CzytanNi

fot. Bożena Szuj

Z zamiarem napisania tego tekstu nosiłam się długo. Temat raz wydawał mi się wart wpisu, inny razem nie wart. Początkowo chciałam się właściwie jedynie podzielić tym, jakie miejsce zajmują w moim życiu książki oraz moim stosunkiem do irytującej mody na licytowanie się na liczbę przeczytanych pozycji.
Ostatecznie pewna wypowiedź Olgi Tokarczuk sprzed jakiegoś już czasu zachęciła mnie, żeby jednak napisać. A przy okazji odnieść się do tej gigantycznej gównoburzy (jak ją ładnie – choć wykropkowując – podsumował Jerzy Sosnowski), która przetoczyła się nad polskimi strzechami. Potem znowu pisanie tekstu odłożyłam i kończę go dziś zupełnie bez związku z niczym.

Literatura nie dla idiotów

fot. Bożena Szuj

Żeby zrozumieć kontekst, z którego słowa Olgi Tokarczuk zostały wyrwane, i przede wszystkim zapoznać się z całą wypowiedzią noblistki, trzeba najpierw przeczytać wpis Jerzego Sosnowskiego, który przeprowadzał z nią tę rozmowę.
Ludzie, którzy najgłośniej jej słynne stwierdzenie:

literatura nie jest dla idiotów

krytykowali i oburzali się nim, kontekstu zgłębić nie chcieli (lub nie potrafili, co stanowi tylko potwierdzenie tezy Tokarczuk, że do czytania potrzebne są kompetencje). Przypomina mi to pewną moją daleką znajomą (wyznawczynię partii obecnie rządzącej, co jest nie bez znaczenia), która wiele lat temu obraziła się na sklep Media Markt, że jest „nie dla idiotów” i od momentu pojawienia się w mediach tej (znakomitej zresztą) reklamy, już tam nie kupuje. Niezwykle mnie to bawi, bo ja na to hasło zareagowałam skrajnie inaczej – pomyślałam sobie, że skoro bywam klientem tego sklepu, a nie jest on dla idiotów, to znaczy, że idiotką nie jestem. I to wszystko oczywiście z ogromnym przymrużeniem oka, bo inteligentny człowiek wie przecież, że założenie, że klienci jakiegoś sklepu są lub nie są idiotami, jest fałszywe. Na tym właśnie polegał żart (co jest bardziej żenujące od niezrozumienia żartu? konieczność wytłumaczenia go).
Jednak w przypadku literatury i zgrabnego – oraz… wypowiedzianego również z przymrużeniem oka – podłożenia jej pod słynne reklamowe hasełko jest już nieco inaczej. Bo literatura naprawdę nie jest dla idiotów. I tak, Tokarczuk ma sto procent racji, mówiąc:

Żeby czytać książki, trzeba mieć jakąś kompetencję, trzeba jakby mieć wrażliwość pewną, pewne rozeznanie w kulturze. Te książki, które piszemy – tak jak mówiłam – one są gdzieś zawieszone, zawsze się z czymś wiążą. Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie i nagle się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje tam katharsis. Więc piszę swoje książki dla ludzi inteligentnych, którzy myślą, którzy czują, którzy mają jakąś wrażliwość. Uważam, że moi czytelnicy są gdzieś do mnie podobni. Piszę do… jakby do krajanów swoich.

Olga Tokarczuk w rozmowie z Jerzym Sosnowskim

Skąd więc te rzesze osób całkiem nieraz inteligentnych, które poczuły się tymi słowami dotknięte do żywego; które w mediach społecznościowych skarżyły się na to, że gdyby nie dzieci i obowiązki, czytałyby znacznie więcej i które z jakiegoś kompletnie irracjonalnego powodu poczuły się zaliczone do pojemnego wora idiotów? Odpowiedź jest banalnie prosta: z kompleksów wynikających z niskiego poczucia własnej wartości. To bywa znacznie silniejsze niż zrozumienie, że ze zdania „literatura nie jest dla idiotów” ani nie wynika, że nieczytanie jest domeną idiotów, ani jakie są cechy i zainteresowania idioty. O idiotach tak naprawdę niczego się z tego zdania nie dowiadujemy. Jednak z reakcji na te słowa, dowiadujemy się bardzo dużo o tym, co większość społeczeństwa o sobie myśli.
Wartym odnotowania jest tu też oskarżenie Olgi Tokarczuk o klasizm. Przypomina mi to trochę uparte dążenie do tego, żeby przypadkiem nie sprawić komuś przykrości… prawdą. Otóż społeczeństwo (prawdopodobnie każde) rzeczywiście dzieli się na ludzi dorastających w domach z książkami oraz tych, którzy dorastali w domach bez książek. I nie, ci z książkami nie mieli ich, bo ich było na nie stać. Znam wielu posiadaczy imponujących domowych bibliotek i żaden z nich nie jest majętny – znam też właścicieli domów kompletnie książek pozbawionych i żaden z nich nie jest osobą ubogą. I znowu – bo czuję, że to również trzeba wyjaśnić – nie chodzi tu o miarę człowieczeństwa, dobroć czy nawet mądrość. Chodzi tu o pewien nawyk będący konsekwencją posiadania kompetencji, o których mówiła Tokarczuk. Można wychować się w domu bez książek i stworzyć własny dom pełen książek oraz na odwrót. Jednak nie upierajmy się, że to nie ma znaczenia. Ma, bo nas tworzy w określony sposób. I owszem – klasizm to czy nie klasizm – miałam ogromne i całkowicie niezasłużone szczęście wychowywać się w domu nie tylko wypełnionym książkami, ale też doskonałym współczesnym malarstwem. Zawdzięczam temu swoją wrażliwość (która, nie powiem, bywa też moim przekleństwem).
Równocześnie pewną być może ciekawostką jest to, że w całym moim życiu najmocniej zraniły mnie dwie osoby, które bez cienia przesady mogę nazwać erudytami. Czy oczytanie przekłada się w jakikolwiek sposób na bycie dobrym człowiekiem? Absolutnie nie, podobnie jak inteligencja ma się nijak do inteligencji emocjonalnej. Jednak trudno też udawać, że rozmowy z ludźmi oczytanymi nie są ciekawsze i dużo bardziej intelektualnie stymulujące niż z osobami nieczytającymi. (Z tego zresztą powodu nie uważam się za specjalnie interesującego rozmówcę.)

Literatura w moim życiu

fot. Bożena Szuj

Tata przez kilka pierwszych lat mojego życia, kiedy tylko był w domu niepogrążony w depresji, co wieczór mi czytał. Czytanie było ważne też w jego życiu. Dzięki niemu jako nastolatka zetknęłam się z twórczością jego ulubionego pisarza Eliasa Canettiego (na którego kunszcie poznał się długo zanim ten dostał Nagrodę Nobla i stał się w Polsce popularny) czy cudownego Bertranda Russella, którym się zaczytywał. Ale mój najwcześniejszy związek z literaturą, który właśnie tacie zawdzięczam, to przeuroczy „Kubuś Puchatek” A.A. Milnego i chyba absolutnie wszystkie książki Bogini mojego dzieciństwa – Astrid Lindgren. O ile „Małego Księcia” Antoine’a de Saint-Exupéry’ego nigdy nie umiałam odebrać inaczej niż jako atrakcyjnego dla mas zbioru banałów (nie przeproszę miłośników, to moja opinia), o tyle finezja Lindgren wywarła olbrzymi wpływ na moją wyobraźnię. Moją zdecydowanie ulubioną książką jej autorstwa była „Ronja, córka zbójnika”. Czytałam ją jeszcze wielokrotnie, jak już nauczyłam się robić to samodzielnie.
Poezja zawsze przegrywała u mnie z prozą, ale mieliśmy oboje z tatą ogromny sentyment do kompletnie pojechanego i abstrakcyjnego tomiku „Dwa źdźbła” Ryszarda Twardocha, z którego wiersze cytowaliśmy sobie na pamięć. (Do dziś szczególne miejsce w moim sercu zajmuje też poezja Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta.)
Potem poznałam twórczość Vladimira Nabokova, zaczynając oczywiście od arcydzieła „Lolita” i tak poszło. Przeczytałam chyba wszystkie dostępne w polskim tłumaczeniu książki tego autora i była to taka rozkosz, że rzeczywiście trudno było mi wziąć potem do ręki cokolwiek gorszego (np. jakąkolwiek lekturę). Kilku pisarzy zwróciło jednak moją uwagę (oprócz wspomnianego wyżej znakomitego Canettiego i Russela). Na pewno była to magiczna, subtelna i rozkosznie abstrakcyjna Aglaja Veteranyi, absolutny mistrz, zwłaszcza krótkich form, Julio Cortázar czy bóg Gabriel García Márquez. Zakochałam się też bez pamięci w twórczości Rolanda Topora oraz Franza Kafki, a Michel Houellebecq „Uległością” (którą uważam za lekturę obowiązkową dla każdego człowieka) przewartościował moje myślenie…
Nie umiałam się też nigdy oprzeć urokowi pióra Sławomira Mrożka, Witolda Gombrowicza czy Witkacego. Zachwycił mnie też Jacques Derrida („O gramatologii”, ach, jakież to smakowite!) i Arthur Schopenhauer. Zupełnie inną miłością kocham pióro Laurie Anderson, która jest artystką totalną, absolutnie doskonałą we wszystkim, co robi, a pisanie jest tylko pewnym tego wycinkiem. Wymieniam mało nazwisk i jeszcze mniej nazwisk kobiecych. „Biegnąca z wilkami” Clarissy Pinkoli Estés, którą zachwycają się tłumy, mnie wydała się książką dość ważną, ale nie wybitną – być może do niej wrócę, skoro mój biedny Nabokov ma u mnie na czas wojny w Ukrainie bana (spokojna głowa, kto jak kto, ale on by to zrozumiał). No ale tak to u mnie wyglądało.
Studia oczywiście pokazały mi literaturę, po którą sama prawdopodobnie bym nie sięgnęła, uzmysławiając mi, że łatwiej mi się czyta publikacje uchodzące za trudne (np. prace językoznawcze), w których jedno skomplikowane słowo ma tylko jedno znaczenie niż takie, które pozostawiają zbyt duże interpretacyjne pole. Moje myślenie rozgałęzione bardzo utrudniało mi skupienie się na czytanym tekście. Od tego momentu stopniowo coraz rzadziej sięgałam po literaturę piękną.
Dziś najczęściej czytam książki z zakresu neurologii, bo interesuje mnie ludzki mózg (przede wszystkim mózg psychopatycznych morderców). W dalszym ciągu interesuje mnie też filozofia, językoznawstwo oraz psychologia.

#52BookChallenge

fot. Bożena Szuj

Nie wiem, czy bardziej mnie śmieszą, czy mierżą wyścigi w mediach społecznościowych na przeczytanie jakiejś konkretnej liczby książek w roku. Bo o co w tym tak naprawdę chodzi? O szpan.  Nic więcej. Tymczasem czytanie jakiejkolwiek literatury na kilogramy samo w sobie nie ma żadnej wartości.

(Serio studiowałaś polonistykę?
Serio, nawet u profesora Bralczyka i mam do tego dyplom z wyróżnieniem!)

Owszem, czytanie rozwija mózg, zwłaszcza na wczesnym etapie życia. Jednak już później równie ważny jak samo czytanie jest wybór literatury, jaką się czyta. Wyobraźmy sobie, że jedna osoba wśród tych 52 książek, które pochłonie w ciągu roku, by to dumnie ogłosić na fejsbuku, przeczyta: 3 książki telefoniczne, „50 twarzy Greya”, powieść Blanki Lipińskiej i 47 dzieł Danielle Steel… A druga przeczyta tylko „Odeyseję” Homera czy choćby „Mini-wykłady o maxi-sprawach” Leszka Kołakowskiego (o „Ulissesie” Joyce’a nie wspominając). Ktoś tu coś wygrał? No i kto? Druga zyskuje dwukrotnie – nie tylko nie ma zaśmieconego mózgu słabizną intelektualno-językową, ale dostaje też dla niego solidną pożywkę. Nie warto więc czytać? Warto, ale rzeczy mądre! Pełna zgoda, co do tego, że lepiej przeczytać 52 wspaniałe książki w ciągu roku niż nie przeczytać żadnej. Myślę jednak, że zacząć należy od podstaw, pokazując już w szkole dzieciom z różnych domów (i tych z książkami, i tych bez nich), jak odróżniać literaturę wartościową od bezwartościowej. Ludzie zaopatrzeni w taką wiedzę nigdy nie wpadną na pomysł ścigania się na liczbę przeczytanych pozycji, rozumiejąc, dlaczego jest to niedorzeczne.

Czytanie „ze zrozumieniem”

fot. Bożena Szuj

Zwolennicy czytania grzmią nie tylko, że „nie czytamy”, ale również, że nie czytamy „ze zrozumieniem”. Ten językowy potworek przywędrował do nas ze Stanów i tak się w polszczyźnie zadomowił, że już nikt nie rozumie (nomen omen) nawet, czemu nie ma on najmniejszego sensu. Otóż „czytanie ze zrozumieniem” tyczyło się dzieci nieanglojęzycznych, z którymi praca wymagała od nauczycieli monitorowania, na ile przeczytany przez nie angielski tekst jest dla nich faktycznie zrozumiały.
Sam szybko podchwycony pomysł, żeby Polak mógł przeczytać polski tekst „bez zrozumienia” (na poziomie, rzecz jasna, podstawowym) jest kuriozalny. Czy chcę przez to powiedzieć, że każdy Polak rozumie, co czyta? Jestem idealistką, ale nie aż taką! Chcę powiedzieć jedynie, że w samym słowie „czytanie” zawiera się rozumienie czytanego tekstu. Oczywiście, można rozprawiać o różnych interpretacjach, a więc „rozumieniach” tego, co się czyta. Można rozprawiać o tym, jak nasza kondycja psychiczna, nasze doświadczenia czy w końcu oczytanie wpływa na rozumienie tego, co przyswajamy. Nie można jednak twierdzić, że statystyczny zdrowy Polak da radę płynnie przeczytać zdanie:

Ala ma kota,

ale nie zdoła go zrozumieć. A sformułowanie „czytanie ze zrozumieniem” dotyczyło takich właśnie sytuacji, mogących się przydarzyć każdemu, kto uczy się wymowy i znaczenia słów w nowym języku. W tym miejscu warto przypomnieć też, że wodzenie oczami za tekstem czytaniem nie jest.

Czy za mało czytamy?

fot. Bożena Szuj

Istnieje pewna pokusa, żeby postępujące zidiocenie społeczeństwa tłumaczyć spadkiem czytelnictwa graniczącym z wtórnym analfabetyzmem. Byłabym tu jednak ostrożna, stawiając tezę odwrotną. Nie dlatego głupiejemy, że mniej czytamy, ale mniej czytamy wartościowej (!!!) literatury, bo głupiejemy. Pytanie też czy rzeczywiście czytamy mniej. Statystyki pokazują, że tak. Z drugiej jednak strony nastąpił jakiś renesans wydawniczy i niemal każdy (pisarz, polityk, celebryta) pisze dziś i wydaje książkę, tylko w inny sposób niż przed laty. Autorzy często odwracają się od wielkich wydawnictw i wydają książki własnym sumptem, dzięki czemu zyskują niezależność. Drugą stroną tego medalu są ceny, które mogą wywoływać mylne wrażenie elitarności tych książek, podczas kiedy różnie z tym bywa. Dawniej wyznacznikiem jakości była renoma wydawnictwa, a w tym wypadku ten czynnik odpada. To z kolei też się zresztą zmienia, bo słynne niegdyś wydawnictwa (np. Znak) znacząco obniżają swoje loty, nie dbając już, jak kiedyś, o poprawność językową i zatrudniając redaktorów z przypadku (lub – to tylko moje przypuszczenie – wcale ich nie zatrudniając). Książki, których w księgarniach oraz w sieci pełno, to tak naprawdę jakościowa ruletka. Powrócę więc do przykładu wyścigów w social mediach na przeczytanie jak największej liczby książek. Czy naprawdę wolimy dziś, żeby rodacy czytali rocznie 180 słabych książek (załamując dłonie nad tym, że czytają rocznie jedną książkę), czy może zacznie nam zależeć, żeby nie tylko przeczytali, ale przede wszystkim potrafili wybrać do przeczytania choćby trzy arcydzieła?
Bo gdzie tak naprawdę tkwi problem? W szkolnictwie, w omawianiu z dziećmi lektur (w dodatku najczęściej słabych) pod jakiś klucz (???), w tępieniu samodzielnego myślenia, oryginalnych, nieraz odjechanych interpretacji. W zajmowaniu się tym, co autor miał na myśli zupełnie, jak by to miało jakiekolwiek znaczenie. To tu jest popełniany największy błąd.

Pogarda vs. ignorancja

fot. Bożena Szuj

Z niezrozumiałego dla mnie powodu, kiedy dochodzi do (na ogół internetowych) starć osób czytających z nieczytającymi, ci pierwsi odnoszą się do tych drugich z pogardą, zupełnie jak by serio wierzyli, że z jakiegoś powodu są od nich lepsi, natomiast ci drudzy obnoszą się z ignorancją, którą bezpieczniej byłoby zachowywać jedynie dla najbliższych.
Owszem, znajomość literatury to znajomość pewnych kulturowych kodów, a więc pewnego języka niedostępnego tym, którzy mają czytelnicze braki. Znajomość języka i możliwość porozmawiania w nim to frajda. Ale na tym polega różnorodność, że istnieją różne frajdy i w zależności od gustów/potrzeb/możliwości możemy ich szukać i je znajdywać w różnych rzeczach. One nie są lepsze czy gorsze od siebie. Są inne.
Nie umiem się umieścić po żadnej ze stron. Każdą z nich tak samo rozumiem i żadnej z nich w równym stopniu do końca nie rozumiem. Raczej nie byłam nigdy i w dalszym ciągu nie bywam osobą, która rocznie czyta tylko jedną książkę, ale są lata, w których pochłaniam książki w zawrotnych liczbach, a są i takie, kiedy czytam naprawdę mało. Nie umiem powiedzieć, od czego to zależy. Najprawdopodobniej od mojej koncentracji i stanu psychicznego. Czasem czytać uwielbiam, czasem trudno mi się do czytania przemóc. Jestem z pewnością idealnym odzwierciedleniem stwierdzenia, że „dziś się więcej pisze niż czyta”, bo zdecydowanie więcej piszę niż czytam. Może wynika to z tego, że piszę kompulsywnie, a czytam, próbując kompulsję pisania opanować (z różnym skutkiem).
Puenta będzie może nawet nie na temat, ale ważna – uczmy dzieci od najmłodszych lat samodzielnego myślenia, czytajmy im jak najwięcej w pierwszych latach ich życia, a potem pytajmy o ich interpretacje przeczytanych przez nie książek, no i – najważniejsze! – tępmy nauczycieli tępiących samodzielne myślenie naszych dzieci. Zadbajmy też o to, żeby miały jak najlepszych nauczycieli z przedmiotów ścisłych. Reszta przyjdzie sama.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swoją wersję piosenki dość luźno związanej z tematem wpisu.

„Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” Edith Eger

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Magdalena Hermanowska
wydawnictwo: Rebis
rok wydania: 2021
oryginalny tytuł: The Gift: 12 Lessons to Save Your Life

To, że maluję paznokcie pod kolor książek, które czytam, to już pewna świecka – dziwna, ale – tradycja. Natomiast kupienie sobie książki, która pasuje do mojego zastanego manicure’u, to już zupełnie nowy level tego szaleństwa.
Tak właśnie zaczęła się moja przygoda z recenzowaną dziś pozycją – weszłam do księgarni, a „Dar” szepnął do mnie z półki:

Hej, Maleńka – fajne hybrydy! Dobrze byśmy razem wyglądali na zdjęciach!

No i się zaczęło… Kolor okładki, ale też jej projekt oraz cała szata graficzna kompletnie mnie urzekły. Do obietnicy „odmiany swojego życia” podeszłam co prawda dosyć sceptycznie, ale kiedy przeczytałam, że autorka jest „uznaną terapeutką, która przeżyła Holokaust”, poczułam respekt, który ostatecznie doprowadził mnie z ową książką do kasy. Nie mogłam jeszcze wtedy wiedzieć ani jak wielką odegra w moim życiu rolę, ani że ostatnie dni jej czytania przypadną na początek wojny, którą zbrodniarz Vladimir P. wytoczył człowieczeństwu i całej cywilizacji europejskiej.
Dr Edith Eva Eger jest urodzoną w Koszycach Żydówką węgierskiego pochodzenia. Ma dziewięćdziesiąt cztery lata i niesie na swoich barkach wstrząsające doświadczenie Auschwitz. W jej pisaniu nie czuć jednak zgorzknienia, żalu czy nienawiści do oprawców i losu (które nota bene byłyby w pełni zrozumiałe). „Dar” od pierwszych zdań wciąga, po chwili paraliżuje (już na drugiej stronie czytamy, że trafiła do obozu mając szesnaście lat i pierwszego wieczoru, zaraz po zagazowaniu jej rodziców, Josef Mengele kazał jej dla siebie zatańczyć), by uświadomić czytelnikowi, że chciałby zdobyć klucz do tak niezwykłego i mądrego postrzegania świata, jaki prezentuje autorka. Że prawdopodobnie właśnie dzięki niemu ocalała, nie stając się w tamtym tragicznym momencie martwą za życia. Projekt okładki daje nam nadzieję, która nie okazuje się złudna. Ta książka jest kluczem.
Nie rozmawiałam nigdy z osobami, które przeżyły Auschwitz o towarzyszących im w tym straszliwych okolicznościach uczuciach, emocjach. Rozpieszczających, kochanych dziadków znam tylko z opowiadań, nie poznałam też żadnej swojej babci. (Jednej chyba na szczęście, drugiej chyba niestety.) Tych seniorów, których mogłam o to zapytać, się bałam. Tych, których się nie bałam, spytać z kolei nie umiałam. Wydawało mi się, że to niewłaściwe, niestosowne (choć znam przecież siebie i wiem, że o wszystko potrafię zapytać i we właściwy, i w stosowny sposób). Nie oznacza to, że nigdy z żadną starszą osobą nie rozmawiałam o wojnie, bardziej jednak niż daty i fakty, które znałam ze szkoły, interesowało mnie, jak to jest przeżyć piekło. Jak się po tym podnieść, jak w miarę normalnie (choć to nie jest odpowiednie słowo) funkcjonować. Jak, mając przed oczami wciąż te przerażające obrazy, nie stracić wiary w człowieczeństwo, w samego siebie, w miłość. Znałam ludzi zgorzkniałych i niezwykle trudnych, w jakimś sensie nawet toksycznych, których destrukcyjne zachowania (wpływające na wszystkich bliskich dookoła) tłumaczone były tymi doświadczeniami. Gdzieś w środku było we mnie jednak przeświadczenie, że traumy „usprawiedliwiają” bardzo wiele, ale nie „usprawiedliwiają” wszystkiego. Że odpowiedzialność za nasze reakcje na to, co się nam przydarza, spoczywa mimo wszystko na nas. Szybko jednak wpędzałam się w poczucie winy, bo przecież co ja tam o obozie wiem – urodziłam się w czasach pokoju, miałam dobry, ciepły dom, wspaniałego tatę, dostęp do edukacji; byłam zaopiekowana, zdrowa, więc w tym znaczeniu również uprzywilejowana. Dlatego tak poruszyła mnie książka „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie”, w której dr Edith Eger nie tylko potwierdza to, co od dawna intuicyjnie czułam, ale wręcz jasno wskazuje, że nie ma innej drogi do równowagi emocjonalnej niż praca nad własną reakcją na to, co nas spotyka. I że w gruncie rzeczy nie ma aż tak wielkiego znaczenia, czy spotyka nas wojna, rozwód czy dzieciństwo przepełnione nałogiem rodziców. Żeby jednak taką pracę podjąć, trzeba wyjść z roli ofiary i takie postawienie sprawy napotyka na ogół na pierwszy opór. Bycie ofiarą niesie za sobą szereg korzyści. Najistotniejszą jest zwolnienie nas z odpowiedzialności za to, co się z nami dzieje. Tymczasem o ile na wszystko, co zewnętrzne mamy wpływ umiarkowany, a najczęściej żaden, o tyle na siebie i swoje reakcje mamy wpływ absolutny. Tylko my i wyłącznie my. Choć oduczenie się reakcji autodestrukcyjnych nie nastąpi na pstryknięcie palcami i tylko nielicznym (jeśli w ogóle komuś) uda się bez pomocy terapeuty. A tak się składa, że dr Eger jest uznaną i cenioną terapeutką.

fot. Marianna Patkowska

Warto w tym miejscu wspomnieć, jaką „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” ma budowę. Dwanaście lekcji to tak naprawdę dwanaście kluczy do więzień, w których się najczęściej zdaniem dr Eger zamykamy. Metafora (czy rzeczywiście metafora?) jest szczególnie wstrząsająca w kontekście tytułu, jaki autorka nadała wstępowi:

Wyzwól się z więzienia swojego umysłu.
W obozie zagłady nauczyłam się, jak żyć.

Wymienię je wszystkie. Nie są to tytuły rozdziałów, lecz ich podtytuły, które tak właśnie brzmią w książce (choć w spisie treści nie poprzedza ich słowo „więzienie”).

🗝  Więzienie bycia ofiarą
🗝  Więzienie unikania
🗝  Więzienie zaniedbywania własnych potrzeb
🗝  Więzienie tajemnic
🗝  Więzienie wstydu i poczucia winy
🗝  Więzienie nieprzeżytej żałoby
🗝  Więzienie skostniałego myślenia
🗝  Więzienie urazy
🗝  Więzienie paraliżującego lęku
🗝  Więzienie osądu
🗝  Więzienie beznadziei
🗝  Więzienie braku przebaczenia

Autorka nie pisze tylko o własnych doświadczeniach. Przytacza wiele przykładów ze swojego gabinetu, co pozwala nam zrozumieć istotę omawianych przez nią mechanizmów. Bardzo często wpadamy w pułapkę myślenia, że inni mają gorzej i pomniejszania przez to własnych emocji lub – o zgrozo! – próbujemy w ten sposób „pocieszać” najbliższych. Przesłaniem dr Eger wcale nie jest teza, że zadręczamy się głupotami niewspółmiernymi do jej osobistej wojennej tragedii. Przesłaniem dr Eger jest to, że zadręczamy się problemami, którymi – niezależnie od ich wagi – wcale nie musimy się zadręczać, gdyż mamy wybór („Wybór” to też zresztą tytuł debiutanckiej książki autorki).
Są wśród nas ludzie, którzy kurczowo chwycili się kiedyś dawnego, odchodzącego już na szczęście powoli w zapomnienie, świata pewnych wartości, inaczej mówiąc, patriarchalnego świata przemocy. Chwycili się i nie chcą puścić, bo to jedyne, co znają. Jedyne, w co wierzą. Spoglądają więc na nas z niedowierzaniem, nieraz ironicznym uśmieszkiem, czasem pogardą czy wyższością, kiedy próbujemy im wytłumaczyć filozofię pokochania siebie, doceniania siebie, zaczynania od siebie. Łatwo zbijają każdy nieudolnie czasem przez nas przedstawiany argument słowem „egoizm”. Egoizm i kropka. Jakie to łatwe, jakie niewymagające. I jakie niesprawiedliwe. Do tego moda na tę filozofię paradoksalnie nie zawsze jest naszym (tych, którzy chcą ją pokazywać i głosić światu) sprzymierzeńcem. O miłości własnej czytamy i słyszymy nie tylko od ludzi mądrych, ale też od głupich. W mediach społecznościowych aż roi się od podpisywanych wyświechtanymi frazesami (typu #selflove #pokochajsiebie #mymyselfandi) zdjęć wyginających swoje doskonałe, wysportowane i wyfotoszopowane ciała celebrytek w markowych ciuchach do jogi. Bez dogłębnego wytłumaczenia czym tak naprawdę miłość własna jest i jakie spustoszenie sieje jej brak, takie hasła robią więcej złego niż dobrego, bo nie o hedonizm w tym wszystkim chodzi. Kiedy więc tę właśnie filozofię (nota bene w wielu miejscach całkowicie pokrywającą się z tym, co o buddyzmie pisze Jay Shetty) przedstawia w poważny i rzetelny, a równocześnie pełen empatii i ciepła sposób piękna krucha dziewięćdziesięcioczteroletnia ekspertka w dziedzinie psychologii, możemy odzyskać spokój. To nam się nie przyśniło. Ta filozofia nie ma nic wspólnego z ciężkostrawną papką, którą karmią nas media, a my, mocno w nią wierząc, wcale nie jesteśmy miałcy.
Jak się pewnie nietrudno domyślić, „Dar” aż się roi od cudownych cytatów. Wybrałam jednak ten, który wywarł na mnie największe wrażenie.

Kiedy Lindsey i Jordan byli mali, Marianne [córka autorki] i Rob postanowili, że każde z nich będzie miało od czasu do czasu wieczór tylko dla siebie, z dala od rodziny. Gdy Marianne wychodziła, Rob opiekował się dziećmi i na odwrót. Pewnego razu przyjechał z Londynu sławny ekonomista i Rob chciał posłuchać jego wykładu. Ale ten wieczór należał do Marianne: już kupiła bilety do teatru i umówiła się z przyjaciółką, a Rob zobowiązał się, że zostanie z dziećmi w domu. Kiedy powiedział, że nie zdoła znaleźć opiekunki w tak krótkim czasie, Marianne mogła zadzwonić do przyjaciółki, przełożyć spotkanie i spróbować wymienić bilety na inny spektakl. Zawsze możemy przecież dokonać wyboru i dostosować się do okoliczności. Problem w tym, że wielu z nas nie może się powstrzymać i z przyzwyczajenia robi wszystko, żeby się dopasować lub coś naprawić. Bierzemy zbyt dużą odpowiedzialność za sprawy innych ludzi, ucząc ich, żeby polegali na nas, a nie na sobie, i przy okazji torujemy sobie drogę do gniewu i frustracji. Marianne pocałowała Roba w policzek i powiedziała:
– Ojej, skarbie, wygląda na to, że masz problem. Mam nadzieję, że zdołasz go rozwiązać.
Ostatecznie Rob zabrał dzieci ze sobą; spędziły ten wieczór pod schodami w audytorium, bawiąc się tam w piżamach.

– Edith Eger „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” ,  str. 82, 83

Myślę, że jeśli naszym pierwszym odruchem po lekturze tego cytatu jest bunt (u mnie był), należy czytać go tak długo, by w końcu zrozumieć, że w tej sytuacji tylko opisana postawa mojej imienniczki jest zdrowa i właściwa.

Znaleźliśmy się jako ludzkość w bardzo trudnym i dziwnym położeniu. W czasach pokoju (tak, wiem, że są miejsca, w których ciągle toczą się wojny, ale w skali globalnej nie są one tak powszechne i częste, jak kiedyś) niebezpieczny szaleniec napada na naszych oczach na Ukrainę. Uruchamiają się w nas niesamowite pokłady dobra. W nas ludziach. Piszę tu nie tylko o płynącej z całego świata pomocy materialnej, ale także o rosyjskich chłopcach, którzy dostają rozkazy strzelania do cywilów, choć nie chcą tego robić i próbują nie robić. Piszę o ukraińskim wojsku, które oddaje rosyjskich jeńców ich matkom. Te wzruszające, niesamowite gesty świadczą o tym, o czym pisałam na początku – to nie jest wojna między Rosją a Ukrainą. To wojna zbrodniarza Vladimira P. z człowieczeństwem, dobrem i cywilizacją europejską. Marząc, by – jak w każdej bajce – zwyciężyło dobro, zdajemy sobie sprawę z tego, że jedynym ratunkiem jest unicestwienie  zła. Warto jednak pamiętać, że między świadomością, że jedyną drogą do lepszego świata będzie usunięcie z tego zbrodniarza Vladimira P., a życzeniem mu w odwecie śmierci różnica jest zasadnicza. W nowym, lepszym świecie obojętność wobec jakiejkolwiek śmierci powinna być szczytem okrucieństwa, na jaki możemy sobie w takim przypadku pozwolić. Jeśli jednak zaczniemy pragnąć zemsty (oko za oko, ząb za ząb), nowy świat nawet już bez reliktu w postaci zbrodniarza Vladimira P., nadal będzie skażony starym myśleniem, które on sam reprezentował. I właśnie takie jest przesłanie książki dr Edith Eger „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie”: budujmy nowy, lepszy świat. Narzędzia mamy już w sobie.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę niesamowity, wstrząsający wywiad z autorką. Nie umiem go słuchać, nie tonąc we łzach. Ważne, mądre, a dziś szczególnie potrzebne słowa…

„Wyznania socjopatki. Życie w ukryciu” M.E. Thomas

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Małgorzata Kafel
wydawnictwo: Znak
rok wydania: 2021
oryginalny tytuł: Confessions of a Sociopath: A Life Spent Hiding in Plain Sight

Są książki, po które sami byśmy nie sięgnęli, ale trafiają jednak w nasze ręce np. w formie prezentu i mamy wtedy niepowtarzalną okazję  przekonać się, czy intuicyjna niechęć była słuszna. Dokładnie tak weszłam w posiadanie „Wyznań socjopatki”. Wybór takiego prezentu był prawdopodobnie podyktowany moją fascynacją zjawiskiem psychopatii, bo to właśnie lektury na jej temat zajmują najwięcej półek na moim książkowym regale. Oprócz tego wydawnictwo, które ją wydało, jest pewnym gwarantem jakości. I rzeczywiście – książka jest doskonale napisana i bardzo zgrabnie zredagowana. Wróćmy jednak do intuicji…
Przepiękna, intrygująca okładka na pewno przykułaby w księgarni moją uwagę. Może nawet na dłuższą chwilę. Jednak już na poziomie samego tytułu pojawia się dla mnie kilka zgrzytów.

  • Po pierwsze znienawidzone przeze mnie słowo „socjopata”. Współczesna psychologia odchodzi od nazywania tzw. łagodniejszej wersji psychopatii „socjopatią”. Psychologowie, których cenię, nie stosują tego terminu wcale, zakładając, że psychopatia jest rodzajem zaburzenia, które występuje w różnej skali nasilenia. I te najcięższe jej przypadki są co prawda najgłośniejsze (seryjni mordercy, nekrofile, kanibale), ale zdarzają się niezmiernie rzadko. Z kolei te lżejsze mogą, ale wcale nie muszą utrudniać życia zarówno samym zaburzonym, jak i ich najbliższym.

Ze względu na negatywne konotacje przedrostka „psycho-” w kulturze popularnej wolę siebie nazywać socjopatką. Może i cierpię na zaburzenie, ale nie jestem stuknięta.

– pisze autorka („Wyznania socjopatki. Życie w ukryciu” M.E. Thomas, str. 14)

Równocześnie też, nie bez manipulacji, powołuje się na książki, które akurat znam, wkładając w usta ich autorów termin „socjopatia”, choć ten w nich – w odróżnieniu do „psychopatii” – nie pada.

W tym miejscu chciałabym gorąco polecić odcinek podcastu Psychology in Seattle, w którym mój ukochany dr Kirk Honda wyjaśnia różnicę między tymi dwoma terminami: „Psychopathy vs Sociopathy”.

  • Po drugie tytuł jest rozczarowująco pretensjonalny (i to zarówno jego pierwszy „Wyznania socjopatki”, – jak i drugi – „Życie w ukryciu” – człon). Swoją topornością, przy tak dużej lekkości pióra autorki, przywodzi na myśl raczej efekt burzy mózgów tęgich głów z działu marketingu niż wysublimowany pisarski warsztat. Gdyby jednak ktoś próbował doszukać się w słowach „Wyznania socjopatki. Życie w ukryciu” choć cienia finezji czy niedopowiedzenia, na wszelki wypadek na okładce – w roli ciężkostrawnej wiśni na torcie – widnieje napis:

Jedyna KSIĄŻKA O SOCJOPATACH napisana
przez OSOBĘ ZE ZDIAGNOZOWANĄ SOCJOPATIĄ.

– na uwagę zasługuje wybór słów pisanych wersalikami

Co mnie w tym śmieszy? Właściwie wszystko, ale najbardziej chyba tabloidowe nastawienie na szukających sensacji tępych czytelników: popatrzcie sobie na prawdziwego socjopatę, którego wam pokażemy w klatce – nawet sam wam o sobie coś powie! A wszystko to ma się nijak do zawartości książki, bo choć można dyskutować, czy jest ona wartościowa czy nie – o czym za chwilę – jest z pewnością naprawdę świetnie napisana.

fot. Marianna Patkowska

O czym, dla kogo i po co powstała ta książka? To pytania, na które każdy autor powinien sobie odpowiedzieć, zanim zacznie pisać. Jako czytelnik mam wrażenie, że celem M.E. Thomas było przybliżenie zaburzenia, jakim jest psychopatia, bo dotyka ono – w swojej lekkiej formie – wcale niemałą część społeczeństwa i czy się nam to podoba, czy nie, skoro psychopatów i tak na swojej drodze raczej spotkamy, lepiej rozumieć, na czym ono polega. Jednym z podstawowych problemów ludzi jest przypisywanie innym określonych intencji (najczęściej zresztą złych), więc jeśli uświadomimy sobie, że część z nas ma bardziej elastyczne sumienie, inaczej niż my postrzega różnice między dobrem a złem, czy też nie jest naturalnie wyposażona w empatię, szybko pojmiemy, że szkoda tracić czas na analizowanie, czemu jakoś zostaliśmy przez nich potraktowani, a już – tym bardziej! – na szukanie winy w sobie. Ktoś postąpił w sposób nie mieszczący się nam w głowie, bo inaczej nie umie (nie posiada potrzebnych do tego narzędzi). Ale… tu pojawia się pewna pułapka.

Szacuje się, że psychopaci stanowią 1 – 2% społeczeństwa; autorka twierdzi, że liczba „socjopatów” dochodzi nawet do 4%. Załóżmy, że jest ich właśnie tyle. Po drugiej stronie są osoby nadwydajne mentalnie – jest nas 15%. Autorka nazywa wszystkich nie-psychopatów „empatami”. Jeśli większość społeczeństwa stanowią „empaci”, to my – osoby wysoko wrażliwe – jesteśmy empatami do sześcianu!

I teraz wracam do pułapki. Podczas, kiedy psychopaci, w największym skrócie, cierpią na brak empatii, osoby wysoko wrażliwe są wyposażone w jej nadmiar. Szybko więc i łatwo wczuwamy się w sytuację innych, rozumiemy (nawet, jeśli nie możemy sobie tego dokładnie wyobrazić, co czasem sobie wyrzucamy), jak druga osoba ma i… usprawiedliwiamy ją zarówno przed sobą, jak i przed światem. Zanim pójdziemy na terapię i nauczymy się prawidłowo zarządzać cudownymi zasobami, jakie dostaliśmy od losu, na ogół wielokrotnie padamy ofiarą cynicznych psychopatów, którzy lgną do nas, jak ćmy do światła, bo z nami jest milion razy łatwiej niż z resztą „empatów”. Nie znam ani jednej wysoko wrażliwej osoby – siebie nie wyłączając, – która nie niesie na swoich barkach ciężkich, przemocowych doświadczeń związanych z psychopatami. Może stąd też mój bunt do nazywania ich łagodniej „socjopatami” „ze względu na negatywne konotacje przedrostka psycho- w kulturze popularnej”. Właśnie ze względu na te negatywne konotacje z premedytacją używam i będę używać słowa „psychopaci”, żeby ich napiętnować i wskazać wysoko wrażliwym braciom i siostrom.
Moja być może niespójna z tym, co napisałam wyżej, fascynacja psychopatią wynika tak naprawdę z fascynacji ludzkim mózgiem, jego budową i możliwościami. Nic mnie więc w „Wyznaniach socjopatki” nie zaskoczyło. Po lekturze znakomitej książki „Odkryj w sobie psychopatę i osiągnij sukces” Kevina Duttona i Andy’ego McNaba jest dla mnie oczywiste, że nie chciałabym trafić na stół operacyjny do chirurga, który jakimś przedziwnym zbiegiem okoliczności nie miałby rysu psychopatycznego. Podobnie jak nie wybrałabym wysoko empatycznego prawnika, gdyż ten ma być przede wszystkim skuteczny, a empatia to utrudnia.
Doskonały „Mózg psychopaty” cenionego psychiatry i neurobiologa Jamesa Fallona, który w trakcie badań dotyczących psychopatii odkrył przypadkiem, że również na nią cierpi, znakomicie pokazuje z jednej strony zagadnienie psychopatii w neurologicznym ujęciu, a z drugiej strony drogę, jaką przebywa ktoś, u kogo psychopatię zdiagnozowano. Z „Wyznaniami socjopatki” mam ten problem, że nie są dla mnie do końca wiarygodne. Autorka pisze pod pseudonimem, zmienia pewne wydarzenia tak, by nikt w książce nie rozpoznał ani samego siebie, ani jej prawdziwej tożsamości, przez co, czytając, czuję, że brak mi punktu odniesienia. Nie ufam psychopatom, bo integralną częścią ich zaburzenia jest skłonność do kłamania. Jestem już dziś w punkcie, w którym nie obchodzą mnie ani ich intencje, ani neurologiczne ograniczenia. Fakt jest faktem – kłamią. A mnie dziś szacunek do siebie samej nie pozwala tolerować kłamstwa w najbliższym otoczeniu.
Reasumując, M.E. Thomas może jest kobietą, może nie jest. Może jest prawniczką, może nie jest. Może jest psychopatką, może nie jest, choć – jeśli nie jest – z pewnością ma ogromną wiedzę o tym zaburzeniu. Jednak czy wnikliwa i trafna analiza psychopatycznego mózgu w doskonałej pierwszoosobowej narracji to wystarczający materiał na książkę? Warto ocenić samemu.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę swoją ulubioną piosenkę swojego ulubionego psychopaty.

fot. Marianna Patkowska

„Moje życie z Madonną” Christopher Ciccone

fot. Zofia Mossakowska

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Maria Frączak
wy
dawnictwo: Hachette Polska
rok wydania: 2009

oryginalny tytuł: Life with my sister Madonna

Nie jestem może wielką fanką Madonny, nie jestem jednak ignorantką, jeśli chodzi o jej dokonania. Posiadam trzy płyty tej artystki i bardzo je lubię, resztę z grubsza znam, a album  „Ray of Light” uważam za jeden z ciekawszych w historii muzyki rozrywkowej (podobnie jak co najmniej trzy jej ostatnie płyty za absolutne nieporozumienia). „Moje życie z Madonną”  wpadło w moje ręce zupełnie przypadkiem na kiermaszu taniej książki w Katowicach. Przekonała mnie do niej przede wszystkim cena (niższa o złotówkę od ceny znakomitego żurku śląskiego w pobliskim barze), ale też rekomendacja Hirka Wrony na tylnej okładce, zapewniającego, że Christopher Ciccone – autor, a prywatnie brat Madonny i jej długoletni pracownik – uraczy nas „wartkim językiem” i oczaruje swoją „wielką wrażliwością”. W rzeczy samej! Był to – oprócz żurku – jeden z moich najlepszych katowickich zakupów.
Wiem, że książka została przez wielu krytyków (i pewnie też wielu fanów Madonny) przyjęta jako wylewane przez Christophera Ciccone żale na kobietę, dzięki której osiągnął sukces i pieniądze, a z którą jest teraz skonfliktowany, i że na pierwszy plan wysuwa się tu jego niewdzięczność. Nie mogę się z tym jednak zgodzić. W moim odczuciu autor pisze przede wszystkim o swojej bardzo trudnej (miejscami nawet toksycznej) relacji z ukochaną siostrą. Siostrą, którą wielbi ponad życie, w którą jest wpatrzony jak w obraz, którą bezgranicznie podziwia (choć umiejąc obiektywnie ocenić jej wokalne i aktorskie zdolności), która równocześnie ma przecież jego krew i geny, więc może go zrozumieć, jak nikt inny, ale też która potrafi go zranić jak nikt inny. W pewnym sensie jest to dla mnie studium współuzależnienia – problemu, który choć na ogół dotyczy relacji dwojga ludzi, w której jedno jest uzależnione, tak naprawdę odnosi się do sytuacji, w której problem/choroba (czy w przypadku Madonny – osobowość) jednego inwazyjnie przekracza granice drugiego.
Jaki obraz Madonny wyłania się więc z książki jej brata? Bardzo niejednoznaczny (co jest chyba najlepszym dowodem na to, że zarzuty wobec autora są bezpodstawne). Obraz fascynującej, silnej, hipnotyzującej, uwodzicielskiej, piekielnie inteligentnej, zaradnej, wytrwałej, upartej, pewnej siebie, kontrolującej (z biegiem lat coraz bardziej obsesyjnie) kobiety, która miewa momenty całkowitego zwątpienia w siebie, z którymi radzi sobie w bardzo ryzykowny sposób, mianowicie pozując w niegasnącym świetle fleszy. Kobiety, która nie bardzo lubi i nie bardzo umie rozmawiać o uczuciach. Kobiety, która potrafi niewiarygodnie silnie oddziaływać na losy stykających się z nią osób (w tym swojego brata). Kobiety pochodzącej z katolickiego domu, która w wieku pięciu lat straciła matkę – jedno i drugie odcisnęło na niej ogromne piętno. Im jednak bardziej zagłębimy się w lekturze, tym mocniej do nas dojdzie, że na pewnym etapie jej kariery doszła do tej charakterystyki jeszcze jedna cecha – niewiarygodna bezwzględność połączona z kompletnym brakiem wrażliwości. Bezwzględność, która pojawiała się znikąd i potrafiła równie szybko ustąpić pięknym gestom (niektóre jej maile do brata były naprawdę wzruszające).
Błędem jednak jest czytanie tej książki jako prawdy objawionej. To nie jest literatura faktu. To wspomnienia Christophera Ciccone, prawdopodobnie najszczersze, na jakie mógł się zdobyć, ale jednak opisywane przez pryzmat jego własnego odbioru rzeczywistości. Warto też sobie uświadomić, że te same zdarzenia opisane i przez Madonnę, i którąkolwiek z osób, których dotyczyły (w „Moim życiu z Madonną” pojawia się mnóstwo znanych nazwisk), na pewno różniłyby się zarówno od wspomnień Christophera, jak i między sobą nawzajem. Każdy człowiek jest inny, ma odmienną wrażliwość, gdzie indziej rozkłada akcenty. Nie ma to nic wspólnego z prawdą czy kłamstwem, a innym filtrem, jakim w przypadku książki jest jej autor.
W trakcie lektury odtwarzałam każdą z tras koncertowych, o których czytałam. Z ogromną przyjemnością wróciłam do starszych i nowszych wywiadów z Madonną, których oglądanie zawsze sprawiało mi ogromną przyjemność, bo niewiele popowych gwiazdek może się poszczycić tak wielką inteligencją jak ona. Uwielbiam jej skupione na przeprowadzającym wywiad dziennikarzu spojrzenie (ma chyba jedne z najpiękniejszych oczu w show-biznesie), precyzyjne, składne odpowiedzi i nierzadko pytania zadawane w drugą stronę – jest cudownym wyzwaniem, któremu, mówiąc szczerze, mało kto sprostał. Zobaczyłam też przedziwny dokument „W łóżku z Madonną”, który bardzo polecam – warto połączyć jego oglądanie z lekturą książki Christophera, by nie dać się za bardzo zwieść ani jej, ani jego narracji. Obejrzałam również dwa filmy fabularne, w których zagrała (głupiutką, ale dosyć uroczą komedyjkę „Rozpaczliwie poszukując Susan” i absolutnie pod każdym względem fatalny „Układ prawie idealny” – „Evitę” już na szczęście miałam za sobą, choć niesmak pozostał do dzisiaj).
Madonna od zawsze wydawała mi się fenomenem – bardzo przeciętną piosenkarką o dosyć ładnym, ale cieniutkim głosiku, słabą aktorką (a może tylko filmy, w których grała takie były; nie wiem, bardzo podoba mi się sformułowanie jej brata, że „najlepiej wychodziło jej granie siebie samej”) i profesjonalną tancerką, której taniec jednak mnie osobiście nigdy nie zachwycił. Równocześnie brak talentu w przynajmniej dwóch wyżej wymienionych dziedzinach rekompensowała z nawiązką jej niebywała i niekwestionowana charyzma oraz doskonałe wyczucie rynku i konsumenckich potrzeb. Dlatego też pewnie bardziej interesuje mnie czytanie o jej osobowości i tym, jak ta osobowość kształtowała jej najbliższych, niż o przebiegu jej kariery.
„Moje życie z Madonną” rzeczywiście niesamowicie wciąga i jest fantastycznie napisane, a autor zdaje się – mimo emocjonalnego tonu – mieć jednak spory dystans do siebie i wydarzeń, które opisuje (urzeka mnie jego ironia i bardzo wysublimowane poczucie humoru). Wbrew zarzutom wobec książki, przebija przez nią ogromna miłość Christophera do siostry. Miłość w wielu momentach bardzo trudna, czasem ocierająca się nawet o nienawiść. Ciągłe zbliżanie się i oddalanie od siebie rodzeństwa staje się motywem przewodnim, podobnie jak wzajemne ranienie się i zażegnywanie sporów (niestety za każdym razem bez rozmowy).
Chwytem marketingowym jest nazwanie dzieła nieautoryzowaną biografią Madonny, tymczasem dla mnie jest to przede wszystkim autobiografia jeszcze ciekawszej (choć nie z powodu medialnej charyzmy) osoby – wrażliwego, uroczego i delikatnego Christophera Ciccone.

Ciężko mi też nie wspomnieć o tym, że jako czytelnik mam duży żal do firmy Roboto Translation za niesolidnie wykonaną pracę redaktorsko-korektorską. W książce roi się od błędów interpunkcyjnych, z czego najczęstszym są spacje przed przecinkami, ale też zdarzają się potknięcia ortograficzne (np. słowo „zahamowania” piszemy przez „h”). Shame on you!

P.S. Na deser łączę piosenkę, która będzie chyba najlepszym – choć być może nie dla wszystkich oczywistym – podsumowaniem tej książki.

fot. Marianna Patkowska