
fot. Marianna Patkowska
Pomysł na dzisiejszy wpis powstał, kiedy mój ukochany dr Kirk Honda na swoim kanale, komentując scenę któregoś z amerykańskich programów, użył podczas omawiania nieuświadomionego rasizmu sformułowania „przywilej białych ludzi”. Szybko zaświtało mi, że dużo miejsca temu zagadnieniu poświęcała również Iyanla Vanzant. Kiedy zaczęłam się w to zagłębiać, zrozumiałam pewien mechanizm, który pojawia się przy każdej formie dyskryminacji, więc warto o nim mówić.
Przywileje uprzywilejowanych ludzi

W największym skrócie, przywileje uprzywilejowanych ludzi można sprowadzić do ludowej mądrości:
syty głodnego nie zrozumie.
– ludowa mądrość, do której można sprowadzić kwestię przywilejów uprzywilejowanych ludzi
Rzeczywiście jako przedstawiciele rasy stanowiącej w danej społeczności większość, nie mamy pojęcia o problemach, z którymi na co dzień borykają się osoby ras odmiennych, będące w tej samej społeczności mniejszością. Możemy się starać, żeby czuły się jak najlepiej, a także – przez rozmowę – dowiadywać się jak najwięcej o ich doświadczeniach, ale nigdy nie zrozumiemy w stu procentach zmagań, które nie są naszymi zmaganiami. To tyczy się oczywiście również orientacji seksualnej, wyznania religijnego czy narodowości, które w danej społeczności stanowią mniejszość. Podkreślam zagadnienie mniejszości, bo nie uważam, że można postawić znak równości między byciem osobą czarnoskórą w Afryce, osobą homoseksualną w środowisku LGBT+, muzułmaninem w krajach muzułmańskich czy Ukraińcem na Ukrainie a byciem osobą czarnoskórą w Missisipi, osobą homoseksualną w państwach wyznaniowych, muzułmaninem w krajach katolickich czy Ukraińcem w Polsce. To chyba dość dobrze ilustruje, że źródłem problemu jest inność i odstawanie od pewnej przyjętej gdzieś normy, a nie sam fakt posiadania określonego koloru skóry, orientacji seksualnej, wyznania religijnego (lub braku przynależności do jakiegokolwiek wyznania) czy narodowości.
Żeby to dobrze zrozumieć, warto uświadomić sobie, że możemy być, w zależności od warunków, w których się znajdziemy, albo uprzywilejowani, albo nieuprzywilejowani. Żyjąc w kraju, w którym zdecydowaną większość stanowią osoby białe, jestem na uprzywilejowanej pozycji w stosunku do osób o innych kolorach skóry, jednak wyjeżdżając do kraju, w którym to one są w większości, automatycznie znajdę się w nieuprzywilejowanej mniejszości. Żyjąc w kraju katolickim i odrzucając katolicyzm, jestem w nieuprzywilejowanej mniejszości, choć już w sąsiadujących Czechach zasilałabym szeregi uprzywilejowanej większości. Itd., itd.. Problem widzę w niepogodzeniu się z posiadaniem wynikających, z przyczyn od nas zupełnie niezależnych, przywilejów. Co dokładnie mam na myśli? Nie piszę oczywiście o zadeklarowanych rasistach, antysemitach czy homofobach, bo nie podejrzewam ich o czytanie mojego bloga (nie tylko zresztą dlatego, że uważam ich za analfabetów, nie umiejąc sobie w inny sposób wytłumaczyć takich postaw, ale też dlatego, że robię wszystko, by ich do siebie zniechęcić). Piszę o tym, czego dotknął dr Kirk Honda, czyli sytuacji, w której osoba uprzywilejowana pozwala sobie na zachowanie dyskryminujące nieświadomie, choć ma siebie samą za człowieka otwartego, tolerancyjnego oraz akceptującego wszelką inność; moment uświadomienia sobie, ze mimowolnie postąpiło się w sposób dyskryminujący jest zazwyczaj ogromnym ciosem, nierzadko powodującym traumę. Myślę, że uniknąć jej możemy tylko, kiedy dopuścimy do siebie to, że choć z całego serca chcielibyśmy być równi, jednak często zwyczajnie nie jesteśmy i – z niezrozumiałych dla nas przyczyn – mamy lepiej. Dopiero, kiedy to zaakceptujemy (dla mnie było to na przykład bardzo trudne), będziemy się mogli zastanowić, jak zmieniać świat, by tych nierówności było jak najmniej.
***
Trochę na marginesie tego rozdziału dodam, że z jednej strony jako biała kobieta nie mam pojęcia o codziennych zmaganiach czarnoskórych kobiet żyjących w białej społeczności, ale do tego wszystkiego dochodzi jeszcze drugi rodzaj niewiedzy. Nie mam pojęcia o ich, osławionych już, problemach z włosami (mam tu na myśli zarówno samą ich, inną trochę, pielęgnację, jak i fryzury nawiązujące do przynależności etnicznej, których noszenie jest na wielu stanowiskach zakazane), ani o istniejących w wielu środowiskach podziałach na jaśniejszy i ciemniejszy odcień skóry i wszystkich dyskryminacyjnych sytuacjach pojawiających się na tym polu. Nie są to doświadczenia, które mnie kształtowały od pokoleń, muszę więc, z pokorą i szacunkiem, bazować na relacjach samych zainteresowanych.

Rasizm? Jaki rasizm?

Nieustająco szokującym mnie argumentem na to, że jakoby rasizmu u nas nie ma (znowu, podstawmy sobie pod słowo „rasizm” każdy dowolny rodzaj dyskryminacji) jest:
Jaki tam rasizm, panie! U nas ciapaci żyją jak pączki w maśle, rasizmu to dopiero ja zaznałem, kiedy w Anglii na zmywaku pracowałem!
– „argument” nieustająco mnie szokujący
Takie rozumowanie jest złe na bardzo wielu poziomach, a spotykam się z nim niestety niepokojąco często. Po pierwsze nasze bolesne doświadczenie nie przekreśla czyjegoś bolesnego doświadczenia, nawet jeśli to nasze jest większych rozmiarów. Reasumując, „mniejszy rasizm” (mój ból jest większy niż twój?) nie oznacza braku rasizmu. Dodatkowo też warto pamiętać, że żadna dyskryminacja nie bierze się zupełnie znikąd. Nie zdarza się tak, żeby nie było jej wcale i pewnego dnia się nagle przydarzyła od razu w potężnych rozmiarach. Zaczyna się zawsze od bagatelizowania pozornie małych rzeczy. I zawsze najpierw w języku. Dobrze o tym pamiętać, zanim wpadnie się w powszechny nurt wyśmiewania zarówno poprawności politycznej, jak i eliminowania z własnego słownika sformułowań, które – mimo intencji – mogą być nacechowane negatywnie. (Sama piszę ten tekst z niepokojem – używam przecież celowo słowa „czarnoskóry”, gdyż mam na myśli wszystko to, co może się wiązać z odmiennym od białego kolorem skóry. Jednak jeśli ktoś wytłumaczy mi, że popełniam błąd, posypię głowę popiołem, licząc na wyrozumiałość.)
Po drugie myślę, że bardzo niebezpieczne jest usprawiedliwianie swojego grzechu zaniechania wobec osób szykanowanych tym, że samemu miało się gorsze doświadczenia i się je przeżyło. Oczywiście stoją za tym mechanizmy w psychologii znane (podobne jak w przypadku kobiet, które dorastały w domu dziecka i oddały do niego potem swoje własne dzieci czy osób, które były w dzieciństwie bite lub padały ofiarami jakiejkolwiek innej przemocy, a potem fundują swoim dzieciom taki sam los), jednak to nadal nie zdejmuje z nas obowiązku przeciwdziałania dyskryminacji. Nawet więcej, na tych, którzy jej doświadczyli spoczywa jeszcze większa odpowiedzialność za kolejne jej ofiary, bo znają dużo lepiej niż inni jej skutki.
Sama spotkałam się z gorszym traktowaniem ze względu na zarówno płeć, jak i pochodzenie na swoim ukochanym Thassos. W kwestii wysprzątania śmierdzących pozostałości po zatęchłym patriarchacie mamy jeszcze jako kraj trochę do zrobienia, ale dopiero podczas rozmów z mieszkańcami greckich tasyjskich wsi zrozumiałam, jak to jest (i tego nie doświadczyłam akurat nigdzie indziej), kiedy dla mężczyzny mogę być mniej lub bardziej lubianym, ale zawsze tylko obiektem seksualnym, nigdy partnerem. Chciałabym być dobrze zrozumiana, bo osobiście wcale nie uważam, że jedno musi wykluczać drugie, jednak podczas rozmów o greckiej filozofii czy ortografii (a w przeważającej liczbie przypadków byłam bardziej wykształcona od swojego rozmówcy – zawsze mężczyzny, bo greckich kobiet tam prawie w ogóle nie spotykałam) obserwowałam wyraźny żal, że nie jestem mężczyzną, bo w sumie mówię całkiem mądrze. Na pewno pomagał mi trochę immunitet turystyczny – wiele moich zachowań można było łatwo zrzucić na karb różnic kulturowych – jednak jest we mnie ogromny bunt wobec tolerowania seksizmu jako elementu, który wrósł w krajobraz jakiejkolwiek kultury. Choć od dziecka byłam bardzo wyczulona na dyskryminację i stawałam, kiedy się tylko dało, w obronie słabszych, doświadczenie innego traktowania ze względu na płeć, na którą nie mam żadnego przecież wpływu (jak również – tym razem z angielskiej strony – na pochodzenie) było wstrząsające. Dopiero wtedy zrozumiałam, że nie jest to sytuacja, którą można sobie wyobrazić, będąc na pozycji uprzywilejowanej. Tym bardziej więc chciałabym móc być głosem tych, którym jest on odbierany, póki ciągle sama go mam.
Na wszelki wypadek zaznaczę, że nie uważam oczywiście, że wszyscy Grecy, a nawet że wszyscy Tasyjczycy są seksistami, jak również nie uważam, że wszyscy Anglicy są ksenofobami. Piszę o swoich doświadczeniach w wąskim dosyć kręgu mieszkańców kilku małych greckich wsi; doświadczeniach z ludźmi, którzy nie wiedzą, że można inaczej. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że narodowość nie ma tu znaczenia i jestem pewna, że takie same sytuacje kobiety mogą przeżywać wszędzie. Na pewno w Polsce również.

Komu przeszkadza Murzynek Bambo?

Kiedy czarnoskóra społeczność zaczęła się domagać nienazywania ich „Murzynami”, w Polsce – jak to zwykle w takich przypadkach bywa – zebrała się Rada Samozwańczych Językoznawców (składająca się głównie z absolwentów Wyższej Szkoły Melanżu oraz członków elitarnego stowarzyszenia Szlachta nie pracuje) i rozpoczęła długą i burzliwą debatę zakończoną wnioskiem, że skoro Julian Tuwim (wybaczając mu na chwilę żydowskie pochodzenie) wielkim polskim poetą był, a popełnił w trzydziestym piątym wiersz „Bambo”, w którym używał słowa „Murzynek”, to nadal będziemy słowa „Murzyn” używać i kropka! Choć Julian Tuwim naprawdę znakomitym poetą był, to jednak – umówmy się – „Bambo” nie przetrwał próby czasu, a toczenie sporów dotyczących ewidentnie rasistowskiego zabarwienia tego dzieła jest doskonałym dowodem na to, jak bardzo nie zdajemy sobie sprawy z tego, czym rasizm jest. (W ogóle mam wrażenie, że wielu rodaków wypiera jakikolwiek rodzaj dyskryminacji istniejącej w naszym kraju, powołując się ciągle na XVI wiek i naszą słynną tolerancję religijną z tamtego czasu, po której już dawno ślad niestety bezpowrotnie zaginął.)
Przytoczę może wzmiankowany wiersz i wskażę palcem, co dokładnie mam na myśli.
Murzynek Bambo w Afryce mieszka,
czarną ma skórę ten nasz koleżka.Uczy się pilnie przez całe ranki
Ze swej murzyńskiej pierwszej czytanki.A gdy do domu ze szkoły wraca,
Psoci, figluje – to jego praca.Aż mama krzyczy: „Bambo, łobuzie!”
A Bambo czarną nadyma buzię.Mama powiada: „Napij się mleka”
A on na drzewo mamie ucieka.Mama powiada: „Chodź do kąpieli”,
A on się boi że się wybieli.Lecz mama kocha swojego synka.
Bo dobry chłopak z tego murzynka.Szkoda że Bambo czarny, wesoły
nie chodzi razem z nami do szkoły.
– „Bambo” Julian Tuwim
Na osiem zwrotek, podkreślenie rasy („czarny”, „murzyński” oraz „strach, że się wybieli”) głównej postaci pojawia się aż w sześciu (w sumie siedem razy), które – jak łatwo policzyć – stanowią 75% wiersza. Zakładając, że adresatami tego dzieła są dzieci, a nie osoby z uszkodzeniem pamięci krótkotrwałej, autor przez cały wiersz definiuje czarnoskórego chłopca tylko i wyłącznie poprzez jego kolor skóry i pochodzenie. O ile do pierwszej zwrotki umiem podejść z pewną dozą wyrozumiałości – poeta może nie najzgrabniej, ale przedstawia dzieciom bohatera, który pochodzi z Afryki i ma inny od większości czytelników kolor skóry (rasizmem nie jest przecież niezauważanie różnic), o tyle kolejne jeżą mi dzisiaj włos na głowie.
Uczy się pilnie przez całe ranki
Ze swej murzyńskiej pierwszej czytanki.
Jeśli rolą tego wiersza ma być oswojenie dzieci z innością (swoją drogą dzieci, jak mało kto, są w to zaopatrzone naturalnie – wystarczy im zwyczajnie nie przeszkadzać), to podkreślanie na każdym kroku różnic, przyniesie skutek odwrotny. Skoro Bambo mieszka w Afryce, to można założyć, że najprawdopodobniej uczy się ze swojej, a nie polskiej czytanki (gdyby uczył się z czytanki polskiej, wtedy dopiero warto byłoby ten fakt odnotować). Sensem tej zwrotki jest, jak rozumiem, wskazanie, że Bambo tak samo, jak niektóre polskie dzieci, pilnie się uczy, a nie, że ma wszystko „murzyńskie”.
Aż mama krzyczy: „Bambo, łobuzie!”
A Bambo czarną nadyma buzię.
Niby nic takiego. Nadyma buzię, a tę ma czarną. Nie jest to obraźliwe – stwierdza wyłącznie fakt. Teraz wyobraźmy sobie taki sam wierszyk o białym dziecku (odwrócenie ról czasem pomaga). Wszystko to prawda – nasze dziecko jest białe, więc ma też „białą buzię”. Nie, nie „bladą”, „czystą” czy „bardzo jasną ze względu na karnację” – „białą” w sensie rasy swojego posiadacza. Wszyscy przyjęliby to ze spokojem? Po piątej zwrotce również?
Mama powiada: „Chodź do kąpieli”,
A on się boi że się wybieli.
Automatyczną konotacją ze słowem „kąpiel” w treściach dla dzieci (gdzie wszelkie erotyczne skojarzenia na ogół jednak odpadają) jest zmycie z siebie brudu. Najprościej mówiąc – przed kąpielą jest się brudnym, po kąpieli – czystym. Bambo nie chce się wykąpać nie dlatego, że nie chce być czysty (z czym akurat sporo najmłodszych czytelników mogłoby się identyfikować, bo dzieci najczęściej lubią się brudzić, poznając w ten sposób świat). Bambo nie chce się wykąpać, bo się „boi, że się wybieli”. Czyli pierwsza podprogowa informacja jest taka, że „wybielenie się” (stanie się białym, czyli… przedstawicielem rasy białej) może mieć coś wspólnego z kąpielą, czyli zmyciem z siebie brudu. Automatycznie więc zwrotka koduje w dziecku (na poziomie podświadomości, rzecz jasna), że czarna skóra jest tożsama z brudem. Druga podprogowa informacja jest natomiast taka, że Bambo sam ma rasistowskie zapędy i – choć to niedorzeczne (czyli jest do tego głupiutki) – boi się tego, że mógłby być biały. Tymczasem miałby pełne prawo nie zdawać sobie sprawy z istnienia białych ludzi w ogóle. Choć taka z kolei informacja wytrąciłaby dzieciom poczucie posiadania przywileju białego człowieka, który wiersz w nich umacnia.
Jeśli ktokolwiek uważa, że w tej chwili popłynęłam (lewackim nurtem), zachęcam do zapoznania się z technikami manipulacji opisanymi chociażby w „Erystyce” Artura Schopenhauera (nota bene wydanej przeszło cztery dekady przed wierszem „Bambo”).
Lecz mama kocha swojego synka.
Bo dobry chłopak z tego murzynka.
Figluje, psoci, ucieka na drzewo, ale mama go kocha. Mimo wszystko. Tak to już w murzyńskich rodzinach jest. Zupełnie jak w wielu polskich, ale na wszelki wypadek podkreślmy, że są Murzynami, a zachowują się tak jak my, biali. (Niby dzikusy, ale jednak cywilizowane!)
Szkoda że Bambo czarny, wesoły
nie chodzi razem z nami do szkoły.
No szkoda, miałby z nami fajnie. I na pewno nigdy nie zdołałby zapomnieć, jaki ma kolor skóry!
Taka pocieszna małpka z tego Bambo, prawda? Przepraszam, ale dla mnie powyższy utwór sprowadza się właśnie do takiej prymitywnej puenty.
To, że najprawdopodobniej Julian Tuwim nie miał złych intencji, naprawdę nie zmienia faktu, że wyszedł mu – być może niecelowo – wierszyk rasistowski. (Podobnie zresztą jak Skibie „Makumba”, która w zamyśle miała właśnie obśmiewać polski rasizm.) O ciekawym zjawisku tzw. seksizmu życzliwego napiszę szerzej w swoim kolejnym tekście, ale myślę, że mamy tu do czynienia z podobną sytuacją: dyskryminacją jest nie tylko traktowanie kogoś ze względu na czynniki od niego niezależne gorzej, ale wszelkie branie go z tego powodu „w nawias”. Nieświadomość nadawcy komunikatu dyskryminującego nie powinna stanowić dla niego usprawiedliwienia.
A co do samego słowa „Murzyn”… Wyobraźmy sobie, że znamy pewną Annę (to pewnie dla większości z nas będzie łatwe). I ona, kiedy nazwiemy ją odruchowo Andzią – bo wszyscy w rodzinie nazywali tak ciotkę naszego szwagra – poprosi, żeby nie używać tej wersji jej imienia, gdyż woli być po prostu „Anną” lub „Anią”. Czy robimy jej wtedy wykład dotyczący neutralności wszelkich form imion, a na końcu powołujemy się na piosenkę Oddziału Zamkniętego (napisaną zresztą o marihuanie), czy jednak szanujemy jej prośbę? A jeśli nie szanujemy, to może warto sprawdzić, czy nadal mamy tę Annę w znajomych.

Nie jestem rasistą, ale…

Temu hasłu poświęciłam jeden ze swoich pierwszych wpisów, w którym rozpatrywałam jego językową stronę, biorąc pod lupę przede wszystkim spójnik „ale”.
Niestety zdania poprzedzone takim wstępem w dalszym ciągu słyszę często. Wielu osobom wydaje się, że skoro nie zajmują na co dzień swojej głowy niechęcią do jakiejkolwiek inności, a nawet mają wśród znajomych osoby odmiennej orientacji seksualnej, rasy czy odmiennego wyznania, jest to automatycznie równoznaczne z tolerancją. Tymczasem może, ale nie musi być. Myślę, że każda forma dyskryminacji bierze się z zarówno niewiedzy, jak i właśnie wiedzy. Co mam przez to na myśli? Otóż z jednej strony osi mamy tych, którzy nigdy z przedstawicielem innej rasy, orientacji, narodowości itd. się nie zetknęli, więc ich sądy bazują jedynie na wyobrażeniach, co często skutkuje dyskryminacyjnym podejściem. Na drugiej stronie osi mamy natomiast tych, którzy wyjechali na dłuższy czas za granicę i doświadczają szoku kulturowego. Od razu uprzedzę ewentualne pytania – tak, moje pomieszkiwanie na Thassos również zapędziło mnie na jakiś (krótki, na szczęście) czas w ksenofobiczny zaułek. Nie jestem z tego dumna, ale dziś już chyba lepiej rozumiem ten mechanizm. To, że żyjąc w sąsiedztwie jakiejkolwiek mniejszości, dostrzeżemy rzeczy, które nas drażnią, jest naturalne. Dobrze jednak się zatrzymać, spróbować spojrzeć szerzej i przede wszystkim odpowiedzieć sobie na pytanie, czy nasze spostrzeżenia rzeczywiście mogą nam coś powiedzieć o całej rasie, całej społeczności LGBT+, całym narodzie, wszystkich przedstawicielach danej płci. Jakie mamy narzędzia, żeby to zmierzyć? No i znowu użyję działającej na wyobraźnię zamiany ról. Jeśli obcokrajowiec przyjedzie do Polski i będzie się w niej stykał wyłącznie z patologicznym środowiskiem, a nawet zostanie przez kogoś napadnięty i okradziony, trudno się dziwić, że nie będzie mieć o Polakach dobrego zdania. Jednak obraz, który utkwi w jego głowie, będzie miał się nijak do prawdy o wielu innych grupach Polaków.

Seksizm pod rękę z homofobią
zawsze na propsie

Kiedyś w trakcie studiów spotkaliśmy się w najbliższym gronie znajomych. Koleżanki piły na smutno, narzekając – jedne na problemy w związku, inne na (jeszcze albo już) brak związku. Jedynym zadowolonym ze swojej aktualnej sytuacji uczuciowej okazał się nasz homoseksualny kolega. Cieszyłyśmy się jego szczęściem i uznaliśmy, że to właściwie bardzo zabawne. Dziś trudno mi zrozumieć, jakie czynniki wpłynęły na to, że wszyscy – łącznie z nim – uznaliśmy to za pewien rodzaj ironii losu. Zaistniało „wzięcie go w nawias”, o czym pisałam wyżej, tylko dlatego, że miał inną orientację niż my. Choć kwestia bycia czy niebycia w relacji, bycia czy niebycia kochanym, w końcu kochania lub niekochania drugiej osoby nie ma najmniejszego związku z orientacją. Tu pojawia się kolejne pytanie – czy mniejszości mogą dyskryminować same siebie? Wydaje mi się, że jak najbardziej. A powodem jest – jak zawsze – brak świadomości.
Ostatnio wstawiłam jedno ze swoich zdjęć na pewną artystyczną grupę w mediach społecznościowych. Spotkałam się z bardzo miłym jego odbiorem. Najgoręcej komentowały kobiety aż… pojawiły się z ich właśnie ust komentarze seksistowskie dotyczące mężczyzn. Kilka razy w dosyć (zbyt może) delikatny sposób próbowałam zakomunikować, że nie ma mojego przyzwolenia na jakiekolwiek sformułowania zaczynające się od słów „bo każdy facet to…” (myśli – wiadomo czym, patrzy – wiadomo gdzie, itd.). Nadal byłam zalewana komplementami, a równolegle treściami seksistowskimi. Pomyślałam wtedy, że nie mam najmniejszego wpływu na to, jak myślą inni i nie mogę im niczego narzucić. Mogę jednak nie firmować swoją twarzą i nazwiskiem tego, co wydaje mi się głęboko złe, dlatego postanowiłam usunąć swoje zdjęcie z grupy. Czy to dziecinne? Być może, ale był to mój drugi krok w kierunku zmiany świata wokół siebie na taki, jaki uważam za lepszy. (Pierwszym było zakończenie współpracy z terapeutką dzielącą świat na kobiecy i męski.)

Równość, nie ignorancja

Dr Kirk Honda komentował program, w którym biała bohaterka, oskarżona o rasizm wobec swojej żółtej koleżanki, powtarzała w szoku jak mantrę, że ona przecież, patrząc na ludzi, „nie widzi koloru”. Dr Honda wyjaśnił (sam mając japońskie korzenie) coś, z czego kompletnie nie zdawałam sobie sprawy i na co najprawdopodobniej nie wpadłabym nigdy sama – przywilejem białego człowieka (białego wśród białych, co chyba warto zaznaczyć) jest to, że może nie widzieć koloru, podczas kiedy osoby kolorów odmiennych nawet, gdyby chciały, nie mogą o odmienności swojego koloru zapomnieć, bo w mniejszym lub większym stopniu są każdego dnia narażone na rasizm. To niesamowicie otworzyło mi oczy, bo ten sam mechanizm ma miejsce prawdopodobnie w każdym rodzaju dyskryminacji – dobrze się zastanowić, od czego przedstawiciele każdej mniejszości uciec nie mogą. Właśnie dlatego, że nie doświadczam dziś żadnej formy dyskryminacji (choć, jako kobieta, doskonale wiem, że pod obecnymi rządami mogę w każdym momencie ten przywilej stracić), zdaję sobie sprawę z tego, że spoczywa na mnie obowiązek praktykowania uważności na bliźnich, gdyż nie można formatować wszystkich na jedną modłę i nakazywać, żeby w jakichś sytuacjach nie czuli się źle, bo coś z innej perspektywy może się wydawać błahe. Dyskomfort jest niezwykle indywidualną sprawą, ale z drugiej strony, żeby mieć jego świadomość, potrzebna jest komunikacja i patrzenie na każdego człowieka jak na odrębną jednostkę.

P.S. Na deser łączę, z dumą oraz pewną – przed pokazaniem go światu – tremą cover (skorzystałam w nim z gotowego podkładu perkusyjnego) piosenki mojego wieloletniego idola, mistrza, mojej inspiracji i ogromnej miłości – Michaela Jacksona. Myślę, że wybór tego akurat utworu jest oczywisty.




