przemoc nie są tradycją.

P.S. Na deser łączę jedną z najmocniejszych piosenek, które wybrzmiały w miniony piątek pod oczkiem wodnym na Krupówkach. Widok tańczącej do niej młodzieży mógł wzruszyć do łez. Idzie nowe. Lepsze.

Strajk Kobiet Podhale