Bananagate oczami dzieci

obrazek znaleziony w sieci

Nie dawało mi spokoju wplątane w bananową aferę dziecko, które jakoby przeżyło traumę, patrząc na pracę Natalii LL, co miało być bezpośrednią przyczyną listu jego matki do Ministerstwa Kultury, w konsekwencji którego pracę zdecydowano się z Muzeum usunąć (notabene decyzję jednak zmieniono – ktoś, jak zwykle dopiero po fakcie, postanowił wybrać się po rozum do głowy).
Postanowiłam skorzystać z okazji i zrobić dziś małą sondę w podstawówce, w której uczę. W kilku klasach (dzieci miały od 9 do 12 lat) zadałam najpierw dwa pytania:

1. Czy ktoś z klasy, będąc kiedykolwiek w jakimkolwiek muzeum, poczuł się dziwnie albo nieswojo z powodu jakiegokolwiek dzieła sztuki?
2. Jeśli tak, to czy uważa, że muzeum powinno się tego właśnie dzieła pozbyć z takiego powodu?

Po otrzymaniu odpowiedzi, pokazałam im zdjęcie czterech (najgrzeczniejszych) kadrów “Sztuki konsumpcyjnej” Natalii LL i zapytałam o wrażenia. Potem dosłownie w dwóch zdaniach opisałam tę pracę i kulisy rozpętanej wokół niej burzy. Byłam ciekawa ich końcowego komentarza. Wyniki tej sondy mogą zaskoczyć tylko kogoś, kto o świecie dzieci nie ma zielonego pojęcia (czyli na przykład mnie jeszcze w sierpniu ubiegłego roku).
Otóż te dzieci, które były kiedykolwiek w muzeum, prawie zawsze natknęły się na pracę, która z tych czy innych powodów była dla nich niewygodna (na ogół chodziło o nagość, mówiły nie tylko o sztuce współczesnej, ale również o tej dawnej). Choć opisując sytuację, na ogół deklarowały, że wolałyby, by jej w muzeum nie było, jednak po zastanowieniu się, na drugie pytanie zgodnie odpowiadały, że

czyjeś preferencje nie są powodem do usunięcia pracy z muzeum.

Najstarsi uczniowie, których mam zaszczyt być wychowawczynią, pokusili się o bardzo mądre i dojrzałe sformułowania; jeden z nich stwierdził, że

nawet sztuka, która się nie podoba, przedstawia jakieś piękno,

a drugi powiedział, że

nie chciałby, żeby usunięto pracę, która go przeraziła i sprawiła, że poczuł się źle, ponieważ był jej ciekaw i poszedł na nią popatrzeć po raz drugi i wtedy dopiero odkrył w niej coś intrygującego, czego by nie poznał, gdyby ją od razu zdjęto.


Po zobaczeniu kadrów ze “Sztuki konsumpcyjnej”, klasy na ogół dzieliły się na dwie części, raczej nierówne. Jedna część uważała, że „ten jest zboczony, komu się to kojarzy” i to wszędzie była mniejszość, natomiast drugiej części „się kojarzyło”, a że są w wieku, w którym brzydzi ich jeszcze nawet całowanie, to raczej odebrały te obrazki negatywnie. W dalszym ciągu były jednak zgodne co do tego, że pracy nie powinno się usuwać z muzeum. Ktoś wpadł na pomysł, żeby

zebrać takie prace do jednego pokoju z napisem 18+ i nie wpuszczać tam dzieci po prostu.

– po prostu…


Podsumowując sondę, powiedziałam im, że nie ma nic złego w tym, że możemy się czasem po zobaczeniu jakiegoś dzieła czuć nieswojo. Że może to być z powodu zbyt dużej nagości, czy ukazania intymności, której się wstydzimy, albo też naszych przekonań religijnych. Chciałam im pokazać, że te emocje też są w porządku i wcale nie świadczą o człowieku źle. Że sztuka jest po to, żeby pobudzać do myślenia, prowokować, ale czasem też odpychać. Wszystko to było dla nich zdumiewająco łatwe do przyswojenia…

Republika bananowa

fot. Marianna Patkowska

W Muzeum Narodowym w Warszawie usunięto dwie stare jak świat prace:  „Pojawienie się Lou Salome” Katarzyny Kozyry oraz „Sztuka konsumpcyjna” Natalii LL. Powodem były zgorszenie i trauma, jaką rzekomo wywołały w  odwiedzających muzeum… dzieciach. Internet zawrzał, ruszyła masowa produkcja okolicznościowych memów, nastał szał fotografowania się z bananami (jak widać na załączonym zdjęciu – sama jemu, oczywiście nie bez przyjemności, uległam), bo nagle zakazana praca Natalii LL jest niesłychanie nośna, urokliwa i przede wszystkim większości ludzi znana. (Nie mam na myśli jedynie środowisk artystycznych, dla przeciętnie obytego człowieka znajomość tej pracy wpisuje się w wiedzę ogólną.) Wśród salw śmiechu, facepalmów i ogólnego solidaryzowania się z bananem, mam wrażenie, że trochę gubimy to, co ważne, a we mnie odezwał się właśnie – na ogół raczej drzemiący, ale jednak dyplomowany – kulturoznawca, więc chciałabym pozwolić mu przemówić. Z różnych powodów nie chcę tu pisać o twórczości Katarzyny Kozyry, jednak skupmy się już na tym bananie i „Sztuce konsumpcyjnej”. Przede wszystkim praca pochodzi z 1975 roku i wydawać by się mogło, że osoby, które za młodu już raz się tą pracą zgorszyły, nie będą na nią przyprowadzać dziś swoich dzieci i wnuków, a potem pisać skarg do Ministerstwa Kultury, by pracę z Muzeum usunąć (to niestety nie opis filmu Barei, lecz otaczającej nas – znowu – rzeczywistości). Z drugiej strony ci, którzy pracy nie znali, a do Muzeum trafili, są – z tej nieznajomości wniosek – laikami na artystycznej niwie i oczywiście bardzo im się chwali, że zechcieli ją poznać, a nawet przyjść z dziećmi, jednak rozpoczęcie zgłębiania historii sztuki współczesnej od oburzenia i pisania donosów na nią jawi mi się jak szczyt tupetu, zważywszy na rozmiary tego, co mają jeszcze do nadrobienia.
W całym tym zamieszaniu dość łatwo spotkać w internetowych dyskusjach kpiny z tych, którym „się wszystko kojarzy, bo przecież jedzenie banana to tylko jedzenie banana”. I to też mnie dosyć niepokoi, bo od lat zarówno w pornografii jak i sztuce wszelkie przedmioty czy pokarmy mające kształt falliczny symbolizują penisa właśnie i nie można im odmówić erotycznych konotacji. Niezauważanie tego jest nie tyle niewinnością, lecz jakąś kodowo-kulturową ignorancją. No a pomysł, by odrzucić jakąkolwiek sztukę z góry tylko dlatego, że dotyka ludzkiej erotyki jest z jednej strony kuriozalny, a z drugiej zmusza do głębokiej refleksji nad naszą kondycją.
Praca Natalii LL ukazuje kobiety konsumujące nie tylko banany, ale też parówki, kiełbasę czy kisiel, które robią to w sposób bardzo dwuznaczny (żeby nie powiedzieć, że jednoznaczny). A każda sztuka ma to do siebie, że jest wielowymiarowa i pozostawia odbiorcy pole do interpretacji. Najrozsądniej zacząć oczywiście od samego tytułu pracy, potem warto (choć nie jest to kluczowe dla zrozumienia dzieła) zapoznać się z wizją samego autora (polecam gorąco wysłuchanie słów Natalii LL), a potem najlepiej przefiltrować sztukę, z którą się obcuje przez własną wrażliwość, estetykę, doświadczenia, potrzeby. Może się okazać, że dana praca będzie dla nas nie do przyjęcia z miliona różnych powodów. Może się okazać, że trafi do nas tylko dlatego, że znaleźliśmy ją (albo ona nas) po prostu w odpowiedniej czasoprzestrzeni. Rolą sztuki jest pobudzanie do myślenia, poruszanie, otwieranie, inspirowanie. W ten sposób patrząc, zawsze coś zyskujemy, ocierając się o sztukę, nawet tę, która nie jest nam bliska.
Jeśli jest coś silniejszego i większego od nas, jest tym przyroda i sztuka właśnie. Dlatego przestaje mnie śmieszyć niewiedza czy kolejna kompromitacja wysoko postawionych jednostek, bo z tym od kilku już lat, jako naród, stykamy się codziennie. Wierzę, że wymagająca i uznana sztuka jest pomostem między beznadzieją i umysłową pustką a świadomością i płynącą z niej mocą (również tego, czego się nie lubi). Co tyczy się także całych społeczeństw. Perspektywa powrotu cenzury w sztuce przeraża.

P.S. A na deser łączę piosenkę, którą uwielbiałam w dzieciństwie – puszczał mi ją często tata, jeszcze na płycie winylowej! 🍌🍌🍌

P.S. 2 Polecam swój następny wpis „Bananagate oczami dzieci”.

WiosenNymi oczami nNi

fot. Marianna Patkowska

Mimo że wiosna nie jest moją ulubioną porą roku, jednak pewien urok dostrzegałam zawsze w Świętach Wielkanocnych, które – choć cieszą się mniejszym społecznym uwielbieniem niż Boże Narodzenie – są z jednej strony najważniejszym świętem chrześcijańskim, a z drugiej, niektóre ich obrzędy mają bogatą tradycję sięgającą jeszcze czasów pogańskich, przez co wydają się jakoś nierozerwalnie związane z ludzką naturą i miejscem człowieka na Ziemi.

fot. Zofia Mossakowska

Niezależnie od światopoglądu czy przekonań religijnych, Wielkanoc jest czasem celebrowania życia i jego zwycięstwa nad śmiercią. Otaczająca nas przyroda również wydaje się świętować, więc kiedy myję zmęczone zimą i smogiem okna lub dekoruję wielkanocny stół, zadaję sobie co roku jedno i to samo pytanie: „Dlaczego w żadnym inNym czasie nie jest mi aż tak trudno udźwignąć (tego zwyciężającego) życia, jak właśnie podczas wiosny?”
Odszukanie w sobie jakichkolwiek jego oznak jest niebywale trudne i przywodzi mi na myśl pewną wizytę u internisty, do którego kiedyś przypadkiem trafiła moja mama. Lekarz ten miał na oko 154 lata i po osłuchaniu swojej pacjentki stwierdził, nie bez zdziwienia, że jej:

serce jeszcze bije

– diagnoza, którą usłyszała kiedyś moja mama

fot. Marianna Patkowska

Moje też bije. Jeszcze. Tymczasem na zewnątrz drzewa kwitną, ptaki śpiewają, trawniki się zielenią, a ja wyłabym, gdybym znalazła w sobie choć odrobinę siły i chęci. Narasta we mnie deprymujące wrażenie jeszcze większego niż zazwyczaj niedopasowania do otoczenia. Do tego chroniczne zmęczenie i chęć zapadnięcia w jakiś sen wiosenny.
Na wiosnę staję się fatalną partnerką, nieciekawą towarzyszką życiową i jeszcze gorszą rozmówczynią (i pewnie taką też pisarką…). Wyparowuje ze mnie cała esencja, chowając się pod zbyt już lekką kołdrą i czekając na lato. Bo kiedy to już wreszcie nadejdzie, sytuacja wydaje się już znacznie prostsza. Słońce rozleniwia, ale pobudza równocześnie zmysły. Lato jest nieskomplikowane, beztroskie, pełne wolności, lekkości i nieskrępowania. Potrzebne przed magiczną, intrygującą jesienią i potem bajeczną zimą.
Reasumując, nadal Wielkanoc uważam za zdecydowanie najjaśniejszy punkt wiosny, mimo że tej mogłoby w moim kalendarzu po prostu nie być wcale…

P.S. Na deser dołączam piękny cover niebywale pasującej do okoliczności piosenki Czesława Niemena w wykonaniu Staszka Sojki oraz garść zdjęć ze swoich tegorocznych Świąt. 🐣🐣🐣🐥🐥🐥🐇🐇🐇

 

fot. Zofia Mossakowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Zofia Mossakowska

Dobre rady. Zawsze w cenie?

fot. Anna Patkowska

Każdy z nas słyszał w życiu jakieś wspaniałe rady – a to jak chować własne dziecko, a to jak postępować w życiu uczuciowym. Ludzie radzą nam, jak się powinniśmy do naszego wieku i figury ubierać, ile powinniśmy ważyć, jak się strzyc, jak czesać, jak zachowywać, jacy być, w jaki sposób postępować. I nie ma w tym nic dziwnego czy niestosownego, kiedy raczą nas tymi złotymi radami na naszą prośbę. Problem pojawia się natomiast, kiedy o radę nie prosimy, a ta i tak jest nam dawana. Zawsze oczywiście tylko i wyłącznie „z troski”…

1. Rada, o którą nikt nas nie prosił

Wszystko oczywiście zależy od stopnia zażyłości między ludźmi, jednak nie ma we mnie przekonania, że udzielanie rad bez wyraźnej prośby zasygnalizowanej pytaniem:

Czy mógłbyś mi doradzić?

Nie wiem co robić; co ty byś zrobił?

Co mi radzisz?

– przykładowe pytania, które dobrze, by się pojawiły przed udzieleniem jakiejkolwiek rady

jest pomysłem fortunnym. Bywa jednak, że kiedy jesteśmy z kimś naprawdę blisko i los danej osoby rzeczywiście leży nam na sercu, nie możemy patrzeć na to, kiedy postępuje w naszym odczuciu niekorzystnie dla siebie samego i jako oddani przyjaciele czujemy się w obowiązku zareagowania. Myślę, że warto się najpierw zastanowić czy ten człowiek jest dla nas na tyle ważny, by umieć dać mu całkowitą wolność. Jeśli jednak nie potrafimy się na to zdobyć, dobrze najpierw doprecyzować:

Jeśli mogę ci doradzić, uważam że to i to.

Jeśli chcesz znać moją opinię, uważam że coś i coś.

– doprecyzowanie, o które warto się pokusić, kiedy zechcemy dać komuś radę, o którą nie prosił

2. Rada a ocena

Kiedy już ustaliliśmy, że rada powinna nastąpić raczej na żądanie samego zainteresowanego, nie zaś samoistnie, warto odróżnić ją od oceny. Kluczowe dla mądrze udzielanej rady będą sformułowania:

Gdybym był na twoim miejscu, pewnie postąpiłbym tak i tak.

W moim odczuciu lepiej byłoby jednak postąpić tak i tak.

Decyzja jest twoja, ale ja bym ci jednak doradzał/odradzał to i to.

– przykładowe sformułowania charakterystyczne dla mądrze udzielanych rad

Ocena będzie jednak zakładać istnienie tylko jednego, jedynie słusznego wyjścia z sytuacji, którego osoba potrzebująca (bardziej lub mniej…) rady jednak nie dostrzega, więc trzeba oświetlić jej drogę światłem swojej wiedzy:

Musisz schudnąć!

Powinnaś przytyć!

Nie możesz tak postępować, ponieważ stanie się to i to.

Nie wolno ci tak robić, bo skutki będą takie a takie.

– przykładowe oceny wydawane pod płaszczykiem rad

3. Kto ocenia, „dobrze radząc”?

Głęboko wierzę w to, że wszystko, co robimy w stosunku do innych, ma źródło i powód w nas samych. Za nieproszoną radą „z troski” stoi więc najczęściej spełnienie jakiejś naszej wewnętrznej potrzeby (zrobienia dobrego uczynku, kontroli drugiej wolnej jednostki, czy narzucenia komuś swojego światopoglądu). Te potrzeby nie zawsze są uświadomione. Właściwie im mniej znamy siebie samych, tym mniejszą mamy ich świadomość.
W swoim życiu bardzo rzadko pytałam kogokolwiek o radę, jednak zauważyłam, że jeśli mi się to już zdarzyło, szłam po nią tylko do osób, które nigdy nieproszone nie próbowały mi jej dawać. Moje zaufanie do nich wiązało się też z ogromnym poczuciem ich akceptacji, które było prawdopodobnie właśnie efektem dawania mi wolności, której potrzebowałam. One, doradzając mi na moją prośbę, zresztą nigdy nie oczekiwały, że ich sugestie wcielę w życie. Nie obrażały się, kiedy mówiłam:

Przepraszam, ale chyba jednak nie skorzystam.

Celem ich wysłuchania nie było dla mnie oddanie im kontroli nad swoim postępowaniem, lecz zobaczenie swojego problemu w trochę innym świetle i przefiltrowanie ich wielkiej mądrości przez swoje doświadczenia, a potem podjęcie ostatecznej decyzji. I one o tym wiedziały. Jedną z tych osób był mój tata.

4. Mamy prawo do nieprzyjmowania czegoś do wiadomości

Jak już pisałam w tekście „Magiczna moc odpuszczenia”, rzadko pamiętamy o tym, że nie mamy wcale obowiązku przyjmowania wszystkiego, co do nas dociera, do wiadomości. Każdy ma prawo mieć w jego odczuciu lepszy od naszego na nas samych pomysł. Trik polega jednak na tym, że nikt oprócz nas nie może przeżyć za nas naszego życia. Na nikim oprócz nas nie spoczywa też odpowiedzialność za to, w jaki sposób to nasze życie przeżyjemy. Im szybciej zdamy sobie z tego sprawę, tym bardziej selektywnie będziemy dobierać mędrców, których postanowimy pytać o radę.

P.S. Na deser mogę dołączyć tylko jedną piosenkę…

Potęga niebania się

fot. Marianna Patkowska

Choć – o czym wspominałam w poprzednim wpisie – długi czas cierpiałam na mniejsze lub większe stany lękowe (do których w dalszym ciągu mam pewną skłonność), równocześnie rzadko kiedy w sytuacjach, które niosą realne zagrożenie, odczuwam strach. Na prowadzenie wysuwa się u mnie silnie rozwinięte poczucie sprawiedliwości oraz pozostanie w zgodzie ze swoją prawdą, a inne rzeczy schodzą na dużo dalszy plan, którego nawet nie biorę pod uwagę. To, o czym piszę, to: bronienie słabszych, kiedy widzę, że są atakowani, reagowanie, kiedy łamane są zasady w moim odczuciu fundamentalne, manifestowanie niezgody na niesprawiedliwość czy nieprawość. Być może inaczej byłoby, gdyby w zagrożeniu znalazło się moje życie, co na szczęście nigdy nie miało miejsca, jednak zazwyczaj, jeśli na szali pojawia się wdanie się w poważniejszy konflikt, utrata dóbr materialnych lub pracy, nawet nie zastanawiam się, tylko mówię to, co myślę (a także, co bardzo często myślą też inni, tylko boją się to głośno powiedzieć). I przez „niezastanawianie się” mam na myśli nie tyle brak jakiejkolwiek refleksji i poddanie się emocjom, lecz wyzbycie się kalkulacji, czy odezwanie się mi się opłaci, czy też nie bardzoMożna to oczywiście nazwać głupotą, czy też brakiem umiejętności przewidywania konsekwencji swoich poczynań. Można natomiast dostrzec w tym nieco dalej idącą wartość w postaci uniezależnienia się od konwenansów, norm, które uważamy za głupie, oraz pomysłów innych ludzi na to, jak powinniśmy się zachować.
Jak już niejednokrotnie tu pisałam, uważam wolność za wartość nadrzędną. Wolność myślenia, wolność wypowiedzi, wolność życia po swojemu, w całkowitej zgodzie i harmonii z samym sobą, a relatywizowanie swoich działań i uzależnianie ich od czynników zewnętrznych jest rodzajem zniewolenia. Wierzę, że każdy człowiek jest osobnym Wszechświatem, na swój sposób doskonałym, jeśli tylko nie zacznie żyć wbrew sobie. Oczywiście buntuję się przeciw spłycaniu sensu sformułowania „wolność słowa” do: „mówienie czegokolwiek bez jakichkolwiek konsekwencji”. Na każdym z nas spoczywa obowiązek brania pełnej odpowiedzialności za każde wypowiadane słowo, a wolność zawsze kończy się tam, gdzie zaczyna się krzywda drugiego człowieka (nie jest nią oczywiście niezgoda, jest nią natomiast obrażanie i agresja). Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nie mam w zwyczaju używać wulgaryzmów czy obraźliwych sformułowań. Bardzo ważna jest dla mnie kultura rozmowy, nawet jeśli ta staje się niemiła (co przeważnie doprowadza do furii moich rozmówców, którzy często przekraczają wtedy granice dla mnie nieprzekraczalne).
Być może przez to, że mój tata nigdy niczego nie kalkulował, tylko po prostu robił swoje (jednym się narażając, innych w sobie całkowicie i bezgranicznie rozkochując), każda inna postawa – przy próbie jej zrozumienia – wydaje mi się jednak odmianą tchórzostwa, którym się brzydzę.
Istnieje teoria, która głosi, że niczego nigdy nie robimy bezinteresownie – że zawsze potrzebujemy jakiegoś rodzaju zapłaty. Może to być uśmiech żebraka, któremu damy jałmużnę, może to być nasze lepsze samopoczucie po wsparciu kogoś biedniejszego od nas, może to być „dziękuję”, które sprawi, że poczujemy się bardziej wartościowi; nie musi to być zapłata w sensie materialnym. Myślę, że jest bardzo mądra, choć może niektórych przerażać z wielu różnych powodów (wolimy myśleć o sobie jako ludziach bezinteresownych niż ludziach interesownych). Jednak jest pewna niesamowita i oczyszczająca siła w stanięciu w prawdzie o sobie. Przywołałam tę teorię, gdyż przecież – choć bardzo się odżegnuję od wspomnianego „kalkulowania” – ja też poprzez swoją postawę dokonuję pewnych wyborów: co prawda macham ręką na dobra materialne, ale wybieram stuprocentową spójność ze swoimi wartościami, więc też coś zyskuję, dla siebie bardzo ważnego, ale oczywiście nie każdy w tym zysk widzi. Nie każdy zresztą przecież musi.
Kiedy coś zaprząta moje myśli zbyt mocno (i nie jest to pisanie albo muzyka, tylko przyziemne sprawy typu sprzeczka z kimś, kto nie gra w moim życiu większej roli), zawsze zadaję sobie pytanie, jakie to ma znaczenie z perspektywy Wszechświata. Odpowiedź jest tylko jedna: nie ma absolutnie żadnego! Nie ma go ani nasza praca, ani szkoła, ani cała masa małych rzeczy, które urastają do rangi problemów jedynie w naszych głowach. Wierzę jednak, że to, co ma znaczenie, to wewnętrzna harmonia i niepodważanie swojej własnej natury, która jest unikalna, jedyna i przez to piękna i dobra. Tego nikt nie jest nam w stanie odebrać. Z tej perspektywy patrząc, ważne jest oczywiście także zdrowie, o które trzeba dbać. Cała reszta przypływa i odpływa. Zbyt kurczowe trzymanie się jej jest również zniewoleniem. Ale żeby to zrozumieć, trzeba się przestać bać.

To można leczyć

fot. Geo Dask

Przez całe swoje dzieciństwo i wczesną młodość mieszkałam z osobą cierpiącą na chorobę afektywną dwubiegunową, czyli jeden z rodzajów depresji. Dwa skrajne stany (pogrążenia w depresji – podczas której chory nie jest w stanie nic zrobić, a każda najmniejsza czynność to dla niego wysiłek ponad miarę – oraz manii, która powoduje u chorego ponadprzeciętną zwyżkę energii, objawiającą się m.in. niemal całkowitym brakiem snu) przeplatane też stanem bardziej zbliżonym do „normalnego” były przeze mnie od najmłodszych lat zupełnie oswojone. Widziałam jak wygląda opieka nad chorym, jak działają leki, jak wygląda pogorszenie stanu, a jak polepszenie. Na jednej z licznych półek z książkami mieliśmy niemal samą literaturę fachową z zakresu psychiatrii, opisującą szczegółowo zjawisko depresji. Zawsze byłam przekonana, że prawdopodobnie mało które dziecko posiada taką wiedzę o depresji jak ja i że niewiele zdrowych osób rozumie tę chorobę tak dobrze jak ja.
Mimo wszystko udanie się po fachową pomoc zajęło mi bardzo dużo miesięcy (o ile – jak myślę o tym teraz – nawet nie lat). Okazało się, że moje zrozumienie choroby obejmowało wszystkich, tylko nie mnie samą. Innym nie odmawiałam prawa do stanów depresyjnych, sama jednak, kiedy nie potrafiłam wykonać jakiejś czynności, uważałam że „to pewnie z lenistwa”.
Mój ostatni samotny wyjazd do Grecji dał mi bardzo dużo do myślenia. Wspominałam już w podsumowującym miniony rok wpisie, że podczas tej podróży zorientowałam się, że muszę poszukać fachowej pomocy. Prawdopodobnie ten problem nie pojawił się znikąd właśnie tam, jednak o ile w Polsce bywam chronicznie zmęczona, alienuję się od ludzi, stronię od aktywności fizycznych (równocześnie umiejąc oddać się nawet na kilkanaście godzin pisaniu), o tyle w Grecji jestem jakąś zdecydowanie lepszą i energiczniejszą wersją siebie. Kiedy siedziałam w Salonikach w (przyznaję, specyficznym…) Hotelu Kastoria, wpatrując się z przerażeniem w swoją walizkę, do której udało mi się zmieścić 10 kg całego dobytku (wcześniejsze autokarowe przyjazdy do Grecji rozbestwiły mnie, potrafiłam wziąć ze sobą i 20 kg!) i zamiast być z tego faktu dumną, czy pójść na piękny spacer, nie umiałam odgonić od siebie natrętnej myśli, że nie ogarniam swoich własnych rzeczy, że jest ich zbyt dużo i że to mnie przerasta, zrozumiałam, że coś w mojej głowie nie funkcjonuje do końca tak, jak powinno. Momentem przełomowym była natomiast sytuacja na Thassos, kiedy – choć do moich obowiązków należało tylko zebranie się na plażę i leniuchowanie na niej – wstanie z łóżka było dla mnie niemal nie do przejścia, co dodatkowo powodowało we mnie irracjonalne poczucie winy.
Choć Wszechświat zdawał się stawiać na mojej drodze ogromne jaskrawe transparenty, ja po powrocie do Polski właściwie nadal ignorowałam problem. Do czasu pewnej internetowej pogawędki ze znajomym. Po kilku moich zdaniach, podesłał mi test na depresję. Test ma co prawda charakter jedynie poglądowy, jednak jego wyniki dają bardzo jasny komunikat, czy trzeba, czy nie trzeba wybrać się do lekarza. Miałam ogromne szczęście, bo znajomy (choć paradoks tej sytuacji polega na tym, że znamy się bardzo słabo) – zawodowo z medycyną związany – momentalnie wyczuł, że cierpię na lęki i że mogą mieć one podłoże depresyjne. Bez specjalnego przekonania (bardziej chyba, żeby dał mi już spokój) zrobiłam test, a jego wyniki potwierdziły, że muszę się natychmiast skonsultować z lekarzem. Tak też zrobiłam…
W jeden z cieplejszych dni, z wielkim trudem, wyszłam z domu i odbyłam w tamtym momencie bardzo dla siebie męczącą podróż. Wszystko wymagało ode mnie znacznie większego wysiłku. W miejscu docelowym usiadłam w poczekalni pełnej ludzi i zastanawiałam się, co ja tu właściwie robię. Przecież nie jest ze mną właściwie wcale tak źle. Co prawda od pół roku nie jestem w stanie normalnie funkcjonować, co prawda przerażają mnie proste czynności, które – jeśli naprawdę nie mam noża na gardle – odkładam na kiedy indziej, co prawda gdyby to ode mnie zależało, mogłabym przesypiać całe dnie i noce, co prawda mało co mnie naprawdę cieszy, ale przecież przyszłam tu o własnych siłach. Przecież wygramoliłam się z dresu, umyłam włosy i wyszłam na zewnątrz. Co prawda nie bez trudności, co prawda wszystko zajęło mi znacznie więcej czasu niż powinno, co prawda, poruszając się zdecydowanie wolniej niż zazwyczaj, ale jednak wyszłam. I trafiłam do tej nieszczęsnej poczekalni sama. Tam zetknęłam się – co było moją największą obawą – z pacjentami, którzy mieli zdecydowanie gorzej niż ja, co znowu wzmagało we mnie irracjonalne poczucie winy.
Nagle zagaiła do mnie przemiła dziewczyna siedząca obok mnie. Już po kilku sekundach rozmowy wiedziałam, że warto było tam przyjechać choćby po to, by ją poznać. Z ogromnym ciepłem, mądrością i niebywałą świadomością, opowiadała mi o swojej schizofrenii… góralską gwarą! To było jak objawienie (również językowo). Sama określała siebie jako „prostą kobietę”, a jej imponująca wiedza na temat chorób psychicznych brała się z wieloletniego chorowania na schizofrenię (którą – jak się dopiero od niej dowiedziałam – leczy się, wprowadzając w stany depresyjne). To był fascynujący przypadek osoby, która wie ogromnie dużo, a równocześnie nie posiada fachowego słownictwa, więc mówi w sposób obrazowy i przystępny. Odpowiadanie na jej pytania, sprawiało mi trudność, wolałam jej słuchać. W pewnym momencie spojrzała mi w oczy i idealnie wręcz zdiagnozowała:

– Jest ci trudno mówić, bo masz gonitwę myśli, prawda? Ciężko ci je zebrać, poskładać.

Zamarłam. Nie mogła o tym wiedzieć. Myślałam, że idealnie to ukryłam. Kiedy odczytała z mojej twarzy zakłopotanie, od razu dodała:

– Nie przejmuj się, zdrowa osoba nie miałaby o tym pojęcia. Ja wiem, bo miałam tak wiele razy. Umiem to już odczytać.

Kiedy przyszła już moja kolej, zniknęłam w gabinecie na bitą godzinę. Lekarka przeprowadziła ze mną wnikliwy, ale równocześnie życzliwy wywiad, uważnie wszystko notując. Diagnoza: silne stany lękowe i depresja. Dostałam leki. Za kilka miesięcy minie rok, od kiedy zaczęłam ich przyjmowanie. Pierwsze dni, zgodnie zresztą z dołączoną do leków ulotką, były bardzo trudne. Czułam się, jakby ktoś przygniótł mnie stukilogramowym głazem, od czasu do czasu prowokując we mnie mdłości. Ale to w stosunkowo niedługim czasie (trzy, cztery dni) minęło. Minął też… lęk. Dopiero wtedy zrozumiałam, czym tak naprawdę są stany lękowe. Wcześniej musiałam je brać za coś naturalnego, co odczuwa każda żyjąca istota. Teraz zobaczyłam, jak bardzo inaczej można funkcjonować, kiedy znikną. Był to swego rodzaju przełom dla mnie.
Oswajanie się z depresją, danie sobie do niej prawa, zobaczenie jej taką, jaką jest bez nadawania jej zbyt dużego czy zbyt małego znaczenia, a przede wszystkim nieporównywanie się do innych ludzi, którzy również na nią cierpią (i ich stan jest nieporównywalnie cięższy albo dużo lżejszy od mojego), zajęło mi dużo czasu. Jeśli chodzi o zrozumienie i wsparcie, dostałam go najwięcej od osób, które były fizycznie daleko. Bardzo go potrzebowałam i bardzo jestem za nie wdzięczna. Brak zrozumienia jest czymś, na co każdy chory powinien być przygotowany (choć to niełatwe), jednak uwagi w stylu „to tylko wymówka dla twojego lenistwa” są bolesne i ciężko się z nimi pogodzić. Trzeba jednak wypracować w sobie obojętność dla podobnych słów i współczucie dla ludzi, którzy je głoszą – nie mają jeszcze po prostu wystarczająco rozwiniętej empatii.
Paradoksalnie depresja (a raczej jej zdiagnozowanie i rozpoczęcie leczenia) pojawiła się w takim momencie mojego życia, w którym najbardziej jej… potrzebowałam. Być może brzmi to dziwnie, ale ona nauczyła mnie tego, czego wcześniej nie umiałam. Przed jej pojawieniem się na pewno bardziej ulegałam presji, miałam się za osobę zdrową, więc wymagałam od siebie więcej i kiedy nie umiałam czemuś sprostać, miałam do siebie o to pretensje. Kiedy coś powodowało we mnie lęk czy niepokój, uparcie próbowałam przekonać siebie samą, że życie ze swojej natury pełne jest stresu i trzeba nauczyć się z nim żyć. Dziś przede wszystkim po lekach mam mniej lęków, ale wiem też, że jeśli coś powoduje we mnie niepokój, moim obowiązkiem jest dążenie do jego redukcji. Czyli mam dwa wyjścia: albo rozłożenie sytuacji na czynniki pierwsze i przekonanie się, że ten lęk jest tylko w mojej głowie, albo wyeliminowanie ze swojego życia tego, co ów lęk powoduje. Zaczynam rozumieć i rozgraniczać, co jest chorobą, a co jest mną. Ponieważ wiem, że nigdy swojego dobrego samopoczucia nie mogę być pewna, staram się (choć z natury nie jestem niestety systematyczna) robić tyle, ile mogę, wtedy kiedy mam więcej energii. Wiem, że moim największym obowiązkiem jest opieka nad sobą i wiem, że nikt nie zaopiekuje się mną lepiej, niż ja sama. To dodało mi wielkiej siły.
Zdaję sobie sprawę z tego, że jest mnóstwo rodzajów depresji. Dodatkowo u każdego człowieka ten sam rodzaj może też inaczej przebiegać. To, co zaobserwowałam u siebie, nazwałabym problemami w dostawie energii. Już od dłuższego czasu płakanie bez powodu czy fale smutku zdarzają mi się właściwie tylko sporadycznie, jednak dość często czuję się tak, jak gdyby ktoś wyjął ze mnie baterie lub odłączył mnie od prądu. Z drugiej strony potem nadchodzą dni, gdzie mam wyraźną zwyżkę zasilania. Sęk w tym, że nigdy nie mam pewności, kiedy będzie jak. Leki na pewno wiele we mnie już uregulowały. Być może nawet niedługo uda mi się je odstawić. Może nawet nie musieć już leczenia kontynuować. Co by się nie wydarzyło, wierzę, że wszystko w naszym życiu jest po coś.
Jedyne, czego nie warto, to zwlekać – jak ja – z odwiedzeniem lekarza. W „najgorszym” wypadku usłyszymy jedynie, że przyszliśmy bez powodu i nic nam nie dolega, więc nie ma się czego bać, a już na pewno wstydzić. Wstydem nie jest chorowanie, lecz zaniedbywanie siebie.

P.S. Na deser dołączam jedną z ważniejszych dla mnie piosenek bogini Lauryn Hill:

Żałoba po dobrych obyczajach P.S.

fot. Nika Zamięcka

Rzadko zdarza mi się wchodzić w polemiki, a jeszcze rzadziej tłumaczyć, co miałam na myśli w napisanym i w określony sposób skomponowanym tekście, jednak dziś postanowiłam zrobić wyjątek.
Po opublikowaniu wpisu „Żałoba po dobrych obyczajach” spotkałam się z głosem, że „pominęłam istotny argument środowisk artystycznych”. Chciałabym się do tego odnieść, by podobny problem, trapiący ewentualnie też innych Czytelników, nie przyćmił im umiejętności zrozumienia sensu całości.
Wspomniany brakujący argument to poczucie nierówności w traktowaniu instytucji kulturalnych podczas żałoby narodowej przez państwo. Muzykom „poważnym” wydaje się, że podczas tego szczególnego czasu odwoływane są głównie koncerty i spektakle, podczas kiedy inne instytucje kulturalno-rozrywkowe są czynne (co jest zresztą prawdą tylko częściowo, bo niektóre kina również są z tego powodu zamykane, podobnie jak niektóre koncerty się jednak w tym czasie odbywają, jednak nie słyszałam, by właściciele zamkniętych kin mieli za złe instytucjom, które koncertów nie odwoływały).
Po pierwsze nieumieszczanie wątku, który nie jest bezpośrednio związany z tym, o czym pisałam, trudno w moim odczuciu nazwać „pominięciem”. W poprzednim wpisie punkt ciężkości położyłam nie na rozgoryczenie muzyków, lecz na istotę żałoby narodowej i – wobec zrozumienia jej sensu – ogromny nietakt, jakim owo rozgoryczenie jest.
Po drugie, jeśli ktoś jest skłonny przyznać, że tak statystycznie jednak rzadko występujące zjawisko jak żałoba narodowa nie jest najwłaściwszym czasem na ubolewanie nad brakiem możliwości zarobku (akurat wtedy, bo wiele imprez kulturalnych jest po prostu przekładanych na inny termin), ale boli go, że ktoś – kto powinien też nie zarobić – jednak, mimo żałoby, zarobi, to problem wydaje mi się jeszcze poważniejszy niż wtedy, kiedy go opisywałam po raz pierwszy. Nieudolność naszych włodarzy i mało klarowne ustalenia dotyczące tego, czym kultura i rozrywka zawieszona na czas żałoby narodowej są, to jedno, a rytualny aspekt jedności podczas tego okresu (któremu poświęcony był mój poprzedni tekst), to drugie. (Jeszcze natomiast innym zagadnieniem jest to, że zarobek tych, którzy swoją pracę artystyczną akurat mogli podczas żałoby wykonać, w żaden sposób nie przekłada się na pomniejszenie zarobku tych, którzy wykonać jej nie mogli.) Bo odkrycie, że świat jest pełen nierówności, to odkrycie na miarę czwartoklasistów, których w tej chwili uczę.
Dostrzegam pewną ironię w tym, że to akurat ja powołuję się na Pismo Święte, ale nie sposób nie przypomnieć tu pięknej przypowieści o robotnikach w winnicy. Gospodarz wczesnym rankiem napotkał na swojej drodze bezczynnie stojących robotników i zaproponował im pracę u siebie w winnicy, obiecując każdemu denara jako wynagrodzenie. Ucieszeni, przyjęli jego ofertę. Potem wychodził jeszcze kilka razy w ciągu dnia, o różnych godzinach, napotykając nowych robotników i każdemu proponował tę samą pracę oraz wynagrodzenie. Kiedy przyszedł czas wypłaty, pierwsi robotnicy (więc pracujący najdłużej, bo od świtu) poczuli się pokrzywdzeni, że za cały dzień dostają denara tak samo, jak i ci, którym gospodarz zaproponował pracę późnym wieczorem. Usłyszeli na to taką odpowiedź:

„Przyjacielu, nie czynię ci krzywdy; czy nie o denara umówiłeś się ze mną? Weź, co twoje, i odejdź. Chcę też i temu ostatniemu dać tak samo jak tobie. Czy mi nie wolno uczynić ze swoim, co chcę? Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?”. Tak ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi.

– Mt 20, 1-18

Dla moich dziewięciolatków te słowa nie są proste, ale tłumaczę im je cierpliwie i tak często, że coraz bardziej się do ich zrozumienia zbliżają.
Czy zrozumieją je też zbuntowani artyści?

Long 4 Lashes – Oceanic

fot. Marianna Patkowska

Znów, na wszelki wypadek, złożę oświadczenie że nie jest to wpis sponsorowany. W razie wątpliwości, zachęcam do lektury tekstu „Jak nie osiągnąć sukcesu”.

Dziś opisuję trzy produkty z serii Long 4 Lashes polskiej firmy Oceanic: profesjonalny żel do usuwania skórek, ekstremalny utwardzacz do paznokci oraz serum przyspieszające wzrost rzęs.

1. Żel do usuwania skórek

fot. Marianna Patkowska

Malowanie paznokci to czynność, przy której tak wiele rzeczy może pójść nie tak, że za każdym razem wpędza mnie w całkiem spory stres. Najbardziej klasyczną pułapką jest ta, że ile czasu by nie czekać, aż lakier na paznokciach wyschnie, prawie zawsze okaże się, że czekaliśmy (równouprawnienie!) akurat o tę sekundę czy dwie za krótko. Idealnie to zresztą ilustruje poniższy rysunek:

autor: C. Cassandra

Gdyby jednak poświęcenie, jakim jest pozostanie w kilkunastominutowym bezruchu zwieńczone spektakularnym brakiem sukcesu w postaci odgnieceń w idealnej, w pocie czoła wypracowanej, strukturze warstwy lakieru na paznokciach było zbyt mało stresującym problemem, pozostaje jeszcze drugi: usuwanie skórek. Ten jest zresztą chronologicznie pierwszym, ale nie bądźmy drobiazgowi.
Przez wiele lat przed zrobieniem manicure’u moczyłam dłonie w ciepłej wodzie z kilkoma kroplami żelu do kąpieli oraz oliwy z oliwek, po czym odsuwałam skórki, następnie je odcinając. I oczywiście ten ostatni krok był najtrudniejszy, bo dziesięć palców to całkiem sporo. Co najmniej dwa czy trzy postanawiały się zbuntować przed perspektywą pięknego zadbanego wyglądu i zaczynały krwawić z odciętej skórki. A im bardziej się spieszyłam, tym mniej udawało się krwotok zatamować…
Dopiero jakiś czas odkryłam, że najnowsza (choć znając mój refleks, może mieć już i dekadę) tendencja jest taka, by skórki zmiękczać, odsuwać i… dać im już spokój, nie wycinać ich! Ponoć im bardziej będą zmiękczone, tym mniejszy będzie z nimi problem, m.in. przez ponowne ich odrastanie.
Co prawda kosmetyki firmy Mary Kay zmiękczyły nie tylko moje serce, ale też bardzo odczuwalnie całą skórę, jednak pomyślałam, że być może warto zająć się samymi skórkami jeszcze jakoś dodatkowo, bo jednak – mimo wszystko – lubię malować paznokcie, a są okazje, przy których nie bardzo chcę, by moje dłonie wyglądały jak ofiary rzezi.

fot. Marianna Patkowska

Po zmiękczaniu (kremami do rąk, kąpielami z oliwą z oliwek i codziennym stosowaniu żelu do usuwania skórek Long 4 Lashes) i nieodcinaniu, lecz odsuwaniu skórek już od dłuższego czasu mogę powiedzieć, że każdemu gorąco polecam zaprzestanie tego krwawego procederu.
Żel najlepiej używać raz dziennie wieczorem przed kąpielą, aplikując na wszystkie skórki i zostawiając na nich na maksymalnie 5 minut, a potem odsuwając skórki przeznaczonym do tego patyczkiem i zmywając wodą z mydłem. Po kąpieli pamiętajmy o nałożeniu kremu do rąk!

2. Utwardzacz do paznokci

fot. Marianna Patkowska

Kiedy już zmiękczymy sobie skórki do granic możliwości, pozostaną nam… paznokcie… do – dla odmiany – utwardzenia! (A potem się niektóre kobiety dziwią, że niektórzy mężczyźni się w tym gubią…)
Historia zapuszczania paznokci nie ma w moim życiu jakiejś specjalnie długiej tradycji, gdyż większość swoich młodych lat spędziłam, grając na fortepianie, co definitywnie zamykało ten temat. Kiedy jednak już mogłam sobie pozwolić na odrobinę szaleństwa i frywolności w tym zakresie, szybko zauważyłam, że o ile krótkie paznokcie nie domagają się ode mnie malowania, o tyle dłuższe, żeby się nie złamać, czy nie rozdwoić, muszą być choćby muśnięte lakierem, nawet bezbarwnym.
Stosunkowo niedawno odkryłam ekstremalny utwardzacz do paznokci z serii Long 4 Lashes (ciągle zachodzę w głowę, czemu akurat „ekstremalny”) i jestem na razie z efektów jego stosowania bardzo zadowolona. Jego główną funkcją jest wzmocnienie i rozjaśnienie płytki paznokcia, a także nadanie jej zdrowego wyglądu z odrobiną naturalnego połysku.

fot. Marianna Patkowska

Dodatkowym atutem jest natomiast delikatnie mleczny odcień jaki nadaje paznokciom zaraz po jego nałożeniu, można go więc stosować zamiast lakieru. Producent sugeruje, żeby położyć na paznokciach dwie warstwy (czekając na wyschnięcie niestety tak samo, jak w przypadku lakieru) i powtarzać tę czynność co dwa dni przez jakiś czas, póki nie zauważymy poprawy. Utwardzacza można też śmiało używać jako bazy pod lakier kolorowy, aplikując wtedy tylko jedną jego warstwę.

3. Serum przyspieszające wzrost rzęs

fot. Marianna Patkowska

Jak już kiedyś tu wspominałam, całkiem lubię swoje rzęsy i nie powiedziałabym, że są krótkie, jednak przez swój jasny kolor, prawie niezauważalne. Oprócz tego mam też dosyć negatywny stosunek do efektów przedłużania rzęs u kosmetyczki, przede wszystkim z powodu skazania się przez nie na jakiś czas na ten jeden, specyficzny wygląd, podczas kiedy mnie fascynuje zmienianie się, eksperymentowanie, no i lubię też swoją twarz bez żadnego makijażu (jak na zdjęciu powyżej). Jednak jakiś rok temu moje rzęsy odmówiły współpracy, być może trochę je zmęczyłam maskarami, może cały organizm się osłabił i reagował też w taki sposób. Wiedziałam, że powinnam się nimi zająć, jakoś je wzmocnić (tak jak zajmujemy się włosami, kiedy przestają lśnić, czy zaczynają bardziej wypadać). Pierwszy produkt z apteki, który wpadł mi w ręce, zupełnie nie spełnił moich oczekiwań. Był to rodzaj odżywki, nakładanej wieczorem bezpośrednio na rzęsy. Rano te się kleiły, a oprócz tego nic nie uległo zmianie.

fot. Marianna Patkowska

Wtedy postanowiłam zaryzykować i spróbować (zdecydowanie droższe od pierwszego specyfiku) serum Long 4 Lashes, o którym dość sporo czytałam w sieci. Moim celem nie było przedłużenie rzęs, lecz odzyskanie ich dawnego blasku i powstrzymanie wypadania. Sama aplikacja serum bardzo mi się spodobała, bo stosuje się je (również raz dziennie, przed snem) w taki sposób, w jaki nakładamy eyeliner, robiąc po prostu kreskę tuż nad linią rzęs (można też wzdłuż linii brwi, ale nie odczuwałam takiej potrzeby). Rzęsy najpierw rzeczywiście wypadały trochę bardziej, ale tylko przez chwilę, by potem był naprawdę na długo spokój. Już po trzech tygodniach dzyskały blask, stały się bardziej widoczne (choć nie ściemniały) i rzeczywiście jakby jeszcze dłuższe, co widać po wykonaniu makijażu.

fot. Marianna Patkowska

Po trzech miesiącach stosowania zmieniłam jego częstotliwość, używając kosmetyku raz do dwóch razy w tygodniu. Wielkim plusem serum Long 4 Lashes jest niesłychana wprost wydajność. Pierwszy starczył mi na ok. 10 – 11 miesięcy! Dopiero niedawno kupiłam drugie opakowanie. Rzęsy przede wszystkim, na czym zależało mi najbardziej, sprawiają wrażenie zdrowszych!
Z czystym sumieniem mogę polecić wszystkie opisywane dziś produkty !

Żałoba po dobrych obyczajach

fot. Nika Zamięcka

Kiedy podczas żałoby po tragicznie zmarłym prezydencie Gdańska, Pawle Adamowiczu, pewien przebrzmiały amant polskiego kina lat 90. pokusił się o sformułowanie myśli na temat negatywnych skutków żałoby dla portfela udręczonych artystów, odczułam niesmak, ale nie rozczarowanie. Kiedy jednak przy okazji ostatniej żałoby narodowej, po śmierci byłego premiera Jana Olszewskiego, usłyszałam podobnie brzmiące głosy z trochę poważniejszych ust, zaczęłam się zastanawiać, co się właściwie stało z naszym społeczeństwem w ostatnich latach.
Środowisko artystyczne jest mi bliskie, tym bardziej mi wstyd, że głosy te dochodzą właśnie stamtąd.

1. W czym rzecz?

Przede wszystkim warto przypomnieć czym żałoba narodowa jest. Cytując za Słownikiem Języka Polskiego PWN:

żałoba narodowa – oficjalna żałoba, ogłaszana przez władze państwowe z powodu śmierci wybitnej osobistości lub wielkiej katastrofy

– Słownik Języka Polskiego PWN

Trwa na ogół od jednego dnia do dwóch, trzech (wyjątkiem była siedmiodniowa żałoba narodowa po śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego w katastrofie pod Smoleńskiem). W trakcie jej trwania wszystkie stacje telewizyjne wplatają w swoje logo czarny kolor, odwoływane są też wszelkie wydarzenia o charakterze rozrywkowym, w tym także niektóre (!) koncerty muzyki poważnej. Można się z tym zgadzać, można nie zgadzać (ostatecznie rzeczywiście ciężko jest postawić znak równości między koncertem odbywającym się np. w kościele z muzyką żałobną a imprezą rozrywkową, która ma służyć zabawie), jednak po pierwsze nie wszystkie koncerty muzyki poważnej są odwoływane, a po drugie te, które są w tym czasie, najczęściej po prostu zmieniają termin na późniejszy.
W czym więc problem? W tym, że coraz donośniej mogliśmy usłyszeć głosy przedstawicieli środowisk artystycznych, że odwołanie koncertu to… zamach na ich zarobki, ponieważ taki koncert to często ⅓ ich miesięcznych dochodów, a przecież też mają do utrzymania rodziny. Tak, proszę Państwa, to niestety nie słaby żart. Bardzo rozbawił mnie natomiast komentarz jakiegoś internauty, sugerującego, żeby artyści zamiast zarabiać przez trzy dni w tygodniu, poszli do „normalnej” pracy i zarabiali, wykonując ją osiem godzin dziennie przez pięć dni w tygodniu. Oczywiście komentarz świadczył o kompletnym niezrozumieniu realiów prac artystycznych, ale trudno mu odmówić jakiejś logiki, zwłaszcza, że roszczenia strony artystycznej są kuriozalne.

2. Dlaczego druga strona nie ma racji?

Najczęściej słyszę, że „żałoby narodowe mamy ciągle i z byle powodu”, „nikogo nie można zmusić do przeżywania żałoby, a tę powinno się przeżywać po cichu, na swój własny sposób”, a także, że „mamy też swoje własne życie i plany i państwo nie może w nie ingerować”. Warto więc kilka rzeczy wyjaśnić…

1) „Żałoby narodowe mamy ciągle i z byle powodu”

Fakty są następujące: od pierwszej żałoby narodowej w Polsce, czyli od 1924 roku do dzisiaj, ogłoszono w sumie 28  żałób narodowych, czyli przez 95 lat mieliśmy w Polsce żałoby narodowe średnio raz na 3,5 roku. Biorąc pod uwagę opisywaną wyżej długość każdej z nich, to naprawdę nadal dosyć rzadka i wyjątkowa sytuacja.
Trudniej natomiast wytłumaczyć komuś, kto nie czuje nietaktu takiej wypowiedzi, że wszelkie katastrofy lądowe, lotnicze czy górnicze, w których ginie od kilkunastu do kilkudziesięciu Polaków, bądź śmierć rodaków, którzy znacząco wpłynęli na historię tego kraju (polityków, ale także papieża Polaka) to nie jest „byle powód”.

2) „Nikogo nie można zmusić do przeżywania żałoby, a tę powinno się przeżywać po cichu, na swój własny sposób”

Sensem żałoby narodowej nie jest, wbrew pozorom, zmuszenie kogokolwiek, by opłakiwał ofiarę lub ofiary. To (w moim odczuciu wzruszający i piękny) dosyć rytualny gest. Chodzi o zamanifestowanie pewnej jedności kraju i jego obywateli, nawet jeśli prywatnie nie czujemy związku z tragedią, z powodu której ogłoszona jest żałoba.

3) „Mamy też swoje własne życie i plany i państwo nie może w nie ingerować”

Choć socjalizowanie się nie jest zdecydowanie moją mocną stroną, kiedyś odgrywało z pewnością dużo większą rolę, niż dzisiaj. Tak zachłysnęliśmy się swoją wolnością i indywidualnością jako jednostki, że zupełnie zapomnieliśmy, że jesteśmy zwierzęciem stadnym, pewną grupą. Oczywiście, że nie jest zdrowo, by się w jakiejkolwiek społeczności zatracić, ale nie jest też zdrowo udawać, że powinien nas interesować jedynie czubek własnego nosa (czy portfela). Nie powinien. Premiera Olszewskiego nie znałam osobiście. Dożył bardzo pięknego i sędziwego wieku, zmarł w wyniku choroby. Mimo naturalnego smutku, który zawsze się pojawia, kiedy usłyszę o czyjejkolwiek śmierci, nie umiałam podejść do niej bardzo emocjonalnie, jednak konieczność ogłoszenia z tej okazji żałoby narodowej była dla mnie oczywistością. To nie ja, lecz mój kraj, którego jestem częścią, opłakiwał bardzo ważną dla siebie postać. Naprawdę na zarobek z koncertu możemy sobie zapracować kiedy indziej, albo nawet ten jeden raz akurat stracić taką możliwość! Zdarza się. Życie pełne jest nieprzewidywalnych sytuacji, czasami niekoniecznie układających się po naszej myśli. Niektórzy tracą pracę z dnia na dzień z powodu redukcji etatów, inni tracą zdrowie i możliwość wykonywania swojego zawodu. Przykłady na gorsze sytuacje można mnożyć, choć najbardziej żenująca jest konieczność tłumaczenia, że… jest coś gorszego, niż brak zarobku z powodu śmierci, po której ogłaszana jest żałoba narodowa…

„Przemytnik”

scenariusz: Nick Schenk
reżyseria: Clint Eastwood
gatunek: dramat, kryminał

produkcja: USA
rok powstania: 2018
oryginalny tytuł: The Mule
pełny opis filmu wraz z obsadą

„Przemytnik” oprócz tego, że jest dramatem i kryminałem, ma też sporo elementów komedii. To jeden z weselszych i bardziej ciepłych filmów Eastwooda. Główny bohater, Earl Stone, zbliża się do dziewięćdziesiątki. Przez całe życie poświęcał się swojej pracy, którą uwielbiał, zaniedbując rodzinę, a kiedy został bez grosza przy duszy, nadarzyła się nagle okazja zarobienia ogromnych i, wydawałoby się, łatwych pieniędzy. Ale… czy na pewno?
Clint Eastwood – zarówno jako  aktor, jak i reżyser – to marka sama w sobie, gwarancja świetnego, wysmakowanego, mądrego kina. W tym sensie trudno więc mówić o jakimś zaskoczeniu – „Przemytnik” jest doskonale napisanym, zrealizowanym i zagranym filmem, jednak… równocześnie zupełnie innym od tego, co do tej pory widzieliśmy. Reżyser, choć pozostaje wierny swojemu stylowi, po raz pierwszy nie przedstawia siebie w roli na wskroś męskiego mężczyzny w jakimś – mniej lub bardziej zaawansowanym – wieku (jak choćby w moim ulubionym „Gran Torino”, gdzie jest starszym, ale mężczyzną ze wszystkimi jego atrybutami). W „Przemytniku” widzimy staruszka, który ani nie zestarzał się jakoś imponująco „pięknie” (jak na hollywoodzkie standardy), ani nie jest w pełni sprawny, żwawy czy na czasie. Widzimy starość z całym jej smutkiem, nieporadnością i zagubieniem, ale równocześnie też mądrością, wypracowanym przez całe życie dystansem i pewną taką uroczą szczerością.
W mediach, które oszalały dziś na punkcie młodości, nie ma za bardzo miejsca na pokazywanie starości. Jeśli już ją widzimy, to ugrzecznioną, poczciwą, czystą, pachnącą, sprawną intelektualnie i ruchowo, uśmiechniętą, jakby wyjętą z bajki. Ewentualnie lekko zgryźliwą, stetryczałą, do pośmiania się.
Tymczasem Clint Eastwood zdobył się na niesłychanie odważny ruch – pokazał, jak wygląda ciąg dalszy postaci, którą grał tak naprawdę przez całe życie: milczącego introwertyka działającego na kobiety jak magnes, męski ideał, twardo stąpającego po ziemi, nieustraszonego, stojącego zawsze po stronie prawdy. A ten zatrważający współczesne media ciąg dalszy wygląda następująco: jest mniej atrakcyjny, mniej sprawny, mniej niezależny (choćby zabawny epizod z wysyłaniem SMS-ów), ale też ma wszystko jeszcze bardziej w nosie, bo do stracenia pozostało mu jeszcze mniej.
Choć zwiastun może sugerować (być może nawet o to chodziło samemu Eastwoodowi), że – jak przez lata powtarzała Brooke z „Mody na sukces”, wchodząc kolejno w romanse: z ojcem, bratem i synem swojego męża, a także mężem swojej córki:

rodzina jest najważniejsza!

– Brooke z „Mody na sukces”

i że lepiej pojąć to wcześniej, niż później, ja jednak myślę, że jeszcze ważniejszy jest inny wniosek, który można wyciągnąć z tego filmu. Mianowicie, że nikogo do niczego nie można zmuszać, bo każdy ma swoją własną lekcję, z której wnioski może wyciągnąć jedynie sam. Earl Stone jest cudownie konsekwentny w byciu wiernym sobie i swojemu instynktowi. Ten raz go sprowadza na złą drogę, raz na dobrą, ale – co najważniejsze – to zawsze jego droga! Nie wzruszają go ani apele, ani prośby, ani groźby. Nie boi się niczego, przez co wymyka się jakimkolwiek standardom i temu, co znane. Doskonale ukazują to sceny, w których dorośli, umięśnieni, wytatuowani groźni mężczyźni z bronią w ręku, w zetknięciu z jego postawą… kompletnie nie wiedzą, jak się zachować (pomijając już rozbrajające zderzenie tych dwóch światów). Za każdym zresztą razem. Są zupełnie zbici z pantałyku. Równocześnie jednak mają do niego właśnie za to niebywały szacunek. Wspomniana postawa jest mi zresztą bardzo bliska i próbuję ją jak najczęściejwcielać w życie – iść za swoją prawdą, być jej pewną i nie oglądać się na nic, nie kalkulować, co się bardziej opłaca. Siła zawsze tkwi właśnie w niej. Z tego też powodu nie szłabym w zbyt łatwe oceny dawnego życia głównego bohatera. Jego zachowanie było powodowane jakimś brakiem, którego nie umiał nazwać, więc nie umiał go też zapełnić. Do niektórych rzeczy dojrzewamy szybciej, do innych później. Czasami właściwy czas nadchodzi, kiedy jesteśmy w kwiecie wieku, czasami… kiedy nadejdzie starość. Uczenie się jest procesem. Mądrość nie spływa na nas nagle, tylko jest konsekwencją wielu składowych, które są różnie umiejscowione w czasie. Film, chociaż  Eastwood mógł mieć takie zakusy, nie jest też na szczęście laurką wystawioną starości. Jest raczej o wejściu w etap życia, który Hollywood od lat przemilcza.

P.S. Pikanterii tej wciągającej historii dodaje fakt, że jest oparta na faktach.

ZWIASTUN: