Powiedzieć, że nie lubię lepić pierogów, to nic nie powiedzieć! Przed Świętami Bożego Narodzenia jest to raczej przykry obowiązek (przykry, bo nie dość, że pierogi, to jeszcze uszka), który sobie zawsze umilam oglądaniem filmów dokumentalnych o seryjnych mordercach, kanibalach i nekrofilach. Poza Świętami prawie w ogóle u mnie do aktów lepienia pierogów nie dochodzi, a kiedy dochodzi, są one incydentalne.
Wczoraj jednak otworzyłam szafkę, z której puścił do mnie oczko słoiczek liści czosnku niedźwiedziego w oliwie zakupiony pod sam koniec Jarmarku Dominikańskiego u moich wspaniałych podhalańskich pracodawców. Uświadomiłam sobie wtedy, że już dawno zamarzyły mi się pierogi z bryndzą i czosnkiem niedźwiedzim własnej produkcji, więc całkiem nawet ochoczo zabrałam się za wymyślanie farszu, a potem lepienie pierogów, na których punkcie mój Partner całkowicie oszalał.*
*W tym miejscu warto chyba zaznaczyć, że nie piszę o tym z powodu wyznawania straszliwej i głupiej patriarchalnej filozofii, że jako kobieta zostałam stworzona do gotowania „swojemu” mężczyźnie (on nie mój, on swój chłop jest!), czy że w kuchni jako kobiety walczymy między sobą, która lepiej mężczyznę przy sobie utrzyma, trafiając przez jego żołądek do serca! Wspomniałam o mocno zauważalnym zauroczeniu Partnera moimi pierogami () nie po to, by w Czytelnikach wzbudzić większy zachwyt. Ot, moje pierogi wyszły, okazały się przepyszne i są właśnie tak widziane nie tylko oczami nNi.
SKŁADNIKI:
fot. Marianna Patkowska
FARSZ
– 4 średnie ziemniaki
– 410 g bryndzy
– 100 g twarogu
– 200 g liści czosnku niedźwiedziego w oliwie
– sól himalajska
– pieprz cytrynowy
– pieprz ziołowy
FARSZ Ugotować ziemniaki w lekko osolonej wodzie (czas gotowania ok. 20 minut). Ubić je na gładkie purée, nie dodając do nich ani śmietany, ani masła. Odstawić i odczekać, aż wystygną.
Do zimnego purée dodać bryndzę i twaróg. Porządnie wymieszać i wycisnąć wszystko przez praskę do ziemniaków trzy razy. Do gładkiej masy dodać liście czosnku niedźwiedziego, odrobinę soli, pieprzu cytrynowego oraz ziołowego. Jeszcze raz wszystko dobrze wymieszać.
fot. Marianna Patkowska
CIASTO Połączyć wszystkie składniki na ciasto i chwilę je wyrabiać. Rozwałkować bardzo cienko i wyciąć szklanką kółka. Farsz układać łyżeczką na samym środku wyciętego z ciasta kółka i uformować pierogi.
fot. Marianna Patkowska
PIEROGI
W dużym garnku i osolonej wodzie z kilkoma kroplami oleju gotować pierogi do wypłynięcia. Wrzucać po kilkanaście pierogów do garnka na jeden raz, żeby się ze sobą nie pozlepiały. Podawać z niewielką ilością masła!
Jeśli gotujemy większą liczbę, najlepiej zamrozić porcje na kolejne dni!
fot. Marianna Patkowska
P.S. A na deser serwuję dziś całą płytę, do której mam ogromny sentyment. Pierwszy raz wysłuchałam jej, mając 14 lat, na obozie językowym. Uczący nas angielskiego Amerykanin używał jej jako pomocy dydaktycznej. Korzystając z jego uprzejmości, przegrałam ją sobie wtedy na kasetę. Ben Folds Five nie był u nas wtedy zespołem popularnym (w dalszym zresztą ciągu chyba nie jest), więc poprosiłam wujka z Ameryki o oryginalne CD. Często do tej płyty wracam. Ostatnio właśnie podczas gotowania. Mój zachwycony pierogami z bryndzą i czosnkiem niedźwiedzim Partner wpadł po uszy również w te intrygujące rytmy i bogate harmonie, porównując je do twórczości samego Maestro Tymańskiego. Kto wspomnianej płyty nie zna – temu serdecznie polecam się z nią zapoznać!
tłumaczenie: Jan Lorenowicz wydawnictwo: Verso
rok wydania: 2010
oryginalny tytuł: Die Eristische Dialektik
Pisząc dwieostatnie recenzje książek na blogu, musiałam uprzedzać swoich Czytelników, że opisywane lektury nie są wielką literaturą. To wzmogło mój apetyt na coś kompletnie innego, doskonałego literacko, piekielnie mądrego i przy okazji trudnego, bo mój mózg od czasu do czasu potrzebuje gimnastyki. Najlepszym wyborem w takiej sytuacji są dla mnie dwa działy: językoznawstwo oraz filozofia. Padło na ten ostatni; sięgnęłam po maleńką, ale równocześnie wielką pod każdym względem książkę „Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” Artura Schopenhauera. To pozycja obowiązkowa dla każdego.
Wierzę, że żadnemu z moich Czytelników Schopenhauera (urodzonego w moim ukochanym Gdańsku zresztą) przedstawiać nie trzeba i to nie tylko z powodu krążących od kilku lat po sieci przezabawnych memów z jego wizerunkiem. Wszystkie szkoły, do których chodziłam, miały na szczęście w swoim programie filozofię – jestem przekonana, że dziś powinna być ona obowiązkowa również w szkole państwowej.
Zacznijmy od wyjaśnienia podstawowych pojęć. Czym jest erystyka? Schopenhauer najpierw definiuje logikę i dialektykę. Logiką nazywa „naukę o prawach myślenia, czyli sposobach działalności rozumu”, a dialektyką – „sztukę prowadzenia rozmów lub sporów”. Od tego wyprowadza pojęcie dialektyki erystycznej, czyli „sztuki prowadzenia sporów, ale w taki sposób, aby zawsze mieć rację, a więc per fas et nefas”. Jak pisze dalej, „erystyka byłaby tylko bardziej jaskrawą nazwą tego przedmiotu”. W tym miejscu wiemy już, na co zostanie postawiony nacisk. Jeśli ktoś przyzna nam w sporze rację, nie musi to wcale oznaczać, że ją obiektywnie mamy. Kluczowe jest więc zrozumienie, że możemy obiektywnie rację posiadać, ale też – jeśli nie znamy odpowiednich technik – nie potrafić przekonać do niej ani rozmówcy, ani (co było dla mnie przełomowe) samych siebie! Schopenhauer przestrzega więc zarówno przed zbyt dużym skupieniem się na dowiedzeniu swojej racji w sporze, jak i przed zbyt szybkim poddaniem się (gdyż z upływem czasu może się okazać, że choć spór przegraliśmy, racja była jednak po naszej stronie), gdyż i jedno, i drugie oddali nas od prawdy obiektywnej. Erystyka nie będzie się więc zajmować prawdą obiektywną, ale takim prowadzeniem rozmów i sporów, by rację nam przyznano („chodzi tu nie o prawdę, ale o zwycięstwo”). Jest to oczywiście mocno nacechowane manipulacją, od której staram się w swoim życiu mocno dystansować, z drugiej zaś strony dobrze znać te wszystkie wysublimowane techniki, żeby rozumieć mechanizmy zachodzące podczas rozmowy.
Stosunkowo niedawno, w tekście „Trudna sztuka rozmowy”, opisywałam, jak męczą mnie rozmowy z ludźmi, którzy za punkt honoru stawiają sobie dojście w rozmowie do jakiejś jednej racji. Pisałam, że nawet jeśli są skłonni przyznać ją mnie, to presja pojawiająca się w takiej konwersacji jest dla mnie wykańczająca. Często widzę dokładnie, gdzie mój oponent racji akurat nie ma, ale jego agresja, zdolność przekrzykiwania i brak umiejętności odpuszczania powodują, że spór ze mną wygrywa. „Erystykę” Schopenhauera potraktowałam jak fantastyczne wyjaśnienie tego zjawiska, ale nie miałam podczas lektury złudzeń, że zgłębię tajniki dialektyki erystycznej w stopniu, który pozwoli mi wygrywać spory, gdyż z założenia jestem przeciwna dochodzeniu do jednej tylko prawdy. Jednak za niezwykle przydatne uważam dwie informacje. Po pierwsze tę, że im ogólniejsze twierdzenie, tym łatwiej je obalić, im zaś bardziej szczegółowe – tym trudniej; a po drugie tę, że dużo łatwiej o fałszywe sądy niż fałszywe wnioski.
Znam ludzi, których niesłychanie podnieca udowodnienie, że mają rację; ja już do nich na szczęście nie należę, chociaż wiele lat było inaczej. Im lepiej siebie znam, tym bardziej czuję się wolna od potrzeby udowadniania czegokolwiek komukolwiek. Wyznaję jednak zasadę, że wiedzy nigdy za dużo i – choć to, z boku patrząc, dosyć śmieszne – warto wiedzieć, jakich trików używają nasi rozmówcy w biegu po puchar Zwycięzcy Sporu.
Być może też nie wszyscy wiedzą, że można rozmawiać w zupełnie inny sposób. Dla mnie alternatywą jest wytwarzanie z rozmówcą bezpiecznej przestrzeni, w której każdy z nas może w nieskrępowany sposób opowiedzieć swoją prawdę (opierając się na zarówno zaobserwowanych faktach, jak i własnych, subiektywnych odczuciach) i mieć pewność, że nie zostanie oceniony. Nie może być też mowy o urażeniu czyichkolwiek uczuć, kiedy posługujemy się komunikatem ja. Jeśli w rozmowie wspólny wniosek nie jest celem samym w sobie, zyskujemy dużo więcej niż ewentualną „rację” – stajemy się bogatsi o czyjś odmienny punkt widzenia. Poszerzamy swoje horyzonty.
Wracając jednak do książki Schopenhauera, jej lektura jest przede wszystkim intelektualną rozkoszą. Sam autor zresztą nie określa się ani jako entuzjasta posługiwania się erystyką, ani jako jego przeciwnik. Zna ją doskonale i wykłada w sposób przystępny i niesłychanie rzetelny. Dodatkowo fascynacja Schopenhauera buddyzmem czyni tego filozofa wyjątkowo mi bliskim.
„Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” ujęła mnie jednak najmocniej tym, jak bardzo jest momentami zabawna (Schopenhauer, przygotowując swoich czytelników do sporów, zdaje się wyprawiać ich na wojnę). Przytaczam zaledwie kilka fragmentów, przy których śmiałam się najgłośniej (pozostawiam pisownię oryginalną):
Jeśli na przykład podczas sporu o filozoficznych lub przyrodniczo-naukowych przedmiotach przeciwnik (który musi być w takim razie Anglikiem) pozwala sobie cytować argumenty biblijne, mamy prawo odeprzeć go zapomocą takich argumentów, chociaż są to argumenty ad hominem, niewyjaśniające istoty rzeczy. Jest to podobne do płacenia komuś fałszowanemi pieniędzmi, które od niego samego pochodzą.
– str. 21
Jeżeli przeciwnik jest nieśmiały lub tępy, a sami posiadamy sporą dozę bezwstydu i mocny głos, może się to udać bardzo łatwo.
– str. 37
Jeżeli zaś ma zdolności pierwszorzędne, wówczas bardzo mało albo wcale nie uznaje autorytetów. […] Przeciwnie, ludzie tuzinkowi mają głęboki szacunek do specyalistów. Nie wiedzą zupełnie, że ten, kto robi sobie z przedmiotu rzemiosło, lubi nie sam przedmiot, lecz wygodę z niego płynącą, ani też o tem, że ten, kto naucza przedmiotu innych, rzadko bardzo zna go sam gruntownie, ponieważ temu, co sam studyuje, zwykle mało czasu pozostaje na uczenie innych.
– str. 47
Autorytety, których przeciwnik wcale nie rozumie, po większej części oddziaływają najsilniej. Ludzie nieuczeni np. mają szczególny szacunek dla ozdób łacińskich i greckich. Z autorytetami można sobie pozwalać nie tylko na naciąganie, ale wprost na zupełne skażenie sensu. W nadzwyczajnych wypadkach można cytować autorytety własnego wynalazku. Po większej części przeciwnik nie ma pod ręką książki, zresztą nie umie sobie z nią poradzić.
– str. 48
Wszystko, o czym Schopenhauer pisze, pokrywa się zresztą z jedną z moich ulubionych, często powtarzanych przez Iyanlę Vanzant teorii o tym, że patrzymy na świat przez przeróżne filtry, które determinują nasz odbiór rzeczywistości, a rozmowa (bądź spór) są tylko tego odzwierciedleniem. Prostym przykładem jest jeden z najbardziej chyba prymitywnych „argumentów” używanych przez przeciwników legalizacji małżeństw jednopłciowych. Filtr niezdrowej ekscytacji seksualnością innych ludzi (narzucany na ogół we wczesnym dzieciństwie przez religijne wychowanie) sprawia, że całkiem inteligentnym i na ogół racjonalnym osobom nagle zaczyna się wydawać, że legalizacja pedofilii bądź zoofilii jest tu dobrą i logiczną paralelą. To jeden z przykładów zresztą na chwyt erystyczny, którym można wygrać spór, nie mając racji. Zakończę jednak słynnym – i mam nadzieję, że dla coraz większej grupy osób retorycznym – pytaniem amerykańskiego psychologa Marshalla Rosenberga:
Chcesz mieć rację, czy relację?
– Marshall Rosenberg
fot. Marianna Patkowska
P.S. Na deser łączę wpisującą się tytułem w temat dzisiejszego tekstu piosenkę uwielbianego przeze mnie zespołu Ben Folds Five.