
Postanowiłam – ze sporym, niestety spóźnieniem – kontynuować rozpoczęty podczas poprzednich wakacji cykl „nNadmorsko”. Cykl, w którym opisywałam w pamiętnikowej formie spędzane nad Bałtykiem miesiące, ozdabiając wpisy sesjami zdjęciowymi wykonanymi właśnie tutaj przez mojego cierpliwego i kochającego Partnera. (Większą część maja już opisałam w teście „Psia mać!”.)
Dotarliśmy do Gdańska pod sam koniec kwietnia, a nasz wyjazd z Zakopanego jak zawsze przypominał przeprowadzkę. Przywiozłam ze sobą nie tylko kosmetyki i tony ubrań, ale też regał książek, notatniki, część przyborów kuchennych, a nawet przypraw. Najważniejsza ze wszystkiego okazała się jednak… kotwica; zupełnie nieprzydatna w Zakopanem. Dopiero w Gdańsku zapuszczam korzenie, do niego przynależę. To tu udaje mi się złapać odpowiednią perspektywę i to właśnie nasze polskie morze na ogół wyciąga mnie ze stagnacji, w którą wpadam w górach.
fot. Bożena SzujSpis treści:
Dlaczego odeszłam z Mary Kay?
Dlaczego nie polecam Centrum Terapii ALMA?
Dlaczego sprzedaję ciuchy?

Dlaczego odeszłam z Mary Kay?

Pierwsza zmiana dokonała się we mnie jeszcze w drodze do Gdańska. Dokładnie w Częstochowie. Nie była to żadna wymodlona łaska pańska; na klęczkach znajdował się jedynie pan mechanik, naprawiając uszkodzony zamek w tylnej klapie naszego Vito. Niespodziewanie skontaktowała się ze mną prowadząca mnie w Mary Kay dyrektor sprzedaży, przypominając mi, że o północy kończy mi się czas na zamówienie kosmetyków w tym półroczu. (Jeśli tego nie zrobię, w myśl umowy, jaką zawarłam z firmą, tracę prawo do rabatu i tym samym tytuł konsultantki uprawnionej do sprzedaży kosmetyków w katalogowych cenach). Wiedziałam, że mam czas do końca miesiąca, ale myślałam, że „końcem miesiąca” jest ostatni dzień kwietnia, a nie przedostatni, co zaskoczyło mój ADHD-owy mózg. Zatem podróż okazała się chwilą, w której musiałam podjąć ostateczną decyzję – zostaję, czy odchodzę. Z zamiarem odejścia nosiłam się już od dłuższego czasu. Mimo wmawianych nam haseł, że:
choć te kosmetyki są drogie, to jednak nie są drogie, gdyż są wydajne i dobre,
zaczęłam się trochę uważniej temu przyglądać i oczywiście szybko okazało się, że to klasyczna marketingowa ściema. Kosmetyki Mary Kay są rzeczywiście bardzo wydajne. Są też w moim odczuciu dobre. Co prawda zdania ekspertów są w tej kwestii mniej entuzjastyczne, ale sama – jako kosmetyczny laik – na podstawie używania (wyłącznie) ich przez pięć lat mogę uczciwie powiedzieć, że byłam z tego wyboru bardzo zadowolona. Co więcej, moja skóra je naprawdę lubiła i kiedy byłam nieumalowana, często słyszałam komplementy dotyczące „pięknej cery”. Co do astronomicznych cen, sprawa ma się już nieco inaczej. Przed dołączeniem do zespołu (a dołączyłam wyłącznie ze względu na spore rabaty dla siebie samej, bo sprzedawać – jak udowodniła mi próba otworzenia sklepu – nie umiem) o pielęgnacji skóry nie wiedziałam praktycznie nic. Jako córka pół góralki, żyłam bajkami o starych góralkach, co to twarz wodą z mydłem całe życie myły (ewentualnie smarowały ją też raz na jakiś czas kremem Nivea) i miały piękną cerę; nie to, co teraz. (Niedawno podziwiałam efekty rzeczonej pielęgnacji, oglądając przejmującą serię portretów „Silna jak halny” mojego utalentowanego kuzyna – znakomitego fotografa Bartłomieja Jureckiego.) Jako nastolatka, kupując żel do twarzy oraz (szczyt rozrzutności!) tonik, czułam, że powoli uwalniam się z pęt starych, dobrych góralskich obyczajów.
Równocześnie doceniam, że tęsknota góralskiego serca mojej rodzicielki za latami, co minęły zamknęła się w repetytywnym wyrażaniu dezaprobaty dla moich młodzieńczych drogeryjnych wyborów, a nie ewoluowała w bardziej radykalną stronę – taką, jak chociażby kultywowanie prania w rzecze (co, biorąc pod uwagę, że mieszkaliśmy w stolicy, mogłoby niepotrzebnie obciążyć bagaż moich dziecięcych traum).
Jako osoba dorosła, która wyfrunęła z warszawskiego gniazda szukać wolności i przestrzeni dla własnej niezależności w myśleniu… na Podhalu (niech ktoś jeszcze raz spróbuje zarzucić mi brak poczucia humoru!), codzienną pielęgnację twarzy rozumiałam jako przemywanie jej zimną wodą rano i mycie jej żelem, przemywanie tonikiem i smarowanie kremem wieczorem. Zdarzały się też eksperymenty z kremami pod oczy, ale nie wierzyłam, że przyniosą spektakularne efekty (w końcu cienie pod oczami mam od urodzenia). Z wiedzą o rodzaju własnej skóry zatrzymałam się w okolicach wczesnego liceum, nie wiedząc, że z latami zazwyczaj ulega on zmianie. Reasumując, najpierw pielęgnacją żadną, a potem pielęgnacją złą, przesuszyłam sobie skórę. Tania Ziaja w latach dwutysięcznych była tylko tania (dziś niektóre kosmetyki tej firmy mają nawet dobre składy, ale tego niestety moja uszkodzona ich starymi formułami bariera hydrolipidowa twarzy się nie doczekała). Dodatkowo pierwsza moja i jedyna wizyta u dermatologa (odnoszącego nota bene ogromne sukcesy na polu krzewienia kultury) po lekkim odmrożeniu twarzy na nartach uświadomiła mi, że kończący trudne, długie i wymagające studia specjalista przyjmujący za niemałe pieniądze i przypisujący maści za fortunę może osiągnąć efekty porównywalne z efektami doradztwa wielu przypadkowych drogeryjnych sprzedawców. Mianowicie żadne. No i w tym właśnie momencie pojawiła się – cała na różowo – dyrektor sprzedaży Mary Kay. Całkiem nieoczekiwanie weszła do mojego życia na szpilkach kobieta uśmiechnięta, energiczna, zadbana, a przede wszystkim posiadająca dużą wiedzę na temat skóry. Gdyby dyrektor szkoły, w której wtedy pracowałam, pewnego dnia nie wyraziła zgody na indywidualne 20-minutowe spotkania dla wszystkich swoich pięciu etatowych pracownic, nigdy bym w czymś takim nie wzięła udziału, uważając to za stratę czasu. Long story short, do zakupu kosmetyków zdołała przekonać kilka pań, ale do wstąpienia w szeregi Mary Kay (co oczywiście nastąpiło dopiero po jakiś czasie testowania produktów firmy) ostatecznie namówiła tylko mnie, chociaż to ja byłam najbardziej sceptycznie do całej tej sytuacji nastawiona.
Cóż mogę napisać po pięciu latach w Mary Kay?
- nauczyłam się nie tylko, jak powinna wyglądać codzienna pielęgnacja twarzy, ale też systematyczności w jej uskutecznianiu
- wszystkie efekty swoich wcześniejszych pielęgnacyjnych zaniedbań udało się na szczęście po niedługim czasie regularnego używania odpowiednich produktów odwrócić – zawdzięczam to przede wszystkim prowadzącej mnie dyrektor sprzedaży, która zgodnie z początkowymi deklaracjami, naprawdę była dla mnie zawsze dostępna i monitorowała cały proces; jeśli cokolwiek mnie zaniepokoiło, zawsze mogłam to z nią skonsultować. Jak prawdziwy dermatolog, a przynajmniej kosmetolog, zalecała w gorszych momentach odstawienie jednego produktu i używanie innego. Przynosiła mi darmowe próbki kosmetyków, starczające na bardzo długo. Nie kupiłam żadnego produktu, którego bym wcześniej nie wypróbowała za darmo, ale też nigdy do zakupu tego, co dostawałam w formie testerów, nie czułam się zobligowana. Pomogło mi więc to, czym Mary Kay się szczyci: połączenie dobrych produktów z dobrze wyszkoloną załogą konsultantek, które potrafią umiejętnie dobrać kosmetyki do potrzeb swoich klientek i być z nimi nie tylko w momencie zakupu, ale też stosowania. (W praktyce jednak to dobre wyszkolenie konsultantek to łut szczęścia i należy o tym pamiętać.)
- od kiedy udało mi się „odzyskać twarz” i znalazłam się niejako w punkcie wyjścia, mogłam wreszcie zacząć obserwować, jak kosmetyki Mary Kay działają. (Obserwować okiem laika, co podkreślam, bo nie wszystko, co wygląda zdrowo, rzeczywiście takie jest i brak mi odpowiednich kwalifikacji, by umieć to rozróżnić.) Żaden kosmetyk mnie nie zawiódł, choć oczywiście jedne uwielbiam, a inne są mi kompletnie obojętne.
Skąd więc decyzja o odejściu? Czy przeważyły względy finansowe? To oczywiście też. Można byłoby długo opowiadać o kosmicznie wywindowanych marżach, czy stale rosnących cenach katalogowych przy równoczesnym podwyższaniu minimalnej kwoty, od której nalicza się konsultantkom rabat (i za którą raz na pół roku trzeba coś kupić). Odpowiedzią na wszystko ma być wizja wielkiej sprzedażowej kariery, która stoi przed nami otworem (przede mną stała ewidentnie tym drugim) i odmieni nasze życie. Jednym słowem, typowy MLM. Zorientowanie się, że tak naprawdę nigdy nikomu nie chodziło o moje finansowe dobro, zajęło mi tylko pięć lat.
Pomijam całą drażniącą mnie od samego początku pretensjonalną otoczkę – czerwone żakiety, diamenty, różowe samochody, czy nazywanie konsultantek „przyjaciółkami od piękna”. Konsultantki nie są naszymi przyjaciółkami, tylko komiwojażerkami, których głównym celem jest sprzedaż swojego produktu. Wielką nieuczciwością jest twierdzenie, że wszystko co robią, robią z troski o piękno innych kobiet – owszem, na ogół bardzo wierzą w te produkty, same ich używają i polecają ze szczerego serca. Są w tym autentyczne i fajnie, natomiast koniec końców zawsze tak naprawdę chodzi o własny zarobek i dobro firmy, która jest gigantycznym koncernem. Pomijam oglądane z zażenowaniem filmiki z kongresów i zjazdów, będących w praktyce zlotami identycznie poubieranych i nienaturalnie podekscytowanych pracownic tej firmy. Zlotami przepełnionymi banalnymi mowami „motywacyjnymi” i wspólnym śpiewaniem pieśni wychwalających na przemian Pana Boga i Mary Kay, które kojarzyły się wielu osobom, nie bez przyczyny, z praktykami sekciarskimi. Przyjmowałam to zawsze jako istniejące zło koniecznie, od którego trzymałam się z daleka.
Aspektami, które oprócz finansowego spowodowały, że zaczęłam rozważać opuszczenie Mary Kay były:
- brak przejrzystości w kwestii składów (na kosmetykach podawane są niepełne składy, reszta jest tzw. tajemnicą firmy, na żadne konkretne pytanie nie uzyskałam nigdy wyczerpującej odpowiedzi)
- nadprodukcja plastików – np. wszystkie pojedyncze cienie, róże czy bronzery pakowane są w kilka razy większe od nich brzydkie plastikowe jednorazowe pudełka, które po otworzeniu nadają się tylko do wyrzucenia; kiedy poruszyłam ten problem z własnymi zwierzchnikami, zostałam zachęcona do samodzielnego uderzenia wyżej, więc klasyczna spychologia, co samo w sobie pokazuje, jak bardzo firmie nie zależy na zachowaniu ekologicznych standardów
- testowanie na zwierzętach
Ostatni punkt wcześniej nie stanowił dla mnie problemu. Długo byłam w tej kwestii całkowitą ignorantką, czego się dziś wstydzę. Wydawało mi się, że testowanie na zwierzętach gwarantuje bezpieczeństwo. Jednak kiedy niedługo po wstąpieniu w szeregi firmy zaczęłam drążyć ten temat, dowiedziałam się, że kosmetyki Mary Kay są cruelty free. Dopytując, jak w takim razie rozumieć naszą obecność na rynku chińskim (testowanie kosmetyków na zwierzętach było tam wtedy wymogiem), dowiedziałam się, że:
Jesteśmy na rynku chińskim po to, żeby móc realnie wpływać na to barbarzyńskie prawo i żeby je docelowo zmienić.
Czy byłam tak głupia, żeby w tę skleconą na bezczela bzdurę uwierzyć? Ależ oczywiście! Nawet mi ulżyło, że jesteśmy tacy dobrzy. Zamiast się na Chiny obrażać, działamy.
Faktem jest, że rzeczywiście dużo się w tej kwestii przez ostatnie lata zmieniło i obecność na rynku chińskim nie musi już – jak jeszcze było do niedawna – oznaczać wyłącznie ślepej chciwości kosmetycznych koncernów. Od jakiegoś czasu zagraniczne marki nietestujące swoich produktów na zwierzętach, wchodząc na rynek chiński, mogą być na nim z takich praktyk zwolnione, ale pod warunkiem, że ich asortyment nie obejmuje produktów „specjalnego zastosowania”, do których zaliczają się m.in. dezodoranty i filtry przeciwsłoneczne. Mary Kay ma w swojej ofercie kremy z filtrem. Miałam gdzieś z tyłu głowy przekonanie, że skoro nie stać mnie już na kosmetyki Mary Kay, to ze znacznie mniejszym budżetem, tym bardziej nie będzie mnie stać na inne kosmetyki, które będą bezsprzecznie dobre składowo, pakowane z jakąkolwiek refleksją o losach naszej planety i jeszcze do tego nietestowane na zwierzętach. Gdybym tylko wiedziała, jak bardzo się myliłam… Wystarczyło odrobinę poczytać, pooglądać, zaznajomić się z tematem, żeby znaleźć doskonałe tanie produkty (czasem wręcz za kilkanaście złotych) pozbawione mikroplastików i innych rakotwórczych substancji, spełniające do tego wszystkie pozostałe istotne dla mnie kryteria. Paradoksalnie dopiero odejście z Mary Kay sprawiło, że stałam się świadomą kosmetyczną konsumentką.
Nie żałuję jednak tamtego okresu. Wszystko, co polecałam (również na blogu, wspaniale się przy tym bawiąc i pisarsko spełniając), polecałam szczerze. Dziś rozumiem, że te kosmetyki są zdecydowanie za drogie, a ich produkcja kłóci się z moim obecnym systemem wartości. Odkrywanie tego było (i nadal jest) fantastycznym doświadczeniem wykraczającym znacznie poza błahość tematu kosmetyków.

Dlaczego nie polecam
Centrum Terapii ALMA?

We wpisie „ADHD – mam i ja!” wspominałam o znakomitym doktorze Jarosławie Jóźwiaku i jego Centrum Terapii ALMA, w którym robiłam testy na ADHD, dostałam diagnozę i trafiłam na najlepszą psychiatrę w życiu. Wydawałoby się, że w kraju, w którym psychiatria leży, a opieka medyczna przysługująca z racji ubezpieczenia jest słaba i źle zorganizowana, prywatna klinika zajmująca się ADHD u dzieci i dorosłych, która dba o standardy, starannie dobiera personel i kładzie duży nacisk na to, by ten był empatyczny, to jakaś ostoja normalności. Niestety płatna, niestety droga, ale oferująca wszystko na jak najwyższym poziomie. Dostałam ogromne (przede wszystkim finansowe, choć nie tylko) wsparcie od najbliższych, by ruszyć w drogę ku zrozumieniu swojego zaburzenia i ujarzmieniu go zarówno farmakologicznie, jak i przy pomocy psychoedukacji, której wagę tak zawsze podkreśla dr Jóźwiak. Opanowanie swojego zaburzenia psychoedukacją stoi, bo leki będziemy przyjmować tylko jakiś czas, ale to nasza codzienna praca nad własnymi ograniczeniami może przynieść najlepsze rezultaty. Jednak żeby tę pracę zacząć, musimy najpierw zrozumieć budowę naszego mózgu i sposób naszego działania. Pełna zapału zapisałam się na cykl dwunastu spotkań w ramach psychoedukacji, co poprzedzone było kolejną nietanią wizytą, mającą na celu najwłaściwsze dobranie do moich potrzeb osoby przeprowadzającej psychoedukację. Innymi słowy, choć cykl psychoedukacji kosztuje 2400 zł (płatne z góry, w momencie zapisu), obowiązkowe jest wcześniejsze spotkanie z psychologiem, kierującym nas do konkretnego edukatora (200 zł, również płatne z góry).
Jakież więc było moje zdumienie, kiedy pierwsze zajęcia organizacyjne okazały się niekończącym się monologiem pani Zen Coach, głównie na temat… jej samej. Przepaść między standardami ALMY (których przy każdej dotychczasowej wizycie u wszystkich specjalistów doświadczałam), a tym dziwactwem, które mi za ciężkie pieniądze wciśnięto, była porażająca. Ale co ja tam wiem… Zadział efekt autorytetu. Wierzyłam doktorowi Jóźwiakowi, wierzyłam też swojej znakomitej psychiatrze. Wierzyłam do tego stopnia, że sama zgasiłam czerwoną lampkę, która mi się zapaliła, kiedy usłyszałam, że „nic, co dzieje się na tych zajęciach nie może być przeze mnie przekazywane dalej”. Pierwsze cztery spotkania budziły moje zastrzeżenia, potem czujność została całkowicie uśpiona. Przestały na mnie robić wrażenie notoryczne spóźnienia prowadzącej (czas zajęć się zgadzał, bo kończyły się później, ale mój wewnętrzny Szwab wychodzi z założenia, że skoro płacę za cokolwiek w konkretnym przedziale czasowym, to mam dostać to dostać właśnie w nim, bo rezerwuję go sobie z wyprzedzeniem). Przestały na mnie robić wrażenie głupio-mądre wynurzenia w stylu Psychomamy Julii (tak, też się kiedyś na nią nabrałam, czego ślady znaleźć można na tym blogu). Odpuściłam sobie poprawianie pani Zen Coach, że borderline wcale nie jest „najgorszą chorobą psychiczną”, jak uporczywie powtarzała, podważając zasadność mojej przyjaźni z osobą cierpiącą na to właśnie zaburzenie, choć jej zawziętość niestety w tamtym momencie namieszała w mojej relacji. Patrzyłam przez palce na nazywanie członków mojej rodziny „narcystycznymi” tylko na podstawie moich opowieści (w tych nielicznych sytuacjach, kiedy dane mi było dojść do słowa), w dodatku opowieści nie o ich zachowaniach, ale o moich na nie reakcjach. Siedziała przede mną biedna osoba – myślałam – kompletnie nieogarniająca własnego ADHD. Żywa antyreklama psychoedukacji w ALMIE.
A jeśli to ma mnie w jakiś magiczny sposób ocucić? Przecież dr Jóźwiak wie, co robi…
– myślałam
Na ziemię sprowadziła mnie dopiero prowadząca mnie psychiatra, którą zaniepokoił mój gwałtowny spadek dopaminy. Byłyśmy w trakcie poszukiwań właściwej dawki leku, gorsze samopoczucie mogło wystąpić, ale coś się pani doktor nie zgadzało. Zapytała więc, co dokładnie się dzieje podczas psychoedukacji, która ma mnie (i poniekąd też jej dobieranie mi leków) wspierać, a ja się otworzyłam. I im bardziej się otwierałam, tym szerzej pani doktor otwierała oczy, przecierając je ze zdumienia. Elementów psychoterapii, które mogą się w psychoedukacji pojawić, było zdecydowanie zbyt dużo, natomiast kiedy jeszcze raz zajrzałam do biogramu pani Zen Coach, okazało się, że nie jest ani psychologiem, ani psychoterapeutą. Do teraz uważam, że wykorzystanie zajęć, których zakresu nikt nigdzie precyzyjnie nie określił, do przeprowadzania jakiejś pseudo-terapii przez osobę do tego w żaden sposób nieuprawnioną, to skandal i sytuacja, która po rozdmuchaniu, mogłaby ALMIE bardzo zaszkodzić. Poczułam się przez klinikę oszukana i naciągnięta. Nie byłam w stanie szybko i sprawnie odzyskać pieniędzy ani za niewłaściwie prowadzone spotkania, które się odbyły, ani za te, które się jeszcze nie odbyły, by móc zapisać się do kogoś, kogo moja psychiatra poleca. Milion telefonów, maili i pism później, po zaledwie miesiącu (!) „góra” łaskawie podjęła ze mną w końcu rozmowę. Napisałam, że:
uważam, że poważna firma, której zależałoby i na własnej renomie, i na dobru pacjentów, w ramach rekompensaty za przeprowadzenie na mnie terapii bez mojej świadomej zgody przez samozwańczą terapeutkę, zwróciłaby mi poniesione koszty i zaproponowała darmowy cykl psychoedukacji z prawdziwego zdarzenia, ale nie proszę o tak honorowe rozwiązanie. Proszę o psychoedukację, w ramach już uiszczonej opłaty u kogoś, kto zrobi to tak, jak powinien.
Rozbawiło mnie zadane w odpowiedzi pytanie:
czy poczuję się usatysfakcjonowana, jeśli ALMA zaproponuje mi nowy cykl psychoedukacji u kogoś nowego?
– oczywiście bez żadnego zwrotu kosztów; honor honorem, ale kasa musi się zgadzać. Tak, poczułam się usatysfakcjonowana własnym pomysłem. Szkoda tylko, że zostałam na cały miesiąc pozbawiona nie tylko zajęć, ale też poczucia bezpieczeństwa płynącego z pewności, że nie jestem właśnie okradana (cała opłata znajdowała się na koncie ALMY, a odpowiedzi na moje liczne pisma długo nie mogłam się doprosić). Gwoździem do almowej trumny był sposób rozwiązania tej sytuacji przez panią psycholog, która na opinie na Google odpowiada z konta „Właściciel” i widnieje wraz z drem Jóźwiakiem na plakatach. „Rozumiała” moje wzburzenie, było jej nawet „przykro”, ale nigdy nie usłyszałam słowa, które w takim przypadku paść powinno. Nikt mnie za to nie przeprosił. Cóż, mi od braku przeprosin nie ubyło, natomiast ALMIE w moich oczach ubyło bardzo dużo.
Reasumując, choć ALMA ma doskonałych specjalistów (pani Zen Coach była spektakularnym, ale jednak wyjątkiem), na pewno nie polecę jej nikomu. Zachodnie techniki i podejście do pacjentów – do czasu, kiedy wszystko jest dobrze – robią wrażenie, ale niestety sposób rozwiązywania problemów, jeśli takowe się pojawią, jest ciągle na wskroś polski. Mogę śmiało polecać konkretnych specjalistów (pani psycholog, z którą mam teraz psychoedukację to kompletnie inna bajka), nie przyjmują przecież wyłącznie w ALMIE, ale sama klinika ma do odrobienia jeszcze sporo lekcji.

Dlaczego sprzedaję ciuchy?

W czerwcu pochłonęło mnie też sprzedawanie ubrań na portalach internetowych, wciągające równie mocno, co kupowanie. Wpadło mi więc trochę grosza, za który mogłam sobie kupić dobre jakościowo i cruelty free kosmetyki do pielęgnacji w cenach więcej niż przystępnych. Było to interesujące przeżycie, bo szybko okazało się, jak dużo zalega mi w szafie ubrań, których najprawdopodobniej już nigdy nie założę, a jednak łączy nas jakaś nierozerwalna nić złudzeń, że jak schudnę, jak znowu uznam, że to fajny fason, jak znowu zamarzy mi się taki styl czy wrócę do przekonania, że to dobry dla mnie kolor, to one będą jak znalazł! Spojler alert – nie będą. Ciało się zmienia, gust ewoluuje, wspomnienia związane z pewnymi ubraniami też czasem lepiej wyrzucić na śmietnik historii, zamiast trzymać je w szafie jak tekstylny wyrzut sumienia. Opisywanie i wrzucanie na sprzedaż do sieci ciuchów w stanie bardzo dobrym, ale z różnych powodów przeze mnie już nienoszonych, było niesłychanie uwalniające. Nie sprzedałam jeszcze, rzecz jasna, wszystkich, ale mentalnie już się z nimi pożegnałam. Istotny był dla mnie ekologiczny aspekt całego procederu. Sama kupuję prawie wyłącznie ubrania z drugiego, a nieraz jeszcze kolejnego obiegu. Myślę, że w ogóle świat stałby się piękniejszym miejscem, gdyby ludzie ubrania wypożyczali, a kiedy im się znudzą – oddawali. Za dużo produkuje się śmieci, a kupowaniem w sklepach wspieramy ten proceder.
Pozbywając się rzeczy, zdałam sobie sprawę z tego, że moje ciuchy dzielą się na:
- tony fantastycznych, intrygujących i uwielbianych przeze mnie, w których na co dzień nie chodzę
- garstkę tych, które noszę w kółko od prania do prania
W ostatnim przypadku nie mam na myśli typowych ciuchów na po domu, ale te, w których z niego wychodzę. Do ludzi. Za faktem, że są przeze mnie najczęściej noszone przemawiają nie tylko względy związane z wygodą, ale też pewien rodzaj asekuracji. Między ludźmi w przypadkowej sytuacji, albo w pracy, próbuję być neutralna, nierzucająca się w oczy. Ciuchy spektakularne zostawiam sobie na sesje fotograficzne i nocne wyjścia (koncerty, niektóre spotkania towarzyskie). Na co dzień rządzi wygoda, ale też przekonanie, że własną atrakcyjność muszę sobie dopiero stworzyć makijażem, stylizacją, dodatkami, a bez nich mogę od niej uciec. A przecież tak naprawdę atrakcyjność tkwi kompletnie gdzie indziej – najczęściej w energii, którą emanujemy, kiedy czujemy się sami ze sobą dobrze. Pracuję teraz z dziećmi. Nie zacznę nagle zakładać do pracy bluzek z dekoltami do pępka (jak to mam w zwyczaju, kiedy idę z Partnerem do Boto) czy nawet sukienek, kiedy sporo czasu spędzam z podopiecznymi na podłodze. Nie stanę się nagle niewolnicą codziennego makijażu, kiedy z nieba sączy się ukrop. Nie uzależnię swojego poczucia zadbania od tego, czy zrobiłam hybrydy, czy akurat nie. Chodzi bardziej o moją własną głowę i własne siebie postrzeganie. Zrozumienie, że ta moja niewidzialność to kolejne złudzenie. To nie podobało mi się w Mary Kay – powielane i wmawiane konsultantkom mity, że jako „wizytówka firmy” powinnyśmy być zawsze umalowane i wystrojone (najlepiej w żakiecikach i na szpilkach), tymczasem makijaż czy jakiekolwiek inne stylizowanie własnego wyglądu mają sprawiać przyjemność, frajdę. To ma być lekkie i fajne. Jeśli znajdziemy na to czas i chęć – zróbmy to, bez tłumaczenia się nikomu. Ale jeśli na to czasu i chęci nie znajdziemy – nie czujmy, że cokolwiek zaniedbałyśmy. Bądźmy w tym wolne. Bądźmy w tym wolni.
Umiem czasem znaleźć w sklepach z używaną odzieżą prawdziwe wyjściowe perełki, ale w czerwcu postanowiłam zrobić mały eksperyment. Polegał na tym, że wybrałam się do lumpeksu na łowy w dniu, w którym wszystko kosztowało w nim 6 zł i spróbowałam odnaleźć przyjemność (dopamina, której – jako ADHD-owiec – mam zbyt mało) w zakupach praktycznych. Określiłam sobie jasno, które warunki są nienegocjowalne (związane z najszerzej pojętą wygodą i praktycznością noszenia w pracy) i przestałam się rozpraszać ubraniami, które znowu nosiłabym rzadko. No dobrze, pewnym wyjątkiem była sukienka z ilustrującej wpis sesji zdjęciowej, ale pozostałe osiemnaście z dwudziestu czterech złotych wydałam na trzy ciekawe i niebanalne bluzeczki, które rzeczywiście często od tamtej pory zakładam na co dzień.
Oczywiście można większość tego wpisu uznać za bajdurzenie o niczym. Z jednej strony jakieś tam kosmetyki, z drugiej ciuchy, a pomiędzy jeszcze złudzenia, że prywatna służba zdrowia z pretensjami mogłaby działać w tym kraju na tyle dobrze, na ile się ceni. Jednak oczami nNi widzę to, jak na ogół, inaczej. Przez maj i czerwiec zdołałam wyjść całkiem daleko poza strefę własnego komfortu.
- Najpierw opuściłam wygodną różową bańkę Mary Kay, w której – nazwijmy sprawy po imieniu – nie musiałam myśleć samodzielnie. Kosmetyki, owszem, stały się dla mnie, mimo zniżki, zbyt drogie, ale w tej wysokiej cenie miałam też coś innego – wsparcie dyrektor sprzedaży, która mnie „zwerbowała”. Rzeczywiście pomagała mi w doborze produktów, ale przecież wyłącznie z Mary Kay. Nie musiałam studiować meandrów chemicznych zagadnień, nie musiałam metodą prób i błędów dobierać właściwych do swoich potrzeb artykułów, mając do wyboru całą gamę firm i serii. Dostałam coś, co zadziałało i byłam przekonywana, że jest to najlepsze i najtańsze, zważywszy na oferowaną jakość. Nikt nie mógł mi poradzić inaczej, bo byłoby to sprzeczne z interesem firmy, a tym samym jego własnym. Wygodne, ale w jakimś sensie przerażające. Żeby znaleźć się w punkcie, w którym w tej chwili jestem, musiałam wyjść ze wspomnianej bańki, poszukać na własną rękę, podowiadywać się z różnych źródeł oraz zaryzykować. Można powiedzieć, że to tylko kosmetyki. (Choć w przypadku przyglądania się składom i temu, czy producent spełnia standardy cruelty free, myślę że temat przestaje być aż tak błahy, bo mówi o pewnej konsumenckiej świadomości, którą każdego dnia realnie zmieniamy świat.) Jednak dla mnie był to krok w kierunku odzyskiwania sprawczości. Jeden z wielu, jakie mnie jeszcze czekają.
- Potem, dzięki fatalnej komunikacji w ALMIE na linii dyrekcja – pacjent, zrozumiałam wreszcie, że idealizowanie nie ma sensu. Że trzeba widzieć plusy tam, gdzie one faktycznie są, ale też piętnować niedociągnięcia, które – choć irytujące – wcale plusów całkowicie przekreślać nie muszą.
- A na końcu, żegnając się z nienoszonymi już ubraniami, a więc też jakimiś związanymi z nimi historiami, zaczęłam się zastanawiać, czy ja w ogóle mam własny styl i jeśli tak, to jaki on jest. A może go nie mam, no i czy w takim wypadku coś tracę. Czy w ogóle muszę go mieć, no i czy na pewno tylko jeden. Ale najważniejsza refleksja, jaka do mnie przyszła, była następująca:
Czy odkładanie niektórych ubrań (a tak naprawdę całych związanych z nimi stylizacji) na specjalne okazje nie zdradza przypadkiem moich ogólnych skłonności do odkładania życia pełnią życia na „specjalne okazje”?
Na razie przestałam czekać na bliżej niesprecyzowane okoliczności i zrealizowałam w końcu swoje marzenie o założeniu własnej domeny dla tego bloga. Jest to zatem mój pierwszy wpis, od kiedy oficjalnym adresem bloga stał się:
Mam nadzieję, że brak niechcianych reklam ucieszy Czytelników równie mocno, jak mnie!

P.S. A na deser łączę piosenkę z recenzowanej tu przeze mnie niedawno płyty Beyoncé „Cowboy Carter”, która w całości stanowiła soundtrack mojego maja i czerwca, umilając mi długie spacery z naszą małą psióreczką – niewinnej aparycji morderczo niebezpieczną Żuli.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ![]()



Moda na ADHD









