Najgorzej to się etykietować

fot. Marianna Patkowska

Nie tak dawno opublikowałam tekst „Czas na terapię!”, w którym zachęcałam wszystkich do podjęcia tejże. Podzieliłam się w nim swoim doświadczeniem powrotu nNa kozetkę z nową energią i wiedzą o sobie, a także kryteriami, którymi podczas poszukiwań terapeuty się kierowałam. Mój ogromny i – jak się okazało przedwczesny – entuzjazm ustał tuż w trakcie drugiej sesji i choć nadal twierdzę, że na ogół dopiero trzy sesje dają nam jakikolwiek obraz, to jednak są sytuacje, w których już wcześniej gdzieś w środku wiemy, że to nie to. Ten dosyć trudny czas mojego rozbicia, absolutnego braku zaufania do swojej decyzyjności aż w końcu oddawania kontroli nad własnym życiem innym ludziom, których – zagubiona – pytałam, co mam zrobić, dał mi dużo więcej niż kontynuacja terapii, która wg moich standardów i potrzeb była prowadzona niewłaściwie. Pomyślałam, że warto uzupełnić poprzedni tekst o takie doświadczenie, bo nieodpowiedni terapeuta to nie koniec świata, a przede wszystkim nie powód do rezygnowania z terapii w ogóle!

🗃 Wybór terapeuty

fot. Marianna Patkowska

Szukając poradni w sieci, tak bardzo chciałam wziąć pod uwagę wszystko, że pominęłam tak naprawdę najważniejsze, czyli jak istotna jest zarówno osobowość psychoterapeuty oraz to, czy między nami zaiskrzy, czy nie, jak i jego światopogląd i wizja terapii. Nie da się tego przewidzieć przed pierwszą wizytą, a często nie da się też w jej trakcie. Uświadomiłam sobie, że sporym problemem jest to, że wiele osób (niestety terapeutów nie wyłączając) ma błędną wizję tego, jaka jest tak naprawdę rola terapeuty.

Warto pamiętać, że terapeuta:

  • nie jest naszym przyjacielem (choć z biegiem czasu nawiązuje się między nami silna więź) i nie powinien nam udzielać rad
  • bazuje wyłącznie na naszej własnej wiedzy na nasz temat, która może być mylna, ale – mając to na uwadze – to ją powinien traktować jako punkt wyjścia (innymi słowy nie powinno go zajmować „jak jest”, lecz jak siebie postrzegamy i czy to nam służy czy wręcz przeciwnie)
  • nie powinien nas diagnozować przed upływem co najmniej pięciu sesji (tu mówię o poważniejszych zaburzeniach, bo warto też pamiętać, że nie każdy problem musi wiązać się z jakąkolwiek diagnozą)
  • ma często większą wiedzę psychologiczną od nas, ale nie jest specjalistą od pacjentów, tylko od mechanizmów którym podlegają
  • jest rodzajem lustra i przez odpowiednie zadawanie pytań naprowadza nas na odpowiedzi, które tak naprawdę już w nas są, ale do których często nie mamy dostępu
  • nie gra głównej roli podczas terapii – na pierwszym planie jest pacjent, a terapeuta go jedynie kieruje na właściwe tory i przywołuje do porządku, kiedy ten ucieka od tematu
  • powinien nam stworzyć warunki pełnego zaufania i bezpieczeństwa, bo tylko wtedy możliwe jest całkowite otworzenie się; terapia to tak naprawdę nauka siebie samego poprzez relację z terapeutą

Jeśli czujemy, że którykolwiek z tych punktów nie jest dla terapeuty oczywisty – szukajmy innego! Pamiętajmy, że terapia to forma okazania sobie miłości i troski. Każdy z nas zasługuje na najlepszą dla siebie!

fot. Marianna Patkowska

🗃 Słucham uważnie, ale pozwalam sobie
nie reagować

fot. Marianna Patkowska

Przez wiele lat żyłam w przeświadczeniu, że na wszystko muszę reagować. (Media społecznościowe są doskonałym przykładem na to, że w podobny sposób funkcjonuje bardzo dużo osób.) Od kiedy zrozumiałam, że nie muszę wypowiadać się na każdy temat, który wyłoni się znikąd na mojej drodze (a zrozumiałam bardzo późno), moje życie nabrało nowej jakości. Akurat może pisanie niemiłych komentarzy pod cudzymi postami nie było moją domeną, ale już wdawanie się w idiotyczne dyskusje z kimkolwiek – jak najbardziej! Dziś myślę, że zawsze trzeba patrzeć szerzej – nie każdy, kto zachowuje się, jak by był dla nas partnerem do rozmowy, faktycznie nim jest. To my określamy w jakich warunkach, na jakich zasadach i z zachowaniem jakich standardów chcemy rozmawiać, a jakie są dla nas nie do przyjęcia. Nie musimy się z braku reagowania na zaczepki tłumaczyć. W ogóle nic nie musimy. Sprawy mają się inaczej dopiero, kiedy konfrontacja jest nieunikniona. Na przykład wyjaśnianie wszelkich konfliktów z ludźmi, z którymi chcemy lub powinniśmy w imię wyższego dobra budować zdrowe relacje (co nie jest możliwe, kiedy chowamy w sobie urazę) czy chociażby właśnie rezygnacja z usług, które nie spełniają naszych oczekiwań – zniknięcie bez słowa jest tchórzostwem, a wytłumaczenie swojego stanowiska wynika z szacunku do drugiej osoby, a nie potrzeby tłumaczenia się. Warto jednak znaleźć w sobie dystans do wszystkiego i wszystkich rozumiejąc, że odpowiedzi, których poszukujemy, są w nas i znajdziemy je dopiero, kiedy się w siebie wsłuchamy.
Powtarzam ostatnio jak mantrę, że ludzie są naszymi lustrami, bo widzę to ostrzej niż kiedykolwiek. Na ogół najmocniej nas drażni i denerwuje w innych to, czego sami nie akceptujemy w sobie. Czy sama tego nie doświadczam? Doświadczam! I to jak! Im mocniej czegoś w kimś nie znoszę, tym bardziej jestem mu wdzięczna za uświadomienie mi tego, bo wiem już, że wcale nie chodzi o niego, tylko o mnie (co nie musi się automatycznie przekładać na brak antypatii do tego kogoś).
To działa też w drugą stronę. Ludzie, podejmując jakiekolwiek interakcje z nami, mówią tak naprawdę przede wszystkim o sobie. I to zazwyczaj dużo więcej niż by chcieli. To my decydujemy, ile z tego, co zewnętrzne przyjmiemy, co nam to daje, na ile możemy przekuć sytuację w coś dobrego. Czy mamy wpływ na swoje emocje? Nie. Mamy jednak wpływ na to, co z tymi emocjami zrobimy.

fot. Marianna Patkowska

🗃 Etykieta, tożsamość i WWO

fot. Marianna Patkowska

Moim początkiem końca terapii była pozornie błaha sytuacja. Postanowiłam podzielić się z terapeutą informacją, że identyfikuję się jako osoba nadwydajna mentalnie (prawopółkulowa, WWO). Uznałam, że choć każdy człowiek jest inny, więc i każdy nadwydajny mentalnie również jest inny, to jednak dla terapeuty, który ma ze mną pracować, jest to jakiś trop, który pozwoli mu nie wyważać w przyszłości otwartych drzwi, tym bardziej, że jest to ściśle powiązane z zagospodarowaniem czasu, za który płacę. W odpowiedzi uzyskałam deklarację, że „etykietowanie się jest najgorszym, co możemy sobie zrobić”, z czym się zgadzam. Zobaczyłam więc płaszczyznę porozumienia, mimo ewidentnego braku wiedzy terapeuty dotyczącej neurologicznej urody mojego mózgu. To skłoniło mnie zresztą do głębszej refleksji nad tym, czym różni się etykieta od tożsamości, czy przynajmniej jakiejś składowej tożsamości. Jeśli jesteś np. leworęczny, to to jest jakaś prawda o twoim organizmie, którą w moim odczuciu trudno nazwać etykietą, ale istotniejsze jest chyba co innego – jedyną osobą, która zna naszą tożsamość jesteśmy my sami i im większą mamy ze sobą łączność i świadomość siebie, tym łatwiej nam zweryfikować, czy określając samych siebie, używamy etykiet (często też niestety autodestrukcyjnie, by sabotować własne szczęście), czy nie. Nasza własna relacja z samym sobą jest tak intymna i skomplikowana, że terapeuta, dotykając jej podczas terapii, powinien wykazać się nieprawdopodobnym taktem i dystansem. Tymczasem mój terapeuta zaraz po udzieleniu mi reprymendy, że się etykietuję, mówiąc wprost o swoim WWO, pozwolił sobie na stwierdzenie, przez które udało mi się stracić do niego całe jeszcze niezbudowane zaufanie. Nazwał mnie „typową kobietą”. To jest złe na tylu poziomach, że chyba nie zdołam tu wyczerpać tego tematu. Podam więc w punktach swoje największe zastrzeżenia:

  • terapeuta nigdy nie powinien sobie pozwolić na określanie, kim jesteśmy
  • nie istnieje żaden zbiór cech, który można przypisać „typowej kobiecie” lub „typowemu mężczyźnie”, więc takie stwierdzenie nie ma zwyczajnie sensu
  • wszystko zależy od indywidualnej optyki, ale ja nie uznaję w ogóle istnienia typowości – uważam, że każdy człowiek jest inny i wyjątkowy, a ponieważ terapeuta był dopiero na samym początku nawiązywania relacji ze mną, powinien wcześniej ustalić, czy taka kategoryzacja jest dla mnie możliwa do przyjęcia (zarówno zresztą typowości, jak i określania się poprzez swoją biologiczną płeć, o czym za chwilę)
  • terapeuta nie zdążył mnie zapytać, jak odbieram własną płeć – czy czuję się kobietą, kobietą transseksualną czy osobą niebinarną, a pozwolił sobie wyłącznie na podstawie tego, co zobaczył, na włożenie mnie w ramy, w których być może sama siebie nie widzę i w tym dostrzegam porażającą inwazyjność
  • komentując moją przynależność do grupy osób WWO, terapeuta stwierdził, że „etykietowanie się jest złe”, lecz zaraz później sam mnie zaetykietował, tyle że po swojemu: odebrałam to jako komunikat, że moje zdanie, emocje, uczucia, ale też wiele lat głębokiej autoterapii nie mają znaczenia i nie zasługują na szacunek terapeuty, który wyraźnie chce odgrywać podczas naszych sesji rolę wszechwiedzącego narratora, którym nie jest.

Co mi to wszystko jednak dało? Z pewnością świadomość, że choć od niedawna rzeczywiście czuję się kobietą bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, to jednak moja biologiczna płeć jest na jednym z ostatnich miejsc tego, co mnie określa. Jeśli istnieje jakaś oś binarności i niebinarności, ja jestem w tej części binarności, która graniczy już z niebinarnością. Mam też głębokie przekonanie poparte obserwacjami, że podział na stereotypowo „kobiece” i „męskie” ma swoje źródło nie w naturze, ale w kulturze. Dużo lepiej rozmawia mi się z osobami (bez względu na płeć), które wychodzą z tego samego co ja założenia, że wszyscy jesteśmy ludźmi niż z tymi, którzy tkwią w archaicznym przekonaniu o istnieniu ogromnych różnic między płciami. Te oczywiście są – jedną z podstawowych jest różnica związana z gospodarką hormonalną – ale nie są większe od różnic między ludźmi mądrymi a głupimi, ludźmi obytymi a prymitywnymi czy między artystami a resztą społeczności.
Drugą korzyścią z rozczarowania terapeutą, z którego ostatecznie zrezygnowałam, było utwierdzenie się w przekonaniu, że jestem WWO – cała moja reakcja, a potem zasięgnięcie opinii innych WWO (siłą mediów społecznościowych są grupy zrzeszające innych takich jak my) i zobaczenie jak na dłoni, że choć różnimy się w wielu kwestiach, to rzeczywiście nasze mózgi działają w określony, niezrozumiały dla lewopółkulowców sposób, dało mi oczyszczające przeświadczenie, że nie jest ważne, jak ktoś odbiera moją prawdę o mnie. Ma prawo w nią nie wierzyć, ma prawo jej nie rozumieć, ma ją nawet prawo negować. To nie powinno mnie zajmować, bo i tak nikt w rozważaniach na mój temat nie będzie tkwić na tyle długo, by to, jak o mnie myśli, miało znaczenie. Czyimś opiniom na nasz temat (najczęściej pochopnym i powierzchownym, bo na ogół inni ludzie nie mają tyle czasu i cierpliwości, by dogłębnie się na nas skupić – zresztą niepokojącym byłoby, gdyby je znaleźli) nadajemy rangę wyłącznie my sami. To my ofiarowujemy im drugie życie, rozpamiętując, przeżywając, ale też się nimi napawając (jeżeli są pozytywne). Łatwo się w tym zatracić, jeśli nie mamy wystarczającego zaufania do siebie, ale jest to droga donikąd. Nikt oprócz nas samych nie ma dostępu do wiedzy o nas. Rolą terapeuty jest przywrócenie nam łączności ze sobą, a nie projektowanie na nas swoich spostrzeżeń.
Pewna poznana w sieci nadwydajna osoba podzieliła się ze mną sposobem, jaki pomaga jej, jak to pięknie określiła, odnaleźć się w swoim „nie wiem”. Siada wygodnie w ciszy, kładzie prawą rękę na sercu, lewą na macicy, zamyka oczy i wsłuchuje się w siebie. Nie byłam pewna, na ile sprawdzi się to w moim przypadku, ale postanowiłam spróbować. Jak tylko (nie bez trudu) zlokalizowałam swoją macicę i usiadłam w opisany wyżej sposób, poczułam się… zaopiekowana, przytulona i bezpieczna. Mocno zaskoczyło mnie, jak wiele może wnieść konkretna pozycja. Choć miałam w głowie wcześniej miliony sprzecznych ze sobą myśli, poczucie winy i wrażenie braku decyzyjności, nagle poczułam, że wiem doskonale, co chcę dla siebie zrobić. A chciałam, odrzucając dojmujące poczucie winy (że ktoś na mnie – choć dałam mu na to nadzieję – nie zarobi, że odrzucam coś, co mi może pomóc „tylko” dlatego, że ktoś powiedział coś nie po mojej myśli, że zawiodę najbliższych, którzy liczą na lepszą wersję mnie samej po terapii, a ja, niewdzięczna, śmiem z niej zrezygnować)… zmienić terapeutę.
Czas pokazał też, że szybkie wybranie następnego – takiego, który nie tylko ma świadomość istnienia osób nadwydajnych mentalnie, ale też pracuje z nimi na co dzień, było najlepszym rozwiązaniem, jakie mogło mi się przytrafić. A prawdopodobnie nie przyszłoby mi do głowy, gdybym nie zraziła się do poprzedniego terapeuty. Utwierdzeniem mnie w przekonaniu o słuszności mojej decyzji było też zlekceważenie przez terapeutę listu, w którym wyjaśniłam przyczyny rezygnacji z naszej współpracy. Włożyłam dużo czasu i energii w napisanie go w sposób, który po pierwsze będzie merytoryczny, po drugie nie będzie agresywny czy atakujący (choć przez emocje było to dla mnie na tyle trudne, że musiałam zaczynać go kilka razy zupełnie od początku), a w końcu po trzecie będzie feedbackiem, który może się ewentualnie terapeucie przydać. Pisałam wyżej o braku przymusu reagowania, ale na zaczepki, zwłaszcza te, których celem jest zwykłe zrobienie przykrości. Tymczasem zakończenie każdej współpracy dotyczy jednak obydwu stron. Cieszę się więc, że brakiem reakcji na mój list terapeuta pozbawił mnie złudzeń, czy przypadkiem nie popełniam jednak błędu.

fot. Marianna Patkowska

🗃 Autoterapia, kompetencje i szczęście

fot. Marianna Patkowska

Jeśli mamy jakieś negatywne doświadczenia z psychoterapią, myślę że warto pamiętać o tym, że problemy, które mogą się w jej trakcie pojawić, są związane wyłącznie z ludźmi (niekompetencja terapeuty, brak chemii między pacjentem a terapeutą, zamknięcie pacjenta, brak zaufania), a nie z koncepcją terapii jako takiej. Tak samo, jak trafiając na fatalnego neurologa (np. w Szpitalu Powiatowym w Zakopanem), nie możemy – choć to niełatwe – przestać wierzyć w neurologię w ogóle.
Głęboko wierzę w to, że terapia to spotkanie dwóch specjalistów: od psychologii (terapeuty) i od pacjenta (nas samych). Często ten drugi jest nieco uśpiony, jednak im bardziej jesteśmy siebie świadomi, tym szybciej uda się nam dojść do celu. Terapia to przede wszystkim leczenie relacją nawiązywaną z terapeutą, na podstawie której – w bezpiecznych, sztucznie stworzonych warunkach, bez ryzyka zranienia, które występuje w prawdziwym życiu – jesteśmy w stanie uzdrowić najpierw relację z samymi sobą, a potem z innymi. Niezwykle więc ważne jest znalezienie terapeuty, który wzbudzi nasze zaufanie i będzie nas traktować jak partnera, bo choć pacjent nie zawsze ma psychologiczne kompetencje, to jednak zna siebie dłużej i lepiej niż terapeuta, a wnikliwa autoterapia może być czasem tak samo skuteczna jak terapia. Gra jest warta świeczki, bo celem jest szczęście!

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę niezwykle ciekawy odcinek podcastu dra Kirka Hondy, o którym wspominałam w poprzednim wpisie. Nadwydajnych mentalnie nazywa się też „gifted people”, choć to akurat określenie budzi mój sprzeciw (w czym wiem, że nie jestem odosobniona). Myślę, że warto poznać opinię specjalistów na temat tego zjawiska.

Drzewiej to było…

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Starość to nie liczba lat, które się przeżyło, ale stan ducha, a przede wszystkim umysłu. Mój tata na ten przykład nigdy nie był stary, mimo że kiedy się urodziłam miał 56 lat, a z biegiem czasu już tylko więcej. Kiedy miałam 27, 28 lat zaczęłam zauważać wśród moich rówieśników niepokojącą tendencję do posługiwania się zwrotem, który jest milowym krokiem w jesień życia, mianowicie wypowiedziane koniecznie z przekąsem kiedyś to było… Oczywiście w przeróżnych wariantach, ale generalnie przekaz jest zawsze taki sam, czyli dawniej było lepiej, teraz świat chyli się ku upadkowi. Otóż po pierwsze się nie chyli, a po drugie taka narracja jest o tyle niebezpieczna, że łatwo w nią wpaść, z kolei dużo trudniej się z niej wygrzebać. A czemu wygrzebać się warto, o tym poniżej.

Ach, ta dzisiejsza młodzież

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Młodzież jest wspaniała. Period (jak mawiają osoby anglojęzyczne). Wszelkie narzekanie na dzieci, a potem na młodzież jest tak naprawdę narzekaniem na dorosłych, którzy wygenerowali jej takie a nie inne warunki wzrastania. Czyli docelowo to nie z młodym pokoleniem jest coś nie tak, lecz z naszym, które to nowe pokolenie wychowuje.
Czy nie widzę tego, że ludzie na przestrzeni lat odczuwalnie schamieli? Mieszkam na Krupówkach – niech to posłuży za odpowiedź. Jednak z moich obserwacji nie wyłania się wcale żaden prosty podział na kulturalne starsze pokolenia i rozwydrzoną młodzież oraz niegrzeczne dzieci. Spotykam w większości ludzi w wieku 30 – 50 lat, którzy nie wynieśli z domu podstaw dobrego wychowania, więc nie umieją niczego też przekazać młodszym pokoleniom. W idealnym świecie szukałabym nadziei dla tych najmłodszych w szkolnictwie, ale w naszych realiach można o tym zapomnieć. Jednak przecież pokolenie dzisiejszych trzydziestolatków było wychowywane przez pokolenie dzisiejszych pięćdziesięciolatków, a pokolenie dzisiejszych pięćdziesięciolatków było wychowywane przez jeszcze starsze pokolenia. Schamienie nie jest więc domeną „dzisiejszych czasów”. Ich domeną jest przyzwolenia na zachowania dla wielu naturalne, ale jednak kiedyś piętnowane.
Z drugiej strony, zarówno pracując w szkole, jak i działając w Strajku Kobiet Podhale, stykałam się najczęściej z cudownymi, dojrzałymi młodymi ludźmi, którzy są wrażliwi, empatyczni i otwarci. Zmęczeni ocenianiem, homofobią, antysemityzmem, ksenofobią, rasizmem, seksizmem i każdą inną formą ciasnoty umysłowej, pragną świata wolnego od ocen, pełnego miłości i szacunku do wszystkich istot żyjących oraz planety. Wyczuleni na fałsz i w pełni świadomi manipulacji płynącej z mediów i religii, zarówno wybierają, jak i odrzucają samodzielnie to, co jeszcze nasi rodzice i dziadkowie przyjmowali bezrefleksyjnie. Taki świat buduje się zupełnie od nowa. Problem widzę tylko w podejściu do specjalistów i autorytetów. Myślenie samodzielne jest fantastyczne, ale nie tam, gdzie coś jest już dawno udowodnione naukowo (np. kulistość Ziemi czy zjawisko odporności zbiorowej, które w sposób skomplikowany, acz precyzyjny wyjaśnia, czemu trzeba się zaszczepić). Trudno się jednak dziwić, że młodsze pokolenia zawiedzione przez pokolenia starsze, szukają rozwiązań na własną rękę przez co – jeśli zabraknie im intelektualnych narzędzi – wylewają czasem dziecko z kąpielą, odrzucając też to, czego podważać ani nie trzeba, ani się nie powinno.
Ktoś niedawno zacytował mi Pata Metheny’ego zadziwionego tym, że młodzi ludzie nie wiedzą, co chcę w życiu robić, bo on w ich wieku wiedział doskonale i tylko dlatego znalazł się w tym miejscu, w którym jest teraz. Nie dziwi mnie, że młodzi ludzie nie wiedzą, co chcą robić, bo wreszcie mają wybór! W czasach młodości Pata Metheny’ego wyboru nie było prawie żadnego. Prawdą jest więc, że musiał stosunkowo szybko się określić i dużo pracować na swój obecny sukces. Prawdą jednak jest też to, że trudno w tej postawie dopatrywać się recepty na karierę w dzisiejszym świecie.

Dawniej to się wiedzę miało w głowie

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Miałam ogromne szczęście na swoich studiach do profesorów wybitnych. Profesor Bralczyk np. słynie z tego, że zna całego „Pana Tadeusza” na pamięć i jest w stanie w dowolnym momencie wyrecytować dowolny jego fragment. Umiejętność uczenia się na pamięć, zwłaszcza długich i wymagających tekstów, rzeczywiście jest dziś rzadsza (pomijając oczywiście środowisko aktorskie), ale dlatego, że nie wymaga się tego w szkole. Szkoła jest jedną z najmniej postępowych instytucji, ale nawet ona zauważyła, że w dzisiejszym pędzącym świecie umiejętność wkuwania czegokolwiek na pamięć nie ma za bardzo zastosowania. Równocześnie chociaż w dzisiejszych czasach łatwiej się odnaleźć, wiedząc gdzie szybko poszukać niż mając „wszystkie wiadomości” (to już dużo mniej możliwe niż kiedyś) w głowie, jednak zapamiętywanie dłuższych tekstów jest doskonałym ćwiczeniem dla mózgu. Podobnie jak gra na fortepianie – nic mi nie dała w kwestii mojego pianistycznego warsztatu, ale rozwinęła mój mózg. (Znaczy zakładam, że byłby bez tego mniej rozwinięty.)
Problem więc nie tkwi w tym, że młodzi ludzie wiedzą mniej, tylko że wiedzą inaczej. Starsi ludzie mają z kolei problem z szukaniem odpowiedzi na swoje pytania. Moim naturalnym odruchem jest sprawdzanie niemal wszystkiego, więc szokuje mnie, kiedy ktoś czegoś nie wiedząc, w niewiedzy pozostaje, zamiast szybko nadrobić zaległości. Wiem jednak, że nie wynika to z umiłowania do ignorancji, lecz braku umiejętności szukania w rzetelnych źródłach (przede wszystkim internetowych).
Oczekiwanie, że młody człowiek będzie wiedział absolutnie wszystko, co jest w programie nauczania (zwłaszcza że nie ma w nim rzeczy wybitnie mądrych) i zawstydzanie go, kiedy nie pamięta lub nie wie, jest archaiczne w swoim założeniu. Z drugiej strony przyjęcie metody, w myśl której nie musimy mieć w głowie żadnej merytorycznej wiedzy, bo do wszystkich informacji możemy mieć w każdym momencie dostęp jest o tyle niewłaściwe, że im więcej w głowie mamy, tym efektywniej wyszukujemy nowe dane. Z trzeciej strony… każdy mózg działa trochę inaczej. Ja jestem na przykład absolutnie fatalna w datach. Z historycznych, oprócz bitwy pod Grunwaldem, pamiętam tylko datę powstania Księgi Henrykowskiej, bo z niej pochodzi słynne pierwsze polskie zdanie. Datę urodzin moich rodziców (ponieważ wypadają w tym samym miesiącu i dzielą je tylko dwa dni) wstyd przyznać, ale sprawdzam co roku… wchodząc na encyklopedyczne hasło o tacie.  Nie umiem też wyrecytować żadnego wiersza, ale za to mogę o dowolnej porze dnia i nocy odtworzyć z pamięci wszystkie stopy metryczne.
Mam wrażenie, że kiedyś łatwiej było zdefiniować pojęcie tzw. wiedzy ogólnej. Dziś jesteśmy atakowani nowymi odkryciami, co sprzyja wykwitowi specjalistów z jednego tylko zakresu. W jednej z moich szkół z pewnym lekceważeniem wyrażano się o „specjalistach od jednego oka, do których nie da się już udać z okiem drugim”. Tymczasem może wynikać to właśnie z mnogości nowych danych i chęci rzetelnego zgłębienia jednego tylko tematu. W jednym z pierwszych moich blogowych tekstów, który był rodzajem manNifestu, „Zajmij się jedną rzeczą, a dobrze, czyli humanizm naszych czasów”, wyjaśniałam, dlaczego nie lubię ograniczania się do jednej dziedziny i czemu jestem otwarta na dużo różnych. Z drugiej strony jestem w stanie też zrozumieć kogoś, kto chce poświęcić całą swoją energię, a często nawet zawodowe życie jednemu tylko polu, zrozumianemu jednak dogłębnie. (W swoim przywołanym tekście pisałam zresztą bardziej o rozwijaniu swojego mózgu i ciekawości na świat, a nie zostawaniu specjalistą od wszystkiego, do czego podchodzę ze sporą dawką sceptycyzmu.)

Ciągle te media społecznościowe
zamiast normalnego życia towarzyskiego

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Często słyszę, jak ludzie z rozrzewnieniem wspominają czasy swojego dzieciństwa, kiedy po szkole bawili się z rówieśnikami na podwórku, a potem kończą te wspomnienia prostą kontrą, że dziś to dzieci tylko przed komputerami siedzą. Sama nie doświadczyłam podwórkowych zabaw, bo przez większość podstawówki muzycznej wracałam ze szkoły w okolicach 17.00 i czekało mnie jeszcze w domu odrabianie lekcji oraz ćwiczenie na fortepianie. (Równie mocno nie znosiłam ani jednego, ani drugiego.) Mieszkając też w najbardziej geriatrycznej dzielnicy Warszawy – na Starej Ochocie – nie przypominam sobie jakichkolwiek rówieśników w okolicy, z wyjątkiem rówieśników mojego taty.
Trudno obarczyć dziecko winą za to, że zamiast wyjść powisieć z rówieśnikami na trzepaku, woli siedzieć przed komputerem i grać w grę (nota bene często również z rówieśnikami, tyle że w sieci). Sama, będąc dzieckiem, nie spędzałam czasu przed komputerem… bo go nie miałam! Gry też mnie nigdy później nie wciągnęły (z wyjątkiem Postala, w którym można było ludziom odcinać głowy, a potem je kopać jak piłki – idea bardzo mi się spodobała, ale niestety szybko przez nadmiar bodźców podczas gry robiło mi się niedobrze). Osoby, które krytykują siedzące dziś przed komputerem dzieci są ode mnie na ogół starsze, z czego wnioskuję, że również – jak ja – nie przesiadywały przed komputerem w dzieciństwie nie dlatego, że była to ich świadoma, przemyślana decyzja lub ogromna mądrość ich rodziców, lecz zwykły brak komputera. Pamiętajmy też, że dużą rolę w wytwarzaniu nawyków u dzieci odgrywają rodzice i to do nich należy pokazanie dziecku niekoniecznie przedpotopowego trzepaka na podwórku, ale aktywności fizycznej, która z jednej strony będzie z dzieckiem rezonować i je rozwijać, a z drugiej będzie służyć jego zdrowiu. Czemu nie poruszam tu problemu socjalizowania się? Bo uważam, że nie jest wcale tak duży, jak nam się wydaje.
Dawniej (zwłaszcza w czasach, w których nie wynaleziono telefonu) ludzie przychodzili do siebie w odwiedziny znienacka.  Dom jest dla mnie azylem. Jeśli ktoś próbuje wtargnąć w moją przestrzeń bez zapowiedzi, czuję się zaszczuta i odbieram takie zachowanie jako mocno inwazyjne. Dlatego też nie rozumiem narzekania na to, że brak dziś ludziom spontaniczności i wszędzie trzeba się wcześniej zapowiedzieć. Wydaje mi się, że tego właśnie wymaga elementarny szacunek do drugiego człowieka.
Być może ze względu na to, że przez większość swojego życia tkwiłam w związkach na odległość, nie potrafię się do końca zgodzić z tezą o wyższości kontaktu bezpośredniego nad wirtualno-korepondencyjno-telefonicznym. W tym ostatnim się po prostu umiem odnaleźć; nie wydaje mi się ani gorszy, ani lepszy. Jest trochę inny, ale tak samo można w nim spełnić wszystkie relacyjne potrzeby.  Irytuje mnie natomiast narzekanie na to, że media społecznościowe wypierają normalne życie towarzyskie. One go nie wypierają – one nim w wielu przypadkach dzisiaj są. Kiedy dwie dekady temu słuchałam jeszcze na kasetach swoich zagranicznych idoli, w najśmielszych snach nie przypuszczałam, że będę ich dziś śledzić w mediach społecznościowych, oznaczać na swoich coverach ich piosenek, a nawet że oni sami zaczną mnie obserwować lub lajkować moje posty! Świat dzięki tym mediom się zmniejszył. Znika dystans – skupiamy wokół siebie tych, których cenimy, którzy wyznają nasze zasady i światopogląd. Robimy selekcję w inny sposób niż kiedyś. Moimi idolami w sieci są dziś mądrzy ludzie prowadzący inspirujące blogi, do których – jeśli czuję taką potrzebę – mogę napisać, a oni mi odpisują! Moją najbliższą dziś przyjaciółkę widziałam na żywo tylko raz. Mieszkamy w innych krajach, ale dzięki aplikacjom możemy rozmawiać niemal codziennie, co ma dla każdej z nas duchowy, terapeutyczny wymiar. Mam silne wrażenie, że czasy bardziej niż kiedykolwiek sprzyjają stawianiu na jakość, nie na ilość. Z drugiej strony wiem, że jako introwertykowi jest mi pewnie w tej kwestii po prostu łatwiej.

Repasacja pończoch a rozstania, czyli
kiedyś to się ludzie nie rozwodzili…

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Pewnie każdy z nas widział przynajmniej jednego mema, na którym pod zdjęciem starszej pary umieszczono rzewną historię o tym, że dawniej to się pończochy oddawało do repasacji, a nie wyrzucało, więc siła związku dwójki ze zdjęcia tkwi w tym, że jest jako ta stara pończocha z wielokrotnie podnoszonym oczkiem. Nie obśmiewam idei podjęcia próby naprawiania, jeśli widzi się w niej sens (obśmiewam tylko wyjątkowo niefortunne porównanie relacji międzyludzkich do bielizny), ale warto pamiętać, że to po pierwsze nie jest jedyna droga, a po drugie nie w każdej sytuacji jest dobrym i zdrowym rozwiązaniem. Pozostając w konwencji, pojadę banałem, że każdy człowiek jest inny, więc i każdy związek jest inny. Nie można więc jednoznacznie stwierdzić, że rozstania czy rozwody są zawsze złe, choć łączy je na ogół to, że są trudnym i bolesnym doświadczeniem, nawet jeśli docelowo mają przynieść obu stronom ulgę i lepsze życie. Tym bardziej, kiedy w przeżywającym kryzys związku są dzieci. To jest tak trudny i złożony temat, że nieprzyzwoitością jest przykładanie jednej miary do każdej tego typu sytuacji. Mogę napisać, że dopiero pracując w szkole, uświadomiłam sobie, jak mocno dzieci przeżywają rozstania rodziców, nawet kiedy ci dokładają wszelkich starań, żeby ich pociechy cierpiały jak najmniej. Przyglądałam się przeróżnym rozwiązaniom włącznie z najbardziej chyba kontrowersyjnym, czyli udawaniem przed dziećmi, że nic się nie zmieniło. To naprawdę tragiczne decyzje, prawie zawsze wynikające z lęku i troski o dziecko. Z drugiej strony niedawno ktoś mi powiedział, że małżeństwo jego rodziców, zakończone dopiero śmiercią jednego z nich, było tak dysfunkcyjne, że po stokroć wolałby się wychowywać w kochającej rodzinie patchworkowej niż takiej, w której nie ma ani miłości, ani mowy o rozwodzie.
Jednak już tak na zdrowy chłopski rozum… Czy ktokolwiek naprawdę wierzy w to, że ludzie w starszych pokoleniach byli dużo bardziej skorzy do świadomej pracy nad związkiem (w czasach, w których ani nikt nie słyszał o psychoterapii par, ani niespecjalnie dużo wiedział o psychologii jako takiej)? Rozwody nie były kiedyś popularne, a często wręcz stygmatyzowane. Stąd do dziś w powszechnej świadomości są utożsamiane z porażką. Nie oznacza to jednak, że trwałość małżeństw kiedyś przekładała się na ich jakość, a trudno przecież sukcesem nazwać relacje pozbawione szacunku i miłości, czy wręcz przemocowe.
Reasumując, czasem lepiej podnieść oczko w ulubionych, choć lekko uszkodzonych rajstopach, a czasem lepiej je porwać i zutylizować, jeśli nam nie służą. Nie ma jednej uniwersalnej dla wszystkich zasady. I całe szczęście!

Porównywanie czasów

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Zaczęłam pisać ten tekst już jakiś czas temu. Miałam przemyślaną puentę – mądre słowa mojego Partnera o tym, że porównywanie czasów jest cholernie nie w porządku, bo nie ma wyższej wartości niż pokój na świecie, a po raz pierwszy od dawna w dziejach ludzkości nie rozwiązujemy każdego problemu bitwą czy wojną aż… przejechały mnie jak walcem doniesienia z Afganistanu. Okazuje się, że bardzo wielu ludzi nie potrafi udźwignąć dobra, którym jest cywilizacja. I nie mam na myśli wyłącznie talibów. Piszę o każdym fundamentalizmie, który w swoim założeniu jest od niej odwrotem. Piszę o szaleńcach, którzy w imię chorej interpretacji swojego boga zamykają granice ludziom uciekającym przed śmiercią z własnej ojczyzny. To nie dzisiejsze czasy są złe. Źli są ludzie, którzy do nich ciągle nie dojrzeli.

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki Eltona Johna „I’m still standing”.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Kochanków rozmowy… cz. 2

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ponieważ moje, trwające już ponad rok, życie w związku obfituje w codzienną porcję dialogów, które uwielbiam, jakiś czas temu zaczęłam prowadzić na swoim fejsbukowym profilu cykl „Kochanków rozmowy”. Ponieważ cieszy się on dużą sympatią i popularnością wśród znajomych, postanowiłam opublikować go w postaci blogowego wpisu.
Wybór takiego właśnie tytułu, jak zwykle u mnie, nie był przypadkowy, lecz głęboko przemyślany. Podkreśla dwie rzeczy, bez których udany związek nie istnieje: nieplatoniczność relacji oraz rozmowę. Mam w ogóle wrażenie, że rozmawiamy ze sobą bezustanNie, nawet milcząc, choć już słyszę uchem wyobraźni przytyki Kochanka, że ja milczę zdecydowanie rzadziej. Niech Mu będzie!

Miesiąc z maleńkim haczykiem temu umieściłam pierwszy wpis „Kochanków rozmowy…”, ale że rozmawiamy cały czas, postanowiłam utworzyć odrębną blogową kategorię „Z cyklu kochanków rozmowy”, w której sukcesywnie będą się pojawiać kolejne części naszych dialogów.

☎️ Z cyklu telefoniczne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy przez telefon…

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Kochanek dzwoni do mnie, kiedy słucham podcastu kryminalnego, więc na wszelki wypadek się upewniam:
– Nie chcę nic sugerować, ale… tak zupełnie hipotetycznie oczywiście… JAK weźmiemy ślub, to nawet jak się napijesz, nie będziesz mnie podczas wesela (czy tam, czegoś) dusił, a potem nie zepchniesz mnie ze schodów…
🤨🤨🤨 Yyyy, no nie.
– … razem ze swoją mamą?
– Aaa, że z matką jeszcze?! 🙉 Nie uradzę 🤷‍♂️
#WolałamZapytać #NoAleTrudno #NieMożnaMiećWszystkiego #Plus #JakoKobietaPoPrzejściach #OrazKobietaZPrzeszłością #ZnamTeKlimaty

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– I nie zapomnij do psychiatry zadzwonić! – rzucam na odchodne.
– Do jakiego, k…, psychiatry?
– Znaczy neurologa. Jejku, pomyliło mi się, bo to lekarz też od głowy jest. Tak czy siak, zaraz po naszej rozmowie zadzwoń i się umów, żeby nie zapomnieć.
– Przecież jest niedziela… 🤨
– Aaaaa! To nie dzwoń dziś, bo się nie dodzwonisz! Widzisz, jak to dobrze, że mnie masz?
– … jakiego, k…, psychiatry? 🙉🙉🙉
#MożeDoMojego #Właśnie #DobrzeŻeSobiePrzypomniałam #AleNieDzisiaj #BoJestNiedziela #ISięNieDodzwonię

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Możesz mówić – instruuje mnie, odbierając ode mnie telefon Kochanek, – ale głupoty, żebym nie musiał ich słuchać, bo robię właśnie księgowość i jak się j…nę, to będzie słabo.
– Ej! Ale ja zawsze mówię głupoty i mam nadzieję, że ich słuchasz…
– No widzisz… nie zawsze 🤷
#BiednejToZawszeWiatrWOczy #ŻycieJestPełneRozczarowań

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Wiesz, odkąd w pracy rzadziej bywa mój ukochany piesek, tak jakby bardziej za Tobą tęsknię – zwierzam się Kochankowi.
– O, czyli gdyby pies był tam częściej, tęskniłabyś za mną mniej?
– Kurczę, szybko się uczysz mojego sposobu zadawania pytań. Ale ja też się szybko uczę Twoich na nie odpowiedzi, więc ujmę to tak: „tego nie powiedziałam” 🤷‍♀️
#NoNiePowiedziałam #AleDojrzałamDoSzczeniaka

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy.
– Jejku, ale Ty jesteś mądry – zachwycam się mądrością Kochanka ja.
– Jak ja sobie pomyślę, jaki ja jestem, k…, mądry, to… aż mi się nie chce myśleć…
#NaJegoMiejscuMiałabymTakSamo #OhWait #PrzecieżJestemNaJegoMiejscu

Z cyklu poranne telefoniczne kochanków rozmowy…
Omawiamy badania okresowe, przypominam sobie o konieczności wybrania się do endokrynologa, na co Kochanek poleca mi kogoś:
– Jest najlepszym specjalistą w Europie!!! … co prawda od krów, ale to też ssaki 🤷‍♀️🙉🙉🙉 #CzyOnMiWłaśniePowiedziałŻeJestemGruba #ZnakZapytania #NoAleCoPrawdaToPrawda #ZTymSsaniem #ZnaczySsakiem

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– A kochasz mnie ta…
– Kocham!
– …ką jaką jestem?
– A, taką jaką jesteś? A, to nie!
🤣🤣🤣🙈🙈🙈
#CałeSzczęścieŻeDoprecyzowałam #BoŻyłabymWNieprawdzie

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Ej, no przecież niska jestem!
– Jesteś najwyższą dziewczyną, jaką miałem.
– No skoro wybierałeś się na łowy po krainie liliputów, to nie dziwota 🤷‍♀️ Mam metr 69 (😈 przypadek? 😈). Modelką mogłabym zostać dopiero za 6 centymetrów 🤷‍♀️
– No i całe szczęście, że nie zostałaś modelką! Już widzę te memy z Twoich upadków, bo „nie trafiłaś w wybieg” 🙉
🤣🤣🤣 #CoRacjaToRacja #ZgrabnośćRuchów #IGracja #NieSąMoimiNajmocniejszymiStronami #AleMamZaToŚwietnyBiust #INieZawahamSięGoUżyć

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Poirytowany Kochanek:
– Kupiłem ekspres do kawy. Ma funkcję wyświetlania w siedmiu językach. K…a, ekspres poliglota, a nie umie kawy zrobić!
#MyślęŻeMimoWszystko #WartoDocenićJegoWalory

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Hej! Jak masz bułkę i kroisz ją na dwie części, to… jak nazwać każdą z nich? – pytam Kochanka.
– 😳😳😳 No… górna połowa bułki i dolna połowa bułki… 😳😳😳
– I tak ludzie serio mówią?
– Yyyy, no tak.
– A, ok, dzięki.
#MójŁącznikZeŚwiatem #TrudneŻyciePisarza #ProzaŻycia #TakaSkomplikowana

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Zaczęłam terapię online i opowiadam Kochankowi, że w odróżnieniu od innych terapeutów, ten robi notatki, co jest ważne, zwłaszcza na początku.
A na to Kochanek, racjonalnie:
– Może też ma uszkodzenie mózgu?
🤣🤣🤣🙈🙈🙉 #JakOnJużCośPowie #BoPamiętacieŻeMiałWypadek #IPoważneUszkodzenieMózgu #Prawda #ZnakZapytania

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Kochanek w delegacji, więc jako kobieta idealna załatwiłam mu nocleg… Wiem już, że muszę się trochę podciągnąć w tej kwestii, bo chyba znalazłam mu najgorszą dziurę do spania na całym Śląsku. No więc dzwonię do niego rano.
– Cześć, nie przeszkadzam?
– Czekaj! Laski, sio mi z tu z łóżka! Hej, już nie!
– … mówiłeś do karaluchów?
#ZJakiegośPowodu #WydałoMiSięToLepszymScenariuszem #NiżMówienieDoSiebie

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Chciałabym – odpowiadam na jakieś nieistotne pytanie Kochanka.
– „Ssałabym, ssała” – intonuje mi przez telefon piosenkę Formacji Nieżywych Schabuff Kochanek. – Wiesz, w ogóle przeróbmy ten tekst i zróbmy parodię. Ja się przebiorę za takie wielkie prącie.
– A ja za wielkie usta!
– Ciekawe tylko, gdzie wypożyczyć kostium wielkiego prącia i wielkich ust 🤔
– Kurczę, nie chcę Cię martwić, ale to mi przypomniało taką scenę z filmu „I kto to mówi”, kiedy John Travolta i Kirstie Alley śpiewają i tańczą nad swoim dzieckiem z deską klozetową, a ono tak na nich patrzy i myśli: „mam rodziców głupków” 🤷‍♀️
– Spoko, nasze będzie śpiewać ”Jeb…tych rodziców mam” 🎶🎶🎶
🤣🤣🤣 #NaBankTakWłaśnieBędzieŚpiewać #ObyCzysto #PoMnie #IRytmicznie #PoKochanku

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Już po? I jak? Kupiłeś wszystko w Biedrze?
– Nie no, jeszcze trochę w niej zostało 🤷‍♂️
🤣🤣🤣 #CałeSzczęście #Kupuj #IDajKupowaćInnym

☕ Z cyklu poranNe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy rano…

Z cyklu poranne  kochanków rozmowy…
– Kurczę, właśnie poznałam nowy psychologiczny termin: „regres psychiczny” . Polega to na tym, że kiedy jakaś sytuacja przypomni ci traumę z przeszłości, to cofasz się emocjonalnie do wieku, w którym spotkało cię coś złego – np. lat 5, 7 czy 12… To tyle tłumaczy u mnie w ogóle! Wow! – opowiadam Kochankowi.
– Czy Ty nie mogłaś mi na początku związku dać jakiejś instrukcji obsługi do Siebie? 🙉
– W sumie… mogłam, ale się bałam, że jak ją przeczytasz w całości, to nie będziesz już chciał ze mną być…
– Wiesz, dla takich cycków jestem w stanie wiele wytrzymać.
– Naprawdę?
– No a nie widzisz, ile już dla nich wytrzymałem?
– W sumie racja 🤷‍♀️
#PrzedmiotoweTraktowanieJestZaBardzoDemonizowane #ACzasemJestReceptąNaUdanyTrwałyZwiązek #BoŻeMózgMamŚwietnyToPrzecieżSamaWiem

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Rano budzi nas tupanie ptaków (mieszkam na poddaszu).
– Co to? – pyta mocno zdziwiony Kochanek.
– To tylko ptaki – odpowiadam zaspana i przyzwyczajona.
– Ale… wszystkie? 😱  Że się tak umówiły, że „idziemy potupać do Patkowskiej”?
🤣🤣🤣 #NaToWychodzi #ZwłaszczaŻeLubięPtaki #Zwłaszcza #CoNieBędzieZaskoczeniem #Duże

Z cyklu poranne kochanków videorozmowy
– Już chciałam powiedzieć, że jesteś taki seksowny – zaczynam,  – ale zauważyłam fragment Twojej piżamki i przypomniałam sobie, że ma długie rękawy 🙈
– Nie gadam z Tobą!
#PiżamyToZłoWCzystejPostaci

🫖 Z cyklu popołudniowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy po południu…

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Wiesz, tak się właśnie zastanawiam – zaczynam. – Pamiętasz, jak dwa dni temu wieczorem powiedziałam ci, że znalazłam w internecie dużo nagrań (trwających od trzech do ośmiu godzin) deszczu w bibliotece i ty na to powiedziałeś, że „to ciekawe”?
– No, pamiętam.
– To właśnie coś mnie tknęło i zaczęłam się zastanawiać… Czy ty przypadkiem nie mówiłeś ironicznie?
– 😯 Yyyyy…. No przecież… oczywiście, że mówiłem.
– No, to jakby Asperger mi się cofał, bo… zauważyłam to!
– Zauważyłaś po jednym dniu i uważasz, że Asperger ci się cofa?
– Po dwóch dniach!
– Po dwóch dniach… 🙉🙉🙉
#AleZauważyłam #TegoŻeMniePodrywałNaPrzykładNieZauważyłam #CieszmySięZMałychAleJednakPostępów

🤯 Z cyklu o snach kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy też, zazwyczaj przez telefon, o… moich snach…

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Miałam mega dziwny sen. Najpierw gdzieś pojechałam i musiałam zdążyć na autobus powrotny, a to były Czechy w ogóle i się przestraszyłam, że ten autobus na mnie nie poczeka…
– … nie poczecha…
– 🤣🤣🤣 Tak. A potem okazało się, że to pułapka i chcieli mnie zgwałcić… Tak się bałam…
– Już ja uwierzę, że się gwałtu bałaś!
– No ok, nie bardzo, ale trochę się bałam.
– … że jacyś tacy rachityczni ci gwałciciele?
– … tak.
#TrochęHardcorowaOSnachRozmowa #AleŻycieToNieTylkoPotylicznaPoprawność #Tak #NapisałamPotyliczna

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– No czasem opadają mi ręce – stwierdza Kochanek po wysłuchaniu mojego snu. – Masz w pracy nieprzyjemną sytuację z jakimś pijakiem, a potem Ci się śni, że jestem agresywnym alkoholikiem, który Cię bije… 🙈
– Wiesz, mam różne lęki, które przez podświadomość dostają się do moich snów…
– To też mnie martwi. Widzisz, z jednej strony jesteś bardzo mądra, a z drugiej, niektóre Twoje lęki są kosmicznie nielogiczne.
– Lęki z założenia nie są logiczne. Ale dobra wiadomość jest taka, że ja myślę na tych dwóch płaszczyznach równolegle. Myślę logicznie, rozumiem Twoje racje i umiem ocenić, co w moich lękach jest absurdalne, nawet jak je równocześnie czuję. Wiesz, to trochę tak, jak telefon z dwiema kartami SIM.
– Tylko że Ty masz drugą kartę SIM do innego świata! Jedna uznaje grawitację, a w drugiej grawitacja nie istnieje! 🙉 Tak to jest, jak spotka się materia z antymaterią. Kompletna anihilacja.
#NadalNieRozumiemCoWTymZłego #JestNaPewnoCiekawie #INaPewnoNieMożnaSięZeMnąNudzić

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Taki dziwny sen miałam…
– Ooo!
– Tak. To ciekawe w ogóle, bo wczoraj w realu kupiłam w Biedrze najtańszy płyn do mycia naczyń i nawet specjalnie patrzyłam, żeby był za dwa złote z czymś, a nie trzy! Kupiłam taki różowy. I dokładnie on mi się śnił. Że pojechałam gdzieś z nim tramwajem i zgubiła mi się do niego zakrętka. I byłam taka zła… Nawet zła podwójnie, bo po skasowaniu biletu uświadomiłam sobie, że bardziej mi się opłacało wziąć jednak dobowy. No i poszłam do sklepu kupić siatkę, żeby ten mój różowy płyn się nie rozlał. W sklepie naszła mnie refleksja, że może jednak kupić nowy płyn z zakrętką, ale wszystkie Ludwiki były za 15 złotych i jak pomyślałam, że ten mój był taki tani, to zrobiło mi się tak przykro i szkoda, że wzięłam darmową siatkę i się obudziłam.
– No tak… Taniego płynu bardziej szkoda, niż drogiego – w sumie logiczne 🤷‍♂️ – stwierdza Kochanek.
– O kurczę, a wiesz, że tak teraz… po przemyśleniu, to faktycznie… może nie było to najbardziej logiczne… 🤔🤔🤔
– 🙉🙉🙉
#ATrzebaWamWiedzieć #ŻeJestemOsobą #KtóraPoZakupieBiletuDobowego #PotrafiNaTrasieJednegoTramwaju #AlboAutobusu #PrzesiąśćSięKilkaRazy #ObyTylkoJedenPrzejazd #WyszedłJakNajtaniej #ChociażWSumie #WcaleWamNieTrzebaWiedzieć

P.S. Na deser łączę pasującą przesłaniem piosenkę Dolly Parton, gdyż oboje z Kochankiem jesteśmy ogromnymi fanami jej cudownego biustu!

Czas na terapię!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Czasy, w których Polacy naśmiewali się z głupich Amerykanów masowo i regularnie uczęszczających na kozetkę psychoterapeuty można już chyba wreszcie uznać za słusznie minione. Ten zachodni wynalazek dotarł w końcu i do nas, i korzysta z niego już tak wiele osób, że nie sposób – nawet jeśli ma się jakieś obiekcje – potępiać psychoterapii w czambuł. To naprawdę spory progres, zważywszy na to, jak niedużo jeszcze wiemy o higienie zdrowia psychicznego.
Sama z własnego dzieciństwa pamiętam, że choroby psychiczne były tematem tabu – o depresji taty miałam nie rozpowiadać w przedszkolu, a potem w szkole, bo dzieci (a tak naprawdę ich rodzice) nie rozumieli tej przypadłości. Osoby z problemami psychicznymi były (i nadal w niektórych środowiskach są) stygmatyzowane, a ich obraz w kulturze znacznie odbiega od rzeczywistości. Chociażby leczonego schizofrenika nie sposób rozpoznać w tłumie. Strach przed chorymi wynika oczywiście z niewiedzy, ale w dzisiejszych czasach nie da się znaleźć na nią usprawiedliwienia – dostęp do rzetelnych informacji z wiarygodnych źródeł jest łatwiejszy niż kiedykolwiek. Nawet jeśli mamy złe doświadczenia z kimś, kto cierpiał na chorobę psychiczną, przerzucanie swojej niechęci na wszystkich chorych świadczy o sporej niedojrzałości.
(Warto w tym miejscu zaznaczyć, że w przypadku zdiagnozowanych chorób psychicznych sama terapia nie wystarczy, gdyż te – jak wszystkie inne choroby – wymagają leczenia farmakologicznego; to jednak daje z kolei najlepsze skutki dopiero w połączeniu z terapią właśnie.)

✌️ Pomoc? Nie potrzebuję!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jednym z najgorszych mitów dotyczących psychoterapii jest ten, że potrzebują jej tylko osoby zaburzone. Ponieważ nie chcemy zazwyczaj myśleć, że coś jest z nami nie tak, nierzadko chełpimy się tym, że terapii nie potrzebujemy. Tymczasem z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że nigdy jeszcze nie spotkałam osoby całkowicie zrównoważonej i umiejącej wziąć pełną odpowiedzialność za swoje emocje wśród tych, którzy do gabinetu psychoterapeuty nigdy nie dotarli. Każdy z nas na jakimś etapie swojego życia powinien zrozumieć istotę samego siebie i przepracować to, co go uwiera. Psychoterapia jest tu najlepszym rozwiązaniem.
Co w moim odczuciu warto przepracować? Wszystko! Wielokrotnie pisałam już, że ludzie są dla nas lustrami. Jeśli coś nas w nich drażni, drażni nas tak naprawdę w nas samych. Oczywiście wygodnie wejść w narrację inni są źli/głupi/niesprawiedliwi, a ja jeden dobry/mądry/prawy, ale to wybranie życia w nieprawdzie. Dobrze się więc przyjrzeć, co nas w innych przeraża najmocniej i tym się właśnie zająć w sobie, bo to rezonuje z naszymi problemami. Inna sprawa, że nie każdy jest gotowy, żeby wyjść z roli ofiary. Łatwiej przecież przerzucić winę za nasze złe samopoczucie na czynniki zewnętrzne, niż popracować nad zmianą mechanizmów w nas samych.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

✌️ Psychopozytywność

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ciałopozytywność na szczęście już powoli zaczyna zawłaszczać social media (z wyjątkiem tej części internetu, którą zaanektowała Bożenka z „Klanu” z Jarkiem Jakimowiczem). Influencerki, które jeszcze kilka lat temu nie pokazywały się bez makijażu i właściwego oświetlenia, dziś decydują się na więcej prawdy, przez co są jeszcze cudowniejsze. Ludzie odbiegający od tzw. kanonów piękna (dzisiejszych kanonów, bo te przez lata ulegają zmianom) wreszcie zaczynają dostrzegać, że ich idole również od nich odbiegają. Równolegle obserwuję też drugi fantastyczny trend – psychopozytywność. Zaczyna się mówić o depresji. Zaczyna się mówić o emocjonalnej niestabilności. Zaczyna się mówić o terapii. Oczywiście, kiedy jakiś temat staje się coraz bardziej popularny i wypowiadają się o nim w mediach różne osoby, wzrasta prawdopodobieństwo natknięcia się na treści nierzetelne. Z drugiej strony, tak jak ze wszystkim – trzeba nauczyć się odróżniać źródła wartościowe od bezwartościowych (m.in. tego uczyłam dzieci na lekcjach polskiego).
Jeśli chodzi o kanały na you tube’ie, z polskich nieustająco polecam Nishka Movie, prowadzony przez socjolożkę Natalię Tur, która dzieli się ciekawostkami z zakresu szeroko pojętej psychologii społecznej. W swoich starannie przygotowywanych filmikach powołuje się na literaturę z tej dziedziny. Z amerykańskich z kolei serce skradł mi boski (i przy okazji również prawopółkulowy) dr Kirk Honda i jego fantastyczne „Psychology In Seattle”! Wnikliwe śledzenie tego kanału prowadzonego przez doktora psychologii, profesora uniwersyteckiego, terapeutę par i rodzin z długoletnim stażem znacznie polepszyło jakość mojego życia, realnie pomagając mi w codziennej samodzielnej pracy nad sobą. Jednak czytanie fachowej literatury i oglądanie mądrych ludzi na you tube’ie nie zastąpi terapii! Dr Kirk Honda wielokrotnie powtarza, że jeśli np. stłuczemy lub złamiemy rękę, zazwyczaj nie chodzimy po domu, narzekając „och, jak mnie boli”, tylko idziemy z nią do lekarza. Tymczasem zupełnie inaczej traktujemy swoje zdrowie psychiczne, choć jest z nim dokładnie tak samo – jeśli coś nie działa, jak powinno, trzeba udać się do specjalisty. Pytanie jednak, skąd wiedzieć, że nie działa, jak powinno, skoro żyjemy w społeczeństwach, w których zdrowie psychiczne jest tematem tabu… Dlatego cieszy mnie bardzo, że tyle zaczęło się w tej kwestii zmieniać.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

✌️ Jak wybrać terapię dla siebie?

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W jednym z trudniejszych momentów w życiu trafiłam na (nie pierwszą, ale najdłuższą) terapię i zostałam na niej na dobrych kilka lat. Miałam w jej trakcie przerwy, aż ostatecznie, z różnych powodów, zrezygnowałam. Terapia dała mi bardzo wiele, jednak – jak często w związkach bywa – coś się zwyczajnie wypaliło. Związek z terapeutą jest bardzo ważną relacją w życiu. Moja duchowa mentorka, Iyanla Vanzant, dzieli związki z ludźmi na:

– te, które pojawiają się w naszym życiu z jakiegoś powodu i mają nam wskazać jakąś prawdę o nas samych; czegoś nas nauczyć
– te, które pojawiają się w naszym życiu na określony czas, który pomagają nam przejść i w którym pomagają nam wzrastać
– te dane nam na całe życie (do czego zaliczają się przede wszystkim relacje z członkami naszej rodziny)

Z terapeutą tworzymy na ogół jedną z dwóch pierwszych relacji. Jeśli więc powód jego pojawienia się ustanie, a czas, na który miał się pojawić, dobiegnie końca, trzeba się rozstać. To nie zawsze jest łatwe, ale potrzebne, by móc zrobić kolejny krok.
Od dłuższego czasu dojrzewałam do myśli o ponownym podjęciu terapii. Już z nową wiedzą o sobie, z dużo większą odwagą w nazywaniu swoich demonów. I choć od półtora roku dzień w dzień słucham dra Hondy, który (najgrzeczniej na świecie, ale jednak) grzmi z monitora: „ludzie, idźcie na terapię!”, wprowadziłam jego apel w życie dopiero tydzień temu. I była to najlepsza rzecz, jaką mogłam dla siebie zrobić.
Poszukując w sieci terapeuty, byłam bardzo wybredna. Wiem, że dla każdego ważne będzie co innego, więc jedynie dla pewnego przykładu mogę podać, czym się sugerowałam, szukając terapii dla siebie. Nie zachęcam, by przyjąć moje kryteria, ale żeby w spokoju sumienia stworzyć swoje własne.

  • TERAPIA FACE TO FACE VS. TERAPIA ONLINE

Pandemia rozpowszechniła mniej popularne wcześniej rozwiązanie, mianowicie terapię online, która polega na videorozmowie przy użyciu kamerki (na Skype’ie, Messengerze, Zoomie lub innym komunikatorze), rozmowie telefonicznej bez użycia kamerki lub pisaniu z terapeutą wiadomości tekstowych (czaty, SMS-y). Szybko okazało się, że zarówno terapia twarzą w twarz, jak i online ma swoje i plusy, i minusy (wszystkie badanie dowodzą jednak, że obydwie są w takim samym stopniu skuteczne). Wybór właściwej powinien zależeć od indywidualnych preferencji pacjenta, choć mogę z doświadczenia napisać, że na żadną możliwość nie warto się zamykać.

terapia face to face – bezpośredni kontakt z terapeutą nieuzależniony od problemów na łączach jest jedyny w swoim rodzaju, z drugiej strony, jeśli mieszkamy w niedużych miejscowościach, będziemy mieć znacznie mniejszy wybór terapeutów niż w dużych miastach
terapia online – przez kamerkę w komputerze lub komórce trudno przekazać wszystkie emocje, mimikę twarzy, drżenie głosu, z drugiej strony dużo łatwiej wygospodarować 50 lub 60 minut dla siebie poprzedzonych jedynie włączeniem komunikatora (i ewentualnie lampy) niż więcej czasu jeszcze na dojście lub dojazd (co wiąże się z kolei z dodatkowymi kosztami) do gabinetu. W cięższych stanach wyjście do ludzi może być już samo w sobie stresujące, a przy niektórych obowiązkach wręcz niemożliwe. Dodatkowo, jeśli gdzieś wyjeżdżamy, nie oznacza to konieczności przerwania na ten czas terapii (wyjątkiem są tylko wakacje terapeuty).

  • WYKSZTAŁCENIE TERAPEUTÓW

– szukam wyłącznie psychoterapeuty posiadającego też wykształcenie psychologiczne, a nie psychologa
– szukam tylko wśród absolwentów Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, bo to najlepsza polska uczelnia, jeśli chodzi o ten kierunek
– jeśli problemy, które chcę na terapii przepracować, dotyczą jakiejś konkretnej dziedziny życia mocniej, sprawdzam, czy terapeuta ma dodatkowe kwalifikacje jej właśnie dotyczące (czy np. jest również seksuologiem, mediatorem lub czy specjalizuje się w terapii uzależnień)

  • JAK PORADNIA POSTRZEGA SWOJĄ PRACĘ

– czytam uważnie zakładki „o nas”/„o mnie” i sprawdzam, czy malowany tam obraz idealnej psychoterapii oraz jej celu pokrywa się z moim własnym

Dla przykładu, jedno z miejsc, które wirtualnie odwiedziłam, zajmowało się też terapią par. W opisie szczyciło się tym, że wierzy, że nie ma związku, którego nie da się uratować. To od razu zapaliło w mojej głowie czerwoną lampkę – rolą terapeuty par nie jest wcale „uratowanie związku” (co podkreśla też mój ulubiony dr Kirk Honda), tylko pokazanie ludziom, którzy nie umieją się ze sobą komunikować, jak to zrobić. Czy postanowią się w zgodzie rozstać, czy jednak kontynuować związek, to już ich prywatna decyzja. Na ogół terapeuta pyta na początku, co jest ich celem. Jednak z biegiem terapii dopiero okazuje się, co będzie dla pary najlepsze. I wyłącznie to powinien mieć na względzie mądry terapeuta.

  • SENSOWNA NAZWA

– odrzucam nazwy, w których pojawia się tryb rozkazujący
– odrzucam nazwy, które kłócą się z moimi przekonaniami

Nie zwracam przesadnie dużej uwagi na nazwę poradni, tym bardziej że w sieci ogłaszają się też psychoterapeuci, którzy nazywają działalność własnym nazwiskiem. Jednak podczas mojego ostatniego research’u natrafiłam na poradnię, którą ze względu na dość szeroką ofertę pewnie bym wybrała, gdyby nie jej nazwa. Nie chcę robić reklamy, więc napiszę tylko, że hasła typu „uszy do góry” są na szczycie listy rzeczy, których nie należy mówić osobom w depresyjnych stanach, więc jeśli ktoś decyduje się na użycie ich jako nazwy poradni psychoterapeutycznej, uciekam.

  • PRZEJRZYSTY CENNIK

– odrzucam poradnie, które na swoich stronach nie podają przejrzystego i łatwo dostępnego cennika

Konkurencja jest na tyle duża, że szkoda mi czasu, który mogłabym przeznaczyć na znalezienie kilku znakomitych terapeutów w sieci, na dopytywanie o ceny w jednym miejscu.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

✌️ Język psychoterapii

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Dosyć poważnie rozważałam skorzystanie z serwisu BetterHelp polecanego przez dra Hondę. Skupia on specjalistów z całego świata i dopasowuje terapeutę do indywidualnych potrzeb każdego pacjenta. Jednak po pierwsze jest znacznie droższy od podobnych polskich platform, a po drugie pewną barierą jest język. Większość psychologicznych terminów znam wyłącznie po angielsku i – rozumiejąc je – nie zawsze nawet wiem, jak brzmi ich poprawne tłumaczenie na polski, ale równocześnie mam świadomość, że swoje uczucia najlepiej opisywać w języku ojczystym (dlatego specjaliści polecają metodę OPOL przy wychowywaniu dwujęzycznych dzieci). Nie oznacza to, że terapia w języku innym niż rodzimy nie przyniesie żadnych efektów. Jednak jeśli mamy wybór, lepiej zdecydować się na posługiwaniem się językiem ojczystym.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

✌️ Cofnijmy się do dzieciństwa

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Całkiem sporo osób czuje przerażenie, słysząc tezę, że większość naszych traum ma korzenie w dzieciństwie. Moja znajoma zwykła mawiać, że najgorszym wrogiem naszych matek są nasze terapeutki. Lęk ten wynika najprawdopodobniej z nieumiejętności skonfrontowania się z własnymi błędami, a taki rodzaj reakcji z kolei jest charakterystyczny dla osób, które nie przeszły terapii. No i koło się zamyka. Warto więc zacząć od oddemonizowania odpowiedzialności za traumę. Co mam dokładnie na myśli? Przede wszystkim świadomość, że im mniejsze i bardziej zależne od nas dziecko, tym jest bardziej prawdopodobne, że wywołamy w nim jakąś traumę. Być może ten paniczny lęk przed tym bierze się stąd, że pod słowem „trauma” dla wielu osób kryją się przerażające, bestialskie czyny, tymczasem można traumę wywołać zupełnie nieświadomie, niewinnym żartem, które dziecko zawstydzi, czy nieuważnością na nie, kiedy to uwagi potrzebuje. Rolą rodzica nie jest wychowanie sobie przyjaciela, kompana czy kelnera do podawania szklanek na starość, ale ukształtowanie człowieka, który będzie w pełni niezależny, a więc zaopatrzony w doskonałą świadomość siebie, swojej wartości oraz swojej odrębności.
Doskonale m.in. o tym pisze Katarzyna Nosowska w książce „Powrót z Bambuko”:

U ptaków nie zdarza się, żeby dorosłe osobniki podtrzymywały relację z rodzicami, u ludzi jest to dopuszczalne, mówi się, że wręcz konieczne, lecz, moim zdaniem, nie może się odbywać pod przymusem. Jestem, będę, póki żyję, zawsze dostępna. Gdy syn potrzebuje, wie, gdzie mnie znaleźć. Lecz dla dobra nas samych i naszych dzieci musimy zaakceptować rolę, jaka stała się naszym udziałem: pierwszoplanową we wczesnym okresie macierzyństwa i trzecio-, a nawet czwartoplanową – gdy  przyjdzie na to czas.
Najlepszą radą, jaką możemy dać dziecku jest: Rób, jak uważasz. Choć to trudne, nie mamy innego wyjścia, niż pozwolić mu przeżyć swoje życie samodzielnie. I spróbować samodzielnie przeżyć swoje.

Katarzyna Nosowska „Powrót z Bambuko”, rozdział: „Najgorsza przyjaciółka, czyli matka”


Oboje z Partnerem jesteśmy zdania, że świadomi rodzice powinni odkładać pieniądze dla swoich dzieci wcale nie na mieszkanie, ale na terapię, która naprawi popełnione przez nich błędy wychowawcze. Trzeba oczywiście zrobić wszystko, co w naszej mocy, by te zdarzały się jak najrzadziej, ale jako rodzic wolałabym, żeby zweryfikował to po czasie specjalista. Najbardziej jednak rekomendowałabym oprócz tego przymusową terapię dla wszystkich przyszłych rodziców.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

✌️ Kiedy źle się trafi

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Mam za sobą doświadczenie zarówno terapii fatalnej, jak i terapii, która na jakimś etapie była znakomita, a na innym przestała mi służyć. Mam też doświadczenie utraty zaufania do terapeuty. Wiem, że wcale nie jest łatwo dobrze trafić za pierwszym razem. Wybranie nieodpowiedniego terapeuty (lub terapeuty pracującego w nurcie, który nie będzie dla nas właściwy) po pierwsze zdarza się często, a po drugie nie jest końcem świata. Są dwie szkoły: jedna, żeby zmienić terapeutę od razu, jak coś się nam w nim nie spodoba i druga, żeby dać mu szansę, komunikując mu wprost, co nam nie odpowiada. Mnie zdecydowanie bliższa jest szkoła pierwsza, bo – jak we wszystkich innych relacjach – uważam, że życie jest za krótkie na marnowanie czasu i energii na konfiguracje, w których nam niewygodnie. Owszem, na pewno warto przeczekać trzy pierwsze sesje, podczas których terapeuta zbiera na nasz temat informacje (dobrze, jeśli robi notatki) i ustala dopiero plan wspólnej pracy. Pomysł z komunikowaniem wprost swoich potrzeb jest znakomity, ale nie sprawdzi się w przypadku osób podobnych do mnie, które niezwykle łatwo zamknąć rodzajem energii, który jest nam obcy i przy którym czujemy się zwyczajnie źle. Biorąc pod uwagę fakt, że za terapię się płaci, i to niestety na ogół niemało, warto kierować się intuicją – jeśli od początku nie czujemy się w towarzystwie terapeuty bezpiecznie, poszukajmy innego. Czas na łzy i cierpienie podczas terapii jeszcze przyjdzie, cierpliwości.
Warto pamiętać, że terapeuta nie powinien wchodzić w rolę naszego przyjaciela i że o ile nam się to może czasem mylić – jemu nie powinno. Myślę, że jednym z sygnałów, że dobrze rozważyć zmianę terapeuty jest sytuacja, w której zaczynamy się czuć za terapeutę odpowiedzialni, lub kiedy boimy się, że – mając już jakąś wiedzę psychologiczną – podświadomie nim manipulujemy. To my jesteśmy pacjentami. I to my korzystamy z jego profesjonalnych usług.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

✌️ Moda na psychoterapię

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jest taki dziwny argument, który pojawia się najczęściej, kiedy chcemy coś zdyskredytować, a nie umiemy tego zrobić merytorycznie. Mówimy wtedy z przekąsem: to takie modne. Jest tyle rzeczy, które są modne (np. buty emu, cepelie, złote myśli Paula Coelha, plastikowe wuwuzele sprzedawane przed skokami narciarskimi czy teksty Agnieszki Osieckiej), choć nie powinny, i suweren je na ogół mimo wszystko kocha. Jednak kiedy jakiegoś trendu nie rozumie czy nie lubi, nagle używa epitetu „modny”, chcąc pomniejszyć jego znaczenie.
Dobra moda nie jest zła. Jeśli ktoś wybierze się na psychoterapię bez przekonania, tylko dlatego, że jest modna, dobrze trafi i zostanie na niej na kilka lat, które zmienią jakość jego życia, to jakie to właściwie ma znaczenie…

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki „Clocks” zespołu Coldplay.

 

„Pan Misio. Czy lisy śnią o gadających kurach?” Bartłomiej Trokowicz

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Sumptibus
rok wydania: 2015

Zacznę od wyjaśnienia, czemu pozuję dziś ze zbindowaną kserokopią „Pana Misia”, a nie z oryginałem.
O recenzowanej dziś książce dowiedziałam się od swojego Partnera, który ze względu na dobrą znajomość z Bartłomiejem Trokowiczem przeczytał ją już lata temu i doskonale wiedział, jak mocno mnie ona zachwyci. W każdej innej sytuacji czytanie kopii byłoby zniewagą dla autora, tymczasem… ja dostałam wersję elektroniczną właśnie od niego, gdyż nakład papierowy został niestety wyczerpany…
Po raz kolejny okazuje się, że nikt nie zna mnie lepiej niż mój Partner posiadający niezwykły dar podsuwania mi dzieł silnie na mnie oddziałujących i równocześnie bardzo ze mną rezonujących.

fot. Marianna Patkowska

Nie jestem ekspertem od literatury dziecięcej, jednak mój podstawowy z nią problem jest taki, że autorzy na ogół wpadają w jedną z trzech pułapek:

  1. tak bardzo się starają napisać książkę dla dzieci, że wychodzi im książka dla dorosłych
  2. tak bardzo próbują puścić oko do dorosłych, że wychodzi im głupawa książka dla dzieci
  3. myślą, że piszą dla dzieci lub dorosłych, a wychodzi im książka dla nikogo.

Oczywiście istnieją wyjątki, jak chociażby cudowna twórczość Astrid Lindgren, czy fantastyczny „Kubuś Puchatek” Milne’a. Nie zaliczyłabym już do nich jednak „Małego księcia” – choć ma wielu fanów, w moim odczuciu Saint-Exupéry’emu nie udało się uniknąć pułapki pierwszej.
Psychologia dziecięca już dawno zbadała, że to, jak dorośli postrzegają idealną zabawę dla dzieci, skrajnie różni się od tego, jak postrzegają ją same dzieci. One, w przeciwieństwie do dorosłych, nie potrzebują uporządkowania i sensu (przynajmniej pojętego w dorosły sposób). W związku z tym, czym innym niż dorośli się też kierują podczas lektury. Jeśli książka jest skierowana zarówno do dorosłych jak i dzieci, i ma sprawić prawdziwą radość obydwu stronom, musi być skonstruowana tak, żeby warstwa urzekająca dorosłych nie przeszkadzała dzieciom w odbiorze swoją dla nich niedostępnością. Dla przykładu, dzieci potrafią nas rozczulić i rozłożyć na łopatki swoim sposobem pojmowania rzeczywistości, ale on ich samych nie śmieszy i nie urzeka, bo jest dla nich czymś naturalnym. Jeśli autor jest na tyle uważnym, a przede wszystkim wrażliwym obserwatorem, żeby dobrze wychwycić istotę dzieciowości, jest w stanie mówić do najmłodszych ich językiem, równocześnie podbijając serca dorosłych. Bartłomiejowi Trokowiczowi to wcale niełatwe zadanie wyszło znakomicie! Myślę, że dzieci mogą czerpać z tej lektury mnóstwo przyjemności, bo akcja rozgrywająca się w Lesie (i nie tylko, ale o tym za chwilę) jest naprawdę wciągająca i niebanalna, a równocześnie poziom serwowanej czasem abstrakcji jest dla nich możliwy do udźwignięcia. Jednak to raczej dopiero dorośli zachwycą się Szczurem doświadczającym déjà vu z poprzedniego wcielenia, siakającą Świnką Morską czy Kurą z syndromem sztokholmskim.
Jakiś czas temu recenzowałam powieść „Każdego szkoda” Julii Oleś, której zarzuciłam brak językowego zróżnicowania bohaterów. „Pan Misio” ma to wszystko (i wiele więcej), czego mi zabrakło w tamtej książce i co odróżnia od innych dzieł literaturę warsztatowo znakomitą. Przede wszystkim każda postać jest doskonale przemyślana, skonstruowana i poprowadzona od początku do końca, przez co jest spójna. Każda ma więc nie tylko swój własny sposób bycia i myślenia, ale też sposób mówienia, który jest charakterystyczny tylko dla niej. Do tego mamy dodatkowo jedną bohaterkę (Niedźwiedzicę), która mówi niemal wyłącznie w obcym języku i jest nam tłumaczona, czego po czasie przestajemy potrzebować oraz drugą (wspomnianą Świnkę Morską), która jabłonkuje, przez co trudniej ją zrozumieć i co kompletnie rozczula, zwłaszcza, że mówi naprawdę mądre rzeczy. To – rozważając już samą budowę książki – wprowadza niesamowitą świeżość. Jeśli powieść ma w jakikolwiek sposób naśladować rzeczywistość czy choćby do niej nawiązywać, nie wystarcza, żeby ją tylko opisywała; musi się nią w pewnym sensie stać. Taki efekt można osiągnąć, mając wiedzę dotyczącą struktury języka, dlatego często podkreślam rolę posiadania warsztatu (który mniej zdolni zdobywają na studiach polonistycznych, a bardziej zdolni poprzez samo czytanie naprawdę wartościowej, doskonałej literatury). Mówiąc o spójnej budowie postaci, mam również na myśli wejście w konwencję świata zwierząt. Autor wykorzystuje do tego wiedzę o zwyczajach gatunków, które opisuje, a równocześnie sprytnie łączy to ze znajomością sposobu myślenia i dorosłych, i dzieci.

Żeby nie być gołosłowną, podam przykłady:

Bobry trochę straciły wątek. Pojęcie własności przekraczało ich kolektywny sposób pojmowania świata.

– natura zwierząt

– Wilk mocno przycisnął Lisa!
– A on potrafi przycisnąć… – Wilczyca z rozmarzeniem pomyślała o kilku sytuacjach w ich własnej norze, jeszcze przed przyjściem na świat Wilcząt.

– sposób myślenia dorosłych

– Kim jest Tata?
– Ćłowiekiem – wyjaśniła Świnka. Nim skończyła mówić, już była pewna, że nie takiej odpowiedzi oczekiwał Szczur.
– Co potrafi?
– Citać, pisiać. Raź widziałam, jak robił kupę…

– sposób myślenia dzieci

Dzięki tej zaskakującej momentami żonglerce nie można książce zarzucić sztampy z – nie daj Boże! – morałem. Trokowicz wskazuje dzieciom, używając ich własnego języka, pewne mechanizmy istniejące w świecie dorosłych oraz inne, istniejące w świecie zwierząt. Mówi im: „patrzcie”, zaciekawiając i zmuszając do myślenia.
Kolejna sprawa to wielowątkowość i kilka miejsc akcji. Można się zastanawiać, jak wprowadzić różne wątki i miejsca akcji w opowieść o mówiących ludzkim głosem zwierzętach, żeby ta zainteresowała również dorosłych. Nie wiem; wie natomiast Bartłomiej Trokowicz, który wyczarował fantastyczną, urzekającą, a równocześnie trzymającą w napięciu historię.
Wielką siłą tej książki jest też plastyczność opisów. Wszystkie te elementy składają się na wspaniałą trójwymiarowość oszałamiającego debiutu autora. Nie sposób też nie wspomnieć o dopełniających całość przepięknych ilustracjach Dalii Żmudy-Trzebiatowskiej.

Zakończę jednym z moich ukochanych fragmentów:

– Ależ, ależ! – Lis był sarkastyczny. – Że tyle umiesz powiedzieć, to już wiem. Potrafisz może jeszcze czytać?
Kura poczuła się pewniej.
– Niewiele czytam. Tylko takie:  UWAGA! WYSOKIE NAPIĘCIE! albo NIEBEZPIECZEŃSTWO! GŁĘBOKA STUDNIA! To się przydaje w życiu. Innych napisów nie rozumiem, na przykład: ROBOTY NA DACHU! Nigdy nie widziałam robota na dachu.

– „Pan Misio. Czy lisy śnią o gadających kurach?” Bartłomiej Trokowicz

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę ten akurat zespół z oczywistych względów, a wybrałam ich wstrząsający cover piosenki Big Cyca, ponieważ, jak słusznie zauważyła w recenzowanej przeze mnie książce Wiewiórka: „U nas różne ciekawe rzeczy się zdarzają! Witamy w Polsce, pani Misiowa”.

oryginalna okładka

Cnoty Niecnoty

fot. Bożena Szuj

Jakiś czas temu światło dzienne ujrzały upławy z głowy osoby, po której trudno spodziewać się wypowiedzi mądrej. Nie zamierzam poświęcać im zbyt dużo miejsca, potraktuję je bardziej jak punkt wyjścia. Opinię publiczną poruszyło, rozśmieszyło i rozsierdziło równocześnie „ugruntowywanie cnót niewieścich”, bo było jaskrawe i kuriozalne. Poruszyła niestosowność, rozśmieszył archaiczny język, rozsierdziły: wstecznictwo i patriarchalny ton. Dobra, pośmialiśmy się i – co lubimy najbardziej – ponarzekaliśmy, a teraz zastanówmy się, czemu na taką samą skalę nie rażą nas mniej spektakularne, choć dużo bardziej niebezpieczne, mające się niestety ciągle świetnie, schematy przekazywane najmłodszym od lat z pokolenia na pokolenie. (Mam wrażenie, że coś w tej kwestii minimalnie drgnęło dopiero niedawno.)

⛔ Zawstydzanie

fot. Bożena Szuj

Miałam siedem albo osiem lat. Kolega w klasie drwił z nas (dziewczynek) dlatego, że nie wiedziałyśmy, co to jest seks, choć sam z pewnością nie wiedział dużo więcej od nas. Mama mojej koleżanki – nota bene córka Stefana Kisielewskiego – doradziła mi odpowiedź, która wydała mi się wówczas nieprawdopodobnie błyskotliwa, mianowicie że „seks to po niemiecku sześć”. Moje ego było w siódmym niebie na myśl o tym, że mam na podorędziu tekst, który na bank upierdliwemu koledze pójdzie w pięty! Użyłam go na pierwszej przerwie, podczas której znowu nam dokuczał i… zostałam wezwana do pani wychowawczyni, która publicznie mnie pouczyła, że „chyba w tym wieku nie wypada mówić o seksie!”. To, że usłyszała słowo „seks” z moich ust, ale nie usłyszała go wcześniej z ust kolegi, zwaliłam na karb jej wieku (przez wszystkie te lata byłam święcie przekonana, że dobijała wtedy do siedemdziesiątki – dopiero niedawno mama uświadomiła mi, że ona mogła mieć wtedy około czterdziestu lat… jednak garsonki postarzają). Wydarzenie to nie utkwiło więc we mnie jako symbol nierównego traktowania chłopców i dziewczynek, tylko jako okrutne, podłe i przede wszystkim bezdennie głupie posługiwanie się zawstydzaniem, kiedy nie ma się wystarczających kompetencji, żeby dobrze wykonać swoją pracę. Osoba (uczeń, student, klient, pacjent, petent) zawstydzona poczuje się w jakimś stopniu winna, przez co o nic nas nie oskarży. Podobną sytuację miałam kilka dni temu, kiedy mój ulubiony pomarańczowy dostawca internetu próbował ode mnie wyłudzić wyższą opłatę. Zapytana przez antypatyczną konsultantkę, czy nie wydało mi się dziwne, że nie podpisałam jednego dokumentu, który zgodnie z umową miał być wysłany wraz z innymi do podpisu (a nie został), odpowiedziałam: „nie, niestety nie wiem, czemu źle wykonujecie swoją pracę”. Analogicznie, dziś powiedziałabym swojej dawnej pani od nauczania wczesnoszkolnego, że „wypadanie” czy „niewypadanie” nie jest żadną kategorią i jeśli z jakiegokolwiek powodu czuje się niezręcznie, kiedy mówi się przy niej o seksie, to to właśnie powinna zakomunikować dzieciom. Bo problem wcale nie był we mnie, ani w tym, że użyłam tego słowa, tylko w niej, że tak na nie reaguje – gdybym wiedziała, nie sprawiłabym jej nieprzyjemności celowo.
Zawstydzanie, zwłaszcza dzieci, niesie za sobą ryzyko wyrządzenia im krzywdy, widocznej niestety dopiero w ich dorosłym życiu. Kiedy pracowałam w szkole, do moich obowiązków należało nie tylko uczenie polskiego, ale też opieka nad młodszymi dziećmi w świetlicy. Pewnego razu sześcioletnia dziewczynka, podchodząc do mnie, weszła niechcący na kant mojego biurka, szybko zauważając, że ocieranie się nie swoimi miejscami intymnymi, sprawia jej radość. Patrząc mi więc prosto w oczy, wyznała z ogromnym uśmiechem, że „to przyjemne jest!”. Uczuciem dominującym było we mnie przerażenie, że zaraz wejdzie któraś z pań i – właśnie ze względu na wspomniany brak kompetencji – zacznie ją zawstydzać, że kto to widział, że takie zachowanie dziewczynce nie przystoi (pamiętajmy, że żyjemy w kulturze, w której ciągle kobieca masturbacja jest tematem tabu – tolerujemy, niechętnie, tylko męską). Nie miałam pojęcia, jak się zachować. Umówmy się, że nie była to sytuacja komfortowa, ale mój komfort był tutaj akurat najmniej ważny. Musiałam w ułamku sekundy podjąć decyzję, jak szybko i sprawnie przerwać dziewczynce w sposób, który nie będzie inwazyjny dla jej formującej się dopiero seksualności. Uśmiechnęłam się więc serdecznie, odpowiadając: „wiem”. Mam głęboką nadzieję, że aprobata odkrywania własnej seksualności wyartykułowana przez drugą, dużo starszą i bardziej doświadczoną kobietę zakoduje w niej najlepsze i najzdrowsze odruchy.  (Bo nie chciałam jej oduczyć czerpania przyjemności z dotykania własnego ciała, tylko robienia tego przy osobach postronnych.) Potem szybko zaprosiłam ją z drugiej strony stołu, rozpraszając jej uwagę czymś zupełnie innym. Mam nadzieję, że nigdy nikomu nie pozwoli odebrać sobie tej niewinnej, pięknej czułości do samej siebie.
Seks jest niestety wyjątkowo wdzięcznym do zawstydzania tematem, ale nie jedynym. Rolą nauczycieli i rodziców jest oczywiście wskazanie dziecku co robi (w każdej dziedzinie) dobrze, a nad czym jeszcze powinno popracować, jednak merytoryczna informacja zwrotna powinna być mu przekazywana nie przy świadkach i nie w formie upomnienia czy pretensji. Również dlatego, żeby oswoić je z porażkami i pokazać, że nie są niczym złym – są nieuniknioną częścią procesu, jakim jest nauka, ale też – w szerszej perspektywie – procesu, jakim jest życie.

fot. Bożena Szuj

⛔ Fetyszyzacja dziewictwa

fot. Bożena Szuj

O koszmarnym zjawisku fetyszyzacji dziewictwa pisałam tu już kilka razy. Dziewictwo nazywane zresztą również, nomen omen, „cnotą” jest czymś absolutnie neutralnym. Nie ma niczego ani dobrego, ani złego w jego posiadaniu, nie ma też niczego ani dobrego, ani złego w jego traceniu. Najważniejsza jest dojrzałość (nie zawsze związana z wiekiem), gotowość i przede wszystkim świadomość będąca wynikiem rzetelnej edukacji seksualnej. W jednej z moich szkół edukacja seksualna wyglądała w ten sposób, że zawstydzonej pani, która przyszła nam, siedemnastolatkom, poopowiadać o seksie, rycersko pospieszył na ratunek chodzący do klasy równoległej, z którą uczęszczaliśmy na te zajęcia, syn Kazika Staszewskiego i sam założył prezerwatywę na banana. Cieszę się, że pani mogła się kilku przydatnych rzeczy od nas dowiedzieć, ale przez rzetelną edukację seksualną rozumiem długotrwały, rozpoczęty w przedszkolu proces uczenia dzieci o ich cielesności, o granicach, o tym, czym jest intymność. Inaczej wyrosną na kaleki, które możemy obserwować zarówno w moim pokoleniu (choć to zaczyna się na szczęście zmieniać, ale tylko dlatego, że świadomi, sterapeutyzowani ludzie odrzucają wszystkie bzdury, którymi byli karmieni w dzieciństwie i budują swoją rzeczywistość na nowo), jak i w pokoleniu naszych rodziców i dziadków.

fot. Bożena Szuj

⛔ Ocenianie i brak empatii

fot. Bożena Szuj

Kolejnym grzechem dawnego wychowania, w którym z pewnością sporą rolę odegrał kościół (w końcu inne wyznania i religie można tolerować, ale tylko ta „nasza” jest słuszna) jest przyznawanie sobie prawa do oceny innych. Oceniamy nie tylko wygląd zewnętrzny naszych bliźnich, ale też ich moralność wg wpojonych, często niedorzecznych standardów – wchodzimy z buciorami w ich prywatne, intymne sprawy, nie znając ich historii, nie znając ich drogi, ale dając sobie na to przyzwolenie w imię… no właśnie… W imię czego? Na pewno nie w imię altruistycznej troski o ich zagubione dusze, bo w tej ocenie nie ma miłości – jest natomiast pogarda. (Wynikająca oczywiście z naszego niskiego poczucia własnej wartości, ale to nas nie usprawiedliwia.)
Jednak prawdziwym niebezpieczeństwem wynikającym z oceniania innych jest wyzbywanie się naturalnej dla większości ludzi empatii. Jeśli pozwalamy sobie na ocenę innych, automatycznie ich odczłowieczamy. Na tym żerują zresztą wszystkie tabloidy, wmawiając nam, że osoby publiczne, wybierając swój zawód, zrzekają się prywatności, więc mamy do ocen prawo, a jeśli przez przypadek zrobi się nam ich szkoda, szybko zostaniemy „sprowadzeni na ziemię” informacją, ile ci biedacy zarabiają – wtedy nam na pewno wszelkie współczucie przejdzie. Jak zdrowy emocjonalnie, empatyczny człowiek reaguje na czyjeś słowa o depresji, myślach samobójczych, poczuciu doświadczania rasizmu? Empatią, zrozumieniem i  smutkiem. Nie jest dla niego istotne, co „wydarzyło się naprawdę, obiektywnie”. Odczuwa  łączność gatunkową z tym, kto się przed nim odsłania. Chce mu pomóc, życzy mu dobrze. Co się więc stało z ludźmi, którzy po obejrzeniu wstrząsającego wywiadu z Meghan Markle i księciem Harrym przeprowadzonego przez Oprah Winfrey zareagowali… podejrzliwością, wrogością i… przede wszystkim surową oceną właśnie? Jeśli ktoś mówi głośno o chęci odebrania sobie życia, to czy dyskusje na temat jego mądrości, inteligencji czy wręcz skłonności do konfabulacji są rzeczywiście reakcją właściwą? Reakcją, która przystoi wrażliwemu, empatycznemu człowiekowi…?
We mnie – choć wiem, że jest to sprzeczne z moją naturą – ocenianie zostało wpojone na tyle mocno, że w bardzo wielu sytuacjach jest moim pierwszym, niekontrolowanym odruchem. Nie lubię siebie takiej i wkładam naprawdę dużo pracy w to, by wytworzyć w sobie nowe, zdrowe mechanizmy. Marzy mi się świat, w którym ocenianie będzie piętnowane, bo jedynie na to zasługuje.

fot. Bożena Szuj

⛔ Wymuszanie grzeczności

fot. Bożena Szuj

Bliżej niesprecyzowana i dość enigmatyczna grzeczność jest znakomitym narzędziem do szantażowania dzieci. Nikt nie wie do końca o co w niej chodzi, ale można użyć władzy nad dzieckiem, wypowiadając magiczną kwestię „byłeś niegrzeczny” i karząc je. Czy alternatywą jest pozwolenie dziecku, by weszło nam na głowę? Nie. Alternatywą jest nauczenie się siebie i swoich potrzeb na tyle dobrze, by sprawnie i przejrzyście je dziecku artykułować. Forma przekazu musi też być dostosowana do możliwości percepcyjnych dziecka. Bieganie czy krzyczenie nie jest ani dobre, ani złe, ale w niektórych wypadkach bywa niebezpieczne, w innych przeszkadzające ludziom dookoła. Za każdym razem dobrze wytłumaczyć, czemu prosimy, żeby dziecko czegoś nie robiło. Najlepiej też, żeby wpisywało się to w ustalone wcześniej zasady ogólne. Oczywiście może nas nie posłuchać, jeśli chce, ale musi się wtedy liczyć z konsekwencjami, które przedstawimy mu zawczasu. To umacnia w dziecku poczucie, że jest wolne, ale też poczucie, że jest decyzyjne.
Dlaczego o tym piszę w kontekście innych błędów wychowawczych, które odciskają na nas piętno w dorosłym życiu? Dlatego, że terror bycia grzecznym zabija w nas pierwotne instynkty, które nas chronią. Jeśli wsłuchamy się w siebie uważnie, szybko wychwycimy dla kogo nie chcemy być grzeczni i mili – to sygnał, żeby od takich osób uciekać. Nie musimy być opryskliwi oczywiście, ale nie bądźmy grzeczni wbrew sobie. Jeśli złapiemy kontakt ze swoją intuicją, ona nas nie zawiedzie. I piszę to jako osoba, która nigdy niestety swojej intuicji akurat nie słuchała, zawsze na tym fatalnie wychodząc.

fot. Bożena Szuj

⛔ Stawianie siebie na ostatnim miejscu

fot. Bożena Szuj

Jaki obraz świata przedstawiamy dziecku, kiedy się dla niego i jego drugiego rodzica nieustannie poświęcamy? Kiedy żyjemy tylko dla innych (i życiem innych), kiedy przymuszamy je, by na pierwszym miejscu stawiało innych i karcimy, kiedy śmie postawić na pierwszym miejscu siebie? Przedstawiamy mu obraz świata, w którym relacje opierają się na wyrzeczeniach i krzywdzie. Przedstawiamy mu obraz świata, w którym nie można postawić granic, bo każdy akt poznania samego siebie zaliczany jest do tych „egoistycznych”. Banalna prawda jest taka, że jeśli nie nauczymy się siebie, swoich potrzeb i tego jak mądrze i dobrze się sobą opiekować, nasza  pomoc innym czy opieka nad nimi będzie w najlepszym przypadku bezwartościowa, a w najgorszym toksyczna. Wbrew jakiejś bardzo dziwnej, choć powszechnej opinii, ludzie szczerze kochający samych siebie (nie, to nie narcyzm – narcyzm na ogół rodzi się właśnie z niechęci do siebie) są dużo bardziej otwarci, serdeczni i empatycznie wobec innych, bo – praktykując na sobie – wiedzą jak. Natomiast ludzie, którzy nie są ze sobą pogodzeni, nie umieją się ze sobą skonfrontować, a nawet gdzieś w środku szczerze się nienawidzą, często rekompensują to sobie przesadną pomocą innym, ale są równocześnie jak tykające bomby. Na ogół zresztą za zamkniętymi drzwiami znęcają się nad tymi, którzy są od nich słabsi i zależni.
Myślę, że  – co się zresztą łączy z poprzednim rozdziałem – jeśli przychodzi do nas dziecko, które jeszcze wczoraj najbardziej na świecie lubiło się bawić z jakimś kolegą, a dziś stwierdza, że jednak go nie lubi i już się z nim bawić nie chce, bardzo niedobrym pomysłem jest przymuszanie go do kontynuacji tej znajomości, zarzucanie mu niekonsekwencji („wczoraj ci jakoś odpowiadał!”) czy szantażowanie go emocjonalne tym, że „jeśli się z nim przestanie bawić, zrobi mu przykrość”. Tego też jako dziecko doświadczałam, dziś jednak widzę w tym kilka zagrożeń. Po pierwsze, niekonsekwencja nie jest wcale grzechem ciężkim (chyba, że mówimy o wychowywaniu dzieci, to wtedy jest) i każdy człowiek w każdym momencie ma prawo się rozmyślić, zmienić zdanie, zobaczyć coś w innym świetle, nowych barwach i stwierdzić, że jednak nie, że to nie dla niego. Nawet (a może przede wszystkim) bardzo mały człowiek. Po drugie jeśli nie wypracujemy w dziecku umiejętności wytłumaczenia (nam, ale tak naprawdę sobie) dlaczego wczoraj chciało się z kimś bawić, a dziś już nie chce, to istnieje duże zagrożenie, że w przyszłości nie będzie umiało zmierzać się z problemami, próbując je rozwiązywać, bo przecież każda sytuacja jest inna. Z jednym naprawdę nie warto (i tak naprawdę nigdy nie było warto) się bawić, a z innym po ustaleniu zdrowych granic i zasad można stworzyć dużo lepszą i bardziej wartościową relację, a jej zerwanie po pierwszym zgrzycie byłoby wylaniem dziecka z kąpielą. W końcu po trzecie komunikat „jeśli się z nim przestaniesz bawić, zrobisz mu przykrość” jest zasianiem w dziecku przekonania, że potrzeby innych są ważniejsze od jego potrzeb. Nie są. Rolą każdego człowieka jest zadbanie o własny komfort – nikt nie zrobi tego lepiej od nas, więc i my nie zaspokoimy czyichś potrzeb za kogoś (choć próbując, czujemy się lepszymi ludźmi). Tu się zresztą pojawia problem z bardzo niestety popularną narracją (zwłaszcza wśród porzuconych kobiet), że jeśli ktoś rezygnuje ze związku z nami, to „nie był nas wart”, innymi słowy, jeśli nasze drogi się rozchodzą, to mamy tylko dwie możliwości: być porzuconą ofiarą albo rzucającym nikczemnikiem. Tymczasem wszelkiego typu relacje rozpadają się z przeróżnych powodów wtedy, kiedy nadejdzie na to czas. Rzadko kiedy jest to czyjakolwiek wina, a już tym bardziej wina jednej tylko ze stron. Oczywiście, że rezygnując z relacji z drugą osobą sprawimy jej przykrość. Sprawianie czasem przykrości jest nieuniknioną, choć nieprzyjemną, częścią naszego życia. Warto uczyć tego dzieci od najmłodszych lat. Warto też pokazywać im, jak minimalizować cierpienie innych spowodowane naszymi wobec nich decyzjami, poprzez szczere i przejrzyste wyjaśnianie powodów swojego postępowania. Nie mówię tu nawet o tłumaczeniu się, lecz zaopiekowaniu drugą osobą w trudnej dla niej chwili. Po ludzku. Z empatią.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki „On a Plain” Nirvany, dodając do moich ulubionych wersów  „I love myself better than you/I know it’s wrong so what should I do?” jeszcze od siebie „No, it’s absolutely not!”.

fot. Bożena Szuj

„Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” Artur Schopenhauer

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Jan Lorenowicz
wydawnictwo: Verso
rok wydania: 2010
oryginalny tytuł: Die Eristische Dialektik

Pisząc dwie ostatnie recenzje książek na blogu, musiałam uprzedzać swoich Czytelników, że opisywane lektury nie są wielką literaturą. To wzmogło mój apetyt na coś kompletnie innego, doskonałego literacko, piekielnie mądrego i przy okazji trudnego, bo mój mózg od czasu do czasu potrzebuje gimnastyki. Najlepszym wyborem w takiej sytuacji są dla mnie dwa działy: językoznawstwo oraz filozofia. Padło na ten ostatni; sięgnęłam po maleńką, ale równocześnie wielką pod każdym względem książkę „Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” Artura Schopenhauera. To pozycja obowiązkowa dla każdego.
Wierzę, że żadnemu z moich Czytelników Schopenhauera (urodzonego w moim ukochanym Gdańsku zresztą) przedstawiać nie trzeba i to nie tylko z powodu krążących od kilku lat po sieci przezabawnych memów z jego wizerunkiem. Wszystkie szkoły, do których chodziłam, miały na szczęście w swoim programie filozofię – jestem przekonana, że dziś powinna być ona obowiązkowa również w szkole państwowej.
Zacznijmy od wyjaśnienia podstawowych pojęć. Czym jest erystyka? Schopenhauer najpierw definiuje logikę i dialektykę. Logiką nazywa „naukę o prawach myślenia, czyli sposobach działalności rozumu”, a dialektyką – „sztukę prowadzenia rozmów lub sporów”. Od tego wyprowadza pojęcie dialektyki erystycznej, czyli „sztuki prowadzenia sporów, ale w taki sposób, aby zawsze mieć rację, a więc per fas et nefas”. Jak pisze dalej, „erystyka byłaby tylko bardziej jaskrawą nazwą tego przedmiotu”. W tym miejscu wiemy już, na co zostanie postawiony nacisk.
Jeśli ktoś przyzna nam w sporze rację, nie musi to wcale oznaczać, że ją obiektywnie mamy. Kluczowe jest więc zrozumienie, że możemy obiektywnie rację posiadać, ale też – jeśli nie znamy odpowiednich technik – nie potrafić przekonać do niej ani rozmówcy, ani (co było dla mnie przełomowe) samych siebie! Schopenhauer przestrzega więc zarówno przed zbyt dużym skupieniem się na dowiedzeniu swojej racji w sporze, jak i przed zbyt szybkim poddaniem się (gdyż z upływem czasu może się okazać, że choć spór przegraliśmy, racja była jednak po naszej stronie), gdyż i jedno, i drugie oddali nas od prawdy obiektywnej.  Erystyka nie będzie się więc zajmować prawdą obiektywną, ale takim prowadzeniem rozmów i sporów, by rację nam przyznano („chodzi tu nie o prawdę, ale o zwycięstwo”). Jest to oczywiście mocno nacechowane manipulacją, od której staram się w swoim życiu mocno dystansować, z drugiej zaś strony dobrze znać te wszystkie wysublimowane techniki, żeby rozumieć mechanizmy zachodzące podczas rozmowy.
Stosunkowo niedawno, w tekście „Trudna sztuka rozmowy”, opisywałam, jak męczą mnie rozmowy z ludźmi, którzy za punkt honoru stawiają sobie dojście w rozmowie do jakiejś jednej racji. Pisałam, że nawet jeśli są skłonni przyznać ją mnie, to presja pojawiająca się w takiej konwersacji jest dla mnie wykańczająca. Często widzę dokładnie, gdzie mój oponent racji akurat nie ma, ale jego agresja, zdolność przekrzykiwania i brak umiejętności odpuszczania powodują, że spór ze mną wygrywa. „Erystykę” Schopenhauera potraktowałam jak fantastyczne wyjaśnienie tego zjawiska, ale nie miałam podczas lektury złudzeń, że zgłębię tajniki dialektyki erystycznej w stopniu, który pozwoli mi wygrywać spory, gdyż z założenia jestem przeciwna dochodzeniu do jednej tylko prawdy. Jednak za niezwykle przydatne uważam dwie informacje. Po pierwsze tę, że im ogólniejsze twierdzenie, tym łatwiej je obalić, im zaś bardziej szczegółowe – tym trudniej; a po drugie tę, że dużo łatwiej o fałszywe sądy niż fałszywe wnioski.
Znam ludzi, których niesłychanie podnieca udowodnienie, że mają rację; ja już do nich na szczęście nie należę, chociaż wiele lat było inaczej. Im lepiej siebie znam, tym bardziej czuję się wolna od potrzeby udowadniania czegokolwiek komukolwiek. Wyznaję jednak zasadę, że wiedzy nigdy za dużo i – choć to, z boku patrząc, dosyć śmieszne – warto wiedzieć, jakich trików używają nasi rozmówcy w biegu po puchar Zwycięzcy Sporu.
Być może też nie wszyscy wiedzą, że można rozmawiać w zupełnie inny sposób. Dla mnie alternatywą jest wytwarzanie z rozmówcą bezpiecznej przestrzeni, w której każdy z nas może w nieskrępowany sposób opowiedzieć swoją prawdę (opierając się na zarówno zaobserwowanych faktach, jak i własnych, subiektywnych odczuciach) i mieć pewność, że nie zostanie oceniony. Nie może być też mowy o urażeniu czyichkolwiek uczuć, kiedy posługujemy się komunikatem ja. Jeśli w rozmowie wspólny wniosek nie jest celem samym w sobie, zyskujemy dużo więcej niż ewentualną „rację” – stajemy się bogatsi o czyjś odmienny punkt widzenia. Poszerzamy swoje horyzonty.
Wracając jednak do książki Schopenhauera, jej lektura jest przede wszystkim intelektualną rozkoszą. Sam autor zresztą nie określa się ani jako entuzjasta posługiwania się erystyką, ani jako jego przeciwnik. Zna ją doskonale i wykłada w sposób przystępny i niesłychanie rzetelny. Dodatkowo fascynacja Schopenhauera buddyzmem czyni tego filozofa wyjątkowo mi bliskim.
„Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” ujęła mnie jednak najmocniej tym, jak bardzo jest momentami zabawna (Schopenhauer, przygotowując swoich czytelników do sporów, zdaje się wyprawiać ich na wojnę). Przytaczam zaledwie kilka fragmentów, przy których śmiałam się najgłośniej (pozostawiam pisownię oryginalną):

Jeśli na przykład podczas sporu o filozoficznych lub przyrodniczo-naukowych przedmiotach przeciwnik (który musi być w takim razie Anglikiem) pozwala sobie cytować argumenty biblijne, mamy prawo odeprzeć go zapomocą takich argumentów, chociaż są to argumenty ad hominem, niewyjaśniające istoty rzeczy. Jest to podobne do płacenia komuś fałszowanemi pieniędzmi, które od niego samego pochodzą.

– str. 21

Jeżeli przeciwnik jest nieśmiały lub tępy, a sami posiadamy sporą dozę bezwstydu i mocny głos, może się to udać bardzo łatwo.

– str. 37

Jeżeli zaś ma zdolności pierwszorzędne, wówczas bardzo mało albo wcale nie uznaje autorytetów. […] Przeciwnie, ludzie tuzinkowi mają głęboki szacunek do specyalistów. Nie wiedzą zupełnie, że ten, kto robi sobie z przedmiotu rzemiosło, lubi nie sam przedmiot, lecz wygodę z niego płynącą, ani też o tem, że ten, kto naucza przedmiotu innych, rzadko bardzo zna go sam gruntownie, ponieważ temu, co sam studyuje, zwykle mało czasu pozostaje na uczenie innych.

– str. 47

Autorytety, których przeciwnik wcale nie rozumie, po większej części oddziaływają najsilniej. Ludzie nieuczeni np. mają szczególny szacunek dla ozdób łacińskich i greckich. Z autorytetami można sobie pozwalać nie tylko na naciąganie, ale wprost na zupełne skażenie sensu. W nadzwyczajnych wypadkach można cytować autorytety własnego wynalazku. Po większej części przeciwnik nie ma pod ręką książki, zresztą nie umie sobie z nią poradzić.

– str. 48

Wszystko, o czym Schopenhauer pisze, pokrywa się zresztą z jedną z moich ulubionych, często powtarzanych przez Iyanlę Vanzant teorii o tym, że patrzymy na świat przez przeróżne filtry, które determinują nasz odbiór rzeczywistości, a rozmowa (bądź spór) są tylko tego odzwierciedleniem. Prostym przykładem jest jeden z najbardziej chyba prymitywnych „argumentów” używanych przez przeciwników legalizacji małżeństw jednopłciowych. Filtr niezdrowej ekscytacji seksualnością innych ludzi (narzucany na ogół we wczesnym dzieciństwie przez religijne wychowanie) sprawia, że całkiem inteligentnym i na ogół racjonalnym osobom nagle zaczyna się wydawać, że legalizacja pedofilii bądź zoofilii jest tu dobrą i logiczną paralelą. To jeden z przykładów zresztą na chwyt erystyczny, którym można wygrać spór, nie mając racji. Zakończę jednak słynnym – i mam nadzieję, że dla coraz większej grupy osób retorycznym – pytaniem amerykańskiego psychologa Marshalla Rosenberga:

Chcesz mieć rację, czy relację?

– Marshall Rosenberg

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę wpisującą się tytułem w temat dzisiejszego tekstu piosenkę uwielbianego przeze mnie zespołu Ben Folds Five.

Wino, Kobieta i śpiew

fot. Bożena Szuj

Dzisiejszy tekst jest opisem moich cudownych prawie trzytygodniowych wakacji w Gdańsku. Podzieliłam go na trzy części główne. Zaczynam – jak to na wakacjach – od wina.

1. Wino
Wakacje
Morze czy góry?
Magia Bałtyku
Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Gdańsku
2. Kobieta
Gdynia
Duchowość
Przemoc
Kontrola, ale wyłącznie nad sobą
3. Śpiew
No to Boto!

🍷 Wino

fot. Bożena Szuj

Wino, o czym już tu wielokrotnie wspominałam, nie należy do trunków mojego pierwszego wyboru. Jestem prostą warszawianką i ćwierć góralką – moim alkoholem jest czysta nierozcieńczona w szklance. Piję rzadko, ale jeśli już, to z ogromną przyjemnością. Jest jednak jeden moment w roku, w którym rzeczywiście pragnę wina i są nim letnie wyjazdy, szczególnie do Grecji. Nie ma chyba nic przyjemniejszego niż patrzenie na morze i popijanie w tym czasie smażonych kalmarów kieliszkiem zimnego białego wina w samo południe. Okazało się, że nawet jeśli odrobinę zmieni się pewne stałe (zamiast Morza Egejskiego – Bałtyk, zamiast Thassos – Gdańsk Brzeźno, zamiast kalmarów – flądra), magia nadal działa! Kolejną różnicą było przeproszenie się z czerwonym winem, którego kiedyś nie lubiłam, a po które w te wakacje sięgałam często i chętnie. Może to kwestia większej dojrzałości, a może po prostu zbyt małej ilości miejsca w lodówce. (Ciepłe białe wino pijam tylko raz w roku – na bankiecie po Warszawskiej Jesieni.) Jak zwał, tak zwał. Zaczęłam wreszcie doceniać czerwone wino.

⚓ Wakacje

fot. Bożena Szuj

Od dziecka rodzice wpajali we mnie, jak ważne jest spędzanie wakacji z dala od miejsca zamieszkania. Jestem im za to bardzo wdzięczna. Wypoczynek w domu nie jest pełnowartościowym wypoczynkiem, a zmiana otoczenia, zwłaszcza prawopółkulowcom, pomaga nabrać nowej perspektywy, spojrzeć na siebie i swoje problemy z dystansu oraz podładować akumulatory. Tu nie chodzi wcale o drogie wyjazdy w najdalsze zakątki globu. W sprawach istotnych w ogóle bardzo rzadko chodzi o pieniądze. Moja mama, jako dziecko, mieszkając w Zakopanem, na wakacje jeździła do przepięknego pienińskiego Krościenka. To wystarczyło – oderwanie od codzienności, rozłąka z jedną grupą ludzi, spędzanie czasu z inną, możliwość – w perspektywie – zatęsknienia za jedną i drugą.
Zrozumiałam też, że zupełnie tak samo jest w związku. Rozłąki są dla niego bardzo dobre, bo pomagają nam monitorować z różnych stron to, co się w związku dzieje: jak związek na nas wpływa, co nam daje, ile nam zabiera i czy w ogóle zabiera. Mamy szansę za sobą zatęsknić, ale też uświadomić sobie, że związek nas nie definiuje, że mamy poza nim samych siebie.

⚓ Morze czy góry?

fot. Bożena Szuj

Spośród wielu głupich pytań (bo – zaskoczę Was – one istnieją!) od lat moim faworytem jest:

Wolisz góry czy morze?

– mój faworyt wśród głupich pytań

Żeby w pełni docenić jego idiotyczność, wystarczy je zadać na przykład mieszkańcowi greckiej wyspy Thassos. Czemu nasze odmienne geograficzne położenie miałoby postawienie kogokolwiek przed takim wyborem usprawiedliwiać? Tematowi widzenia świata z perspektywy albo…, albo… poświęciłam wpis „Zajmij się jedną rzeczą, a dobrze, czyli humanizm naszych czasów”, więc nie chcę się tu zbyt mocno rozpisywać. Jestem po prostu wielką przeciwniczką robienia ludziom testów jednokrotnego wyboru.
Jako dziecko niemal każde wakacje spędzałam i w górach, i nad morzem. Wyprowadzając się z rodzinnego domu wiedziałam tylko, gdzie nie chcę mieszkać. Po górach właściwie nie chodzę, ale ich widok jest mi potrzebny do życia. Zwłaszcza widok Tatr, których surowość mnie całkowicie uwiodła już dawno dawno temu. Czuję przed nimi respekt. Podobnie jak przed halnym (zwłaszcza odczułam go wtedy, kiedy wyrwał nam starą limbę z korzeniami z ogródka oraz zerwał nam dach z garażu). Przyroda jest potężną siłą i jak byśmy się nie starali oszukiwać sami siebie, że jest inaczej, budując śmieszne betonowe miasta, nie zmienimy tego. 
Ta sama część mnie jest absolutnie zakochana w magii morza. Obserwowanie jego barw o różnych porach dnia przynosi mi ukojenie. Kiedy się morzu oddaję, uzyskuję niewyobrażalny spokój. To nie ono mi go daje, wiem. Ono go tylko wyzwala we mnie; ale jestem na to niesłychanie wrażliwa i otwarta. To zresztą jedna z wielu zalet bycia prawopółkulowcem – czuję wszystko dużo mocniej niż inni, więc moje cowieczorne spacery brzegiem morza były doświadczeniem mistycznym, którego byłam nieprawdopodobnie spragniona. Mimo że mieszkam przecież w górach.

⚓ Magia Bałtyku

fot. Bożena Szuj

Przez wiele, wiele lat morzem, nad które udawałam się najczęściej, było Morze Egejskie. Z prostej przyczyny – moje życie zarówno prywatne, jak i zawodowe, było związane z grecką wyspą Thassos.  Morze Egejskie jest ciepłe, krystalicznie czyste i niewyobrażalnie wręcz piękne. Wydałam na Thassos fortunę na biżuterię z niebieskim opalem, który najbardziej przypominał obłędne egejskie barwy, by mieć choć złudzenie bliskości tego cudu.
Rok temu przez pandemię część wakacji spędzałam również w Gdańsku i dopiero wtedy przypomniałam sobie o obezwładniającej magii naszego zimnego, brudnego, pokrytego sinicami i innymi glonami Bałtyku. (Inna sprawa, że wtedy akurat miałam wielkie szczęście, bo nie dość, że woda była naprawdę ciepła, to jeszcze całkiem, jak na Bałtyk, czysta.)
Tegoroczne wakacje uświadomiły mi, jak bardzo potrzebowałam zarówno odpoczynku i zresetowania się, jak i właśnie Bałtyku. To niepokojące, ale zupełnie przegapiłam ten moment. Aż tu nagle przyszło przemiłe zaproszenie dla mnie i mojego partnera od samego Tymona Tymańskiego na pyszną domową pizzę vel staropolski podpłomyk. Jako że na jedzenie dwa razy mnie namawiać nie trzeba, już następnego dnia, dzierżąc w ręce bilet, zaczęłam się pakować.

⚓ Praktyczno-sentymentalny
przewodnik po Gdańsku

fot. Bożena Szuj

Oczywiście, wbrew tytułowi, nawet się nie pokuszę o próbę obiektywnego opisania Gdańska – moja wiedza jest zbyt mała. Opiszę natomiast szlaki, jakie sobie wytyczyłam i za którymi tak bardzo dziś tęsknię.
Trójmiasto, jak sama nazwa wskazuje łączy trzy zróżnicowane, ale sąsiadujące ze sobą miasta. Tymczasem odnalazłam w sobie automatyczną niechęć do Gdyni (której, nota bene, dobrze nie znałam) na zasadzie kontrastu z miłością od pierwszego wejrzenia do cudownego Wrzeszcza. Co prawda mój partner, będąc chłopakiem z Wrzeszcza, uważa że mądrzy ludzie nie zachłystują się plemiennością, w czym ma oczywiście sporo racji, jednak do Śledzi (jak mówią tu o mieszkańcach Gdyni) pałam, eufemistycznie mówiąc, pewną rezerwą. Jest to prawdopodobnie równie udolne, jak sytuacja opisana w piosence autora najlepszego staropolskiego podpłomyka, jakiego jadłam:

Lechia, Lechia Gdynia!
(oż kurde mole, łeb mi spuchł jak dynia)
Lechia, Lechia Gdynia!
(nawiasem mówiąc, Areczka Gdańsk to kurwa, pizda, świnia)
Lechia, Lechia pany!
to nic, że mózg wstrząśnięty i zęby wyłamane!
Lechia, Lechia pany!
ja leję na trepanację i żuchwę zgruchotaną!

 

Ale trudno. Muszę z tym żyć. Wracając do jednego z najpiękniejszych Polskich miast, jakim bez wątpienia jest Gdańsk, jestem absolutnie oczarowana i ujęta jego magią. Trochę mi co prawda zajęło zrozumienie lokalnego sposobu myślenia i dziś już wiem, że jeśli ktoś, będąc w Gdańsku powie nam, że jedzie do Gdańska, to wcale nie postradał zmysłów, lecz ma na myśli wycieczkę do ścisłego centrum. Wrzeszcz to Wrzeszcz, Oliwa to Oliwa, Brzeźno to Brzeźno, a Gdańsk to Gdańsk (mimo że administracyjnie wszystkie te miejsca znajdują się w Gdańsku). Trzeba też uważać, żeby nie nazwać przez przypadek centrum Gdańska rynkiem, starówka też się niestety, z tego, co mi się udało ustalić, nie obroni. „Moją dzielnią” stał się charyzmatyczny stary Wrzeszcz sąsiadujący z przepiękną historyczną Oliwą. Ta cudownie zielona dzielnica  jest doskonałym miejscem dla każdego, kto lubi spokój i ciszę, a równocześnie chce mieć łatwy i szybki dojazd zarówno do centrum, jak i na plażę. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Trójmiasto położone jest na terenach górzystych, więc w całości obfituje w przeurocze uliczki wijące się w dół i w górę, co przywodzi mi na myśl Thassos, Los Angeles i San Francisco równocześnie.

  • GDAŃSK: GDZIE SPAĆ?

Kiedy pytają mnie, który apartament w Gdańsku wynająć, odpowiadam: Zamenhofa 17 we Wrzeszczu. Nieprzyzwoicie wręcz tani, urządzony ze smakiem, doskonale zaopatrzony. Warto w tym miejscu wspomnieć o pięknej, wygodnej łazience z dużą, wysoko zamontowaną umywalką. (Sama nie jestem wysoką kobietą, bo mierzę tylko 169 cm, ale łazienkowym przekleństwem są wszelkie umywalki, sięgające mi zazwyczaj do kolan.) Dzięki maleńkiemu, ale jednak aneksowi kuchennemu, można być przez cały pobyt całkowicie niezależnym kulinarnie od wszelkich restauracji. Kolejnym z jego plusów jest omówiona wcześniej doskonała lokalizacja: mamy blisko i do przystanków (tramwajowych i autobusowych), z których w 20 minut dostaniemy się do ścisłego centrum, i do pięknego, nowoczesnego osiedla Garnizon, gdzie oprócz szerokiego wachlarza przeróżnych restauracji i kawiarni – gdybyśmy jednak zechcieli z nich skorzystać – znajdziemy też pokaźną liczbę Żabek, Biedronkę oraz aptekę.
Dla miłośników polskiej sceny alternatywnej ciekawostką będzie fakt, że w garażu domu, w którym mieści się polecany przeze mnie apartament, rozpoczynał swoją działalność najpierw zespół Sni Sredstvom Za Uklanianie, a potem słynna Miłość.

  • GDAŃSK: GDZIE ZJEŚĆ?

Czasy nie sprzyjają codziennemu stołowaniu się podczas wakacji w restauracjach. Tym lepiej wiedzieć zawczasu, gdzie warto zjeść, żeby po tym długo wyczekiwanym wydarzeniu, jakim jest wyjście na obiad na miasto nie pozostał niesmak. Moim zdecydowanym faworytem jest Zagroda Rybacka w Brzeźnie. Udało mi się (podczas obydwu pobytów) spróbować wszystkich dostępnych w karcie dań rybnych i mogę je śmiało polecić. Co więcej, nawet wegetarianin znajdzie tam coś dla siebie: penne wegetariańskie z rukolą, pomidorem, cukinią, papryką i tłoczoną na zimno oliwą warte jest grzechu! Wszystkie serwowane potrawy są świeże i pyszne. Na wspomnienie zasługują też znakomite desery i kawa mrożona oraz najlepsza jaką w życiu piłam domowa lemoniada.
Dania, w których cena jednego składnika zależy od jego wagi, mogą nastręczać pewnych problemów, kiedy przychodzi do płacenia. Przemiła i fachowa obsługa Zagrody Rybackiej tak precyzyjnie podaje dostępne w danym dniu wagi ryb, że jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się zapłacić więcej niż wyliczyłam.

  • GDAŃSK: KOMUNIKACJA MIEJSKA

Moją codzienną trasą była Zamenhofa – Brzeźno i Jelitkowo – Zamenhofa. Do plaży w Brzeźnie mam dużą słabość, mimo że nie jest z pewnością najpiękniejszą z polskich plaż. Ma jednak coś, co mnie urzeka. Na ogół rano jeździłam się opalać i czytać na plaży,  a wieczorem przyjeżdżałam znowu do Brzeźna i szłam brzegiem morza ok. 3 km do Jelitkowa, którego – muszę przyznać – nie lubię. Spacer brzegiem morza o zachodzie słońca jest naprawdę piękny (kilka razy zdarzyło mi się nawet popływać), ale już cała ta smutna, odpustowa część promenady Jelitkowa z dyskoteką dla seniorów mnie dołuje, więc starałam się zawsze tak zaplanować swój spacer, żeby wracać nią prosto na pętlę tramwajową już po ciemku, kiedy jest mało ludzi i czuję się najbezpieczniej.
Jeśli chodzi o bilety komunikacji miejskiej, najlepiej ściągnąć sobie na telefon aplikację Jak dojadę i przez nią kupować bilety jednorazowe  lub – zwłaszcza jeśli mamy w planie przemieszczanie się po całym Trójmieście – trzydobowe. Jest wtedy taniej. Jednak jeśli interesuje nas bilet dobowy wyłącznie na autobusy i tramwaje w Gdańsku, lepiej go kupić w automacie lub kiosku, bo dobowy kupowany przez aplikację jest droższy.

Wrażliwych na sytuacje finansowe u bliźnich uspokajam, że tradycyjnie nie jest to wpis sponsorowany i z żadnej z powyższych reklam nie czerpię profitów.

💋 Kobieta

fot. Bożena Szuj

Jak niedawno pisałam, zaczęłam wreszcie odkrywać i doceniać w sobie kobietę. To pomogło mi też lepiej zrozumieć siebie samą. Tegoroczne wakacje były dla mnie nie tylko wyjazdem do partnera i nad Bałtyk. Były też, a może nawet przede wszystkim, fascynującą podróżą w głąb siebie. Aspektu kobiecości w moich rozważaniach nie mogło więc zabraknąć…

⚓ Gdynia

fot. Bożena Szuj

Przy nobliwym Gdańsku i rozrywkowym Sopocie Gdynia jest jedyną posiadaczką rodzaju żeńskiego. Postanowiłam ją więc trochę odczarować i w końcu zwiedzić. Trafił mi się najlepszy z możliwych przewodników – mój prywatny partner, który nie dość że sam ma w życiorysie gdyński epizod, to jeszcze jest kopalnią architektonicznej wiedzy. Po zobaczeniu urokliwych, przywodzących mi na myśl ukochany Wrzeszcz Działek Leśnych, dość podłych zaułków ulicy Morskiej (zwiedzanych za to ślicznym zabytkowym trolejbusem), oszałamiającej Alei Piłsudskiego, iście zachodniego Bulwaru Nadmorskiego, przeuroczej Kamiennej Góry i robiącego wrażenie (zwłaszcza szerokością ulic) centrum, a także po zjedzeniu doskonałej pizzy w godnym polecenia Ankerze i wypiciu wyśmienitej mrożonej kawy w kultowej kawiarni Mariola, mogę z czystym sumieniem napisać, że choć nie chciałabym się do Gdyni przeprowadzić, jest ona z pewnością ciekawym, różnorodnym miastem, które od czasu do czasu lubiłabym odwiedzić.
Myślę, że z Gdańskiem i Gdynią jest trochę jak z Europą i Ameryką Północną. Ameryka urzeka nas swoją świeżością, bardzo w gruncie rzeczy krótką historią, więc też brakiem uwikłania w śmiertelnie poważne konwenanse (oczywiście piszę to trochę z przymrużeniem oka nNi i w dużym bardzo uproszczeniu). Z drugiej strony nie ma i długo mieć nie będzie dostojeństwa Starego Kontynentu, które nabywa się z wiekiem. Odcięcie się od tradycji jest zawsze niezwykle nęcące, ale potrafi też pozostawić dziwny rodzaj niedosytu.
Wycieczka po Gdyni mnie zachwyciła, ale też zmęczyła. Jednak nie na tyle, by wieczorem nie odkryć nowych zakamarków Wrzeszcza, a w tym obłędnej ulicy Ojcowskiej i Krętej. Dobrze było znaleźć się po wszystkim w domu…

fot. Bożena Szuj

⚓ Duchowość

fot. Bożena Szuj

Samotne leżenie na plaży w ciągu dnia, wchodzenie do morza (kilka razy udało mi się popływać, choć woda była chłodniejsza niż rok temu) i czytanie FabJulus podczas opalania pleców przynosiło mi przyjemne odprężenie. Kanapki, a zwłaszcza ugotowane młode ziemniaczki z ziołami i własnym sosem serowym nigdzie nie smakują lepiej niż na plaży. Chyba. Jeśli chodzi o nagromadzenie ludzi, nie było aż tak źle, ale nie odważyłabym się też wyjąć z uszu słuchawek. Niesłyszenie bliźnich jest swego rodzaju błogosławieństwem. Jednak dopiero moje niemal codzienne samotne wieczorne spacery plażą były dla mnie najistotniejsze. Przede wszystkim – w niezrozumiałym przeciwieństwie do innych wyjść w pojedynkę – czułam, że to czas, który rezerwuję tylko i wyłącznie dla siebie. Czas, w którym kieruję całą swoją uwagę w głąb siebie, nie rozpraszając się niczym. Na uszach miałam, tradycyjnie, słuchawki, ale na czas spaceru włączałam do znudzenia (od lat nad Bałtykiem tę samą) debiutancką płytę Tracy Chapman. Jej dźwięki z delikatnym akompaniamentem fal po pierwsze skutecznie zagłuszały wszelkie odgłosy z zewnątrz, a po drugie pomagały mi się wyciszyć. Ktoś mógłby spytać, czy nie byłoby romantyczniej, chodzić na spacery brzegiem morza z ukochanym. Być może byłoby, ale na pewno nie z moim! Jakiekolwiek wyjście na brzeg morza z tym moim Męskim Darem Niebios jest jak wybór na towarzysza spaceru Adasia Miauczyńskiego z „Dnia Świra”:

Nie dość, że wszędzie piach i woda, to jeszcze ten je…ny spadek, że nie idziesz prostopadle do ziemi, tylko pod kątem, jedna noga niżej, druga wyżej, k…, ja pier…lę!

– mój Ukochany, spacerując ze mną brzegiem morza pierwszy i równocześnie ostatni raz

Tym bardziej doceniam, że poświęcił się, robiąc mi naprawdę piękną sesję zdjęciową, którą zilustrowałam dzisiejszy wpis, jak również, że któregoś pięknego wieczoru podjechał do mnie na rowerze, żebym, zostawiając mu swoje rzeczy, mogła spokojnie popływać, a potem się przebrać i ruszyć dalej. Obserwowanie niesamowitego zachodu słońca z wody było dla mnie kolejnym przeżyciem mistycznym. Na ogół zresztą po powrocie z mojej morskiej wyprawy, wybierałam się, nocą, na kolejny, krótszy spacer po Wrzeszczu, już z partnerem. Jednak te plażowe pomagały mi się odciąć od niezdrowego definiowania się poprzez swój związek (do czego mam niestety skłonności) i odzyskać łączność z rdzeniem siebie samej. To wbrew pozorom nie zawsze musi być przyjemne. Nasz umysł, kiedy się czegoś boimy lub z czymś sobie nie radzimy, robi dużo, żeby odwrócić od tego naszą uwagę (na ogół naskakujemy wtedy na innych). Przez 3 kilometry z Brzeźna do Jelitkowa co wieczór postanawiałam się mierzyć ze wszystkim, co się we mnie kłębiło. Oswoić to i – nie oceniając się – pozwolić sobie na wszystkie emocje, które w sobie zaobserwowałam. Gdybym nie była zrażona do tego słowa, nazwałabym to modlitwą. Gdyby nie to, że nie umiem, nazwałabym to medytacją. Tak czy siak, moje wieczorne wędrówki brzegiem morza miały głębszy, duchowy wymiar.

⚓ Przemoc

fot. Bożena Szuj

Jeszcze kilka lat temu, gdybym, klasyfikując podrozdział „Przemoc”, miała do wyboru rozdziały: „Wino”, „Kobieta” i „Śpiew”, umieściłabym go bez mrugnięcia okiem w „Winie”. Moje długoletnie współuzależnienie sprawiło, że zaczęłam doszukiwać się w alkoholu odpowiedzialności za całe zło uzależnienia. Co jest oczywiście bardzo niedojrzałe. Ani alkohol (w kontrolowanej ilości), ani jedzenie, ani seks, ani nawet niektóre narkotyki (również w kontrolowanej ilości i oczywiście nie wszystkie, więc tu lepiej jednak uważać) nie są problemem. Problemem jest pustka, którą ludzie próbują zapełnić przy ich użyciu. Jeśli nie umiesz żyć sam ze sobą i przechodzisz z rąk do rąk, z jednego związku w drugi, to masz taki sam problem, jak każda inna uzależniona osoba, nawet jeśli czujesz się od niej lepszy, bo nie sięgasz po żadne używki.
Dziś umieszczam podrozdział „Przemoc” w rozdziale „Kobieta”, po pierwsze, dlatego że jak wszystkie pozostałe podrozdziały ma rodzaj żeński, a po drugie, dlatego że pojawiła się w moich rozważaniach wcale nie – jak bywało kiedyś – za sprawą alkoholu, lecz mojej wnikliwej obserwacji już z tej drugiej, bezpiecznej strony. Konfrontacja była mi potrzebna.
Pewnego dnia nawarstwiło się kilka niezależnych od siebie czynników, które obudziły we mnie przykre wspomnienia. Rano czytałam książkę o przemocy, potem ktoś próbował użyć wobec mnie manipulacji, co przypomniało mi, że kiedyś tkwiłam w relacjach opierających się właśnie na niej, jeszcze potem czyjś niewinny żart poruszył moją czułą strunę, a do tego doszło kilka tragicznych historii opowiedzianych mi w ostatnim czasie. Przy typowej, książkowej wręcz zagrywce psychopaty, złapałam się na automatycznym wejściu w rolę, której już dawno nie odgrywałam. Przywdziałam pancerz, całkowicie ukrywając swoją prawdę i dokonując postanowień dotyczących relacji z osobą krzywdzącą (na żarty? dla zbadania moich granic? z głupoty? z powodu używek?), kompletnie skreślając ją z roli jakiegokolwiek partnera. Nie omawiając z nią już niczego.
Zaczęłam się zastanawiać, jak to jest, że ludzie rzadko kiedy nawet przewyższający mnie inteligencją, potrafią tak skutecznie mnie zamknąć. Sprawić, że zastygam, nie pokazując im żadnej z przeżywanych emocji, bo podskórnie czuję, że to będzie dla nich pożywką. Wiem, że czuję dobrze, jednak czy to powód, by postępować wbrew sobie i uśmiechać się, kiedy chce mi się płakać, a potem stosować pasywną agresję wymierzaną na zimno? A tak właśnie zawsze, kiedy ktoś zaczyna ze mną swoje gry, robię. Nie lubię siebie takiej i nie lubię dawać innym władzy nad sobą (a postępowanie wbrew sobie – nawet, jeśli to jedyne, co nas może w danym momencie uchronić – jest rodzajem oddawania innym władzy). I na to jeszcze nie umiem znaleźć rozwiązania. Mój partner i prywatny rycerz w jednej osobie, jak ktoś mnie skrzywdzi, zadaje mi cudowne, podnoszące na duchu i wskrzeszające we mnie resztki romantyzmu pytanie:

Czy mam mu spuścić wpierdol?

– pytanie, jakie mi zadaje partner, kiedy ktoś mnie skrzywdzi

Na ogół nie korzystam jedynie z powodu własnego ego, które podpowiada mi, że nie jestem małą dziewczynką, żeby się wyręczać kimkolwiek w załatwianiu swoich własnych spraw. Ale… dając się w sobie zamknąć, zachowuję się dokładnie jak mała dziewczynka właśnie. I można powtarzać frazę, w jaką do niedawna sama jeszcze wierzyłam, że przemoc nie jest rozwiązaniem, ale prawda jest taka, że w niektórych wypadkach szybka i zdecydowana reakcja na przemoc w postaci załatwienia czegoś pięścią (lub skuteczne postraszenie, że jest się na to gotowym) kończy sprawę definitywnie. Czy jest to prymitywne? Jak najbardziej! Czy jest to zdrowe? W niektórych wypadkach tak. W przemocy (każdej) najgorsze są nie same przemocowe incydenty (choć te są oczywiście straszne), lecz wytwarzanie się bardzo skomplikowanego mechanizmu ofiara – kat, do którego można nie dopuścić tylko, nie dając się wepchnąć w rolę ofiary. Zapewniam, że wychodzenie zarówno z roli ofiary jak i kata jest długotrwałym i bolesnym procesem.
Nie umiem jeszcze w pięści, ale za to umiem w słowa. I to ja sama muszę stać się swoim rycerzem.

⚓ Kontrola, ale wyłącznie nad sobą

fot. Bożena Szuj

Spośród wielu strasznych historii o przemocy, które słyszałam niedawno, chyba mimo wszystko najgorsze (choć nie tak „efektowne” jak podnoszenie ręki na ciężarną kobietę czy szarpanie jej na oczach dziecka) dotyczyły przemocy w białych rękawiczkach, dokonywanej na ogół przez kobiety i na mężczyznach, czyli obsesyjnej kontroli partnera. Kontroli w majestacie chorej definicji prawa żony. Kontroli usprawiedliwianej „troską”, „pomocą” oraz – moje ulubione! –  „miłością”. Nie ma nic bardziej toksycznego od pomysłu, że można jakiegokolwiek człowieka (nie tylko partnera) kontrolować i pilnować. Pomysłu, że można mu czegokolwiek zakazać lub cokolwiek nakazać, że można go szpiegować oraz tresować, jak zwierzę, przy pomocy seksu. Mrożą mi krew w żyłach podwójne standardy, które – jako społeczeństwo – wyznajemy. Mężczyzna traktujący w ten sposób kobietę jest, słusznie, uznawany za tyrana. Kobieta traktująca w ten sposób mężczyznę jest uznawana za mądrą, przebiegłą, „potrafiącą sobie chłopa ustawić”. Bo powszechnie wiadomo przecież, że „żeby chłop nie zdradził – trzeba go pilnować”, a co za tym idzie, „jeśli zdradza, to wina baby, bo nie upilnowała”. I naprawdę pokaźna liczba kobiet woli się poniżać tkwieniem w relacji z kimś, kogo traktuje jak upośledzonego Neandertalczyka, któremu trzeba założyć smycz i kaganiec, zamiast szukać partnera, który będzie dla niej dobry z własnej i nieprzymuszonej woli; ale obsesyjny lęk przed zdradą czy opuszczeniem najczęściej wiąże się właśnie paradoksalnie ze skłonnością do zdrady i opuszczenia.

🎤 Śpiew

fot. Bożena Szuj

Przez wiele lat miałam sporą trudność ze zdefiniowaniem swojej relacji z muzyką i śpiewem. Nigdy nie czułam się sprawną wokalistką, nie miałam też specjalnych ambicji, by się taką stać. Śpiewanie tych samych piosenek mnie nudzi. Fascynuje mnie natomiast stwarzanie nowych brzmień, budowanie głosem przestrzeni, opowiadanie harmoniami historii – głos jest jedynie narzędziem. Śpiewanie ze sobą samą na głosy, które lubię najbardziej, jest dla mnie głębokim, duchowym przeżyciem. Kiedyś łatwo mnie było wpędzić w poczucie beznadziejności, krytykując – czasem nawet słusznie – moje wokalne błędy. Dziś wreszcie zrozumiałam, że moim największym atutem nie jest wcale głos, tylko słuch. Czułam się więc niezwykle zaszczycona, kiedy docenił go mój harmoniczny Guru, Tymon Tymański.

⚓ No to Boto!

fot. Bożena Szuj

Czuję się zwierzęciem studyjnym, natomiast scena nigdy mnie specjalnie nie pociągała. Nie, żeby mnie onieśmielała czy stresowała. Miałam kilka zespołów, śpiewałam w chórze gospel, lubię, kiedy ludzie na mnie patrzą (wolę, kiedy patrzą niż kiedy próbują ze mną rozmawiać). Jednak – jak w przypadku śpiewania wciąż tych samych piosenek – występowanie wydawało mi się zawsze trochę nudne.
Rok temu mój partner pokazał mi Boto – sopocki teatr, w którym od kilku już lat raz w tygodniu odbywają się Bluesowe Poniedziałki – teatr udostępnia scenę, mikrofony, wzmacniacze i instrumenty, żeby każdy z zainteresowanych mógł sobie poimprowizować. Partner, będący perkusistą, gra tam od dawna. Jestem mu niezwykle wdzięczna, że wprowadził mnie w ten cudowny świat – od razu zawiązałam sporo znajomości, a nawet przyjaźni z jego koleżankami i kolegami. Muzyka naprawdę łączy. Rok temu odważyłam się tylko dwa razy wyjść na scenę, prosząc muzyków o zagranie konkretnej piosenki, którą mogłabym zaśpiewać. Improwizacja jest dla mnie nowym, nieznanym lądem. Jeśli lubię mieć nad czymś obsesyjną kontrolę, to są tym dźwięki wydobywające się z moich ust. W Boto (gdzie mam niestety sporo zastrzeżeń do realizacji dźwięku podczas jamów) nie ma o tym nawet mowy. Połowy, stojąc przed mikrofonem, nie słyszę, a przez drugą połowę nie jestem się w stanie przekrzyczeć. Jednym słowem, idealne (bo trudne) warunki do tego, żeby nauczyć się kontroli nad swoim głosem. W tym roku bardziej otworzyłam się na występowanie, bo to mnie uczy, gdzie dokładnie i z czym mam jeszcze problem. Okazuje się więc, że moje piękne nadmorskie wakacje służyły mojemu samorozwojowi w każdym aspekcie!

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swoją wersję najbardziej wstrząsającej piosenki Tracy Chapman z jej debiutanckiej płyty, czyli „Behind the wall”. Tekst, którego tłumaczenie zamieszczam poniżej, dotyka tematu, który poruszyłam też w dzisiejszym wpisie. Tracy opowiada historię w ascetyczny, surowy sposób. Ja… słyszę głosy…

Za ścianą
Ostatniej nocy słyszałam krzyki
I podniesione głosy zza ściany
To kolejna bezsenna noc dla mnie
Nie będzie dobrze dzwonić
Policja zawsze jest  za późno,
Jeśli w ogóle
A kiedy przyjechała
Stwierdziła, że nie może interweniować
w rodzinne spory
między mężczyzną a jego żoną
Kiedy wychodziła,
Łzy napłynęły jej do oczu
Ostatniej nocy słyszałam krzyki
Aż cisza zmroziła moją duszę
Modliłam się, żeby to był zły sen,
Kiedy zobaczyłam na ulicy karetkę
Policjant powiedział:
„Jestem tu, żeby pilnować porządku
Kiedy tłum się rozejdzie,
Myślę, że możemy wszyscy pójść spać”

Józef Patkowski. Od „maszyn piekielnych” do Studia Eksperymentalnego PR

Kilka dni temu skontaktowała się ze mną Radiowa Dwójka, proponując udział w programie „Dwie do setki” poświęconym mojemu tacie, Józefowi Patkowskiemu. Byłam początkowo trochę sceptycznie nastawiona, mając w pamięci jego niedawno powstałą biografię, do której mam sporo zastrzeżeń (opisanych szczegółowo TUTAJ). Autorzy audycji szybko mnie jednak ujęli ogromną kulturą osobistą oraz rzeczową odpowiedzią na moje liczne pytania o konkrety. Powstała piękna, ciekawa audycja przybliżająca postać Józefa Patkowskiego. Miałam zaszczyt w niej wystąpić podczas piętnastominutowej telefonicznej rozmowy na żywo. Myślę, że Dzień Ojca jest znakomitym momentem na zachęcenie do posłuchania programu, którego emisja miała miejsce w sobotę 19.06.2021 na antenie Radiowej Dwójki.

P.S. Na deser łączę jedną z ulubionych piosenek Taty z repertuaru Elektrycznych Gitar, do których oboje mieliśmy dużą słabość.

„Cuda się zdarzają” Mary Kay Ash

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Anna Kłosowicz
wydawnictwo: Mary Kay Cosmetics Poland
rok wydania: 2012
oryginalny tytuł: Miracles Happen

Jako niezależna konsultantka Mary Kay Cosmetics byłam niezwykle ciekawa, kim była kobieta, która założyła jedną z najwyżej ocenianych firm kosmetycznych na świecie działających w systemie sprzedaży bezpośredniej, czyli tzw. MLM (multi level marketing). Sięgnęłam więc po jej autobiografię, bo uważam, że nic nie przybliża człowieka lepiej niż jego pisanie, a już zwłaszcza o samym sobie.
Zaskoczyło mnie, że dziedziny Mary Kay Ash wcale nie stanowiła branża kosmetyczna, jak do tej pory myślałam, lecz sprzedaż bezpośrednia, w której była wykwalifikowaną specjalistką i na pewnym etapie kariery również szkoleniowcem. Długoletnie doświadczenie zawodowe w różnych firmach połączone z niekwestionowaną żyłką do biznesu oraz umiejętnością wnikliwej obserwacji i wyciągania wniosków z błędów swoich szefów zaowocowało pomysłem założenia firmy marzeń. Niedługo po przejściu na emeryturę, w wieku czterdziestu pięciu lat, zainwestowała w bilet w jedną stronę, lokując wszystkie swoje oszczędności w projekcie życia – firmie Mary Kay Cosmetics (początkowo istniejącej jako Beauty by Mary Kay). CO (będzie sprzedawane) było drugorzędne wobec tego JAK (będzie sprzedawane), jednak wybór produktu nie był kompletnie przypadkowy, a historia z nim związana – której nie zdradzę – jest niezwykle ciekawa.
Mimo że książka „Cuda się zdarzają” nie jest arcydziełem literatury anglosaskiej, a do tego jej dość pretensjonalny tytuł zdradza pewną nie każdemu bliską estetykę autorki, na pewno warto dać jej szansę z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze jest napisana z dużym urokiem i lekkością, a po drugie zawiera solidną porcję trafnych i mądrych spostrzeżeń, które przydadzą się nie tylko w biznesie, ale też w życiu. Ciekawe jest również tło historyczne – Mary Kay Ash założyła firmę w czasach zatęchłego patriarchatu, mocno buntując się przeciw dyskryminacji kobiet – m.in. finansowej. W swoich poglądach była na tyle nowoczesna i otwarta, że już w latach 60. wiedziała, że powrót mężczyzn do makijażu jest jedynie kwestią czasu (historia zatacza przecież koła). Równocześnie jednak jej przywiązanie do najlepiej pojętej tradycji sprawiało, że doskonale rozumiała na przykład to, że są sytuacje, w których kobieta pokazująca się bez makijażu i w stroju, który nie jest elegancki, okazuje brak szacunku temu, z kim się spotyka.
I tu pozwolę sobie na dygresję, bo Mary Kay Ash – jako kobieta starej daty – doskonale znała konwenanse i przywiązywała do nich wagę. Ponieważ byłam wychowywana w podobnym duchu, miło było mi przeczytać, że założycielka firmy, z którą współpracuję też rozumiała, że do opery, filharmonii czy na ważne biznesowe spotkanie nie wypada pójść w byle czym, co tyczy się też makijażu, a raczej jego braku. Równocześnie, jeśli chodzi o sytuacje codzienne, jestem dość ostrożna z zakładaniem, że kobieta nieumalowana jest zaniedbana, bo po pierwsze to kobieta – nie jej otoczenie – powinna decydować, czy ma na makijaż ochotę, czy nie, a po drugie makijaż jest przecudowną, ale akurat najmniej istotną ozdobą, a pod hasłem „dbanie o siebie” tak naprawdę kryje się higiena – zarówno tzw. osobista, jak i duchowa. Dla mnie zaniedbana kobieta, to przede wszystkim kobieta, która nie przeszła terapii. Tylko głęboki wgląd w siebie (niemożliwy do osiągnięcia bez pomocy specjalisty) pozwala w pełni siebie zrozumieć i zaakceptować. Dlatego oswajający z przez wiele lat wypaczaną w mediach normalnością ruch body positive jest tak ważny, nawet jeśli razi wrażliwe oczy naszej narodowej estetki – serialowej Bożenki z „Klanu”.
Wracając do książki „Cuda się zdarzają”, mam do niej jedno, ale istotne zastrzeżenie: druk jest zbyt mały, a marginesy za wąskie, co pewnie obniża koszty wydruku, ale też zniechęca do czytania. Serdecznie zachęcam jednak do przebrnięcia przez tę niedogodność.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę swoją vlogową recenzję – troszkę inNą.

fot. Marianna Patkowska