Nic stałego

fot. Bożena Szuj

W wodzie, owej płynnej materii, nie ma nic stałego.

– „Selenographia” Jan Heweliusz

Słowa słynnego gdańskiego astronoma zdobią Fontannę Heweliusza na ulicy Rajskiej w Gdańsku, a mnie idealnie pasują do dzisiejszego wpisu o drugiej części mojego pobytu w Trójmieście. Pobytu od końca czerwca do połowy września. (Czas od kwietnia do czerwca opisywałam TUTAJ.)

⚓ Nie wchodzi się dwa razy
do tego samego morza

fot. Bożena Szuj

Heraklit z Efezu powiedział onegdaj, że

nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.

– Heraklit z Efezu

Jego wypowiedź przetrwała do tej pory w formie przysłowia. Niestety bardzo często błędnie używanego, więc moja językoznawcza strona spieszy wyjaśnić, które rozumienie słów Heraklita jest właściwe.

Nie należy wchodzić dwa razy do tej samej rzeki, czytaj tego samego miejsca, a więc np. drugi raz w sytuację, w której raz się już raz było. ZŁE ROZUMIENIE!!!

Wszystko płynie i rzeka, do której wejdziemy po raz drugi, nie będzie już tą samą rzeką, do której wchodziliśmy po raz pierwszy. Czyli jeśli wejdziemy w sytuację, w której już byliśmy po raz drugi, to będzie to już inna sytuacja. DOBRE ROZUMIENIE!!!

Łatwo zobaczyć, że podstawowym problemem z interpretacją tego powiedzenia jest doszukiwanie się w nim sformułowania „nie należy”. Tymczasem Heraklit nie mówi, czego nie należy robić, ale jak jest, gdyż wszystko płynie. To, co z tym zrobimy Heraklita już nie obchodzi. I właściwie czemu miałoby…

Teraz, kiedy wszystko jasne, mogę zacząć ten rozdział. Mój zarys planu na życie, jeszcze kiedy byłam nad morzem od kwietnia do czerwca był taki, że w czerwcu pojadę na chwilę na Podhale, załatwić kilka spraw, w tym najważniejszą – czwartą, ostatnią konsultację w szpitalu, na której miałam się dowiedzieć, czy zostanę przyjęta na prawie półroczną terapię (i, jeśli tak, to od kiedy), czy nie. Bilet powrotny nad morze już miałam, ale liczyłam się z tym, że mogę spędzić nad nim też tylko kilka dni, jeśli szpital mnie przyjmie już, bo postawiłam wszystko na tę jedną kartę – porządną, kompleksową terapię. Po ostatnim pobycie nad morzem zaczęłam mieć co prawda wrażenie, że te moje medytacyjne spacery, bycie z sobą i w swojej prawdzie jakoś mnie uzdrawia, ale miałam równocześnie świadomość, że samemu można sobie bardzo pomóc, ale leczenie należy jednak pozostawić wykwalifikowanym specjalistom.
Jak potoczyła się moja czwarta konsultacja, o nieprzyjęciu na oddział, ale też o przemocy, jakiej padłam ofiarą, pisałam szczegółowo w tekście „Niezgoda na przemoc”. Wizyta odbyła się zresztą w dniu mojego powrotu. (Nie mam pojęcia, jak bym to wszystko przetrwała, gdyby nie czekała mnie perspektywa znalezienia się wieczorem w ramionach Ukochanego.)
Ostatnie czerwcowe spojrzenie na morze przed zrobieniem jednego z ważniejszych kroków dla siebie, swojego związku i relacji z ludźmi, jak o tym przyjeździe myślałam, okazało się więc długim procesem wychodzenia z traumy wywołanej przez panią kierownik oddziału, załamaniem i świadomością znalezienia się na dnie (przez perspektywę ewentualnej możliwości dostania się do szpitala nie mogłam zorganizować sobie żadnej pracy sezonowej, jak robiłam dotychczas).
Poczułam wyraźnie, że moje poprzyjazdowe nadmorskie spacery są inne niż dotąd, bo moje postrzeganie siebie i świata jest inne. Wszystko płynie. Morze za każdym razem jest inne, bo za każdym razem rezonuje z czymś innym w nas. Jedyne, co w nim niezmienne, to to, że koi. Czasami potrzeba na to więcej czasu i uwagi, ale koi.

⚓ Pierwsze razy

fot. Bożena Szuj

Niedługo po czerwcowym przyjeździe do Gdańska miałam okazję przeżyć jeden ze swoich najcudowniejszych pierwszych razów, mianowicie dwutygodniową opiekę nad psem! Jak już pisałam w poświęconym temu fantastycznemu doświadczeniu tekście, psa nigdy wcześniej nie miałam, więc stanie się psią opiekunką było dla mnie niesamowicie nowe i wspaniałe! Każdy dzień z naszym kochanym, pięknym, wyjątkowym i jedynym w swoim rodzaju Kochim był na wagę złota. Przez cały ten czas tylko dwa moje depresyjne zjazdy uniemożliwiły mi wieczorny kilkunastokilometrowy spacer z nim (co zastąpiłam krótkimi, ale za to czterema spacerami w ciągu dnia). Pies to nie tylko odpowiedzialność. Pies to – nawet, kiedy mamy słabszy dzień – najlepszy antydepresant. Nie zawsze  jest nas w stanie wyrwać z najczarniejszej otchłani, ale na pewno pomaga złapać dystans i wywołuje uśmiech na twarzy.
Kolejnym pierwszym razem tych wakacji było moje ponowne – po dłuższej przerwie – wejście na rower. Stanie się, od momentu samodzielnego wyjechania na miasto, jeszcze bardziej świadomym uczestnikiem ruchu drogowego, uświadomiło mi, że spoczywa na mnie spora odpowiedzialność. Ponoszenie jej dawało mi ogromną satysfakcję.
Pierwszy raz też – krótko, bo krótko, ale jednak – pracowałam w sex shopie, co doskonale wspominam z kilku powodów. Po pierwsze przypomniałam sobie czasy, w których szybko musiałam przyswoić multum nowym informacji oraz uporządkować w głowie stare. Ten trening mózgu był czymś fantastycznym, ożywczym i bardzo dla mnie dobrym. Po drugie, poznałam pracujące tam cudowne osoby, z którymi na pewno mogłabym się szybko zaprzyjaźnić. A po trzecie, czułam, że w tej pracy szczególnie liczy się wrażliwość i empatia, które mogłam zaoferować. Powierzenie sprzedawcy tak delikatnego tematu, jak własne seksualne preferencje, niektóre osoby niezwykle spina i krępuje (co jest dla mnie całkowicie zrozumiałe). Spoczywała więc na mnie, znowuż, odpowiedzialność za to, jak ktoś się w tym na początku obcym, ale fascynującym miejscu poczuje.
Te trzy pierwsze razy miały więc wspólny mianownik – odpowiedzialność, której wzięcie na siebie pomogło mi odzyskać kontrolę nad swoim własnym życiem.

⚓ Kolorowych jarmarków

fot. Bożena Szuj

Po wszystkich mniej oraz bardziej spektakularnych porażkach związanych z szukaniem pracy sezonowej (w ostatniej chwili, na obcym dla siebie terenie), dotrwałam jako wolny strzelec do początku wielkiego trzytygodniowego gdańskiego święta, mianowicie Jarmarku Dominikańskiego. Sprzedawanie na jarmarku wydawało mi się – nie wiem dziś nawet czemu – najmniej atrakcyjną ze wszystkich możliwych prac. W akcie desperacji zaczęłam jednak swoją wędrówkę od straganu do straganu z pytaniem o zapotrzebowanie na pracownika. Zadziwiająco szybko okazało się, że pracownika potrzebowali… akurat na stoisku z oscypkami! Przemiła, ujmująca swoim ciepłem rodzina z Czarnego Dunajca nie tylko dała mi szansę, ale też obdarowała mnie ogromną serdecznością. Ponad dwa tygodnie, przez które było mi dane dla nich pracować, dodało mi wiatru w żagle w każdym możliwym sensie. Tak więc dosyć płynnie przeszłam ze sprzedawania dild i wibratorów do handlowania m.in. gałką dużą i gałką małą.
Choć mogłabym przysiąc, że tęsknoty za Podhalem nie było we mnie ani krztyny, zetknięcie się z czystą gwarą, doskonałymi, uczciwymi produktami z tamtych stron, a nawet z góralską dumą dało mi poczucie, że jestem w domu; wśród swoich. A praca z klientem po raz kolejny mi udowodniła, że żyjemy w kraju specjalistów. Samozwańczych, bo samozwańczych, ale specjalistów. Z jednej strony co trzecia przechodząca obok naszego straganu osoba wykrzykiwała:

Oscypki??? W Gdańsku???

lub wszelkie pochodne, takie jak:

Oscypki??? Nad morzem???

W Gdańsku/nad morzem oscypków na pewno nie kupię, bo są jakieś nieprawdziwe.

I nieważne, że Jarmark Dominikański polega na przybliżaniu ludziom różnych kultur i produktów z całego świata. Nieistotne, że po jednej naszej stronie Turek sprzedawał tureckie specjały, a  po drugiej Hiszpan hiszpańskie. Nie turecka chałwa i nie hiszpańskie oliwki budziły w ludziach zdumienie. Zdumiewały ich góralskie przysmaki sprzedawane w centrum Gdańska. No bo jak to tak, górale nad morzem. Jak tu w ogóle dojechali? Koniem?
Z drugiej jednak strony prawie każdy napotkany w Gdańsku (!) klient miał rozległą „wiedzę” dotyczącą produkcji oscypków. Jak to podsumował mój szef, góral z krwi i kości:

On wie, bo on w górach był. Roz. Na Krupówkach.

Wyjaśnijmy więc może raz na zawsze, że nie istnieje coś takiego, jak stuprocentowo owczy oscypek. Jeśli ktoś nas do tego na Krupówkach przekonywał, to kłamał. Ot, cała tajemnica! Oscypek to nazwa zastrzeżona dla serów, które muszą mieć konkretny kształt i wagę, a także konkretny wzorek. Minimalna zawartość mleka owczego w oscypku to 60%, a maksymalna – na ogół 80%. Zanim wprowadzono certyfikowane sery, górale oscypki (czyli zarówno ten ser, który dziś spełnia określone standardy, jak i wszystkie pozostałe, których dziś oscypkiem nazwać nie można) robili na oko. Nigdy jednak żaden góralski ser nie miał stuprocentowej zawartości mleka owczego.
Wbrew wcześniejszym obiekcjom, dziś uważam, że praca na Jarmarku Dominikańskim to znakomita przygoda i świetna zabawa, bo klimat jest wyjątkowy. Poznałam wspaniałych ludzi, a przyjeżdżanie do pracy (oczywiście rowerem) było dla mnie ogromną przyjemnością.

⚓ Być turystą, być turystą

fot. Bożena Szuj

Pod koniec sierpnia odwiedziła nas moja mama i z nią mogłam się poczuć jak prawdziwa turystka. Na plaży wytrzymałam, ledwo, trzy dni. Wcześniej zdarzało mi się przyjeżdżać na opalanie, jednak będąc w pojedynkę, rozkładałam ręcznik na ogół blisko morza i fale zagłuszały mi ludzi. Opalanie się w dwie osoby wymaga wygospodarowania sobie troszkę większej połaci plaży, no i tu już było mniej możliwości. Uzmysłowiłam sobie, jak bardzo irytują mnie ludzie, zwłaszcza w masie. Jak drażni mnie konieczność bycia mimowolnym słuchaczem ich rozmów lub – co jeszcze mimo wszystko chyba gorsze – ich ulubionej muzyki, puszczanej przez głośnik, zupełnie jak w czasach, w których nie wynaleziono słuchawek. Jak szokuje mnie, że można, mając całkiem sporo miejsca obok, wbijać się komuś prawie na jego rozłożone rzeczy i nie reagować na zwrócenie uwagi. (Ponieważ jedna pani, rozkładając się na nas, kompletnie mnie zignorowała, wstając, wytrzepałam na nią ręcznik z piasku. Może nie było to super uprzejme, ale wszystkim serdecznie polecam.) Ludzie w tłumie budzą we mnie mordercze instynkty i myśli, do których wolałabym nie musieć się przyznawać.
Druga strona bycia turystką podczas wizyty mamy była jednak zdecydowanie przyjemniejsza – miałam mianowicie ogromną przyjemność zjeść kilka przepysznych obiadów w restauracjach na Garnizonie we Wrzeszczu. Z przyjemnością je opiszę, dodając do tej listy jeszcze kilka, które poznałam już wcześniej.

🍽 nNajciekawsze restauracje na Garnizonie

🍣  MaMi Sushi

W MaMi Sushi jadłam tylko raz, a ściślej zamówiłam stamtąd doskonały zestaw z okazji swoich urodzin, który zjadłam na swoim pięknym tarasie, patrząc w niebo i czując się najszczęśliwszą osobą na świecie. Wszystko było naprawdę doskonałe, świeże, przygotowane ze znawstwem, ale też z pomysłem.

🍕 Ferrara Cucina

Pyszne włoskie jedzenie dostaniemy w niedalekiej odległości od MaMi Sushi w restauracji Ferrara Cucina. W przeciwieństwie do MaMi Sushi jest to miejsce po pierwsze większe, a po drugie naprawdę pięknie i równocześnie przytulnie urządzone. Jedzenie jest rzeczywiście obłędne, w dodatku codziennie dostaniemy tu zestaw lunchowy (zupa i drugie danie) za 35 zł, co nie jest wcale ceną wygórowaną, zwłaszcza zważywszy na jakość składników, ale też rozmiar porcji. Znakomite pizze, fantastyczne zupy, doskonałe ryby, a do tego przemiła obsługa. Jedyny minus to brak świadomości, że ryba to mięso i opisywanie potraw rybnych w karcie jako wegetariańskich. Mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni, bo sporo potencjalnych klientów może to zwyczajnie zniechęcić.

🍛 Kucharia

Kucharia na Garnizonie (która przez długi ostatnio czas była nieczynna) to przemiły bar z fantastycznym polskim jedzeniem. Placki ziemniaczane są tu naprawdę pyszne i dostępne w wielu ciekawych odsłonach, naleśniki również trzymają fason. Więcej dań co prawda nie próbowałam, ale na placki ziemniaczane naprawdę warto się tu wybrać!

🍕 Ristorante Limoncello di Mielnik

Limoncello to kwintesencja klasy. Wspaniałe, niewymownie wykwintne, w dodatku przepięknie podane jedzenie usatysfakcjonuje najbardziej wymagające kubki smakowe! Kulinarnymi odkryciami były dla mnie: znakomity krem z pieczonej żółtej papryki z szafranem podany z plackiem z zielonego groszku, białą czekoladą, ricottą i migdałami oraz dwie fantastyczne pizze rzymskie. Jedna z cukinią, bazylią i świeżymi truflami, a druga z kurkami, cieniusieńkimi plasterkami ziemniaków i koperkiem. Orgia smaków, feeria barw, a do tego przemiła i fachowa obsługa. Czego chcieć więcej?

🥗 Masna Micha

Masna Micha – elegancki bar, głównie z bowlami, ale nie tylko – jest z kolei doskonałym miejscem dla wszystkich, którzy chcą zjeść nie tylko bardzo smacznie, ale też zdrowo i w dodatku najeść się do syta. Ogromne porcje, duży wybór (w karcie dania wegetariańskie i wegańskie!), a przede wszystkim wcielana w życie filozofia zero waste to coś, za co Masną Michę szanuję.

🍲 Pobite Gary

Pobite Gary szlachetnością potraw dorównują Ristorante Limoncello, choć nie jest to stricte restauracja włoska – serwuje, jak przeczytamy na ich stronie, „nowoczesną kuchnię europejską”. Miałam niebywałą przyjemność spróbować tam wyśmienitej pizzy z kaszubską gruszką, gorgonzolą i orzeszkami, obłędnego burgera z serem halloumi, tapenadą, pomidorem, rukolą i majonezem truflowym oraz chrupiącego filetu z polędwicy z dorsza. Wszystkie te pozycje najgoręcej polecam!

⚓ Nadmorskie refleksje

fot. Bożena Szuj

Dopiero wracając do swoich codziennych nadmorskich spacerów, uświadomiłam sobie, że w trakcie najbardziej ścisłego sezonu je przerwałam. Główną przyczyną była praca do późnych godzin i wyczerpujące upały. Chodzenie zastąpiłam jeżdżeniem niemal wszędzie na rowerze, a morze oddałam męczącym mnie tłumom. Chyba nawet bez żalu. Śliczne landschafty oglądane z pielgrzymką ich amatorów są dla mnie zbyt nudne i przewidywalne.
Powroty nad opustoszały już brzeg morza, znowu w ciepłej bluzie z kapturem, przypomniały mi ważne dla mnie chwile podczas mojego przedczerwcowego pobytu. Uświadomiłam sobie coś kompletnie oczywistego, ale doszło do mnie z całą mocą. Mianowicie cytowane dziś już słowa Heraklita, że wszystko płynie. Patrzyłam na morze, na rozbijające się o brzeg fale i uświadomiłam sobie, że wszystko się zmienia i tylko to jest niezmienne. Patrzyłam na morze, które obserwowałam jeszcze w maju pełna obaw, ale też nadziei związanych z pobytem w szpitalu, który miał mi pomóc. Patrzyłam na morze, nad które tuż po moim czerwcowym powrocie chodziłam zapłakana, przepełniona lękami i bólem po przemocy, jakiej ze strony tego szpitala doświadczyłam. Wreszcie patrzyłam na morze, którego widok mi towarzyszył, kiedy układałam w głowie treść skargi, będącej moją próbą przekonania siebie samej, że zawsze mogę na siebie liczyć, a potem patrzyłam na to samo morze w dniu, w którym swoją skargę ostatecznie wysłałam, a także wiele, wiele dni później. Patrzyłam na nie z odzyskanym z wielkim trudem spokojem i dumą. Czy za każdym razem było to to samo morze? Nie, za każdym razem było inne, bo za każdym razem rezonowało z trochę czym innym we mnie. Niezwykle silnie doszło do mnie, że wszystko, czego się boimy, na co się cieszymy lub co budzi w nas określone emocje, bo łączy się z jakimiś wspomnieniami, w rzeczywistości będzie inne, niż zakładamy. Ta perspektywa może przerażać, ale może też – i myślę, że powinna – wlewać w nasze serca spokój. Jak pisała, parafrazując Heraklita, Noblistka:

Nic dwa razy się nie zdarza.

– Wisława Szymborska

***

Zupełnie nieoczekiwanie, w przededniu planowanego w połowie września wyjazdu na Warszawską Jesień, zaatakowały mnie kolejne pierwsze razy. Dwie wyraźne kreski na teście, smaki na bardzo konkretne potrawy i utrzymujące się długo mdłości jak stąd na Księżyc. Jednym słowem – covid. Ominęła mnie ponoć wspaniała w tym roku edycja WJ (udało mi się przyjechać tylko na ostatni, doskonały koncert), a chorowanie rzeczywiście wypompowało mnie z wszelkiej energii. Trudno zresztą powiedzieć, żebym w stu procentach wydobrzała, ale jest nieporównywalnie lepiej niż było. Na mimo wszystko delikatniejszy przebieg choroby wpłynęły trzy dawki szczepionki, które przyjęłam do tej pory. Wiem, że nikogo rozsądnego do szczepień namawiać nie trzeba, ale apeluję do nierozsądnych: szczepcie się i nie słuchajcie bzdur, a już tym bardziej nie wymyślajcie nowych!

P.S. Na deser łączę coś, czego nazwę dopiero niedawno poznał aspirujący do miana Człowieka Mema Tomasz Lis, mianowicie playlistę, którą stworzyłam ze słuchanych podczas moich nadmorskich spacerów najczęściej właśnie w takiej kolejności piosenek Alicii Keys.

fot. Bożena Szuj

Naturalne (instagramowe) piękno

fot. Marianna Patkowska

Do instagramowej społeczności dołączyłam stosunkowo niedawno i oprócz spektakularnego osiągnięcia, jakim było wymyślenie hasztagu #KobietaPlecionka, a potem figurowanie pod nim w pojedynkę, odnoszę tam raczej porażki niż sukcesy (bo chyba nie do końca o to w tej zabawie chodzi, żeby ciągle tracić obserwatorów, co przydarza mi się nieustannie). Być może to, że nie nakręcam filmików, w których zdawałabym ludziom kilka razy dziennie relację ze swojego życia – właściwie nie nakręcam żadnych filmików, bo rzadko mam cokolwiek wystarczająco interesującego do powiedzenia – oraz to, że na ogół (z nielicznymi wyjątkami, jeden z nich powyżej) nie przepadam za selfie, które raczej nie spełniają moich artystycznych potrzeb, nie jest tu zupełnie bez znaczenia. Jednak mój dzisiejszy wpis, może trochę wbrew nazwie, nie ma być ani w całości poświęcony Instagramowi, ani tym bardziej nie ma być zbiorem jakichkolwiek zarzutów wobec czegokolwiek. To raczej luźne spostrzeżenia dotyczące wszystkich urodowych tendencji, które są dla mnie całkowicie niezrozumiałe.
Muszę tu zaznaczyć, że z pewnością nigdzie indziej w jednym miejscu i tak krótkim czasie nie poznałabym tylu niewiarygodnie utalentowanych fotografików z całego świata, których prace miałabym okazję regularnie śledzić, a przecież sztuka przede wszystkim! (Gdyby nie Instagram, nie wiedziałabym też, jak zupełnie nieznane osoby spędzają wolny czas, co jedzą na śniadanie i jak dbają o skórę, włosy i paznokcie.)

1. Kiedy naturalność staje na rzęsach

Każdy kto choć raz w życiu był w teatrze, czy ma jakiekolwiek doświadczenie w pracy przed obiektywem, wie, że piękne, długie, gęste, sztuczne rzęsy idealnie sprawdzają się na scenie i zdjęciach. Głównie dlatego, że na ogół nie widać, jak bardzo są nienaturalne i sprawiają wrażenie po prostu dobrze wytuszowanych i wyrazistych rzęs modelki (choć wszystko oczywiście zależy od intencji, jaka przyświeca np. danemu fotografowi i od charakteru zdjęć). Jednak, umówmy się, sztuka rządzi się swoimi prawami. To, co przerysowane i ujmujące np. w teatrze, poza nim jednak raczej śmieszy. Stąd mój nieustający szok, w który wpędziła mnie trwająca od jakiegoś czasu moda na przedłużanie i zagęszczanie rzęs u kosmetyczki do rozmiarów niebotycznych (jestem w stanie zrozumieć, że przy niektórych chorobach być może jest to jedyne rozwiązanie, żeby wyglądać właśnie naturalnie, jednak w prawdziwym życiu rzęsy nie dochodzą przecież do linii brwi). W większości przypadków na co dzień wygląda to dosyć przerażająco.
Sama dbam o swoje rzęsy i mam świadomość, że są długie, choć jasne, więc praktycznie nikt poza mną (a już przede wszystkim obiektyw) tego nie wie, póki ich nie umaluję. Jednak to przecież też jakaś prawda o mnie (i całej reszcie naturalnych blondynek). No a poza wszystkim innym… czy przy takim permanentnym makijażu nie tęskni się za widokiem swojej własnej, nieumalowanej twarzy? Ja bym tęskniła.

2. Usta usta

Tak, pełne kobiece usta uchodzą za piękniejsze od wąskich, ale… kiedy mówimy o naturze. Pod względem naturalnego piękna ust zresztą chyba żadna rasa nie dorównuje rasie czarnej. Czarnoskóre kobiety są w większości obdarzone ustami zjawiskowymi, którym można się przyglądać w nieskończoność.
Wspaniale, że wiedząc dziś więcej o pielęgnacji ust, znajdziemy w aptekach i drogeriach przeróżne specyfiki do tego przeznaczone, domowym sumptem możemy sobie również tanio przygotować zdrowotny peeling, pozbywając się tym samym np. problemów z pierzchnięciem warg, co korzystnie wpłynie także na nasz wygląd.
Jednak jestem absolutnie przekonana, że wstrzykiwanie sobie do ust jadu kiełbasianego (ewentualnie kwasu hialuronowego) w celu ich sztucznego powiększenia i upodobnienie się do ryby odżywiającej się glonami stoi w stosunku do elegancji i klasy po zupełnie przeciwnej stronie.
Jednocześnie wspominane czarnoskóre kobiety akurat z plemienia Mursi w Etiopii, kiedy wkraczają w dorosłość, mają rozcinaną dolną wargę i wkładany do niej gliniany krążek, który z czasem jest zamieniany na coraz większy (mogą osiągnąć średnicę nawet do 35 cm!). Im większy krążek w wardze kobiety, tym jest ona warta więcej krów, które jej absztyfikant wymieni na nią u jej rodziny. Oba te kanony piękna (zarówno jad kiełbasiany, jak i trzydziestopięciocentymetrowy krążek w wargach) nie należą do moich ulubionych, ale krążek ma przynajmniej w sobie element autentyczności, pierwotności i tradycji, w które nie zdążył obrosnąć jeszcze ani jad, ani kwas.

3. Konturowanie twarzy

Dawno temu usłyszałam strasznie głupi kawał, który jednak jakoś we mnie pozostał. Mianowicie:

– To nasz najnowszy wynalazek – specjalna uniwersalna maszyna do golenia dla mężczyzn. Wystarczy, że włoży się w nią na chwilę twarz i ona od razu idealnie ogoli każdego mężczyznę.
– Świetnie, tylko przecież każdy mężczyzna ma trochę inny kształt twarzy.
– To prawda, ale tylko za pierwszym razem.

– ostrzegałam, że jest strasznie głupi

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o konturowaniu twarzy, od razu przypomniał mi się ten kawał i nie ukrywam, że miałam dosyć poważne opory, by się przemóc i zobaczyć w końcu na jakimś filmiku instruktażowym, o co w ogóle chodzi. Opory nie okazały się zupełnie bezpodstawne. Po pierwsze dlatego, że do tego przedsięwzięcia trzeba sobie namazać wyjątkowo nietwarzowe brązowe kreski na obliczu (które, znając moje manualne umiejętności, mogą mi się wcale do końca nie rozsmarować tak fachowo jak na filmie), a po drugie dlatego, że okazuje się, że w ogóle w kwestii makijażowej nie wiem nic. I  – co najgorsze – wcale nie wiem, że nic nie wiem!
Kiedy, malując się, używam swojego skromnego zestawu: odrobina korektora, fluid, puder i bronzer, tusz do rzęs (ewentualnie cień do oczu) i szminka/błyszczyk, to zawsze dowiem się od mojej mamy – góralki o nienagannej cerze – że „sobie na twarz napaćkałam”. Tymczasem wiem już z tzw. tutoriali makijażowych, że wszystkiego powinno być zdecydowanie więcej i bardziej, a jeśli nie przedłużyłam sztucznie rzęs, to obowiązkowo muszę je sobie dokleić i jeszcze zrobić coś z brwiami. Nie wiem do końca co, bo w życiu nie wyskubałam sobie ani jednej brwi, a rysowanie ich sobie kredką kojarzy mi się  raczej z przedziałem wiekowym 98+ i zapachem naftaliny, więc ten krok po prostu pomijam, wychodząc z założenia, że mam na to jeszcze kilka lat. Jednak trzeba to sobie powiedzieć głośno – nie jestem na topie, jeśli chodzi o umiejętności makijażowe, co może się też w jakiś sposób łączyć z moim brakiem popularności na Instagramie.
Autentycznie mnie jednak wzruszył filmik pewnej vlogerki, która przez kilkadziesiąt minut wyjaśniała, czemu nam – kobietom po drugiej stronie komputerowego ekranu – te makijaże jednak nie wychodzą „tak doskonale jak im [internetowym specjalistkom]”, no i „żeby się tym nie przejmować”. Z przyjemnością wprowadziłam tę doskonałą radę w życie.

4. #NoMakeUp

Zalew sztuczności, tandety i mody na upodabnianie się do siebie nawzajem – co jest dla mnie chyba najgorszym aspektem wszystkich tych trendów – sprawił, że na radykalny ruch buntujących się przeciw temu kobiet nie trzeba było długo czekać. A radykalne ruchy mają to do siebie, że na ogół powstają w chaosie i próżno w nich szukać logiki. Nagle więc wspaniała wokalistka, Alicia Keys, ogłosiła światu, że jest zmęczona „makijażową dyktaturą” i zaczęła się pojawiać na galach i koncertach, wyglądając zupełnie jak zaraz po wstaniu z łóżka. I proszę mnie źle nie zrozumieć, bo jest kobietą przepiękną, która i bez makijażu wygląda uroczo, jednak życie bywa bardziej złożone, niż założenia radykalnych ruchów i istnieje jednak pewna subtelna różnica między wyjściem do sklepu po bułki a wyjściem na scenę, na której wyglądamy (lub przynajmniej dobrze, żebyśmy wyglądali) jednak inaczej niż w rzeczonej piekarni czy domowych pieleszach.
Od dawna prześladuje mnie sen, w którym jestem na koncercie w Filharmonii Narodowej i mam na sobie sweter, jeansy i trapery, a na twarzy kompletny brak makijażu. Nie muszę prawdopodobnie dodawać, że jest to oczywiście koszmar. (Podobnie jak drugi, powtarzający się, w którym wjeżdżam do tłocznej Jerozolimy na koniu… w stroju Ewy.) I nie dlatego jest koszmarem, żebym miała jakikolwiek problem z zaakceptowaniem swojej twarzy bez makijażu (widzę ją tak przecież codziennie i całkiem się lubimy). Nie mam też nic przeciwko jeansom, swetrom czy nawet traperom. Jednak filharmonia (podobnie jak opera czy teatr) domaga się od kulturalnych ludzi jakiegoś dress code’u. Tak samo nie przyszłoby mi do głowy, żeby na siłownię udać się w makijażu wieczorowym i szpilkach lub by do kolacji wigilijnej (nawet przy dwudziestostopniowym mrozie) usiąść w spodniach.
Podsumowując, z jednej strony atakują nas w sytuacjach zupełnie codziennych twarze z makijażem permanentnym, nierzadko wydętymi sztucznie ustami i przerażającym brakiem mimiki (moim ulubionym przykładem są filmiki na Instagramie, w których dziewczyny z burzą sztucznie przedłużonych i zagęszczonych rzęs przepraszają, że „są dziś takie nieumalowane” i – co gorsza – one po wstaniu z łóżka rzeczywiście tak wyglądają), a z drugiej tam, gdzie te sztucznie podrasowane twarze najbardziej pasują (czyli na galach, czerwonych dywanach, koncertach), nagle widzimy kobiety, których braku makijażu niestety nie pokocha żadna kamera, jakby nie obezwładniały swoim naturalnym pięknem na żywo.

5. Makijaż

Makijaż jest oczywiście rodzajem maski. I to nie jest ani dobre, ani złe. Jest neutralne. Zła jest tylko przesada w jakąkolwiek stronę – i fetyszyzacja makijażu, i fetyszyzacja jego braku. (Sztuka oczywiście wykracza poza jakiekolwiek ramy – bo w niej nie ma żadnych ograniczeń i zarówno makijażem jak i jego brakiem, można się cudownie bawić!) Są ludzie, którzy nigdy (poza może zdjęciami) nie widzieli mnie w makijażu – do kontaktu z nimi zmusza mnie na ogół samo życie (np. praca). Są też ludzie, którzy nigdy nie widzieli mnie bez makijażu – z tymi przeważnie widuję się rzadziej i głównie przy okazji imprez kulturalnych.
Nie każdemu chcę się pokazać w makijażu, nie każdemu też chcę się pokazać bez makijażu. Ci, z którymi jestem najbliżej znają oczywiście wszystkie moje twarze.
Makijaż, choć ma przede wszystkim służyć poprawieniu swojej urody i tym samym polepszeniu naszego własnego samopoczucia (i to dopiero dodaje nam prawdziwego blasku), pełni też moim zdaniem funkcję ochronną. Wracając znów na chwilę do retoryki plemiennej – malują swoje twarze ci, którzy idą walczyć. Na brak koloru i maski można sobie pozwolić dopiero, kiedy jest bezpiecznie. Może więc zarówno makijaż permanentny, jak i jego zdecydowany brak, mają znacznie głębsze psychologiczne znaczenie?

6. Moja twarz, moja sprawa

No i w końcu ktoś może powiedzieć:

ok, ale przecież wolność przede wszystkim – co cię obchodzi, że jedna pani stylizuje się codziennie na klauna, a druga na zaawansowanego gruźlika? Może tak lubią? Może tak im się podoba?

– coś, co ktoś mógłby powiedzieć

I w sumie ciężko byłoby mi takiej osobie odmówić pewnej racji. Każdy ma prawo do złego gustu, każdy ma prawo zachowywać się niestosownie i dopóki nikomu swoim zachowaniem nie wyrządza krzywdy, a sam tym jeszcze dodatkowo swoje samopoczucie polepsza, to właściwie nie ma problemu. Położyłabym punkt ciężkości raczej na to, żeby znać zasady, od których się z jakichkolwiek powodów odchodzi. Psa pogrzebanego widziałabym raczej w różnicy między łamaniem konwenansów z zadziorności i przekory, a łamaniem ich z niewiedzy.
Wieczorowa suknia za dnia (podobnie jak takiż makijaż) zawsze będzie nieelegancją, nawet jeśli… po prostu uwielbiamy wieczorowe suknie i makijaże i czujemy się w nich idealnie, choćby zawożąc dzieci do przedszkola. Crocsy i dres w operze też raczej wykluczą nas z grona osób umiejących się odpowiednio zachować w tym miejscu. Nasza niewiedza w tym zakresie, czy też nieprzyjęcie tego do wiadomości nie zmieni postaci rzeczy. Możemy to jednak zrobić świadomie i z premedytacją – wtedy ma to szansę nabrać jakiegoś sensu (nawet artystycznego sznytu czy formy protestu). Prawo do wolnego wyboru mamy na szczęście zawsze, jednak myślę, że – jak w każdym przypadku – po prostu lepiej robić coś świadomie, niż nieświadomie.

P.S. Chciałabym w imieniu wszystkich kobiet gorąco podziękować producentom maseczki, którą mam na zdjęciu, za wspaniały pomysł na jej kolor! Od teraz można robić włam, pielęgnując równocześnie skórę twarzy – jak wiadomo, kobiety są  ponoć wielozadaniowe.