„Małe końce świata” Justyna Mazur

fot. Bożena Szuj

wydawnictwo: Helenka
rok wydania: 2021

Co do „Małych końców świata” od samego początku miałam dobre przeczucia. W którymś z wywiadów z Justyną Mazur (dzisiaj Justyną Mazur-Kudelską) słyszałam odczytany przez przeprowadzającą go dziennikarkę ich fragment i chwycił mnie za serce. W dodatku krążące po sieci zdjęcia książki zdradzały, że jest przepięknie wydana. Niestety nie było mnie na nią w tamtym momencie stać, a potem na horyzoncie pojawiło się całkiem sporo innych tytułów must read i o „Małych końcach świata” zdołałam niemal całkowicie zapomnieć. Ostatnio przypomniały mi o sobie same w aplikacji BookBeat i z ogromną niekłamaną przyjemnością wysłuchałam dostępnego tam audiobooka czytanego przez samą autorkę.
Justynę Mazur usłyszałam po raz pierwszy, kiedy wystąpiła gościnnie w jednym z odcinków mojego ulubionego podcastu Joanny Okuniewskiej „Ja i moje przyjaciółki idiotki” (finalnie zresztą „Małe końce świata” – po wielu problemach z wydawnictwem, które miało je pierwotnie wydać – zostały wydane właśnie w prywatnym wydawnictwie Joanny Okuniewskiej). Urzeczona głosem i łagodnością Justyny odkryłam jeden z trzech prowadzonych przez nią podcastów – „Piąte nie zabijaj” o tematyce kryminalnej i od razu wpadłam jak śliwka w kompot. Wysłuchałam wszystkich zaległości i zaczęłam na bieżąco wyczekiwać każdego nowego odcinka. Byłam zachwycona, bo nikt nie opowiadał tak pięknie o polskich zbrodniach jak ona. Ciepły, przyjemny głos koił nerwy, a niespotykana wrażliwość i empatia sprawiały, że nie czułam się w swojej „dziwnej fascynacji zbrodniami” sama. (Wreszcie ktoś udowodnił światu, że ludzie interesujący się tematyką true crime wcale nie muszą być psychopatami, których podnieca zło. Więcej, mogą nie popierać przemocy w żadnej formie, a równocześnie rozumieć, że przy pewnych splotach wydarzeń, w określonych warunkach biologicznych i środowiskowych ludzie pozornie zwyczajni są w stanie dokonać rzeczy przerażających, a to samo w sobie jest niesamowite.) Do teraz słucham podcastu z ciekawością, ale bywają odcinki, które trochę męczą mnie dłużyznami, niepotrzebnymi dygresjami czy nieistotnymi detalami. Równocześnie całkowicie rozumiem autorkę i jest mi to niesłychanie bliskie, gdyż sama mam gigantyczny problem z koncentracją, a także ustaleniem priorytetów i kiedy mówię, wszystko wydaje mi się jednakowo ważne. (Dziś wiem, że wynika to u mnie z ADHD.) Wspominam o tym zresztą nie po to, by krytykować „Piąte nie zabijaj”, ale żeby przestrzec przed wyrabianiem sobie opinii na temat pióra Justyny na podstawie samego podcastu. Mam wrażenie, że kiedy mówi, wiele rzeczy ją dekoncentruje. Natomiast kiedy ma czas na zredagowanie myśli, wychodzi jej coś naprawdę wyjątkowego; a „Małe końce świata” są wyjątkowe.
Choć książka opowiada o życiu Justyny, nie jest typową autobiografią. Autorka opisała w niej różne swoje doświadczenia z różnych etapów życia. Doświadczenia, które wydawały jej się wówczas końcami świata. Dzieli się nimi z dzisiejszej perspektywy – perspektywy osoby, która te trudne momenty przetrwała, wyszła z nich silniejsza, spokojniejsza i bardziej ze sobą zintegrowana. Dzieli się, wiedząc, jak wielką moc ma słowo. Jak ważne może być dla kogoś, kto znalazł się właśnie na życiowym zakręcie, zrozumienie, że ktoś inny był w podobnym miejscu i wyszedł z tego suchą stopą; że w tych wszystkich trudach i znojach nie jest sam. To niezwykle terapeutyczne, kiedy uświadomimy sobie, że choć bardzo się od siebie różnimy, jesteśmy jednak ulepieni z tej samej gliny i niemal wszyscy przeżywamy sytuacje opierające się na zbliżonych schematach. Niezwykle często reagujemy w nich podobnie. To krzepiące, kiedy dopuścimy do siebie myśl, że jesteśmy częścią jednego organizmu i więcej nas łączy niż dzieli.
To, co mnie w pisaniu Justyny Mazur absolutnie zachwyca, to jej cudowna bezpośredniość i autentyczność. Mamy do czynienia z autorką niezwykle delikatną, kulturalną i wrażliwą, która się przed nami niemal całkowicie obnaża i nie jest to tani nachalny ekshibicjonizm, lecz prawda, która musi wybrzmieć. To jest mi również niesłychanie bliskie – kiedy piszę, zdarza mi się zanurzać w rejonach trudnych, intymnych, bolesnych czy niewygodnych. Czuję, że wygładzone, ocenzurowane i ugrzecznione nie jest prawdziwe. Bardzo sama też jako czytelnik, ale również odbiorca jakiejkolwiek sztuki chcę być traktowana – traktowana autentycznością, która nie zawsze musi być komfortowa.
Nie będę tu niczego spojlerować, choć „Małe końce świata” warto przeczytać nie tylko ze względu na wciągającą treść, ale też samą formę, sam literacki styl. Z przyjemnością, zwłaszcza po „Wszyscy wiedzieli” Karoliny Korwin-Piotrowskiej, zanurzyłam się w lekturze ukazującej nieoczywistość i nieświadomość przemocy w latach, w których sama dorastałam (jestem od Justyny niecały rok starsza). Co dokładnie mam na myśli? Przywykliśmy dziś do narracji potępiającej w czambuł ewidentne zło i przemoc, w których dorastało nasze pokolenie. Z jednej strony to dobre i terapeutyczne (w przypadku znakomitej książki „Wszyscy wiedzieli” całkowicie oczywiste i konieczne), ale z drugiej, wydaje się, że zapomnieliśmy, jaki był wtedy stan naszej wiedzy. Dopiero czytając „Małe końce świata” zrozumiałam, jak bardzo potrzebowałam narracji przypominającej mi drogę, którą sama musiałam przejść, by stać dziś w miejscu, z którego przemoc i nierówność widać wyraźnie. Drogę zadziwiająco podobną do tej, którą przeszła Justyna. Moje relacje z kościołem i wiarą (bardzo głęboką i ważną przez całe dzieciństwo i wczesną młodość), moje związane z tym rozterki dotyczące pierwszego razu, moja wiara w przyjaźń damsko-męską, która jest również jakimś rodzajem miłości, moja niestabilność i potrzeba bycia kochaną przyciągająca partnerów manipulujących, moje przekonanie, że definiuje mnie dopiero zdanie innych ludzi na mój temat czy w końcu moje podejście do osób homoseksualnych i feminizmu – to wszystko przerażająco dosłownie opisała autorka… pisząc przecież o sobie. Czytając, wreszcie uzyskałam od samej siebie rozgrzeszenie. Rzekoma „homofobia” we wczesnym etapie mojego życia, o którą się latami oskarżałam, okazała się – kiedy przeczytałam swoją własną historię ubraną w życie Justyny – czymś kompletnie innym. Wychowałam się w duchu katolickim, a więc w pewnym jednak potępieniu homoseksualnych praktyk. Podobnie jak Justyna nie rozumiałam żądania równych praw dla osób homoseksualnych, bo również byłam przekonana, że jest ich tylko garstka i że skoro ja szanuję wszystkich dookoła, to wszyscy inni robią tak samo. Krótko mówiąc, to wcale nie była „homofobia”, lecz nieznajomość realiów, brak świadomości, ile osób homoseksualnych żyje tuż obok i – by mieć łatwiej – ukrywa swoją orientację. To było rozbrajająco naiwne mierzenie innych własną miarą. Skoro jestem otwarta i dobra, nie zaglądam nikomu do łóżka i uważam, że traktowanie kogokolwiek gorzej z powodu orientacji, pochodzenia, koloru skóry czy przynależności religijnej jest złem w czystej postaci, to zakładam, że większość ludzi myśli jak ja. Że ci jacyś dyskryminujący to zaledwie niecały promil społeczeństwa wywodzący się z dzikiej patologii, a kiedy dodać do tego fakt, że wśród nas homoseksualistów prawie nie ma, to właściwie faktycznie nie wiadomo o co niektórzy kruszą kopie. Myślę, że obydwie (ja i autorka) żyłyśmy bardzo długo w przeświadczeniu, że skoro wiara jest dobra, to kościół też jest dobry, więc wszystko co złe jest daleko od nas. I dopiero kiedy kolejne elementy przestały do siebie pasować, a zaczęły wzajemnie sobie przeczyć, po jakimś czasie spadły nam z oczu klapki. Chyba obydwie w podobny sposób poczułyśmy się oszukane. Podobnie z prawami kobiet: nie doświadczyłyśmy (lub nie zauważyłyśmy, że doświadczamy) nierównego traktowania, na które nigdy świadomie nie wyraziłybyśmy zgody. Nasz sceptyczny stosunek do feminizmu i feministek nie wynikał z uwielbienia patriarchalnego porządku, lecz niewiedzy. Może też niewiary w rozmiary otaczającego nas zła.
Droga Justyny, podobnie jak moja, również prowadzi przez uzdrawiającą i porządkującą wszystko terapię. Poruszył mnie opis jej rozmowy z matką, realne skonfrontowanie się z przeszłością. Nazwanie po imieniu tego, co niedopuszczalne. Zrozumienie uwikłania poprzednich pokoleń w krzywdzące modele wychowawcze. To wymaga ogromnej odwagi.
Nie chcę więcej zdradzać. Uważam, że ogromną stratą byłoby nieprzeczytanie „Małych końców świata”. Gdybym miała opisać książkę w trzech słowach, były nimi: osobista, przejmująca, wspaniała.

P.S. A na deser łączę piosenkę nawiązującą do książki nie tylko tytułem, ale też niezwykłą wrażliwością wykonującej ją Billie Eilish.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Cuda się zdarzają” Mary Kay Ash

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Anna Kłosowicz
wydawnictwo: Mary Kay Cosmetics Poland
rok wydania: 2012
oryginalny tytuł: Miracles Happen

Jako niezależna konsultantka Mary Kay Cosmetics byłam niezwykle ciekawa, kim była kobieta, która założyła jedną z najwyżej ocenianych firm kosmetycznych na świecie działających w systemie sprzedaży bezpośredniej, czyli tzw. MLM (multi level marketing). Sięgnęłam więc po jej autobiografię, bo uważam, że nic nie przybliża człowieka lepiej niż jego pisanie, a już zwłaszcza o samym sobie.
Zaskoczyło mnie, że dziedziny Mary Kay Ash wcale nie stanowiła branża kosmetyczna, jak do tej pory myślałam, lecz sprzedaż bezpośrednia, w której była wykwalifikowaną specjalistką i na pewnym etapie kariery również szkoleniowcem. Długoletnie doświadczenie zawodowe w różnych firmach połączone z niekwestionowaną żyłką do biznesu oraz umiejętnością wnikliwej obserwacji i wyciągania wniosków z błędów swoich szefów zaowocowało pomysłem założenia firmy marzeń. Niedługo po przejściu na emeryturę, w wieku czterdziestu pięciu lat, zainwestowała w bilet w jedną stronę, lokując wszystkie swoje oszczędności w projekcie życia – firmie Mary Kay Cosmetics (początkowo istniejącej jako Beauty by Mary Kay). CO (będzie sprzedawane) było drugorzędne wobec tego JAK (będzie sprzedawane), jednak wybór produktu nie był kompletnie przypadkowy, a historia z nim związana – której nie zdradzę – jest niezwykle ciekawa.
Mimo że książka „Cuda się zdarzają” nie jest arcydziełem literatury anglosaskiej, a do tego jej dość pretensjonalny tytuł zdradza pewną nie każdemu bliską estetykę autorki, na pewno warto dać jej szansę z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze jest napisana z dużym urokiem i lekkością, a po drugie zawiera solidną porcję trafnych i mądrych spostrzeżeń, które przydadzą się nie tylko w biznesie, ale też w życiu. Ciekawe jest również tło historyczne – Mary Kay Ash założyła firmę w czasach zatęchłego patriarchatu, mocno buntując się przeciw dyskryminacji kobiet – m.in. finansowej. W swoich poglądach była na tyle nowoczesna i otwarta, że już w latach 60. wiedziała, że powrót mężczyzn do makijażu jest jedynie kwestią czasu (historia zatacza przecież koła). Równocześnie jednak jej przywiązanie do najlepiej pojętej tradycji sprawiało, że doskonale rozumiała na przykład to, że są sytuacje, w których kobieta pokazująca się bez makijażu i w stroju, który nie jest elegancki, okazuje brak szacunku temu, z kim się spotyka.
I tu pozwolę sobie na dygresję, bo Mary Kay Ash – jako kobieta starej daty – doskonale znała konwenanse i przywiązywała do nich wagę. Ponieważ byłam wychowywana w podobnym duchu, miło było mi przeczytać, że założycielka firmy, z którą współpracuję też rozumiała, że do opery, filharmonii czy na ważne biznesowe spotkanie nie wypada pójść w byle czym, co tyczy się też makijażu, a raczej jego braku. Równocześnie, jeśli chodzi o sytuacje codzienne, jestem dość ostrożna z zakładaniem, że kobieta nieumalowana jest zaniedbana, bo po pierwsze to kobieta – nie jej otoczenie – powinna decydować, czy ma na makijaż ochotę, czy nie, a po drugie makijaż jest przecudowną, ale akurat najmniej istotną ozdobą, a pod hasłem „dbanie o siebie” tak naprawdę kryje się higiena – zarówno tzw. osobista, jak i duchowa. Dla mnie zaniedbana kobieta, to przede wszystkim kobieta, która nie przeszła terapii. Tylko głęboki wgląd w siebie (niemożliwy do osiągnięcia bez pomocy specjalisty) pozwala w pełni siebie zrozumieć i zaakceptować. Dlatego oswajający z przez wiele lat wypaczaną w mediach normalnością ruch body positive jest tak ważny, nawet jeśli razi wrażliwe oczy naszej narodowej estetki – serialowej Bożenki z „Klanu”.
Wracając do książki „Cuda się zdarzają”, mam do niej jedno, ale istotne zastrzeżenie: druk jest zbyt mały, a marginesy za wąskie, co pewnie obniża koszty wydruku, ale też zniechęca do czytania. Serdecznie zachęcam jednak do przebrnięcia przez tę niedogodność.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę swoją vlogową recenzję – troszkę inNą.

fot. Marianna Patkowska