„Biedne istoty”

scenariusz: Tony McNamara
reżyseria: Yórgos Lánthimos
gatunek:romanssci-fi
produkcja: USA, Irlandia,
Wielka Brytania

rok powstania: 2023
oryginalny tytuł: Poor things
pełny opis filmu wraz z obsadą

Od kiedy mamy w domu dużą używaną plazmę służącą nam jako ekran do oglądania filmów i seriali, prawie w ogóle nie chodzimy do kina. Nowe filmy prędzej czy później lądują na platformach, na których można je legalnie obejrzeć, a brak ludzi dookoła, ich mlaskania, siorbania, zapachu i komentarzy to dodatkowy atut pozostania w zaciszu własnego domu. Jednak są czasem tytuły, które chcemy obejrzeć szybko, kiedy jest o nich głośno. Zostałam na jakiś czas słomianą wdową, uczę się siebie, więc w ramach wzniecania dawnego ognia i zakochiwania się w sobie na nowo, wzięłam samą siebie na dwie randki do kina właśnie. Dzień po dniu zobaczyłam w naszym uroczym studyjnym Kinie Miejsce najpierw „Biedne istoty” Yórgosa Lánthimosa, a potem „Obsesję” Todda Haynesa. O tym drugim nieszczęsnym nieporozumieniu napiszę kiedy indziej, natomiast dziś z przyjemnością spróbuję zrecenzować dzieło Lánthimosa. Nie ukrywam, że do wybrania się na ten film najbardziej zachęciła mnie relacja przyjaciela, który tuż po seansie stwierdził, że ma całkowicie mieszane uczucia – od zachwytu po jakiś rodzaj wstrętu. Pomyślałam, znając jego gust, bezpruderyjność i liberalne spojrzenie na świat i sztukę, że to niezwykle ciekawe. Tak skrajne emocje zazwyczaj budzi prawdziwa Sztuka. Zresztą na innym genialnym filmie tego samego reżysera – „Lobsterze” – byliśmy wiele lat temu razem w kinie i bardzo nam się podobał.

Już od pierwszej sceny do samego końca filmu miałam jedno dominujące wrażenie – ten film jest pod każdym względem arcydziełem. Sztuką totalną, oryginalną, głęboką, zwariowaną, bezkompromisową, przerażającą, rozbawiającą i miażdżącą swoją wielkością. Niemal każdy kadr to doskonały obraz, który można byłoby godzinami kontemplować. Gra koloru (roztańczonego, krzykliwego, przerysowanego) z czarno-białą narracją zdumiewa, wprowadza pewien chaos i sprzeczność. Jednak pozorną. To jedno z tych dzieł, w których czuję, że twórca nad wszystkim całkowicie panuje.
Dziwność tego filmu jest dokładnie tym, czego od Sztuki oczekuję. „Biedne istoty” oparte na książce Alasdaira Graya pod tym samym tytułem, to przedziwna historia Belli Baxter (w tej roli fenomenalna Emma Stone), która została wskrzeszona przez szalonego naukowca dra Godwina Baxtera, nazywanego przez nią Bogiem, co po angielsku stanowi zdrobnienie jego imienia (w Godwina wcielił się równie znakomity Willem Dafoe). Nie wchodząc w dosyć pokręcone szczegóły, Bella jest jego eksperymentem. W ciele dorosłej kobiety widzimy najpierw dziecko, a potem dorastającą dziewczynkę, zmieniającą się w kobietę. Niektórzy recenzenci porównywali ją do lalki, co jest ciekawym skojarzeniem. Momentem przełomowym oraz inicjacyjnym zaplanowanym dla niej przez dra Godwina ma być ślub z wybranym przez niego kandydatem, ale… sprawy się komplikują, kiedy Bella stwierdza z rozbrajającym urokiem, że ślub, owszem, chętnie, ale na inicjację woli wybrać wyprawę do Europy z Duncanem Wedderburnem (świetny Mark Ruffalo), który obiecuje jej mnóstwo seksu i brak bezpieczeństwa. Jej oczy w momencie tego wyznania błyszczą (w czym przypomina mi do złudzenia mnie samą sprzed lat).

Duncan Wedderburn jest zabawnie-żenującym lovelasem, który nie przepuści żadnej okazji, by wdać się w przelotny romans; typowy samiec alfa, zdobywca. Amant łamiący serca, bo – jak wiadomo – podczas „nic nieznaczącego” seksu zakochują się tylko kobiety, których tym wspaniałym mężczyznom zawsze żal. Więc rzucają między drugim a trzecim stosunkiem wyświechtane: „tylko się we mnie nie zakochaj”, na wszelki wypadek wtrącając również coś o tym, że „żaden inny kochanek nie umie tego, co oni” (miałam wątpliwą przyjemność usłyszeć ten tekst od mężczyzny, który mnie zostawiał; dopiero po latach zrozumiałam, co dokładnie panowie sobie rekompensują takimi słowami). I najcudowniejsza jest w tym wszystkim Bella, przypominająca trochę autystyczne dziecko. Ona go… nie rozumie. Obiecał jej dużo seksu i brak bezpieczeństwa, więc po to przyjechała i bawi się doskonale. Oczywiście nie trudno się domyślić, jak bardzo nie umie się w tym odnaleźć sztampowy Duncan. Bella w żaden sposób nie wchodzi w rolę „typowej kobiety” (czegokolwiek byśmy pod tym dziwacznym sformułowaniem nie rozumieli). Bella nie czyta między wierszami, nie kokietuje, nie flirtuje, nie bawi się w dwuznaczne słowne gierki (scena w restauracji, w której jedzą obiad z przyjaciółmi Duncana jest cudownym tego przykładem). Bella lubi seks, bo doskonale rozumie, że dzięki niemu poznaje samą siebie. Że to jej droga do pełnego zintegrowania się ze sobą. Chodzi o miłość. Ale… do siebie. Jest w tym piękna, niewinna, przejrzysta, uczciwa, doskonała. (W tym podejściu również odnajduję siebie samą sprzed lat.) Więcej fabuły nie zamierzam już zdradzać.
Nie umiem odebrać tego filmu inaczej niż poprzez swój feministyczny filtr. Jednak nawet przy użyciu tego jednego filtra widzę kilka różnych komunikatów. Na pierwszy plan wysuwa się to, co oczywiste – widzimy kobietę, która nie rozumiejąc konwenansów lub odrzucając je, w sposób czysty i nieskrępowany odkrywa swoją seksualność (która zresztą nie musi być czytana wyłącznie dosłownie – może symbolizować wiele kwestii). Odrzuca to, w co próbują ją – nomen omen – ubrać mężczyźni. Począwszy od pomysłu, by jej pierwszy seks miał miejsce dopiero po ślubie, po zjedzenie tylu babeczek, ile „się powinno”. Patrzy na świat oczami dziecka. Wybiera z niego to, co ją zainteresuje, a potem sprawdza, czy dana rzecz jej pasuje, czy nie. Empirycznie doświadcza życia i wyciąga z tego własne wnioski. (Czym, na Godwina, jest rozwój, jeśli nie właśnie tym?) Jest w tym fantastycznie wolna i równocześnie przedziwna. Zniewala i onieśmiela, ale też gorszy. Z drugiej strony – tak, jest inna, jest wolna i robi, co chce, ale… choć zdaje się tym zupełnie nie przejmować, jest jednak nieustająco oceniana. Nazywana (i wyzywana) w sposób uprzedmiotawiający. Oklejana od stóp do głów etykietami, na które w żadnym wypadku nie zasługuje. Jeśli „rozwiązłością” można nazwać absolutną wierność sobie, chęć dogłębnego poznania siebie i bezkompromisową szczerość, to żyjemy w świecie złych nazw. Wspaniale, że inność Belli pozwala jej nie zauważać tego, jak jest odbierana, ale nie zmienia to faktu, że żyje w męskim świecie, w którym głupkowaty i na swój sposób czarujący Piotruś Pan Duncan jest „zdobywcą” i „mężczyzną niebezpiecznym”, a przeobrażająca się z dziewczyny w kobietę Bella przez realizowanie swoich pragnień i odkrywanie wszystkich swoich warstw szybko zdobywa wiadomy tytuł, choć inteligencją i wglądem w siebie przewyższa Duncana o kilka głów.

Myślę, że – abstrahując już od filmu – kobieta nie musi jak Bella nawet spełniać tych wszystkich fantazji. Wystarczy, że je ma, że o nich mówi. Męski świat wrzuca ją do wora „łatwych”, zupełnie, jak by oczekiwał od niej zaprzeczenia, że jest istotą seksualną. Może być seksualnym obiektem – bardzo proszę, ale nie istotą z własną odkrytą i dobrze poznaną seksualnością, która wie, czego chce, a co jej nie służy.
Jak w tym wszystkim interpretować dra Godwina Baxtera, jej stwórcę, ojca, boga, no i… przy okazji również mężczyznę? Kompletnie niejednoznacznego, fascynującego, intrygującego… Myślę, że tu pole jest naprawdę duże. On daje jej mnóstwo swobody. Trudno się dziwić – skoro Bella jest jego eksperymentem, sam jest ciekaw, czego dokonał. Jednak głową jakiego świata może być męski bóg? Męskiego świata, przepełnionego męską narracją. Oczywiście, każdy człowiek, a więc także mężczyzna, jest inny (również pominięta przeze mnie postać poczciwego Maxa McCandlessa, zagrana przez Ramy’ego Youssefa). Nie chcę więc zapuszczać się w debaty na temat jednostek, które szanują kobiety i tych, które ich nie szanują. Chcę zauważyć, że „męski świat” (określenie być może niefortunne, a w każdym razie nad wyraz często niezrozumiałe) to inaczej „świat patriarchalny”. Świat nierówny, traktujący ludzi inaczej ze względu na płeć. Z jednej strony wspaniale jest widzieć na ekranie kobietę, która odstaje od wszystkich przyjętych norm i żyje po swojemu, nie zmieniając się na niczyją modłę i będąc tym samym wzorem dla innych kobiet. Z drugiej zaś strony, przykro jest patrzeć na świat nadal nienaprawiony. Nadal oceniający, nadal hołdujący nierównościom. Pytaniem, które się nasuwa jest to, kim tak naprawdę są tytułowe „biedne istoty”? Istoty, będące wynikami chorych eksperymentów dra Baxtera? A może ci wszyscy, których Bella zostawiła bezwiednie daleko za sobą w tyle? A może my czytelnicy/widzowie, próbujący rozwikłać te dylematy… Jedno jest pewne – Yórgos Lánthimos stworzył arcydzieło.

Oprócz wspomnianych przepięknych kadrów i znakomitych kostiumów na słowa ogromnego uznania zasługuje też fantastyczna, elektryzująca muzyka Jerskina Fendrixa, budująca nastrój filmu. 

Film dostał aż 11 nominacji do tegorocznych Oscarów w następujących kategoriach:

  • najlepszy film Andrew Lowe, Ed Guiney, Emma Stone, Yórgos Lánthimos
  • najlepsza aktorka pierwszoplanowa Emma Stone
  • najlepszy aktor drugoplanowy Mark Ruffalo
  • najlepszy reżyser Yórgos Lánthimos
  • najlepszy scenariusz adaptowany Tony McNamara
  • najlepsza charakteryzacja i fryzury
  • najlepsza muzyka oryginalna Jerskin Fendrix
  • najlepsza scenografia James Price, Shona Heath, Zsuzsa Mihalek
  • najlepsze kostiumy Holly Waddington
  • najlepsze zdjęcia Robbie Ryan
  • najlepszy montaż Yorgos Mavropsaridis

P.S. A na deser łączę zwiastun filmu.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Kalifat”, czyli studium fanatyzmu

fot. Marianna Patkowska

„Kalifat”

Jakiś czas temu obejrzałam na Netflixie ośmioodcinkowy szwedzki serial „Kalifat” i… nie umiem do siebie dojść. To wstrząsający obraz, którego nie da się wyrzucić z głowy, zagłuszyć. Nie da się po nim wrócić do codziennego życia bez poczucia wszechogarniającej bezsilności, ale też złości na świat za to, że tak przerażające rzeczy dzieją się w nim naprawdę (choć serial nie jest oparty na faktach, nie pozostawia złudzeń co do występowania takich sytuacji w świecie realnym).
Tradycyjnie nie chcę zdradzać zbyt dużo, nakreślę więc delikatnie fabułę. Jedną z kilku głównych bohaterek jest Pervin – mieszkająca w Syrii z mężem i maleńką córeczką Szwedka. Jak kilku innym przedstawionym w filmie praktykującym muzułmankom Państwo Islamskie jawiło się jako raj, w którym można zapomnieć o zachodniej zgniliźnie islamofobicznej Szwecji. Pervin poznajemy w momencie, w którym dochodzi do niej, że znalazła się w samym środku piekła i zaczyna rozpaczliwie szukać pomocy.
Drugą główną bohaterką jest Fatima – szwedzka policjantka, z którą kontaktuje się telefonicznie (ryzykując życiem) Pervin. To bardzo ambitna młoda kobieta, dzielnie walcząca z przeciwnościami losu, których napotka całkiem sporo.
Ostatnią główną bohaterką jest Sulle – piętnastoletnia Szwedka arabskiego pochodzenia, która wraz ze swoją najlepszą przyjaciółką Kerimą zaczyna nawiązywać znajomość z Ibbem – pomocnikiem nauczyciela w liceum, do którego chodzą. Młody mężczyzna pokazuje nastolatkom świat zradykalizowanego islamu, a ziarno pada niestety na podatny grunt. Kerima ma umysłowość wiewiórki, do tego jest w Ibbego zapatrzona, co pomaga mu osiągnąć swój cel. Sulle za to nie umiem jednoznacznie nazwać osobą głupią. Jest bardzo młoda, zbuntowana i zawiedziona szwedzką polityką, której zresztą nie do końca rozumie. Potrzebuje silnych bodźców i poczucia sprawczości. Jest przejęta sytuacją w Palestynie i choć ma (w przeciwieństwie do przyjaciółki) kochającą i wspierającą rodzinę, nikt nie rozmawia z nią tak głęboko i poważnie, jak tego potrzebuje. Fascynacja islamem – nie widzimy nota bene w filmie wcale jej duchowej przemiany czy nawrócenia religijnego – jest więc również fascynacją działaniami bojowników ISIS. Mam wrażenie, że jest inteligentna i zadaje mądre pytania. Problem polega jednak na tym, że przez niewystarczającą wiedzę, zadowalają ją głupie odpowiedzi.
Losy trzech głównych bohaterek się ze sobą splatają. W tle widzimy szare i przytłaczające oblicze Szwecji, która, będąc kulturowym tyglem, przestaje sobie z tym radzić. Właściwie większość bohaterów serialu (oprócz może dwóch zwerbowanych przez Ibbego braci) to Szwedzi egzotycznego pochodzenia, co zdradza też ich uroda. Problemem nie jest oczywiście multikulturowość tego kraju, lecz przykra konstatacja, że ludzie w dobrych i godnych warunkach sobie po prostu nie radzą. (Z przekąsem o Szwecji mówią zazwyczaj ci, którzy do jej mądrości zwyczajnie nie dojrzeli i dokładnie tak samo jest w przypadku Sulle.)
Urzeka mnie w tym serialu sam sposób przedstawienia fabuły. Twórcy rezygnują ze sztampowego podziału na wstęp, rozwinięcie, zakończenie i ukazują nam nieoszlifowany, haczący swoimi bokami wycinek przytłaczającej rzeczywistości, nie tłumacząc, o co właściwie chodzi. Podglądamy bohaterów w jakimś momencie ich życia. Ich przeszłość nieraz musimy sobie dopowiedzieć, dysponując jedynie skrawkami faktów, które uda się nam czasem podsłuchać w ich rozmowach. Koniec również niczego nie zamyka. Przeciwnie, zostawia nas z tym całym ciężarem zupełnie samych. I to jest w moim odczuciu największa siła tego serialu; wchodzi on w głęboką interakcję z naszą wrażliwością. Odwołuje się do naszego człowieczeństwa i zasiewa w nas coś, z czym będziemy musieli się jakoś uporać.

Piekło kobiet

Napotkałam wiele recenzji „Kalifatu” stawiających nacisk na ukazywane w nim piekło kobiet. Nie bardzo umiem się zgodzić z takim rozłożeniem akcentów. Bezsprzecznie islam – podobnie zresztą jak większość religii – jest patriarchalny. Bezsprzecznie nie ma w nim – podobnie zresztą jak w większości religii – miejsca na równość płci, a płcią poszkodowaną są kobiety. Bezsprzecznie każdy normalny widz, oglądając „Kalifat”, poczuje bunt i niezgodę na traktowanie kobiet jak obywateli ostatniej kategorii. W sformułowaniu piekło kobiet nie ma ani krzty przesady. Myślę jednak, że sprowadzenie tego serialu do tego jedynie problemu zatrzymuje nas przy widocznych gołym okiem oczywistościach, równocześnie odsuwając od znacznie głębiej ukrytych sensów.
„Kalifat” w moim odczuciu bardzo subtelnie rozkłada na czynniki pierwsze problem fanatyzmu. Po każdym ataku terrorystycznym świat najpierw zamiera, a potem zadaje sobie jedno pytanie:

Jak doszło do tego, że młody, zdrowy człowiek świadomie i dobrowolnie, w imię religii, decyduje się na wysadzenie się w powietrze, odbierając przy okazji również życie wielu innym ludziom?

Twórcy serialu odpowiadają na to pytanie. Jeśli dostrzeżemy w tym wstrząsającym obrazie wyłącznie (niekwestionowane oczywiście) piekło kobiet, to znaczy, że ich odpowiedź nas nie satysfakcjonuje. Chcemy, żeby była inna, bo chcemy myśleć o fanatyzmie, jak o czymś odległym. Czymś, co nas nigdy nie spotka. Tymczasem dowiadujemy się, że to – przy sprzyjających warunkach – może się zdarzyć tuż obok nas.
Razem z Partnerem kompletnie nie umiemy sobie po obejrzeniu „Kalifatu” poradzić z jednym natrętnym pytaniem, któremu towarzyszy nieustający lęk:

A gdyby to nasze dziecko na naszych oczach zaczęło się radykalizować i wpadać coraz głębiej w narrację pozbawioną sensu, lecz śmiertelnie niebezpieczną?

Co dokładnie i jak moglibyśmy zrobić, żeby je ratować? Jak ochronić swoje dziecko przed fanatyzmem? Jakimkolwiek. Miłość i wsparcie to w takim wypadku ciągle zbyt mało. Tu potrzebna jest niewyobrażalna mądrość, umiejętność dotarcia do pogubionej latorośli i kompetencje rodzicielskie, jakich nikt nas nie uczy. (Od tego, nawiasem mówiąc, powinna być też szkoła, ale tu również zawodzi na całej linii.)

Fanatyzm. Jakikolwiek.

Wszystkim islamofobom kiwającym z uznaniem głową, czytając, spieszę wyjaśnić, że to nie islam mnie przeraża, lecz fanatyzm. Nie mogę się już też zgodzić ze słowami Houellebecqa (za które wytoczono mu proces), że

islam to najgłupsza religia świata,

bo oznaczałoby to, że inne są od niej mądrzejsze. Tymczasem każda religia w formie zinstytucjonalizowanej niesie w sobie zalążek fanatyzmu i w pewnym momencie zmienia się w swoje własne przeciwieństwo. Co dokładnie mam na myśli? Pisząc o najszerzej pojętej niezinstytucjonalizowanej religii, piszę tak naprawdę o duchowości, wierze w jakąkolwiek Siłę Wyższą. Jakkolwiek boga (lub bogów) nazwiemy i zdefiniujemy, w jakąkolwiek historię na jego (jej lub ich) temat uwierzymy, u podstaw każdej religii leży zawsze to samo. Miłość. Religijność w samym swoim założeniu jest więc czymś pięknym – miłość wyklucza przecież przemoc, kontrolę czy osąd. Jednak to właśnie przemoc, kontrola i osąd wdzierają się wszędzie tam, gdzie przydziela się ludziom strażników ich moralności, co charakteryzuje wszystkie zinstytucjonalizowane religie. Czyli tam, gdzie pojawia się władza. Każda władza z kolei rodzi nadużycia.
Perfidność manipulacji wiernymi polega na żerowaniu na ich potrzebie bycia dobrymi ludźmi definiowanego poprzez przestrzeganie pewnych ściśle określonych reguł i zasad. Każdy przejaw przemocy i kontroli można zgrabnie wytłumaczyć dbałością o czystość ich dusz.
Można oczywiście powiedzieć, że nawet, jeśli inne religie nie są idealne, a fanatycy i tu, i tu działają wg podobnych schematów, to jednak czym innym jest lekka katolicka dewiacja, a czym innym wysadzanie się w powietrze w budynku pełnym ludzi w imię Allaha. Mam sporo wątpliwości, czy można to w ogóle wartościować. Bomby są tylko środkiem wyrazu, a fanatyzm zaczyna się tam, gdzie ponad człowiekiem stawia się zasady. Nie wartości, ale zasady. Często takie, których sensu nawet do końca nie rozumiemy, ale w imię których potrafimy czynić innym zło, łatwo i szybko się z niego rozgrzeszając.

Plemienność

W „Kalifacie” uderzyło mnie, że najsilniejszym motorem do wszystkich mrożących krew w żyłach działań było powtarzane jak mantra sformułowanie, że muzułmanie są prześladowani. Czy to nie wydaje się nam dziwnie znajome? Najgorsze grzechy kościoła są zawsze usprawiedliwiane dokładnie w ten sam sposób – że jest on prześladowany. Jeśli nie mamy silnego przekonania o własnej odrębności i indywidualności, słysząc, że nas – jako naród czy wyznawców jakiejś religii – prześladują, będziemy się szybciej radykalizować w obliczu wmawianego nam zagrożenia.
W serialu widzimy w jednej ze scen przerażenie rodziców Sulle, kiedy ta z pełną bezwzględnością mówi im, że atak terrorystyczny na redakcję Charlie Hebdo był słuszny, bo tym, którzy śmieją się z Allaha należy się śmierć. Patrząc na tę scenę, przypomniałam sobie, że już raz te słowa słyszałam. Zostały wypowiedziane przez zakopiańską radną w prywatnej rozmowie. Rzadki u górali podziw dla muzułmanów wyraziła w ten sposób, że oni przynajmniej umieją stanąć w obronie swojego boga. (Przypomnijmy, że w zamachu na francuską redakcję zginęło 12 osób za… drukowanie karykatur Mahometa.)
Już pomijając pytanie retoryczne, jaki to bóg, w którego „obronie” musi stawać człowiek, ale na tym przykładzie widać jak na dłoni dwie rzeczy:

  1. kiedy zinstytucjonalizowana religia zwalnia wiernych z miłosierdzia, dając im alibi wiary, zdecydowanie łatwiej się im wtedy zradykalizować;
  2. kiedy wmówi się ludziom, że ich plemię jest prześladowane i gdzieś mimochodem zasugeruje, że cel uświęca środki, zyskuje się ochotniczą armię bojowników gotowych do działania.

Drugi punkt tyczy się nie tylko zresztą religii. Ponieważ rezonuje z naszym wrodzonym poczuciem plemienności, może zadziałać w każdej sytuacji. Tym mocniej, im bardziej ograniczy się ludziom możliwość i umiejętność samodzielnego myślenia.
Plemienność objawia się zresztą bardzo różny i nieraz zaskakujący sposób. Możemy odczuwać dumę z bramek Lewandowskiego wyłącznie dlatego, że – jak my – jest Polakiem. Równocześnie potrafimy nie odczuwać dumy z przyznania Nagrody Nobla Polce Oldze Tokarczuk, gdyż ktoś – kto w przeciwieństwie do nas jej książki przeczytał (w całości lub fragmencie) – uznał, że są „antypolskie”. A w jednym i drugim wypadku duma jest kompletnie nieuzasadniona, bo nie włożyliśmy żadnej pracy w sukcesy naszych rodaków. Możemy się z nich co najwyżej cieszyć.
Innym przykładem plemienności jest określanie Karola Wojtyły przez niektórych polskich katolików do dzisiaj mianem „naszego papieża”, mimo że już od szesnastu lat, przez które papieżem nie jest, kościół miał jeszcze dwóch innych. Dla katolików z założenia „naszą” powinna być wspólnota katolicka, a „naszym papieżem” obecna głowa kościoła katolickiego. Narodowość i pochodzenie nie mają tu żadnego znaczenia.

Izolacja

Jednym z książkowych zachowań oprawców wobec ofiar przemocy domowej jest izolowanie ich od najbliższych, którzy mogliby zauważyć lub wyczuć, że z ofiarą dzieje się coś niepokojącego. Ten sam mechanizm stosowany jest w sektach.
Niedawno rozmawiałam ze znajomą o serialu „Kalifat”, fanatyzmie i zamachach terrorystycznych. Aż powiedziała ona coś pozornie oczywistego, co jednak zupełnie otworzyło mi oczy. Mianowicie, że naturalnym ludzkim odruchem jest wybranie w sytuacji zagrożenia własnego życia i dobra, więc gotowość do wysadzenia się w imię czegokolwiek jest konsekwencją prania mózgu.
Olśnienie, jakiego doznałam, słuchając koleżanki, dotyczyło kilku właściwie kwestii. Przede wszystkim uświadomiłam sobie, że żeby wybrać siebie w szerszym trochę kontekście, trzeba się najpierw dobrze samemu poznać, zrozumieć i pokochać. (Pisałam o tym zarówno w tekście „Kim jestem”, jak i całkiem niedawno w „Co znaczy ‚kochać siebie’?. Komentarz mojego Czytelnika, na który ten ostatni wpis był odpowiedzią dowodzi tego, że dla wielu ludzi nie jest to wcale łatwe.) Wtedy uświadomiłam sobie, że np. kościół katolicki, zgodnie z zasadami którego byłam wychowywana, wkłada ogromny wysiłek w to, by człowiek nie dowiedział się o sobie samym zbyt dużo. Jakikolwiek wybór siebie jest traktowany na równi z egoizmem lub hedonizmem i potępiany. Kiedy jednostka zaczyna przyglądać się poznawanym prawdom krytycznie, kwestionując je i próbując wybrać własną, jest na ogół pacyfikowana zarzutem o grzech pychy. To zamyka dyskusję, ale zamyka też drogę do rozwoju. Silne, ceniące wolność i niezależność jednostki szybko się zbuntują, jednak te mające nieco inne potrzeby, zostaną brutalnie odizolowane od siebie, przez co po pierwsze będą tkwić w poczuciu zagubienia i braku tożsamości, a po drugie będzie można nimi łatwiej sterować. Tu wracam do punktu wyjścia. Najpewniejsze, co mamy, to samych siebie. Jesteśmy wyposażeni w intuicję oraz umysł. Nasze ciało potrafi bezbłędnie ocenić energię drugiej osoby i to, czy grozi nam w danej sytuacji niebezpieczeństwo, czy nie. Zanim ta informacja dojdzie do naszej świadomości, ciało reaguje. Potem niestety zaczynamy relatywizować ostrzeżenia (nie znam tej osoby, więc nie mam prawa nie chcieć wchodzić z nią w interakcję, ta sytuacja nie wygląda może dobrze, ale to dobry człowiek i nigdy wcześniej mnie nie uderzył, itd.). Tymczasem religijna obsesja dotycząca ciała i sprowadzająca je wyłącznie do seksualności (skrupulatnie kontrolowanej) z kompletnym pominięciem tego, jak ważna jest jego obserwacja i ile nam daje informacji o nas samych, jest zastanawiająca. W moim odczuciu to kolejny dowód na izolowanie ludzi od samych siebie.
Jeśli da się ludziom wolność, przestanie się ich straszyć podglądającym ich bogiem, grzechem czy wiecznym potępieniem, uwierzy w ich wrodzone dobro i stworzy warunki, w których mogą się sami dogłębnie poznać i wybrać najlepszą dla siebie drogę, istnieje owszem prawdopodobieństwo, że odejdą od naszego kościoła czy naszej wiary. Jednak wejście w szeregi jakiejkolwiek zorganizowanej religii powinno być w pełni świadome, dobrowolne i motywowane dogłębną wiedzą na jej temat oraz przekonaniem, że ta w pełni z nami rezonuje. Tych właśnie warunków – zwłaszcza posiadania dogłębnej wiedzy, do której zdobycia potrzebna jest świadomość, czym są wiarygodne źródła – nie spełniają fanatycy, co znakomicie ukazuje „Kalifat”.

P.S. Dziś bardziej niż kiedykolwiek widzimy polaryzację społeczeństwa (a tak naprawdę społeczeństw). To, że dużo osób opuszcza szeregi zinstytucjonalizowanych religii, nie oznacza wcale, że nie grozi im fanatyzm niereligijny. Najlepszym przykładem są ruchy pseudonaukowe – m.in  szalenie niebezpieczny dla nas wszystkich ruch antyszczepionkowy. To umieszcza omawiany serial w jeszcze szerszym kontekście, bo wbrew pozorom nie chodzi w nim o islam.

ZWIASTUN:

„Dom Gucci”

scenariusz: Roberto Bentivegna,
Becky Johnston
reżyseria: Ridley Scott
gatunek: biograficzny, dramat
produkcja: USA
rok powstania: 2021
oryginalny tytuł: House of Gucci
pełny opis filmu wraz z obsadą

Ze względu na przedłużającą się pandemię z większości dotychczasowych drobnych  przyjemności musiałam niestety na dłuższy czas zrezygnować. Również dlatego mój pierwszy seans filmowy w ukochanym zakopiańskim Kinie Miejsce po ponad roku kinowej abstynencji był jednym z najbardziej (i najdłużej) wyczekiwanych przeze mnie wydarzeń!
Mam do Lady Gagi, co tu kryć, ogromną słabość już od samego początku jej kariery. Przeczekałam cierpliwie czas najstraszniejszej muzyki, którą wtedy wykonywała, bo czułam, że ze swoim głosem, charyzmą, oryginalnością i inteligencją jeszcze zawstydzi tych wszystkich koneserów sztuki ambitniejszej, którzy lubili sprowadzać ją wyłącznie do pamiętnej (znakomitej zresztą) mięsnej kreacji. I miałam rację! Płytą z Tonym Bennettem dowiodła swojego niekwestionowanego talentu, zajmując już na stałe – czy się to komuś podoba, czy nie – ważne miejsce w historii muzyki rozrywkowej. Potem w „Narodzinach gwiazdy” (który nie jest nota bene filmem wybitnym) Bradleya Coopera zagrała rzeczywiście świetnie, ujawniając swoje duże aktorskie zdolności. Byłam więc niezwykle ciekawa, jak odnajdzie się w roli Patrizii Reggiani. Nie znałam wcześniej historii rodziny Guccich.
Ridley Scott stworzył wciągający, urzekający, efektowny i naprawdę bardzo dobry film, którego najmocniejszą stroną jest brawurowa obsada (oprócz Lady Gagi grają m.in.: Adam Driver, fenomenalny w swojej roli Jared Leto, Al Pacino, Jeremy Irons, Salma Hayek). Interesującym zabiegiem było wprowadzenie włoskiego akcentu, z jakim bohaterowie porozumiewają się ze sobą po angielsku. Scenariusz „Domu Gucci” oparty jest na faktach, a to w moim odczuciu opowieść w gruncie rzeczy nie aż tak porywająca. Ciekawsze jednak od niej są psychologiczne portrety głównych postaci. Przede wszystkim znakomicie zagranej przez Lady Gagę Patrizii Reggiani. Prosta, niewykształcona i nieobyta, ale czarująca i seksowna Włoszka zakochuje się w fajtłapowatym studencie prawa – Mauriziu Guccim. Trudno zrozumieć, co tak atrakcyjną i pożądaną przez mężczyzn kobietę pociąga właśnie w nim, ale równocześnie Ridleyowi Scottowi udaje się przekonać widza, że motywacją nie jest wcale wizja fortuny (zwłaszcza, że sam Maurizio nie wydaje się nią specjalnie zainteresowany), lecz prawdziwa miłość. Zawarcie związku małżeńskiego z Patrizią było dla Maurizia niewątpliwym mezaliansem, co pięknie i trafnie wypunktował mu w filmowej rozmowie jego ojciec – grany przez Ironsa Rodolfo Gucci. Jednak Maurizio na to nie zważał. Po prawdzie, na niewiele rzeczy zważał, co z biegiem czasu temperamentnej, ale też pragmatycznej żonie zaczęło coraz bardziej przeszkadzać. W rodzinnej marce Gucci widziała potencjał na wielki międzynarodowy sukces, jednak rodzinny biznes, to nie tylko problemy wynikające z prowadzenia biznesu, ale również te wynikające z faktu, że jest się rodziną. Czy pieniądze w pewnym momencie zaślepiły Patrizię? Myślę, że to zbyt prosta, żeby nie powiedzieć prostacka, interpretacja. Istnieją ludzie przepełnieni namiętnościami, którzy zarówno kochają, jak i nienawidzą oraz pragną (także władzy, sukcesu czy pieniędzy) dużo mocniej niż inni. Mam wrażenie, że tak też było w jej przypadku. W całej swojej nieoczywistości jest to postać równocześnie niesłychanie spójna. Morału nie doszukiwałabym się w zgubnym wpływie bogactwa na ludzi, lecz w tym, że niektórych różnic środowiskowych po prostu nie da się pogodzić. (Pewnie nie każdy mezalians wróży katastrofę, ale mylenie Klimta z Picassem zawsze powinno zapalać czerwoną lampkę.)
Nie jestem przekonana, czy film Scotta można zaliczyć do tych artystycznych, pozostawiających w nas trwały ślad, czy raczej plasuje się w kategorii świetnych warsztatowo dzieł kinematografii, którym niczego nie można zarzucić. Skłaniałabym się raczej ku tej drugiej odpowiedzi. To nie zarzut. „Dom Gucci” odpowiada po prostu na inne potrzeby widzów niż chociażby poetyckie i wstrząsające arcydzieło „Kafarnaum” czy znakomity dramat „Dwóch papieży”. Dostarcza jednak rozrywki na najwyższym poziomie i choćby ze względu na mistrzowską kreację Jareda Leto warto go zobaczyć.

ZWIASTUN:

P.S. Wiele lat temu, przechodząc obok witryny optyka na warszawskiej Ochocie, przystanęłam przed nią, zachwyciwszy się okularami przeciwsłonecznymi w dużych białych oprawkach. Swoim kształtem przywodziły mi na myśl nowy wtedy model garbusa – Volkswagen Beetle, za którym wówczas szalałam. Weszłam do sklepu, przymierzyłam je i wiedziałam, że muszę je mieć. Nie były nawet w klasycznym sensie ładne – sprawiały wrażenie lekko niezgrabnych, no i mam sporo okularów dużo lepiej podkreślających moją urodę, – ale miały to coś, co odróżniało je od wszystkich innych. Wydawały się w najmniejszym detalu przemyślane; dokładnie takie, jakie miały być i przez to wyjątkowe. Sprzedawca się roześmiał, że zupełnie nieświadomie wybrałam właśnie Gucciego (do dzisiaj nie wiem, jak mnie było na nie stać, bo choć na ogromnej przecenie, nadal były nieprzyzwoicie drogie). I to cała moja osobista historia związana z Domem Gucci – kupiłam ich okulary, sugerując się nie marką, lecz zachwycającym artyzmem.

fot. Geo Dask/Marianna Patkowska

„Parasite”

scenariusz: Joon-ho Bong, Jin Won Han
reżyseria: Joon-ho Bong
gatunek: dramat
produkcja: Korea Południowa
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: 기생물
pełny opis filmu wraz z obsadą

Po zobaczeniu filmu „Parasite” miałam dość długo bardzo mieszane uczucia. (Nie dlatego, żebym nie lubiła dziwnych filmów, ale powiedzieć, że ten akurat jest „dziwny”, to nic nie powiedzieć.) Z całą pewnością wywarł na mnie ogromne wrażenie, nie byłam jednak pewna (nadal nie jestem), czy mnie zachwycił.
Mówiąc głośno, że nie wiem, czy „Parasite” jest arcydziełem, spotkałam się u bliźnich z dużą potrzebą przekonania mnie, że jest. Prawie doszłam już nawet do wniosku, że nie udźwignę napisania jakiegokolwiek tekstu na ten temat, aż z pomocą przyszła polecona mi video-recenzja Tomasza Raczka, która tak mocno mnie zirytowała (choć – o ironio! – z większością tez Raczka się zgadzam), że aż zmobilizowałam się do poukładania w końcu swoich wrażeń i przelania ich na wirtualny papier.

  • Co mnie w filmie urzekło?

Przede wszystkim ogromna plastyczność, artyzm kadrów (np. sceny, w których bohaterowie chodzą po schodach są zachwycające), bardzo przez większość filmu konsekwentnie prowadzona forma (choć reżyser nawarstwia różne gatunki), doskonale dobrani aktorzy i… język! Nie spotkałam się w żadnej recenzji ze zwróceniem na to uwagi, ale koreański, przez swoje niesamowite brzmienie, również tworzy nastrój filmu. Nie jest co prawda – jak mi się wydawało – językiem tonalnym (jak wietnamski czy tajski), ale posiada akcent toniczny,

czyli duże znaczenie ma to, czy wymówimy dane słowo (lub jego część) ze wznoszącą, czy opadającą intonacją. Nie oznacza to, że w języku są tony!

– blog Językowa siłka

  • Z czym mam w filmie problem?

Ze spójnością. Nie umiem go odczytać jako dzieła totalnego, a to dla mnie w sztuce niesłychanie istotne. Dostrzegam elementy, które bywają rzeczywiście powalające swoją doskonałością, dostrzegam elementy słabsze, dostrzegam konsekwencję prowadzenia narracji, ale nie umiem odebrać tego filmu całościowo. Wychowana przez Davida Lyncha, nie definiuję „spójności” jako konsekwencji w posługiwaniu się czasem, przestrzenią czy nawet losami bohaterów. W każdym jednak, nawet najbardziej odjechanym, filmie amerykańskiego reżysera uderza mnie najpierw całość, a potem niemal każda z części składowych. Podejrzewam, że w tym miejscu odzywa się we mnie potrzeba doskonale skonstruowanej (i tak ważnej również dla mojego taty) kompozycji całości. Czy drażni mnie u Joon-ho Bonga pomieszanie stylów? Nie drażni. Nie w nim widzę problem.

  • Z czym mam problem w recenzji Tomasza Raczka?

Z dosyć ryzykownym założeniem, że możliwa jest tylko jedna dobra interpretacja jakiegokolwiek dzieła i tę zna właśnie recenzent. Raczek co prawda dobrodusznie uspokaja, że mamy jako widzowie pełne prawo uznać ten film za średni, szybko jednak dodaje, że wystawiamy takimi wrażeniami świadectwo jedynie samym sobie. Stawia też (również ryzykowny) znak równości między zrozumieniem filmu a zachwytem nad nim. Tymczasem co z tymi, którzy film zrozumieli i mimo wszystko się nim nie zachwycili? Przyjęłam (i właśnie z tego powodu sięgnęłam do recenzji Tomasza Raczka), że nie interesując się kulturą azjatycką i niestety bardzo mało o niej wiedząc, nie wyłapałam niuansów. Liczyłam, że usłyszę, których. Tymczasem nie dowiedziałam się niczego nowego. Wysłuchałam niemal półgodzinnego wykładu składającego się z samych oczywistości (choć mówionych powoli), po którym rozjaśniło mi się jedynie to, że znajomość kultury azjatyckiej lub stricte koreańskiej nie niesie ze sobą klucza do zrozumienia sedna filmu (choć z pewnością wnosi nowe jakości interpretacyjne).
Dodatkowo nie mogę się pozbyć przekonania, że tłumaczenie odbiorcom, że jakiekolwiek dzieło sztuki jest doskonałe to wejście na minę. Jeśli dzieło okazuje się doskonałe faktycznie, przyznanie mu tego stawia recenzenta w nie najlepszym świetle (nie tylko z powodu wyważania otwartych drzwi, ale też pewnej, choć nie przez wszystkich wyczuwalnej, niestosowności). W odwrotnym wypadku recenzent traci czas (nie tylko swój), który mógłby spożytkować na opowiedzenie o swoich odczuciach i wrażeniach.
Dodatkowo, jeśli krytyk przyznaje sobie prawo do jedynej słusznej interpretacji filmu, dobrze byłoby, żeby tłumacząc jego tytuł, nie popełniał błędu. Zwłaszcza wielokrotnie. „Parasite” to nie „pasożyty”, lecz „pasożyt”. Jeden. W kulturach azjatyckich (i też innych filmach Joon-ho Bonga) rodzina pełni niesamowicie ważną rolę. Rodzina pojmowana jako całość, nie zaś zbieranina poszczególnych jej członków. Rozumiejąc tytuł, łatwo złożymy ze sobą te dwa elementy układanki. W przeciwieństwie do Tomasza Raczka nie wierzę jednak w jedyną słuszną interpretację; myślę jedynie, że warto też taką wziąć pod uwagę.

  • O czym jest ten film?

Fabuły bardzo nie chcę zdradzać. Mówiąc w największym skrócie, mamy do czynienia z dwiema rodzinami: jedną wywodzącą się z koreańskich slumsów i drugą niezwykle zamożną. Ich losy splatają się w dosyć nieoczekiwany sposób. Raczek zwraca uwagę na to, że reżyser ukazuje nierówności społeczne w sposób, który wcale nie jest jaskrawy – widzimy dwa światy, w których nie ma wzajemnej wrogości. Jest nawet pewna doza życzliwości i szacunku (bardziej, powiedziałabym, nawet ze strony rodziny bogatszej). A potem słyszymy:

A jednak nie da się dobrymi intencjami zasypać rowu pomiędzy ludźmi, którzy są w innej sytuacji finansowej, socjalnej, społecznej.

video recenzja Tomasza Raczka

I moje pytanie brzmi następująco: z jakiego powodu mielibyśmy zasypywać ten rów? (Zwłaszcza intencjami…) Oczywiście, że biedny bogatego nie zrozumie i na odwrót. Czy to źle? Postrzeganie nierówności społecznych w kategoriach sprawiedliwości jest w moim odczuciu ogromnym niezrozumieniem istoty życia. Każdy ma do przerobienia jakieś swoje lekcje, a zarówno sukcesy, jak i porażki mają mu pomóc stać się lepszym człowiekiem i być szczęśliwym, jeśli będzie umiał do tego mądrze podejść. Kompletnie bez względu na status społeczny. A może właśnie ma on dla naszego rozwoju znaczenie…

ZWIASTUN:

„Na noże”

scenariusz: Rian Johnson
reżyseria: Rian Johnson
gatunek: kryminał
produkcja: USA
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: Knives Out
pełny opis filmu wraz z obsadą

Jeśli uwielbiamy kryminały, a do tego rozwiązujemy wszystkie zagadki tak sprawnie, że domagamy się od autorów (książek i filmów) coraz to wyżej postawionej poprzeczki, „Na noże” Riana Johnsona nie zawiedzie naszych oczekiwań!
Ciało bogatego pisarza Harlana Thrombey’a (Christopher Plummer) zostaje znalezione nad ranem w jego ogromnym niesamowitym domu. Śledztwo szybko wykazuje, że podejrzanym może być każdy z rodziny słynnego autora kryminałów. Do akcji wkracza detektyw Blanc (znakomity w tej roli Daniel Craig), a liczba zaskakujących jej zwrotów niejednego przyprawi o zawrót głowy! Choć bardzo bym chciała coś jeszcze napisać, nic więcej nie mogę zdradzić.
Film gorąco wszystkim polecam!

ZWIASTUN:

„Dwóch papieży”

scenariusz: Anthony McCarten
reżyseria: Fernando Meirelles
gatunek: dramat
produkcja: Argentyna, USA, Wielka
Brytania, Włochy
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: The Two Popes
pełny opis filmu wraz z obsadą

Na „Dwóch papieży” wybrałam się trochę przypadkiem i bez wielkiego przekonania (co było powodowane przede wszystkim tematyką), jednak już od pierwszych scen film mnie absolutnie zachwycił swoją nowoczesnością, świeżością, kolorem i przepięknymi plastycznymi ujęciami. Prawdopodobnie to, że Anthony Hopkins idealnie wcielił się w papieża Benedykta XVI nikogo nie zdziwi, bo zarówno jego aktorski kunszt, jak i uroda – przy niewielkiej charakteryzacji – pozwalają mu być tak naprawdę każdym, jednak i Jonathan Pryce, grający postać papieża Franciszka, do złudzenia ją przypominał.
Fabuła jest co prawda osadzona w rzeczywistych realiach, jednak oparta na faktach w sposób luźny. Scenarzysta, Anthony McCarten, wiernie odwzorowuje wydarzenia historyczne, jakimi były: wybór Josepha Ratzingera w 2005 roku na papieża (Benedykta XVI), jego abdykacja w 2013 roku i wybór kolejnego – Jorgego Bergoglia (obecnego papieża Franciszka), posługując się też autentycznymi życiorysami tych postaci. Jednak to wszystko jest tylko tłem dla historii rozmów obydwu duchownych. Film opowiada o argentyńskim kardynale Bergogliu, który zmęczony i mocno zawiedziony obcym mu kierunkiem obranym przez Kościół Katolicki, jedzie spotkać się z papieżem Benedyktem XVI, prosząc go, by ten pozwolił mu przejść na emeryturę. Ich (z początku niezwykle burzliwa) dyskusja trwa w sumie dwa dni i przybiera kompletnie nieoczekiwany obrót.
Myślę, że dużym błędem w odbiorze tego filmu (niesłusznie nazywanego przez niektóre źródła „komedią”) jest próba ustalenia, do którego dokładnie momentu pokazuje nam on fakty, a od którego fikcję. Błędem jest też w związku z tym oczekiwanie, że „ociepli” on wizerunek Kościoła, czy właśnie wyraźnie napiętnuje jego grzechy główne (a z wynikającymi z takich oczekiwań zarzutami się spotkałam). Tak nastawionym odbiorcom umyka wtedy bardzo ważna sprawa – dzieło filmowe jest przede wszystkim sztuką, formą artystyczną, a nie reportażem (który, notabene, też może mieć artystyczne walory, ale nie musi).
„Dwóch papieży” z szerokich ujęć pełnych wielu postaci (sceny z konklawe to zapierające dech w piersiach arcydzieła) szybko i płynnie przechodzi w intymny dialog głównych bohaterów. Dialog dwóch skrajnie różnych osób, które łączy właściwie tylko głęboka wiara w Boga i swoją wizję kościoła. Film we wzruszający sposób przypomina, że niezależnie od tego, czy podzielamy poglądy swoich rozmówców, czy nie (może nawet zwłaszcza, jeśli nie), każdy dialog z drugim człowiekiem, każda podjęta próba poznania go, coś w nas zostawia, jakoś na nas wpływa, odciska na nas piętno, zmienia nas. W ogóle nie mam tu na myśli dawania się przekonać, mam na myśli wielką wartość płynącą z poznania innego, obcego nam stanowiska (z którym nadal, koniec końców, wcale nie musimy się zgadzać). Często zapominamy dziś o tej prawdzie, skupiając się na przekonywaniu do swoich racji wszystkich wokół i tracąc coś bardzo cennego – otwarcie się na drugiego człowieka. „Dwóch papieży” przez swoje przesłanie jest filmem niesłychanie uniwersalnym, wcale niezamykającym się w tematyce kościelnej czy religijnej (akcja mogłaby się z powodzenie toczyć w każdym innym środowisku).
Na uwagę zasługuje też muzyka – zarówno wspaniała ścieżka dźwiękowa Bryce’a Dessnera, jak i znakomicie wplecione w treść filmu utwory rozrywkowe (np. wzruszające fragmenty wokaliz Bobby’ego McFerrina czy moja ukochana wersja „Blackbird” Beatlesów w wykonaniu zespołu The King’s Singers).

ZWIASTUN:

„W deszczowy dzień w Nowym Jorku”

scenariusz: Woody Allen
reżyseria: Woody Allen
gatunek: komedia
produkcja: USA
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: A Rainy Day in New York
pełny opis filmu wraz z obsadą

„W deszczowy dzień w Nowym Jorku” opowiada o parze studentów Uniwersytetu w Pensylwanii, która przyjeżdża na weekend do Nowego Jorku. Ashleigh (Elle Fanning) ma do przeprowadzenia wywiad z wybitnym reżyserem do uczelnianej gazetki, a jej chłopak Gatsby (w tej roli znakomity Timothée Chalamet) towarzyszy jej w wyprawie do miasta, z którego sam pochodzi. Romantyczny weekend (z pracą Ashleigh w tle) szybko jednak wymyka się spod kontroli, nic nie dzieje się zgodnie z wytyczonym wcześniej planem, przedziwne sploty wydarzeń pomagają każdemu z dwojga skonfrontować się z samym sobą, a do tego wszystkiego jeszcze zaczynają się gromadzić deszczowe chmury… nie tylko zresztą nad Nowym Jorkiem. Nie sposób tu nie wspomnieć o rewelacyjnej Selenie Gomez, która wydaje się wręcz stworzona do roli filmowej Shannon – spotkanej po latach zadziornej, sarkastycznej, choć w głębi duszy delikatnej i wrażliwej dawnej znajomej Gatsby’ego. Hipnotyzujące połączenie jej dziecięcej urody i dojrzałego, ponętnego głosu zachwyca!
Kiedy z ogromną przyjemnością obejrzałam najnowsze dzieło Woody’ego Allena, a potem przeczytałam jego druzgocące recenzje w prasie zagranicznej, zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno wybraliśmy się z ich autorami na ten sam film. Mam, już od lat, ogromną słabość do Allena. Oczywiście, że jego wcześniejsze produkcje (w których sam grał) różnią się od tych z późniejszego okresu jego twórczości, ale czy można z tego czynić zarzut? Co najmniej dziwnym byłoby, gdyby przez wszystkie te lata tworzył w taki sam sposób. Mnie tak samo bawi stary Allen, jak i nowy, choć oczywiście mam zarówno swoje ulubione („Annie Hall”, „Zelig”, „Tajemnica morderstwa na Manhattanie”, „Wszyscy mówią: kocham cię”, „Drobne cwaniaczki”, „Co nas kręci, co nas podnieca”), jak i lubiane mniej („Bananowy czubek”, „Purpurowa róża z Kairu”, „Mężowie i żony”, „Vicky Cristina Barcelona”) pozycje. To, co niewątpliwie łączy wszystkie dzieła reżysera i jest jego znakiem rozpoznawczym (oprócz klimatycznego jazzu i zawsze tego samego fontu w czołówkach) to charakterystyczna narracja – przegadana, przeintelektualizowana i jedyna w swoim rodzaju.  Nieważne kto gra główną męską rolę, choćby był najatrakcyjniejszym mężczyzną pod słońcem, już po pierwszej wypowiedzianej kwestii, nie da się nie rozpoznać w nim na ekranie Woody’ego.
„W deszczowy dzień w Nowym Jorku” wydaje mi się właśnie jednym z lepszych filmów Allena ostatniej dekady. Lekki, uroczy, inteligentny, momentami niesamowicie zabawny i pełen zaskakujących zwrotów akcji, pozwala widzom całkowicie oderwać się od codziennej rzeczywistości. No i nikt tak poetycko nie oprowadza po Nowym Jorku, jak Woody Allen. Zwłaszcza w deszczowy dzień.

ZWIASTUN:

„Oni”

scenariusz: Umberto Contarello,
Paolo Sorrentino
reżyseria: Paolo Sorrentino
gatunek: biograficzny, dramat
produkcja: Francja, Włochy
rok powstania: 2018
oryginalny tytuł: Loro
pełny opis filmu wraz z obsadą

Zakochałam się bez reszty we wrażliwości Paola Sorrentina po obejrzeniu „Wielkiego piękna” (o którym swoją drogą powinnam kiedyś napisać trochę więcej, niż w podlinkowanej recenzji z bloga Jednopalnikowa). Zachwyciły mnie też jego zupełnie inne „Wszystkie odloty Cheyenne’a”, ale również – nieco już słabsza, ale wciąż niesamowicie urokliwa – „Młodość”.
Nie ukrywam, że w obecnej sytuacji politycznej oglądanie biografii nieudolnych i groteskowych polityków z innych krajów pociąga mnie raczej średnio, więc ani podstarzały Berlusconi, ani jego bunga bunga nie stanowią dla mnie zachęcającego materiału na film, ale powiedzmy, że miłość zarówno do Sorrentina, jak i boskiego Toniego Servilla (grającego w filmie „Oni” – tak, jak w „Wielkim pięknie” – główną rolę) zwyciężyła… choć okazała się miłością trudną.
Zaczynając jednak od pozytywów, Sorrentino ma cudownie plastyczne podejście do kadrów, które w większości zamienia w przepiękne obrazy. Do tego jest też obdarzony nieczęsto spotykanym darem myślenia o scenach w sposób muzyczny; potrafi (pomijając zawsze znakomitą ścieżkę dźwiękową) idealnie wpleść w swój obraz fantastyczne perły pop kultury, budując odpowiedni klimat – w przypadku tego filmu od ponadczasowego dyskotekowego hitu „King of My Castle” Wamdue Project, przez nasączone seksem zmysłowe „Slow” Kylie Minogue po intrygujące „The Water Rises” Laurie Anderson z płyty „Landfall”. Jego artyzm w sposobie samego przedstawiania zachwyca. I choć myślę, że ten film jest najbardziej erotycznym z jego dotychczasowych, nie umie się jednak nawet otrzeć o pornografię, bo Sorrentino nawet największe bagno pokazuje w sposób naszpikowany sztuką. I jest to w jakimś sensie urocze.
Drugim jasnym punktem tego filmu jest nieoceniony Toni Servillo, na którego… naprawdę przykro patrzeć. Jest odrażający, co z jednej strony zawdzięcza znakomitej charakteryzacji, a z drugiej swojej własnej grze (zwłaszcza ten pozbawiony jakichkolwiek emocji sztuczny uśmiech zasługuje na słowa uznania). Ma właśnie taki być. Pytanie jednak… dlaczego właściwie. W moim odczuciu jest zbyt mocno przerysowany i karykaturalny bez specjalnie odczuwalnego powodu, gdyż już pierwowzór jest sam w sobie przecież wystarczająco żenujący.
Film – mimo że uznawany przez niektórych również za komedię – jest raczej smutny, bo opowiada o świecie wyzutym z jakiegokolwiek człowieczeństwa, uczuć, moralności. O świecie, w którym rządzi cynizm, chciwość, seks, pieniądze i władza. O świecie wielu ludziom na szczęście niedostępnym, ale jednak gdzieś tam istniejącym. To jednak wciąż zbyt mało na cały (bardzo nota bene długi) film. Najdoskonalsza gra aktorska, znakomita muzyka i piękne ujęcia nie rozwiążą problemu braku fabuły.
Jedną z lepszych anegdot opowiadanych przez mojego tatę była ta o recenzji jakiegoś koncertu pióra pewnego brytyjskiego krytyka. Składała się z dwóch zdań: w pierwszym autor krótko i zwięźle napisał kto, gdzie, kiedy i co zagrał, a drugie było pytaniem „Why?”. Parafrazując, również chciałabym się dowiedzieć:

Perché, Paolo?

ZWIASTUN:

„Słodki koniec dnia”

scenariusz: Jacek Borcuch,
Szczepan Twardoch
reżyseria:
Jacek Borcuch
gatunek: dramat
produkcja: Polska
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: Dolce Fine
Giornata/Słodki koniec dnia

pełny opis filmu wraz z obsadą

Dziś mogę już zdradzić, że ostatnim razem, kiedy byłam w kinie przypadkowo na „Glorii Bell”, tak naprawdę wybrałam się na (akurat w wyniku jakiegoś błędu niegrany tego dnia) „Słodki koniec dnia”.  Bardzo przeżywałam to, że nie udało mi się na niego zdążyć, niezwykle się więc ucieszyłam, kiedy otworzyła się przede mną perspektywa zobaczenia go w krakowskim Kinie Pod Baranami. Film okazał się przepięknym, niesłychanie poetyckim i przejmującym obrazem, który został we mnie na długi czas.
W maleńkiej włoskiej miejscowości Volterra położonej w Toskanii mieszka z mężem Włochem i dziećmi polsko-żydowska poetka, laureatka nagrody Nobla – Maria Linde (w tej roli Krystyna Janda). Żyjąc w cudownej leniwej włoskiej atmosferze, wśród obłędnych widoków, w chwale, sławie i uznaniu czytelników oraz będąc otoczona miłością, szacunkiem i bezgraniczną akceptacją najbliższych wydawać by się mogło, że ma wszystko. Jednak jest w niej jakaś pustka, którą próbuje zapełnić, choć być może tylko zagłuszyć… Jak każdy artysta, Maria pragnie więcej, mocniej i głębiej. Świat na ogół nie umie tej potrzeby spełnić, a ona, tonąc, chwyta się dokładnie tego, co nie pozwoli jej bezpiecznie dopłynąć do brzegu. Może zresztą „bezpiecznie” jest tu właśnie słowem kluczem…
Punktem zwrotnym filmu jest moment, w którym Marie odbiera honorowe obywatelstwo Volterry, co zbiega się w czasie ze straszliwą tragedią, która miała miejsce w Rzymie i – mocno nią poruszona – wygłasza mowę, której nikt nie umie zrozumieć w pełni, więc zaczyna ona budzić sprzeciw i wrogość całej małej społeczności, jak również pewien rodzaj pretensji rodziny i przyjaciół. Ceniona za niezależność w myśleniu, wolność, doskonałe poruszanie się wśród słów, swobodę formułowania myśli Maria Linde, nagle zostaje surowo ukarana za… brak dyplomacji (której wydawać by się mogło, nikt przecież od niej nie powinien oczekiwać) i powiedzenie czegoś, co nie mieści się w niczyich normach. Jacek Borcuch i Szczepan Twardoch włożyli w usta bohaterki słowa jednego z najwybitniejszych kompozytorów XX wieku, Karlheinza Stockhausena po zamachu 11 września 2001 roku na World Trade Center (w filmie zabrakło mi wyraźnego zaznaczenia, kto został zacytowany), który nazwał go „największym dziełem sztuki wszech czasów” i spotkał się z niewiarygodnym ostracyzmem społecznym, tracąc automatycznie posadę dyrektora festiwalu, który stworzył, a także będąc usuwanym z programów wielkich festiwali światowych. Czy reakcja (społeczeństwa) była adekwatna? Jestem w bardzo nielicznym gronie osób, uważających, że zdecydowanie nie.
Stockhausen nigdy nie powiedział, że to, co się stało, było dobre, że popiera działania terrorystów, czy upaja się świadomością mnogości ofiar. On stwierdził tylko coś, co naprawdę – porzucając emocje – można rozpatrzyć i z czym można byłoby się zgodzić. Atak zaplanowany był perfekcyjnie i z niewiarygodną precyzją tak, jak dzieło sztuki. Natomiast transmitowanie go przez większość telewizyjnych stacji sprawił, że przed telewizorami licznie zasiadła ogromna publiczność. Czemu fakt transmitowania śmierci nie oburzył aż tak społeczeństwa? Czemu robienie – przez media – z bestialstwa dzieła sztuki nikogo nie obeszło, ale już próba zdiagnozowania tej sytuacji zrujnowała na jakiś czas życie zawodowe Stockhausena? (Tysiące razy przepraszał za te słowa, próbował tłumaczyć swoje intencje, lecz reputacja przywarła do niego już na zawsze.) Czy tylko ja dostrzegam tu zakłamanie i dosyć wybiórczą moralność na pokaz? Te same media, które zrobiły z ataku na WTC dochodowe widowisko (i czy naprawdę tylko mnie to brzydzi?), niedługo później przedstawiły światu kolejny show z „z niezrównoważonym, szalonym” kompozytorem w roli głównej. Show, który skupił znacznie więcej odbiorców, niż prawdopodobnie wszystkie dotychczasowe muzyczne dokonania Stockhausena. Show, który również stał się dziełem sztuki, niewiele tylko mniejszym w swojej skali od amerykańskiej tragedii.
Fakt, że Maria Linde na chwilę stała się Stockhausenem, wydał mi się równocześnie ciekawy i dosyć dziwny. Tym bardziej, że kontekst tej samej wypowiedzi w dwóch sytuacjach był znacznie inny. Co prawda bohaterka filmu mówiła także o zamachu terrorystycznym (wysadzenie się na pełnym ludzi placu) transmitowanym przez lokalne media, jednak mnie osobiście trudno było uwierzyć twórcom w realność takiego wystąpienia. Prawdopodobnie inaczej bym do tego podeszła, nie wiedząc, czyje to słowa. Ciekawie jednak została ukazana zawsze tak samo przewidywalna reakcja większości. Większość nigdy nie lubiła, nie lubi i nie będzie lubić samodzielnego, nieskrępowanego normami myślenia. Próżno szukać w niej zrozumienia i wolności, tak potrzebnej twórcom.
Jak już pisałam wcześniej, film przez swoją poetykę niesamowicie mnie zauroczył i poruszył. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to… Krystyna Janda. Sama nie wiem, czy to kwestia gry aktorskiej (przecież jest to aktorka wybitna, więc raczej pewnie nie), czy naprawdę fatalnego pomysłu na jej wygląd. Niedopasowana, żadna „fryzura”, przeszkadzająca mi się skupić na filmie i nakłaniająca do ciągłej refleksji czy jest na sali fryzjer? oraz jej kostiumy, jakby na siłę pokazujące wszelkie mankamenty sylwetki i niesłychanie poszerzające tę zawsze przecież do tej pory zgrabną kobietę. Rozumiem, że główna bohaterka miała być brzydka zewnętrznie i piękna wewnętrznie, jednak nie pochwalam doboru środków.
Na wspomnienie zasługuje jednak doskonała, klimatyczna muzyka Daniela Blooma, oszałamiające plenery i zdjęcia oraz doskonała, nienachalna, ale równocześnie przejmująca narracja. Film naprawdę gorąco polecam.

ZWIASTUN: