W tym roku po raz drugi w życiu postanowiłam obejść Święta inaczej. Za pierwszym razem był to wyjazd na ukochane Thassos trzynaście lat temu, trudny dla mnie o tyle, że nierozumiany przez nikogo z bliskich. Atakowano mnie zewsząd straszliwymi argumentami o tym, że święta się powinno spędzać z rodziną, a nie ukochaną wyspą, choć czułam to zupełnie inaczej. Magiczne Thassosnie ferowało wyroków, co wypada, a co nie. Magiczne Thassosuwodziło i wzywało, a ja się temu poddałam. Niestety uczucia ulokowałam nie tylko w wyspie… Koniec końców połowę Wigilii spędziłam zamknięta w łazience, siedząc i płacząc na zimnej posadzce. Bałam się, że wściekłość mojego ówczesnego konkubenta przerodzi się w przemocfizyczną, która jawiła mi się jak najgorszy z możliwych scenariuszy. Dopiero trzy lata później miałam się przekonać, że nie jest ona wcale od psychicznej gorsza. (Jeśli ktoś zapyta, czemu było tak źle właśnie w Wigilię, spieszę wyjaśnić, że w kulturze, z której się wywodził konkubent, Wigilii się nie obchodzi; podczas pierwszego dnia Świąt był za to najlepszą wersją siebie – uroczy i czarujący dla mnie oraz gości, przed którymi zagrałam jedną z najlepszych ról życia.)
W tym roku moje wyłamanie się ze schematu nie było obarczone poczuciem winy (tak, ofiary wpadają niestety w kompletnie irracjonalne poczucie winy), nie było igraniem z niebezpieczeństwem czy próbą udowodnienia komukolwiek czegokolwiek. W tym roku po prostu nie miałam na Święta ani ochoty, ani siły. I była to najcudowniejsza decyzja, która przyniosła mi szczęście i spokój!
W procesie terapeutycznym
fot. Bożena Szuj
Po szokujących doświadczeniach w Szpitalu im. dra Józefa Babińskiego w Krakowie bałam się dalej szukać pomocy. Na szczęście mam bardzo mądrą psychiatrę, dzięki której jestem właśnie w procesie terapeutycznym. Terapia grupowa prowadzona przez profesjonalistów, którzy nie są – jak w Krakowie– przypadkową zbieraniną sadystycznych psychopatów, to coś, przez co każdy człowiek na jakimś etapie swojego życia powinien przejść. Profesjonalizm i empatia personelu nie oznacza wcale, że słyszymy tylko to, co chcemy usłyszeć. Zaryzykowałabym wręcz tezę, że rzadko kiedy słyszymy to, co chcielibyśmy usłyszeć i że to, co słyszymy często nas boli, często czujemy się (a nawet jesteśmy) tym, co słyszymy, atakowani. Każdy dzień to ogrom wiedzy do przyswojenia; to masa powodów do refleksji, ale też buntu. Mózg lubi wygodę. Kiedy zmieniamy swoje mechanizmy, on tak łatwo nie odpuszcza. Świadoma terapia to codzienna niełatwa praca. Częste upadki i nieopuszczające uczucie pogubienia. Żeby poskładać się na nowo, trzeba się najpierw rozłożyć. Jestem dziś chyba najmniej w swoim życiu stabilna, ale cel, który przed sobą widzę, dodaje mi sił. Cel i oczywiście mój nieoceniony Partner, którego bliskość, cierpliwość i miłość są moim oparciem. Czułam, że to, czego najmniej teraz potrzebuję, to napięcia, które niosą ze sobą wspólne rodzinne święta. Być może moje terapeutki byłyby innego zdania, bo relacje mają też moc uzdrawiania, ale to nie był jeszcze dla mnie dobry czas.
Moja prośba została przyjęta z dużym zrozumieniem i życzliwością. Kropką nad „i” była grypa, która złapała mnie przed Świętami i trzyma niestety do dzisiaj, ale nawet ona nie przeszkodziła mi cieszyć się tym czasem!
fot. Bożena Szuj
Wszystko (i tylko) to, co lubimy
fot. Marianna Patkowska
Jeśli chodzi o nieobchodzenie Świąt, nie było to coś, do czego musiałam Partnera przekonywać. On, tak samo jak ja, nigdy za Bożym Narodzeniem specjalnie nie przepadał. W dzieciństwie lubiłam oczywiście prezenty (właściwie do dziś je lubię), ale ze świąt tak naprawdę i szczerze uwielbiałam tylko Wszystkich Świętych. Potem coś we mnie drgnęło, kiedy pracowałamw szkole. Widząc radość dzieci, zmieniłam swoje nastawienie do Bożego Narodzenia na nieco bardziej przychylne. Kiedy jednak zaczęłam się zastanawiać, co najbardziej w tych świętach lubię dzisiaj, uświadomiłam sobie, że tylko ich komercyjną i powierzchowną stronę. Nie zamierzam się tego wstydzić. Dekorowanie świątecznego kącika w domu sprawiło mi ogromną przyjemność. Już tydzień wcześniej zaczęłam wyszywać i sklejać świąteczne stroiki (widoczne na zdjęciach). Spełniłam swoją estetyczną potrzebę, równocześnie spełniając się też artystycznie. Ale nic więcej. Żadnej przyciężkawej pięknej czy niepięknej (kwestia gustu) tradycji. Żadnego gryzienia się w język i kopania w kostki pod stołem oraz poczucia winy za bycie sobą. Żadnego urabiania się po łokcie, by i tak docelowo któregoś elementu nie przygotować wystarczająco tradycyjnie. I wreszcie – last but not least – żadnych kolęd – tylko wszechogarniająca lekkość!
fot. Marianna Patkowska
Burgery w Wigilię?
fot. Bożena Szuj
Oprócz potrzeby świątecznego przystrojenia jednego kącika, odczuwałam też inną, żeby dom był wysprzątany, w czym znacznie mnie (chorą i osłabioną) odciążył mój nieoceniony Partner. Kiedy wszystko było już posprzątane i gotowe, poczuliśmy obydwoje błogość wynikającą z faktu, że absolutnie niczego nie musimy. Nie przygotowaliśmy Wigilii. Kiedy zgłodnieliśmy, zjedliśmy mój specjalnie na tę okazję skomponowany krem bryndzowo-oscypkowy z borowikami i czosnkową nutą. Na drugie miały być wege burgery naszych marzeń i snów, ale… okazało się, że jesteśmy przejedzeni zupą. Żadnego przymusu, żadnej presji. Dokończyliśmy oglądanie serialu na Netflixie, a wieczorem wypiliśmy po grzańcu (choć w chorobie nie piję, niedużo tego właśnie trunku chyba dobrze mi zrobiło).
Pierwszego dnia Świąt zafundowaliśmy sobie za to burgerowe szaleństwo! Nawet nie wiem, czemu to tak ważna dla nas potrawa, ale od kiedy przygotowałam ją po raz pierwszy, Partner często ją wspomina. Kiedyś nawet podjęliśmy nimi gościa, który stwierdził tylko, że „to nie mięso”. (No jacha, że nie mięso, przecież jesteśmy wege!) Dobra Kaloria wypuściła burgery roślinne à la wołowe, które postanowiłam przetestować. Zwykły ser zastąpiłam pomarańczowym Mimolette, a gotowy sos do hamburgerów własnym dipem czosnkowym. Dodałam też oprócz liści sałaty mieszankę młodych liści. Partner zrobił doskonałe jak zawsze frytki i do końca dnia nie mogliśmy się ruszać. A wieczorem orgazm dla duszy – „Miasto Kobiet” Felliniego…
fot. Marianna Patkowska
Żadnych napięć…?
fot. Bożena Szuj
Jestem introwertykiem i samotnikiem. Obecność ludzi, zwłaszcza w większym natężeniu, mnie męczy. Definicja tłoku to dla mnie „≥ 2”. Jesteśmy ponoć gatunkiem stadnym. Terapia uczy mnie tego, że dobre relacje z ludźmi nas uzdrawiają i naprawiają. Jednak czasem możemy znieść tylko tyle, ile możemy. Czy, będąc w jakiejkolwiek relacji, da się w ogóle uniknąć napięć? Myślę, że nie, ale im lepsza relacja, tym po pierwsze jest ich mniej, a po drugie – chyba jeszcze ważniejsze – tym lepiej umiemy sobie z nimi radzić.
Wiem, że pokonuję właśnie dość trudną i wyboistą drogę po to, żeby się w relacjach z ludźmi odnajdywać. By przestać się rozpaczliwie miotać między dobrem własnym a subiektywnie pojętym „dobrem cudzym” i zacząć w zdrowy i asertywny sposób wybierać zawsze siebie, nie krzywdząc przy okazji innych. Czasem jednak tęsknię za swoją wymarzoną we wczesnym dzieciństwie pustelnią w skale i wyobrażeniem, że mogłabym ludzi po prostu nie potrzebować.
fot. Marianna Patkowska
P.S. A na deser jedna z kilku świątecznych piosenek, które naprawdę lubię.
Ponieważ moje, trwające już dwa i pół roku, życie w związku obfituje w codzienną porcję dialogów, które uwielbiam, jakiś czas temu zaczęłam prowadzić na swoim fejsbukowym profilu cykl „Kochanków rozmowy”. Ponieważ cieszy się on dużą sympatią i popularnością wśród znajomych, postanowiłam publikować go w postaci blogowych wpisów. Wybór takiego właśnie tytułu, jak zwykle u mnie, nie był przypadkowy, lecz głęboko przemyślany. Podkreśla dwie rzeczy, bez których udany związek nie istnieje: nieplatoniczność relacji oraz rozmowę. Mam w ogóle wrażenie, że rozmawiamy ze sobą bezustanNie, nawet milcząc, choć już słyszę uchem wyobraźni przytyki Kochanka, że ja milczę zdecydowanie rzadziej. Niech Mu będzie!
Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Wracam już do domu – melduję Kochankowi. – A Ty? Gdzie jesteś?
– No właśnie idę do ślusarza.
– Mmm 😈 I będzie dużo śluzu? 😈
– 🙉🙉🙉 Ślusarza, a nie „śluzarza”, głupia Babo! Zboczona! 🙈🙈🙈
🤣🤣🤣 #NoDobra #ToNieByłMójNajlepszyTekst #AleWartoByło #Zaryzykować
👟 Z cyklu spacerowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy na spacerach…
Z cyklu spacerowe kochanków rozmowy…
Rozmawiamy o dniu Wszystkich Świętych i generalnie grobach.
– Wiesz – mówię Kochankowi, – z jednej strony lubię chodzić na Powązki, a z drugiej nie lubię stać nad grobem taty. On żyje w innych ludziach, w ich sercach, głowach. Zawsze był wolnym duchem. A takie ograniczenie go do jednego smutnego miejsca i do tych… No, tych…
– ? – patrzy pytająco Kochanek.
– No tych… Co zostaje po ludziach po kremacji? – próbuję doprecyzować.
– Crème de la crème? – pyta Kochanek.
🤣🤣🤣 #Prochy #ChodziłoOProchy #ChoćNiewieleMająWspólnego #ZeSłowemKremacja
Z cyklu poranNe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy rano…
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Ale coś mówiłeś i przerwałeś – irytuję się na Kochanka. – Że „najlepszą obroną jest…” Co? Atak?
– … serca.
– 🤣🤣🤣 #MądrzePrawi #ToCałkiemDobraObrona
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Łaskoczę Kochanka i mówię:
– Gili gili gili 🤪 Gili gili gili 🤪
– 🤣🤣🤣
– Pamiętasz? Był taki mem, gdzie dwa gile siedziały na gałęzi i się łaskotały, mówiąc: „ludzi ludzi ludzi”?
– Tak, pamiętam! 🤭 – przypomina sobie Kochanek.
– Myślisz, że one naprawdę mogą tak robić? 🤔 – pytam.
– Tak, zwłaszcza te z nosa 🤷🙈
🤣🤣🤣 #NoI #Nadal #NieWiem
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Przytulam mocno Kochanka, bo dał mi rozmowę, wsparcie i zrozumienie, kiedy bardzo tego potrzebowałam.
– Jesteś moim nNajlepszym przyjacielem – mówię Mu.
– … człowieka…
– „Jak pies!- powiedział do siebie. Było tak, jak gdyby wstyd miał go przeżyć” – zarecytowałam. 🤷♀️ #KiedyKafkaWjedzieZaMocno #JeszczePrzedPorannąKawką
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Wiesz, że nasz kolega może być też wysoko wrażliwy, jak ja? – pytam, podekscytowana Kochanka.
– Nawet jeśli tak, to on to znakomicie ogarnął – stwierdza Kochanek. – Jest spokojny, wyważony, skupiony, uważnie słucha. Nie jest, jak pewna znana mi osoba, która najpierw powie, potem to usłyszy, a na końcu się ustosunkuje 🤣🙈 No a twoje myśli są jak kury na polu minowym. Ciągle wybuchają i z tych kawałków powstają nowe kury, które znowu wybuchają i nad tym wszystkim unosi się grzyb atomowy… I wiesz, normalnie by to oznaczało koniec świata, a u Ciebie jest: „ok, to teraz weźmy drugą myśl!” 🤷🙈
🤣🤣🤣 🐓🐓🐓 #NajlepszePodsumowanieMojejWysokiejWrażliwości #Ever
Z cyklu popołudniowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy po południu…
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Każde z nas pracuje na swoim stanowisku pracy w milczeniu. Nagle pytam:
– Powiedziałeś „bambetle”?
– Ale że kiedykolwiek? 🤔🤔🤔
– Nie no, teraz, przed chwilą – doprecyzowuję.
– 😮😮😮 No nie, nic nie mówiłem – odpowiada Kochanek zaskoczony.
– To czemu się z tego słowa właśnie śmieję w głowie? 😱😱😱
– … bo jesteś psychiczna???
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #Kurczaki #NoINadal #NieWiem #Czemu
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Wiesz, świat byłby dużo prostszy, gdyby mężczyźni, którzy chcą z kobietą seksu, mówili o tym wprost, bo niby po czym się tego domyślić, jak tak mówią naokoło? – mówię Kochankowi. – Generalnie chamskie podrywy są strasznie demonizowane. A ja wolałabym jednak stary wypróbowany sposób grecki na „Ładne buty. Połykasz?”
– Ale wiesz – zaczyna Kochanek, – że gdyby Ci ktoś tak powiedział, to na bank pomyślałabyś, że chodzi o połykanie butów…?
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #WSumie #TakByByło #JakOnMnieZna
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Kochanek zmywa, a ja, międląc Jego pośladek, stwierdzam:
– Ale Ty masz fajnego dupala! 😍
– A Ty ciągle o sobie mówisz! 🙈
🤣🤣🤣 #No #CoRacja #ToRacja #TeżJestemFajna
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Proszę Kochanka o przetarcie papierem ściernym i naoliwienie drewnianej walizki dla mojej lalki (dłuższa historia).
– I będzie z Ciebie taki stolarz? – pytam w swoim odczuciu zalotnie.
– Stolarz, stolarz, niech żyje żyje nam! 🎶 – śpiewa Kochanek, a ja mu wtóruję…
🤣🤣🤣 #IWszyscyŚmialiSię #IDokazywali
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Dorwał mnie wirus, wróciłam od lekarza z zaleceniem, żeby leżeć. Czuję się koszmarnie, choć najwyższa gorączka, którą do tej pory miałam to 38,3°C.
– Czuję, że nikt mnie nie rozumie – żalę się Kochankowi, – bo to niby tylko mały wirus, ale rozwala mnie straszliwie. Wiem, że bardziej spektakularnie byłoby mieć 40…
– … bez przesady, ja mam 55! 🤷 – przerywa mi Kochanek w pół słowa.
🤣🤣🤣🤧🤧🤧😷😷😷🤯🤯🤯 #ŹleMiDziś #Bardzo
Z cyklu wieczorne kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy wieczorem…
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Oglądamy jakiś zły film i pada w nim kwestia: „rodzice zawsze dają dzieciom wygrać w gry”.
– Serio? – pytam Kochanka. – Sorry, ale ja nigdy nie dam dziecku wygrać!
– Ty na pewno nie dasz mu wygrać – podsumowuje Kochanek. – Ty będziesz po prostu przegrywać 🤷
🤣🤣🤣 #TakBędzie #NaBank
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Szykujemy się do wieczornego wyjścia ze znajomymi. Akcja rozmowy – łazienka. Ja się maluję, Kochanek susząc włosy, podchodzi do lustra, wyglądając ze swoją burzą włosów jak połączenie Kuzyna To z „Rodziny Addamsów” z człowiekiem pierwotnym i stwierdza:
– Ha! Byłem w prehistorii pierwszym kochankiem Edzi Durniak.
– Fakt, to były jeszcze czasy, w których intelekt kochanki nie był dla Ciebie kwestią kluczową – mówię, patrząc na Jego odbicie w lustrze. Po czym, odwracam się do Niego i stwierdzam – podobnie zresztą, jak dla niej Twój wygląd 🤷♀️
🙈🙈🙈 #TerazKochanekJestPrzystojniejszy #IMaZdecydowanieLepszyGust
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Kochanek leży w łóżku, a ja się na niego ochoczo wdrapuję. On zaniepokojony stwierdza:
– Zaraz mi coś złamiesz 🙉🙉🙉
– Złamać to ja Ci mogę… Wiesz co… 😊😊😊 Wiesz co?
– Już się boję 🙉
– Serce!!! 🥰🤭😘
– Dobra, tylko czemu, k…a, kolanem? 🤔
🤣🤣🤣 #Niedobry #WyśmiewaSięZMojego #BrakuGracji
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
– Ej – mówię Kochankowi. – Moja mama używała takiego strasznego słowa i właśnie mi się przypomniało.
– Jakiego? – dopytuje Kochanek.
– „Odbytnica” 🤢🤢🤢
– Tylko od niej je słyszałaś? 🤔
– Tak! Daj spokój, straszne. Prawie tak straszne, jak „bozia”… – stwierdzam zniesmaczona.
– Łączysz te rzeczy?
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #OdbytnicaJestJednakGorsza #BoIstnieje
Z cyklu na imprezach kochanków rozmowy…
Siedzimy ze znajomymi na piwie. Kochanek opowiada o graniu na perkusji i stwierdza:
– Nigdy nie gram solówek. Uważam, że solówki to onanizowanie się przed publicznością.
– Ej, co jest złego w onanizowaniu się przed publicznością? – pytam, pobudzona.
– Cicho!🤦
– 🤷♀️
🤣🤣🤣 #ZnajomiWŚmiech #AJa #NadalNieWiem
Z cyklu netflixowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy, oglądając Netflixa…
Z cyklu netflixowe kochanków rozmowy…
Odpalamy Netflixa, żeby dalej oglądać fantastyczny, wciągający serial o moim „ulubionym” mordercy, nekrofilu i kanibalu – Jeffrey’u Dahmerze. Z przyczyn oczywistych, nie oglądamy go do obiadu (znaczy mnie – znającej biografię Dahmera na pamięć – to nie robi, no ale Kochanek…), więc pozostaje wieczór.
– Czy ja wczoraj przypadkiem nie zasnąłem? – pyta Kochanek.
– Zasnąłeś – odpowiadam – dokładnie wtedy, kiedy Dahmer się masturbował, fantazjując o oglądanych za dnia wnętrznościach ryby.
– O, k…a, jprdl… 🙉🙉🙉🙈🙈🙈
– Nie przejmuj się, przewinę Ci, żebyś mógł zobaczyć tę scenę 🤗
– 🤨🤨🤨 #ChybaNieTymSięPrzejmował #ASerialDoskonały #SkrobnęReckęJakObejrzę #IPrzemyślę
Z cyklu netflixowe kochanków rozmowy…
Oglądamy film, na którym mężczyzna wchodzi do pokoju i pyta siedzącej w nim kobiety „jak ci leci?”, a na to Kochanek:
– Jak co miesiąc 🤷
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #PonoćToStaryŻart #AleŻeJestemMłoda #ToBardzoMnieRozbawił
Z cyklu nocne kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy w nocy…
Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
– Wiesz, słyszałam właśnie, że wejście w zimie do baniaka z zimną wodą działa, jak kokaina – mówię Kochankowi. – Pobudza endorfiny.
– Też o tym słyszałem – odpowiada Kochanek.
– To co? – pytam. – Zaczniemy brać kokę? 🤔
🤣🤣🤣 #ChociażNiestetyZimnaWoda #WyjdzieTaniej #Trudno #EndorfinWTymRoku #NieBędzie
P.S. Na deser piosenka z filmu, który niedawno oglądaliśmy (ja po raz pierwszy), mianowicie „Czy leci z nami pilot?”. Komedia głupia jak but, ale śmieszna. Natomiast poniższą scenę Kochanek skwitował tak: „o, cała Marianka!”, mając oczywiście na myśli piękność z gitarą. Być może bawiłoby mnie to trochę bardziej, gdyby nie było prawdą…
Mój dzisiejszy prze(w)pis będzie pewnie trudny do wykonania dla osób, które nie mieszkają na Podhalu. Cóż, mogę je tylko zachęcić, żeby, będąc tu przejazdem, nabyły fantastyczne produkty, jakimi są bryndza i wszelkie sery. Oscypek jest od jakiegoś czasu nazwą zastrzeżoną dla sera, który ma konkretny kształt, konkretną wagę, konkretny wytłoczony wzór i konkretne proporcje mleka owczego do krowiego (musi mieć 60 – 80% mleka owczego). Nie oznacza to jednak, że wszelkie gałki czy inne serki nie są „prawdziwe”. Trzeba tylko wiedzieć, od kogo warto kupować. Nawet na Krupówkach jest kilka stoisk, które z czystym sumieniem mogę polecić!
Mój krem był – jak zazwyczaj – kompletną improwizacją. Efekt, mówiąc szczerze, zdecydowanie przerósł moje oczekiwania. Z ogromną dumą polecam gorąco!
SKŁADNIKI:
fot. Marianna Patkowska
– pół opakowania mrożonej włoszczyzny
– szklanka suszonej włoszczyzny
– cebula w łupinie
– 6 ząbków czosnku w łupinie
– 300 g suszonych borowików
– garść świeżego, umytego i drobno posiekanego lubczyku
– garść suszonego lubczyku
– ziele angielskie
– liście laurowe
– ziarna pieprzu
– 3 kostki warzywne (najlepiej własnej produkcji)
– 2 kostki grzybowe
– 2 natki pietruszki umyte i drobno posiekane
– pojemnik prawdziwej bryndzy (nigdy nie będzie w 100% owcza, to ceperski mit!)
– 3 małe bryndze „sklepowe”
– starta góralska gałka kozia
– starta góralska gałka wędzona kanapkowa
– 400 g jogurtu greckiego
– kilka kropli mleka
– kilka kropli świeżo wyciśniętego soku z cytryny
– sól
– olej
PRZYGOTOWANIE:
fot. Marianna Patkowska
Borowiki namoczyć w miseczce z zimną wodą. Do dużego garnka włożyć mrożoną i suszoną włoszczyznę, zalać je wodą, doprowadzić do wrzenia i zacząć gotować. Cebulę oraz 3 ząbki czosnku opalić z każdej strony ogniem i wrzucić je do garnka. Dodać świeży i suszony lubczyk, ziele angielskie, liście laurowe oraz pieprz. Gotować wszystko na wolnym ogniu ok 30 minut. Po ich upływie wyłowić ziele angielskie, liście laurowe, ziarna pieprzu, cebulę i ząbki czosnku. Ząbki obrać z łupin i wrzucić z powrotem do bulionu. Dodać połowę namoczonych borowików i kostki bulionowe oraz grzybowe. Gotować wszystko jeszcze ok. 10 minut.
Wrzucić do miksera naszą zupę, dodając do niej oba starte góralskie sery, wszystkie bryndze, posiekane natki pietruszki, jogurt grecki i kilka kropli mleka. Zmiksować na gładką, jednolitą masę.
fot. Marianna Patkowska
Na końcu skropić wszystko kilkoma kroplami soku z cytryny i w razie potrzeby dodać odrobinę soli.
fot. Marianna Patkowska
Drugą część namoczonych borowików odsączyć, podsuszyć i usmażyć z niewielką ilością soli. Podawać je na kremie.
slajd stanowiący integralną część strony wizualnej koncertu
Półtora roku temu, ujarzmiając swój galopujący introwertyzm, wyszłam z domu na kawę z nieznajomym wiolonczelistą, kompozytorem i organizatorem życia muzycznego – Robertem Jędrzejewskim. Nie byłam nawet pewna, czy go kiedykolwiek poznałam osobiście (okazało się, że nie), wiedziałam natomiast, że odszukał mnie, bo miał do mnie sprawę, co podniosło jeszcze stopień mojego permanentnego niepokoju.
Na samym początku spotkania Robert ujął mnie tym, że zrozumiał moją recenzję książki „Patkowski. Ambasador muzyki z Marsa” Agnieszki Pindery w sposób inNy od tego, z którym się do tej pory stykałam. Docierały do mnie głosy albo podziwu, że pojechałam po autorce, albo niepokoju, że muszę jej bardzo nie lubić. Oczywiście, że swoją książką wzbudziła we mnie irytację – jak każdy inny autor, który nie dość, że pisze słabo, to jeszcze zabiera się za poważny temat, który go przekracza. (W tej irytacji mieści się i wkurzenie na promocję słabej literatury, i oburzenie na haniebne zaniechania redaktorów, i złość na straszliwe dla naszej Planety marnowanie papieru.) Jednak do pozwolenia sobie na złośliwość czy kąśliwą uwagę nie potrzebuję takich nakładów czasu, pracy i energii, jak te, które musiałam poświęcić na bardzo uważną lekturę tej książki, a potem napisanie swojej recenzji, co jest przecież aktem szacunku nie tylko do moich Czytelników, ale również do autorki. I to wielu osobom umknęło. Tymczasem Robert zdawał się dostrzegać to wszystko, co było pod spodem, co było sednem, mięsem – zauważył, że mimo wszystko zapraszam do dialogu, nawet jeśli nikt nie chce go podjąć. Szybko zrozumiałam, że jesteśmy na tej samej stronie, w dodatku całkiem niezłej książki.
Powód naszego spotkania okazał się fascynujący. Najkrócej mówiąc, kontakt Roberta z amerykańskim kompozytorem Rogerem Reynoldsem, który Warszawską Jesień kojarzył przede wszystkim z Patkowskim (a mnie z kolei kojarzył się przede wszystkim z jedzonymi ponad trzy dekady temu w jego domu w Kalifornii truskawkami), zaintrygował Roberta i sprowokował go do pochylenia się nad postacią Patkowskiego. Pochylenie to stało się na tyle głębokie, że w jego artystycznej głowie zrodził się pomysł projektu, który ukazałby elementy rozwoju muzyki elektroakustycznej. Światłem i centrum tego projektu miał być Józef Patkowski, ale niejako bezpośrednią inspiracją stał się Roger Reynolds, który – jak się nagle okazało – pisał właśnie utwór na… wiolonczelę i elektronikę. W tym wszystkim pojawił się też trochę dziś niestety zapomniany znakomity polski malarz Jerzy Stajuda. Historia znajomości tych trzech panów była następująca: tata, kiedy jego zagraniczni znajomi i przyjaciele chcieli kupić jakieś obrazy, zabierał ich do galerii, która sprzedawała wtedy m.in. sporo prac Stajudy. Tam się jego twórczością zachwycił. Reynolds był jednym z artystów, którzy dzięki tacie nabyli obrazy Stajudy, a jakiś czas później tata Stajudę poznał osobiście i zrodziła się między nimi ogromna przyjaźń.
Zachwyciła mnie pasja, z jaką Robert opowiadał o tym wszystkim, o ciągach przyczynowo-skutkowych, o powiązaniach, jakie widzi i do jakich ciągle się dokopuje. Nie miałam co prawda pojęcia, co kryje się pod enigmatycznym słowem „projekt”, ale czułam jego moc. Nie wiem nawet, czy sam Robert miał w tamtym momencie jasność, czy mówi o koncercie, cyklu koncertów, wystawie połączonej z muzyką, czy jeszcze jakiejś innej formie. Ale było w tym pomyśle coś tak nowego, było też tak ogromne zaangażowanie, tak cudowny artystyczny chaos, że po pierwsze poczułam się zaszczycona, że zechciał się tym ze mną podzielić, a po drugie znów poczułam bliskość taty, który wymykał się zawsze wszelkim utartym, zamkniętym i skostniałym schematom.
Koncert w ramach
Festiwalu Audio Art
Robert Jędrzejewski, fot. Adam Walanus
Z ogromną przyjemnością obserwowałam, jak pomysł się rozwija, jak zaczyna nabierać kształtu. Ostatecznie przybrał formę koncertu pod nazwą „PROJEKT PATKOWSKI” i został wykonany najpierw w Krakowie w ramach fantastycznego Festiwalu Audio Art, a potem jeszcze w Warszawie oraz w Wilnie, co mnie już kompletnie urzekło, bo stamtąd tata pochodzi.
Zawsze ciekawi mnie, jak to wszystko się łączy (i czy się łączy naprawdę, czy tylko ja te połączenia widzę). Niedawno publikowałam drugi odcinek swojego podcastu ustami nNi, zatytułowany „Córka Patkowskiego”. Wspominałam o dwóch festiwalach, na których zaraz po śmierci taty byłam. Co prawda pomyliłam kolejność, ale to dziś chyba nieistotne. Jednym z tych festiwali był właśnie Festiwal Audio Art, na którym doświadczyłam realnej obecności i bliskości taty, gdyż wiele osób czuło potrzebę podejścia do mnie i poopowiadania mi o tacie i tym, ile mu zawdzięcza, jak był dla nich ważny. Cudownie było więc w ramach tego właśnie festiwalu usłyszeć 26.11.2022 wspaniały, dopracowany i poruszający koncert Roberta.
W programie usłyszeliśmy „Solo” na każdy instrument melodyczny i elektronikę Karlheinza Stockhausena z 1966 roku, „Près” na wiolonczelę i elektronikę Kaiji Saariaho z 1992 roku oraz (pra)prawykonanie „Persistence” na wiolonczelę i muzyka komputerowego (w tej roli Jacob Sundstrom) Rogera Reynoldsa. Wszystko to rozpoczęte, zakończone oraz przeplatane intrygującymi „Intersekcjami” na solistę i multimedia Roberta Jędrzejewskiego, do których użył jako sampli fragmentów nagrań ze Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, a także rozmów i audycji związanych z tatą i Jerzym Stajudą. Marek Chołoniewski – kompozytor i twórca Festiwalu Audio Art – nazwał je później „utworami, w których utwory tworzą intersekcje”.
Jedną z ważniejszych rzeczy i przy planowaniu posiłku, i przy zapraszaniu gości, i w końcu przy organizowaniu koncertów była dla taty kompozycja całości. Być może dlatego i ja w swoich recenzjach zawsze zwracam na nią uwagę, bo dobry koncert to nie tylko przypadkowy zbiór znakomitych utworów. To też (o ile nie przede wszystkim) takie ich skomponowanie ze sobą, by stały się elementami tworzącymi nową, równie znakomitą całość. Robertowi wyszło to doskonale i to w dodatku na kilku poziomach. Po pierwsze – i chyba najważniejsze – ten koncert był zwyczajnie piękny. Poruszające kompozycje, choć każda z nich powstała w innym czasie i trochę innej stylistyce, zbudowały niepowtarzalny nastrój. Audiowizualne „Intersekcje” tak inne od reszty, a jednak bardzo ze sobą spójne, ożywiły całość, nadając jej jakąś urzekającą świeżość; co ciekawe, zważywszy na użyte w nich sample. Równocześnie wszystko do siebie idealnie pasowało, było wysmakowane.
Po drugie żaden z utworów nie znalazł się w programie przez przypadek. Z jednej strony – jak wspominałam wcześniej – można było zauważyć narrację ukazującą rozwój muzyki elektroakustycznej. Z drugiej zaś, powiązania z tatą, który był postacią centralną, ale w sposób nienachalny i dający duże pole do interpretacji. Karlheinz Stockhausen to kompozytor, którego nie można pominąć, kiedy chce się uczciwie opowiedzieć o muzyce elektroakustycznej. Tata bardzo go cenił, a sam Stockhausen był w 1985 roku na tyle poruszony wyrzuceniem taty ze Studia Eksperymentalnego, że napisał w tej sprawie list do władz Polskiego Radia, w którym domagał się jego przywrócenia. Z Kaiją Saariaho – również przez tatę cenioną – łączy się z kolei inna historia. W 2001 roku Robert Jędrzejewski uczestniczył w kursach muzyki elektroakustycznej organizowanych przez paryski IRCAM i tam po raz pierwszy nabył płytę z kompozycjami Reynoldsa, pod wrażeniem których pozostaje do dzisiaj. Tam też pracował z fińskim kompozytorem i wiolonczelistą Anssim Karttunenem, dla którego i we współpracy z którym Kaija Saariaho napisała utwór „Près”. Ircamowskie brzmienie było przystankiem w podróży po historii muzyki elektroakustycznej dla Roberta ważnym. Roger Reynolds, od którego wszystko się zaczęło, koncert zakończył utworem… niedokończonym (ściślej skończona jest partytura, ale testy z elektroniką nadal trwają)! (Nie umiem odgonić od siebie natrętnych skojarzeń z „początekońcem” Stanisława Dróżdża.)
Coda
Jerzy Stajuda, Józef Patkowski, fot. Aleksandra Semenowicz
Bardzo specyficzną i – jak ją nazwał Robert – „pomnikową” „Intersekcją” była „Coda”. Kompozycja utkana z wypowiedzi m.in. taty, różnych osób o tacie, ale też o Jerzym Stajudzie. Wypowiedzi te wyrwane z kontekstu, nie do końca zrozumiałe i pozbawione dalszych ciągów, oblane gęstym sosem smakowitych elektronicznych dźwięków tworzyły nowe znaczenia, ale też brzmienia. Jeśli przyjrzymy się całości, „Codę” być może można nazwać najbardziej pomnikową częścią koncertu, jednak mam z tym sformułowaniem pewien problem. Jedyną doSŁOWnością były SŁOWA, jednak powypuszczane z klatek Polskiego Radia na wolność. Te, które najłatwiej było uchwycić, wywołały we mnie najpotężniejsze emocje. Nie rozpoznałam głosu, nie wiedziałam więc ani kto, ani o kim mówi, ale całą sobą czułam, że jest w nich przekaz, który mogłabym usłyszeć od taty. Właśnie teraz.
Powiedział: „Nie bój się, przecież strach cię tylko hamuje. Wiara w to, co czujesz, cię otwiera. Ja cię mogę uczyć chińskiego, ale ty się ucz, czego chcesz. Jesteś wolnym człowiekiem”.
– Paweł Althamer o Jerzym Stajudzie
Dzisiaj wiem już, że to wypowiedź Pawła Althamera o Jerzym Stajudzie. Dysponując, dzięki uprzejmości Roberta, różnymi fragmentami nagrań, które się w „Codzie” znalazły, mam jeszcze silniejsze wrażenie, że słowo „pomnikowość” coś „Codzie” odbiera, jakoś ją dewaluuje. Bo jej moc wcale nie tkwi w pewnym nieuniknionym dookreśleniu, które niosą słowa. Operowanie samą muzyką uwalnia nas, przynajmniej pozornie, od tego typu dylematów. Pozornie, bo musielibyśmy przyjąć, że słowa są najmniej abstrakcyjnym tworzywem artystycznym, a to jedna z nielicznych akurat kwestii, często podnoszonych przez Pawła Szymańskiego, w których się z nim nie zgadzam. Oczywiście, że podstawową funkcją języka jest komunikacja i to odróżnia go od każdego innego języka artystycznego, jednak jeśli potraktować słowa jak najbardziej wymagający, ale jednak element składowy kompozycji, szybko okaże się, że to nie one same nas w niej poruszają, lecz nadany im nowy kontekst; to, jak zostały użyte. Tu zresztą znowu przychodzi na ratunek jako przykład Stanisław Dróżdż ze swoją poezją konkretną.
Dlatego też część „Cody”, w której pojawiły się zacytowane wyżej słowa Althamera, wywołała moje łzy i ogromne emocje, a czytanie ich po spisaniu nawet nie budzi u mnie przesadnego zachwytu. Podobnie, jak dźwięk klucza telegraficznego jest wielce intrygujący, ale nie on doprowadza mnie przecież za każdym razem, kiedy słucham utworu „Telegraphic” do łez (a znam ten utwór już na pamięć), tylko wrażliwość i geniusz Yannisa Kyriakidesa.
Reasumując, choć nie ucieknę od wzruszenia, które wywołuje we mnie słuchanie dziś głosu taty czy treści, które idealnie wpisują się w proces terapeutyczny, w którym jestem („nie bój się, strach cię tylko hamuje”), to nie one poruszyły mnie podczas koncertu do żywego. Zrobił to Robert Jędrzejewski swoją niesamowitą kompozycją – „Codą”.
Projekt
Jerzy Stajuda, Józef Patkowski, plakat ze strony festiwalu Audio Art
W którymś z wywiadów mój ukochany profesor Bralczyk opowiadał, jak pewien młody człowiek z przejęciem pochwalił się tym, że w swojej firmie zrealizował „aż sześć projektów”, na co profesor miał mu ze smutkiem odpowiedzieć:
– Ojej. I żadnego pan nie skończył?
Słowo „projekt” stało się w pewnym momencie bardzo modne, więc siłą rzeczy zaczęto go używać także niepoprawnie. Przypomnijmy więc jego słownikową definicję:
projekt
1. «plan działania»
2. «wstępna wersja czegoś»
3. «dokument zawierający obliczenia, rysunki, itp. dotyczące wykonania jakiegoś obiektu lub urządzenia»
Językowi puryści mogą stwierdzić, że taka nazwa jest nadużyciem, bo koncert to koncert, żaden tam „projekt”, tutaj również nie mając racji, bo już sam fakt, że utwór „Persistence” Rogera Reynoldsa nie osiągnął jeszcze swojej finalnej formy sprawia, że i cały koncert staje się swoją własną wersją wstępną. Na uwagę zasługuje też to, że tytułem jedynej niedokończonej kompozycji jest właśnie słowo „persistence” (ang. wytrwałość, trwałość).
Nazwa koncertu mnie urzekła, bo tam się dzieją rzeczy niesamowite. Niby mamy do czynienia z dwoma rzeczownikami. Zapis wersalikami daje nam jednak możliwość zinterpretowania drugiego członu jako przymiotnika. Nazwa „PROJEKT (JÓZEF) PATKOWSKI” jest kategorycznie i nieodwołalnie jednoznaczna. Ale jeśli „projekt” miałby być „patkowski”, to jaki tak naprawdę by był? Od razu otwierają się przed nami interpretacyjne hektary!
Pamiętam jak tata, zakładając sobie adres mailowy (w tamtych czasach nie było to takie proste, bo nazwę użytkownika trzeba było uzgadniać z administratorem serwera), zachwycił się możliwością zamienienia banalnego „jpatkowski@” na „patkowskij@”. Ostatecznie nie pamiętam na czym stanęło, ale kiedy kilka lat po jego śmierci wpadłam na pomysł zrobienia mini festiwalu pod nazwą, która wydała mi się jedyną oczywistą – „eksperyment patkowskij”, okazało się, że jestem jedyną osobą, którą to śmieszy, a starsi cenieni w środowisku panowie z rozczulającą powagą objaśnili mi świat, wybijając tę niepoważną nazwę z głowy. (Pomysł ostatecznie umarł, bo nie umiałam zawalczyć o potrzebne wsparcie, co nie oznacza, że go nie wskrzeszę.)
Konferencja
zdjęcie pochodzi ze strony festiwalu Audio Art
Ważnym wydarzeniem było prowadzone przez Marka Chołoniewskiego spotkanie z Robertem Jędrzejewskim dzień po koncercie, 27.11.2022. Konferencja w ramach Festiwalu Audio Art odbyła się w Akademii Muzycznej w Krakowie w Studiu Muzyki Elektroakustycznej (które zostało założone przez tatę w 1973 roku i było pierwszym dydaktycznym studiem muzyki elektronicznej w Polsce; od tego czasu zdążyło już zmienić siedzibę). W bardzo kameralnym gronie mieliśmy okazję posłuchać Roberta. W fascynujący sposób opowiadał, jak koncert powstawał. Opowiadał o każdym z utworów, puścił nam też krótki kompletnie magiczny film „Nad Tatrami” z muzyką taty i Krzysztofa Szlifirskiego, którego nie znałam i pod którego wrażeniem pozostaję. Głos zabrał też Jacob Sundstrom – amerykański kompozytor i asystent Rogera Reynoldsa wykonujący podczas koncertu z Robertem utwór „Persistence” – wprowadzając nas w techniczne meandry tego poruszającego utworu.
Zarówno sam koncert, jak i konferencja po nim, były pięknymi i bardzo dla mnie ważnymi wydarzeniami. Dziękuję!
P.S. Na deser dziś oczywiście sam opisywany koncert oraz konferencja. Gorąco zachęcam do odsłuchania obydwu!
W drugim odcinku podcastuustami nNi opowiadam o swojej relacji z tatą – słynnym polskim muzykologiem i pięknym, fascynującym człowiekiem. Data, którą wybrałam na emisję tego odcinka – 15.11 – jest nieprzypadkowa, gdyż gdyby tata żył, obchodziłby właśnie dziś swoje 93. urodziny.
„Córkę Patkowskiego” nagrywałam kilka miesięcy temu. Dziś mogę dodać tylko to, że wszystko jest względne i że celowo mówię tu o niewielu twardych faktach, a skupiam się bardziej na swoich uczuciach, odczuciach i wrażeniach, z którymi nie sposób dyskutować. Ta niemożność dyskusji dotyczy zresztą zarówno Słuchaczy, jak i mnie samej teraz i w kolejnych punktach życia, w których się znajdę. Dziś widzę bardzo wyraźnie, że próbując opisać moją relację z tatą, opisałam tak naprawdę przede wszystkim moje wyobrażenie relacji. Być może relacji w ogóle; relacji jako takiej. Terapeutycznie to dla mnie ciekawe, zmuszające do przystanięcia, refleksji, przeanalizowania raz jeszcze, co mi służyło (i czy na pewno), a co mi już nie służy. Niezależnie jednak od tego, jak niektóre sprawy będę widzieć za kilka miesięcy czy lat, jedno od zawsze pozostaje i pozostanie w moim postrzeganiu taty niezmienNe – był człowiekiem magnetycznym, niesamowitym i absolutnie niepowtarzalnym, a jego odejście jest ogromną stratą dla świata widzianego oczami nNi. Serdecznie zapraszam do wysłuchania drugiego odcinka podcastuustami nNi!
P.S. Pomyliłam się, mówiąc, że festiwal Musica Electronica Nova był przed festiwalem Audio Art. Ten drugi jest w listopadzie, pierwszy zaś w maju, a tata zmarł pod koniec października. Więcej błędów merytorycznych nie pamiętam.
Powiedzieć, że nie lubię lepić pierogów, to nic nie powiedzieć! Przed Świętami Bożego Narodzenia jest to raczej przykry obowiązek (przykry, bo nie dość, że pierogi, to jeszcze uszka), który sobie zawsze umilam oglądaniem filmów dokumentalnych o seryjnych mordercach, kanibalach i nekrofilach. Poza Świętami prawie w ogóle u mnie do aktów lepienia pierogów nie dochodzi, a kiedy dochodzi, są one incydentalne.
Wczoraj jednak otworzyłam szafkę, z której puścił do mnie oczko słoiczek liści czosnku niedźwiedziego w oliwie zakupiony pod sam koniec Jarmarku Dominikańskiego u moich wspaniałych podhalańskich pracodawców. Uświadomiłam sobie wtedy, że już dawno zamarzyły mi się pierogi z bryndzą i czosnkiem niedźwiedzim własnej produkcji, więc całkiem nawet ochoczo zabrałam się za wymyślanie farszu, a potem lepienie pierogów, na których punkcie mój Partner całkowicie oszalał.*
*W tym miejscu warto chyba zaznaczyć, że nie piszę o tym z powodu wyznawania straszliwej i głupiej patriarchalnej filozofii, że jako kobieta zostałam stworzona do gotowania „swojemu” mężczyźnie (on nie mój, on swój chłop jest!), czy że w kuchni jako kobiety walczymy między sobą, która lepiej mężczyznę przy sobie utrzyma, trafiając przez jego żołądek do serca! Wspomniałam o mocno zauważalnym zauroczeniu Partnera moimi pierogami () nie po to, by w Czytelnikach wzbudzić większy zachwyt. Ot, moje pierogi wyszły, okazały się przepyszne i są właśnie tak widziane nie tylko oczami nNi.
SKŁADNIKI:
fot. Marianna Patkowska
FARSZ
– 4 średnie ziemniaki
– 410 g bryndzy
– 100 g twarogu
– 200 g liści czosnku niedźwiedziego w oliwie
– sól himalajska
– pieprz cytrynowy
– pieprz ziołowy
FARSZ Ugotować ziemniaki w lekko osolonej wodzie (czas gotowania ok. 20 minut). Ubić je na gładkie purée, nie dodając do nich ani śmietany, ani masła. Odstawić i odczekać, aż wystygną.
Do zimnego purée dodać bryndzę i twaróg. Porządnie wymieszać i wycisnąć wszystko przez praskę do ziemniaków trzy razy. Do gładkiej masy dodać liście czosnku niedźwiedziego, odrobinę soli, pieprzu cytrynowego oraz ziołowego. Jeszcze raz wszystko dobrze wymieszać.
fot. Marianna Patkowska
CIASTO Połączyć wszystkie składniki na ciasto i chwilę je wyrabiać. Rozwałkować bardzo cienko i wyciąć szklanką kółka. Farsz układać łyżeczką na samym środku wyciętego z ciasta kółka i uformować pierogi.
fot. Marianna Patkowska
PIEROGI
W dużym garnku i osolonej wodzie z kilkoma kroplami oleju gotować pierogi do wypłynięcia. Wrzucać po kilkanaście pierogów do garnka na jeden raz, żeby się ze sobą nie pozlepiały. Podawać z niewielką ilością masła!
Jeśli gotujemy większą liczbę, najlepiej zamrozić porcje na kolejne dni!
fot. Marianna Patkowska
P.S. A na deser serwuję dziś całą płytę, do której mam ogromny sentyment. Pierwszy raz wysłuchałam jej, mając 14 lat, na obozie językowym. Uczący nas angielskiego Amerykanin używał jej jako pomocy dydaktycznej. Korzystając z jego uprzejmości, przegrałam ją sobie wtedy na kasetę. Ben Folds Five nie był u nas wtedy zespołem popularnym (w dalszym zresztą ciągu chyba nie jest), więc poprosiłam wujka z Ameryki o oryginalne CD. Często do tej płyty wracam. Ostatnio właśnie podczas gotowania. Mój zachwycony pierogami z bryndzą i czosnkiem niedźwiedzim Partner wpadł po uszy również w te intrygujące rytmy i bogate harmonie, porównując je do twórczości samego Maestro Tymańskiego. Kto wspomnianej płyty nie zna – temu serdecznie polecam się z nią zapoznać!
tłumaczenie: Łukasz Musiał wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2021
oryginalny tytuł: J’ai pas les codes! Comprendre enfin le monde qui nous entoure
Dostawanie książek Christel Petitcollin o nadwydajności mentalnej (lub też wysokiej wrażliwości) z okazji imienin oraz urodzin powoli zaczęło stawać się u mnie nową świecką tradycją. Tym razem upatrzyłam sobie w księgarni tuż przed swoimi urodzinami najnowsze dzieło tej autorki zatytułowane „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie” i… po prostu zażyczyłam je sobie od Partnera. Christel Petitcollin jest dla mnie już od kilku lat jak przyjaciółka, która najlepiej rozumie, nie ocenia i nie doradza. Z którą można od czasu do czasu usiąść wygodnie na kanapie z trunkiem alkoholowym lub niealkoholowym i porozmawiać o wszystkim. Przyjaciółka, która trochę matkuje oraz dużo lepiej ogarnia mnie rozumem (i praktyką terapeutyczną) niż ja sama. Przyjaciółka, do której mogę się przytulić i poczuć bezpiecznie; przed którą nie muszę się z niczego tłumaczyć.
Przyjaźń jest jednak zawsze pewnym wyzwaniem i prędzej czy później przychodzi moment, w którym zaczyna nas zwyczajnie irytować, że przy wszystkich swoich niezaprzeczalnych zaletach przyjaciółka kładzie swoją torebkę na naszym stole, notorycznie się spóźnia, czy woli koty od psów. Dla mnie ten moment w mojej jednostronnej relacji z Christel Petitcollin przyszedł na początku lektury książki „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że byłam w bardzo specyficznym momencie swojego życia – tuż po przemocy, której padłam ofiarą w krakowskim szpitalu, dochodziłam do siebie, koiłam nerwy i łapałam się wszystkiego, co mogło dać mi chociaż ułudę normalności i spokoju. To z pewnością wywindowało moje oczekiwania wobec tej książki. (Choć, żeby była jasność – ona nie jest, przynajmniej językowo, gorsza od pozostałych z tej serii.) Tymczasem najpierw autorka spuściła bombę w postaci informacji, że… sama również jest osobą nadwydajną mentalnie, a potem pokusiła się o kilka stwierdzeń (być może skrótów myślowych), które mnie zaniepokoiły. Ale po kolei. Petitcollin wyjaśniła, że było dla niej oczywiste, że domyślimy się, że rozumie nas tak dobrze właśnie dlatego, że jest jedną z nas. Jednak wielu czytelników – o czym napisała w tej książce – było wręcz zdruzgotanych faktem, że i ona jest prawopółkulowcem, bo oznacza to, że nasze wyobrażenie (tak, moje też), że jakiś empatyczny neurotypowy terapeuta z czułością zajął się naturą naszych neuroatypowych mózgów legło właśnie w gruzach. Naszą neurologiczną urodą zajmujemy się wyłącznie my sami, różnice między neurotypowym a neuroatypowym światem chcemy zgłębiać tylko my, a choć wszyscy wiemy jak ważny jest dialog, otwartość i umiejętność pójścia na kompromis, w sytuacji prawopółkulowości to my musimy zrozumieć lewopółkulowy świat i nauczyć się w nim jakoś funkcjonować. On nami w najmniejszym nawet stopniu zainteresowany nie jest. (Taką przynajmniej wizję przedstawia nam autorka.) Ta informacja przy ciągłym wylizywaniu ran zadanych mi przez panią kierownik krakowskiego OLZON-u to było dla mnie trochę za dużo. Oczywiście – z właściwą dla nadwydajnych skłonnością do nadinterpretowywania faktów – szybko wyciągnęłam z tego wniosek, że jesteśmy niesłyszalni, irytujący dla bliźnich oraz musimy się godzić na całe zło, które się nam przydarza. (Wielką przesadą było towarzyszące mi wtedy przekonanie, że na opisywanym oddziale spotkałam się z „niemiłą normalnie myślącą osobą” – spotkałam się z podłym, przemocowym manipulatorem, który – jak wiemy z innej książki tej autorki – jest dla nas największym zagrożeniem.)
Kiedy napisałam: „Otóż lejka nie wciśniesz do rury”, wydawało mi się, że aluzja jest jasna: lejek da się wcisnąć tylko do lejka. Dla jednych nie ulegało wątpliwości, że ponieważ tak dobrze was rozumiem, stanowię część rodziny nadwydajnych; dla innych absolutnie nie było to oczywiste. Kompletnie mnie to zaskoczyło. Pisaliście, że – „jak na normalnie myślącą” – odwaliłam kawał dobrej roboty. Wasze niezasłużone peany były dla mnie szalenie krępujące, ale tak naprawdę dopiero o wiele później zdałam sobie sprawę z rozmiaru szkód, jakie wyrządziłam swoim nieumyślnym oszustwem: zmyleni moją pseudoneutralnością, uwierzyliście, jak Simon, że ktoś normalnie myślący mógł w pełni was zrozumieć. Gorzej, że studiowanie waszego przypadku mogłoby być dla niego pasjonujące. Niestety, dzisiaj już wiem, że to mrzonki. Czytając tę książkę, niejeden raz będziecie mieli okazję przekonać się dlaczego.
– „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, str. 16
Dziś myślę, że to bez znaczenia, czy autorka serii dobrych i niesłychanie trafnych książek o wysokiej wrażliwości sama również jest wysoko wrażliwa, czy nie. Będąc wysoko wrażliwa (prawopółkulowa, nadwydajna mentalnie), widzi więcej, głębiej, cechuje ją większa dociekliwość, empatia. Jedynym ewentualnym minusem może być opisywanie problemu od środka, więc mniejszy być może dystans. Z drugiej strony, gdyby była normalnie myśląca (lewopółkulowa), może i miałaby potrzebny dystans do tematu swojej książki, ale pewnie brak tak charakterystycznego dla prawopółkulowców analitycznego podejścia i potrzeby zagłębiania się we wszystko w nieosiągalny dla lewopółkulowców sposób skutkowałoby dużo gorszym efektem. Trzeciej możliwości (czegoś pomiędzy neurotypowością a neuroatypowością) nie ma!
O czym jest ta książka?
Najprościej rzecz ujmując, autorka rozkłada w niej na czynniki pierwsze wszystko to, czego nie wiemy o świecie, ale boimy się zapytać, bo dla większości (normalnie myślących, rzecz jasna) to oczywiste. Dowiemy się z niej więc, czym jest opowieść zbiorowa, dlaczego podczas small talku lepiej nie poruszać tematów egzystencjalnych (np. śmierci), po czym poznać, że ktoś z nami flirtuje (albo że my flirtujemy z nim), czemu normalnie myślący nie lubią prawdy za wszelką cenę (i przed czym chroni to społeczność, poza której nawias na ogół czujemy się wyrzucani), a także jak nieprawdziwą wizję naszych intencji często mają normalnie myślący. Jest to w pewnym sensie praktyczny poradnik dla prawopółkulowców jak nie zrażać do siebie ludzi i tym samym ograniczyć liczbę wykluczeń, jakich na co dzień doświadczamy. Sama w kilku momentach przyjrzałam się sobie przez pryzmat przeczytanych rozdziałów i udało mi się w krytycznych momentach ugryźć w język, co znacząco poprawiło jakość relacji, w jakie weszłam.
Bardzo poruszyły mnie słowa Petitcollinzdające się obserwacją boleśnie prawdziwą:
Aż wreszcie, przyjrzawszy się problemowi z bliska, zrozumiałam, jak dalece nadwydajny może być uciążliwy. Radośnie rozprawia o śmierci, wolności, autonomii czy sensie życia. Wytrąca rozmówców z równowagi, mówiąc nie to, co trzeba. Gardzi udawaniem, z którego normalnie myślący są tak dumni. Nigdy nie wczuwa się w klimat. Uprawia mało subtelny podryw, ale zupełnie nieświadomie. Burzy konwenanse. Uwielbia kontrowersje. Nigdy nie jest tam, gdzie się go oczekuje. Wymaga wyczerpujących odpowiedzi na wszystkie – również te prowokujące – pytania. A przede wszystkim, sądząc, że jest mądrzejszy od całej reszty, twierdzi, że potrafiłby rozwiązać każdy problem świata. Musiałam przyznać, że to dość trudne do zniesienia – nawet dla kogoś wybitnie cierpliwego!
Potem odkryłam, że osoby neurotypowe noszą w sobie pasywno-agresywny pierwiastek, który sprawia, że za fasadą ich uprzejmości kryje się wrogość – bardziej realna, niż mi się do tej pory wydawało. Fasada ta zaczyna pękać, gdy zaczynamy poruszać temat nadwydajności. Jean-Paul Brighelli mówi o prawdziwej „nienawiści wobec intelektu” i zauważa, że już w szkole podstawowej dobrzy uczniowie są systematycznie nękani.
– „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, str. 196
Oczywiście widzę tu jak na dłoni swoje krakowskie przejścia. Nasuwa mi się jednak pytanie:
Czy naprawdę mamy skulić uszy po sobie i zgadzać się na wspomnianą ukrytą wrogość, albo przynajmniej przyjąć, że tę po prostu będziemy wzbudzać?
Mnie taki pomysł nie odpowiada. Alternatywą jest – tak mi przez wielu serdecznych znajomych odradzana – walka i nazywanie agresji po imieniu. Niezgodana nią. Nawet, jeśli to walka z wiatrakami, wolę głupio walczyć niż zasilić liczne już przecież szeregi mądrych tchórzy.
Zastrzeżenia
fot. Bożena Szuj
Muszę się przyznać, że jest to pierwsza z czterech przeczytanych przeze mnie książek Christel Petitcollin z tej serii (po „Jak mniej myśleć”, „Jak lepiej myśleć”, „Jak nie dać sobą manipulować”), co do której moje uczucia są mieszane. Moje bardziej krytyczne podejście do tej pozycji może mieć przeróżne powody. Mam jednak pewność, że jednym z nich wcale nie jest zmiana tłumacza (poprzednie książki tłumaczyła Krystyna Arustowicz) – językowo nie mam do niej żadnych zastrzeżeń.
Po pierwsze początkowy szok wywołany wyznaniem autorki, że również jest nadwydajna mentalnie, nie opuszczał mnie przez lekturę co najmniej połowy książki, z pewnością utrudniając mi przyswajanie zawartych w niej informacji. Ściślej, nie umiałam czytać jej bez – co, znowu, charakterystyczne dla nadwydajnych – jednej natrętnej myśli. Mianowicie, że może ta cała prawopółkulowość to też szuryzm. Ludzi patrzących na świat znacznie głębiej charakteryzuje przecież doszukiwanie się sensu niemal wszędzie. Może doszukujemy się go również tam, gdzie go nie ma? Równocześnie wiem przecież każdą cząstką siebie, że – jak by tego nie nazwać – jest pewna rzeczywiście mała grupa ludzi, z którą postrzegamy rzeczy w niezwykle zbliżony sposób. Wiem też, że druzgocąca większość postrzega je w sposób dla nas z kolei nieosiągalny. Sposób, którego ani nie rozumiem, ani nie bardzo lubię. Czy faktem jest „inne okablowanie mózgu” i to, że u 80 – 85% populacji głównodowodzącą półkulą mózgową jest półkula lewa, a u nas jest to półkula prawa? Nie wiem tego. Ufam Christel Petitcollin, której nie sposób przecież odmówić imponującej wiedzy, zaangażowania w badanie wysokiej wrażliwości, ogromu przeczytanych na ten temat specjalistycznych książek i długoletniej praktyki w zawodzie terapeuty.
Po drugie, albo nie zwróciłam na to uwagi wcześniej, albo dopiero w tej książce pojawiały się czasem dość niepokojące uproszczenia. Zirytowała mnie na przykład opowieść o wirtualnej naturze pieniądza (str. 57). Streszczając, anegdotka opowiada o tym, jak jednym banknotem turysta zapłacił za hotel z góry, hotelarz za pranie, właściciel pralni mechanikowi, a mechanik piekarzowi, a na końcu hotelarz musiał zwrócić nowy banknot o tym samym nominale turyście, który jednak musiał z noclegu zrezygnować.
Historia ta ma za zadanie obnażyć wirtualny aspekt pieniądza. Przypuszczam, że ekonomista z łatwością wytknąłby nieścisłości logiczne takiego myślenia, ale mam to w nosie; księgowość to nie moja działka, a poza tym uwielbiam tę historię, tak jak uwielbiam świadomość, że lis w moim ogrodzie obchodzi się bez karty kredytowej.
– „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, str. 57
No ja ekonomistą nie jestem. Więcej, powiedzieć, że się na ekonomii nie znam, to nic nie powiedzieć! Jednak również z łatwością mogę wytknąć nieścisłości logiczne takiego myślenia. To, że księgowość nie jest działką autorki, widzimy, nie rozumiem jednak, czemu przytoczona opowiastka ma służyć. Mój bunt rodzi podejście „nie znam się, nie mam pojęcia, fachowcy to na pewno wytłumaczą, ale pozostanę przy swoich oderwanych od rzeczywistości bajkach, bo je lubię”, gdyż łudząco przypomina właśnie każdy szuryzm. Nieważne, że antycovidowe szczepionki są bezpieczne, przebadane i bazują na tym, co już od dawna istnieje. Nieważne, że mówią o tym do znudzenia wirusolodzy i lekarze. Hasła „spisek koncernów farmaceutycznych”, czy „eksperymenty na ludziach” dla niektórych ciągle brzmią nie dość idiotycznie, by nie powtarzać ich głośno. Parafrazując autorkę: „mam to w nosie; wirusologia to nie moja działka, a poza tym uwielbiam tę historię”. No nie. Bądźmy odpowiedzialni i tępmy głupotę w zarodku. Pani Petitcollin, przywołuję Panią do porządku!
W końcu po trzecie – teza postawiona w książce jest następująca: świat jest wyraźnie podzielony na prawo i lewopółkulowców. Z tym, że ci pierwsi są niedostosowanymi do twardych społecznych norm patologicznymi wrażliwcami czującymi zbyt mocno, liczącymi zaledwie niecałe 20% populacji, a ci drudzy to głupkowata większość niezainteresowana niczym, co inne od banalnych reguł, którymi się kierują. Spójrzmy na to z zewnątrz. Tak przecież nie jest. Linia podziału jest nieoczywista, nie zawsze uchwytna. Nadwydajni mogą być w swojej cudownej przypadłości (a tak naprawdę, po prostu neurologicznej urodzie) niesamowicie pogubieni, a mogą też – zwłaszcza po terapii – znakomicie w społeczeństwie funkcjonować, kiedy zrozumieją, ile mogą światu zaoferować, ale też jakie są ich ograniczenia odróżniające ich od normalnie myślącej większości. Tak samo w drugą stronę. Normalnie myślący mogą być nadwydajnymi zmęczeni i zirytowani, ale mogą się też intrygującą umiejętnością postrzegania świata nadwydajnych zwyczajnie zachwycić. (Wiem co mówię, bo mam jeden taki bardzo wyjątkowy normalnie myślący Egzemplarz w domu!) Kluczem jest tu świadomość zarówno u jednych, jak i drugich. I tu nie zgodzę się, że przytaczaną przeze mnie wyżej obserwację autorki, którą nazwałam „boleśnie prawdziwą” można uznać za reprezentatywną dla 80% (!!!) populacji. Owszem, ponieważ czujemy mocniej, każdy przejaw odrzucenia interpretujemy jak „zdanie całego świata na nasz temat”. Jednak naprawdę potrafimy fascynować swoją zauważalną innością. Pytanie, co z tym zrobimy. Pytanie, co zrobią z tym normalnie myślący.
Reasumując, idźmy wszyscy na dobrą terapię (oczywiście omijając krakowski OLZON szerokim łukiem)!
P.S. A na deser łączę jedną z moich ulubionych piosenek, w których charyzmatyczna Selah Sue opowiada o niełatwych relacjach ze światem.
Pamiętacie, kiedy w tekście „Bezpieczna przystań” w rozdziale „Dojście do głosu” pisałam:
Wieczorne nadmorskie spacery bardzo często stanowiły tło dla naszych rozmów. Przyjaciółce morze potrzebne jest do życia tak samo, jak mnie, więc uwielbiałam się nim z nią dzielić. Bardzo też często spacery były tym spokojnym momentem, w którym mogłam odsłuchać wiadomości, które nagrała mi wcześniej ona, a potem nagrać jej swoje (i też ich odsłuchać). W akompaniamencie morskich fal. Obserwowanie własnego głosu, uważne przyjrzenie się temu, co robię z językiem mówionym (który mnie od zawsze przerastał) i pochylenie się z czułością nad tym, co da się przecież jeszcze wypracować; to wszystko zrodziło w mojej głowie pomysł, którego realizacja pochłonęła dużo mojego czasu, pracy i energii, ale stworzyłam coś, czym już niedługo się z moimi Czytelnikami podzielę. A to niebywale mnie cieszy i ekscytuje!
No jasne, że nie pamiętacie, dlatego Wam przypomniałam. A wracam do tego, ponieważ oto nastał dzień, w którym mogę wreszcie wyjaśnić, o co chodzi.
STWORZYŁAM PODCAST!!!
Zainteresowanych, po więcej informacji odsyłam do jego blogowej strony – matki: „ustami nNi”.
W pierwszym odcinku przedstawiam się, badam możliwości, sprawdzam, z czym i dlaczego mam problem, a co sprawia mi przyjemność. Pomyślałam, że jeśli w końcu nauczę się mówić, mogę Wam przy pomocy głosu pokazywać jeszcze inne barwy świata widzianego oczami nNi. Zapraszam!
Jednym z największych rozczarowań mojego dzieciństwa była… basta. Kiedy chorowałam, mama, parafrazując bajkę „Chory kotek” Stanisława Jachowicza, zwykła mawiać:
no to kleiczek i basta!
– „Chory kotek” Stanisław Jachowicz
A moje oczy same się uśmiechały, bo kleiczek, owszem, lubiłam, ale najbardziej cieszyłam się właśnie na bastę, gdyż z jakiegoś powodu uznałam, że to jeden z kilku pysznych sosów, które robił tata. W mojej pamięci być może zlały się wszystkie ze sobą: sos serowy, sos beszamelowy oraz pieczeniowy. Nie jestem dziś w stanie odpowiedzieć na pytanie, czemu bastę uznałam za sos. Może przypominała mi brzmieniem słowo „pasta”, ale nawet jeśli, to jest to przecież makaron… Nie wiem, co mi się w tej małej główce uroiło, ale za każdym razem rozczarowanie było tak samo duże: obiecywali kleiczek z pysznym sosem taty, a dostawałam tylko kleiczek. Nie to, żeby mi nie smakował, no ale nie tak się umawialiśmy…
Ponieważ z asertywnością zawsze było u mnie słabo, upomniałam się o swoją bastę dopiero za trzecim albo czwartym razem, co spotkało się ze śmiechem mamy i wyjaśnieniem terminu „basta” (którego – trudno mnie winić! – nie lubię do dzisiaj).
Teraz postanowiłam odtworzyć swoje wyobrażenie smaku basty w głowie i zjeść wreszcie swój kleiczek jak należy. Wyszło pycha, więc wrzucam przepis, serdecznie wszystkim polecając takie danie!
SKŁADNIKI:
KLEICZEK – 2 woreczki ryżu Basmati
– ¼ kostki masła
– mleko (zwykłe lub bez laktozy)
– szczypta zmielonego kopru włoskiego
– szczypta suszonego koperku – sól
fot. Marianna Patkowska
BASTA – ząbek czosnku w łupince
– ¼ kostki masła
– mąka
– głęboki, aromatyczny domowy bulion warzywny (ja przygotowuję co jakiś czas większą ilość i mrożę)
– szczypta startej gałki muszkatołowej
– opakowanie tartego sera Grana Padano w wiórkach*
– opakowanie tartego sera Parmigiano Reggiano w płatkach*
– ok. 100 g prawdziwego cheddara
– kilka kropli mleka bez laktozy
– kilka kropli świeżo wyciśniętego soku z cytryny
– szczypta suszonego lubczyku
– kilka kropli sosu sojowego
*oba te sery dostaniemy w Biedronce
fot. Marianna Patkowska
PRZYGOTOWANIE:
fot. Marianna Patkowska
KLEICZEK Ryż gotować w lekko osolonej wodzie wg wskazówek na opakowaniu. Po ugotowaniu odsączyć i dodać do niego masło i odrobinę mleka, mieszając. Po upływie pięciu minut (cały ten czas mieszając, a jeśli trzeba – dolewając mleka), dodać koper włoski i koperek, a w razie potrzeby odrobinę dosolić. Wszystko porządnie wymieszać i gotować jeszcze na wolnym ogniu niecałą minutę.
BASTA Nieobrany ząbek czosnku owinąć kawałkiem folii aluminiowej i włożyć do piekarnika, garnka do pieczenia lub pieca do pizzy na 10 – 15 minut, aż zmięknie.
fot. Marianna Patkowska
Do garnka wrzucić masło, lekko rozpuścić i mieszać z niewielką ilością mąki. Dodawać mąkę aż do uzyskania gęstej zasmażki. Do zasmażki powoli dodawać bulion, cały czas wszystko dokładnie mieszając, żeby nie zrobiły się grudki. Potem wycisnąć pieczony czosnek, dodać gałkę muszkatołową oraz wszystkie sery. Całość cały czas mieszać na wolnym ogniu, dodając kilka kropli świeżo wyciśniętego soku z cytryny, lubczyk, sos sojowy i mleko.
KLEICZEK I BASTA Kleiczek zalać sosem i wszystko porządnie wymieszać. Podawać z gotowanymi warzywami, np. żółtą i zieloną fasolką szparagową z bułką tartą.
fot. Marianna Patkowska
ZAPIEKANKA
fot. Marianna Patkowska
Ponieważ zostało mi trochę kleiczku z bastą oraz żółtej i zielonej fasolki szparagowej na następny dzień, postanowiłam poeksperymentować, przygotowując zapiekankę.
SKŁADNIKI:
– kleiczek z bastą
– 2 cebule
– ząbek czosnku w łupince
– pół opakowania mrożonej żółtej i zielonej fasolki szparagowej
– pół słoika krojonych suszonych pomidorów odsączonych z oliwy
– koncentrat grzybowy (dodałam własny, składający się z pieczarek, suszonych borowików i prawdziwków z cebulką i kostką grzybową)
– garść tartego sera Grana Padano w wiórkach
– szklanka tartego cheddara
– surowe jajko
– olej rzepakowy
PRZYGOTOWANIE:
Zeszklić na patelni drobno posiekaną cebulę z ząbkiem czosnku w łupince. Pod koniec podsmażania wycisnąć czosnek do cebuli, zamieszać i włożyć do garnka do pieczenia (lub żaroodpornego naczynia, jeśli będziemy piec w piekarniku). Do cebuli z czosnkiem dodać pokrojone fasolki, suszone pomidory oraz koncentrat grzybowy. Wszystko wymieszać, potem dodać nasz kleiczek z bastą, jeszcze raz porządnie wymieszać i piec ok. 15 minut. Odstawić do całkowitego wystygnięcia (ja odstawiłam na całą noc).
fot. Marianna Patkowska
Zupełnie zimny farsz wymieszać z surowym jajkiem.
fot. Marianna Patkowska
Następnie dodać wiórki sera Grana Padano.
fot. Marianna Patkowska
Znowu wszystko porządnie wymieszać i posypać tartym cheddarem.
fot. Marianna Patkowska
Piec ok. 25 – 30 minut. Podawać z mizerią, z którą smakuje wyśmienicie!
fot. Marianna Patkowska
P.S. Dzisiejszy deser jest dla mnie oczywisty; zaserwuję znakomitą piosenkę „Dosyć” z płyty „Basta” Katarzyny Nosowskiej.
Kiedy zaczęłam swoją długą i wyboistą drogę terapeutyczną, zaczynając od wieloletniej pracy z terapeutą, a potem – po otrzymaniu potrzebnych narzędzi – kontynuując ją samotnie, wpadłam w pewną pułapkę. Mianowicie uwierzyłam, że kiedy wreszcie zeskrobię z siebie skorupę oczekiwań innych ludzi i stanę się najprawdziwszą wersją siebie, wszystkie moje problemy w relacjach z ludźmi znikną, a społeczeństwo przyjmie mnie z otwartymi ramionami. Wiedziałam oczywiście, że część osób z mojego otoczenia jakoś się wykruszy. Myślałam jednak, że kiedy znajdę w sobie siłę, by stanąć we własnej prawdzie i pełnej zgodzie ze sobą, że kiedy nauczę się asertywności, by odrzucać wszystko to, co mi nie służy i uzyskam tak ważny dystans, czyli innymi słowy kiedy odnajdę własne granice, zrozumiem je i obwieszczę światu, moje związki z ludźmi się pogłębią. I tu – jak pewnie większość ludzi, którzy dzięki wnikliwej pracy nad sobą dostrzegają w końcu kolosalny progres – nadeszło największe rozczarowanie. Bo po tej drugiej stronie nie czekał na mnie ani czerwony dywan, ani tłumy zachwyconych moją przemianą osób. Po drugiej stronie jest samotność. Jeszcze nawet większa, niż wcześniej. Nie ma ani poklasku, ani uznania, ani tym bardziej docenienia pracy, jaką się wykonało. Jest dyskomfort innych, którym – z bardzo wielu różnych powodów – przestaje być po drodze z najprawdziwszą wersją nas.
Jest to smutne, często bardzo trudne do przyjęcia i nierzadko podcinające skrzydła, ale niewiele da się na to poradzić, bo dla rozwoju nie ma żadnej sensownej alternatywy. Pocieszające jest jednak to, że im lepiej się ze sobą zintegrujemy, tym więcej odnajdziemy w sobie narzędzi do poradzenia sobie z tym, co na nas spadnie.
fot. Bożena Szuj
Niewygodna autentyczność
fot. Bożena Szuj
Ile by się nie mówiło o tym, jak ważna i cenna jest autentyczność, nie dajmy się zwieść; nasza autentyczność dla większości ludzi nie będzie wygodna. Ponieważ zawsze wierzyłam, że prawda jest wartością, byłam przekonana, że najcenniejsze, co możemy dać bliskim, to właśnie najprawdziwsza wersja siebie. Nie umiałam więc zrozumieć, czemu im więcej prawdy o sobie mogę zaoferować ludziom, tym mniej są moją obecnością w swoim życiu zainteresowani. Dziś chyba zaczynam dostrzegać, że prawda i autentyczność – choć są rzeczywiście jednym z cenniejszych darów, jakie możemy drugiemu człowiekowi dać – faktycznie mogą sprawiać dyskomfort. Zwłaszcza tym, których przyzwyczailiśmy do jakiegoś naszego obrazu, który w trakcie terapii okazał się dla nas samych nieprawdziwy czy też niepełny. Nauczyłam się, mimo początkowych problemów z zaakceptowaniem takiego stanu rzeczy, przyjąć to takim, jakie jest i w żaden sposób tego nie oceniać.
Dosyć znamienne, że ludzie akceptują rozwój i idące za nim zmiany, ale tylko do pewnego punktu. Kiedy młody człowiek odmawia wejścia w rolę osoby dorosłej, a uważamy, że wejść w nią powinien, mówimy o nim z przekąsem Piotruś Pan lub wieczna dziewczynka. Oczekujemy wręcz od niego, że będzie dojrzewał, a więc się zmieniał, ale… stosownie do wieku i w sposób w miarę przewidywalny. Nikogo nie dziwi, że kiedyś nieśmiała młoda dziewica dziś ma męża i gromadkę dzieci. Nikogo nie dziwi, że kiedyś chłopczyk nieumiejący sobie zawiązać bucików dziś jest prezesem… jakiejś firmy. Problem pojawia się przy takich zmianach zachodzących w otaczających nas osobach, które nie są wygodne dla nas. To nie jest ani dobre, ani złe, ale warto być ze sobą w tej kwestii szczerym. Mamy prawo mieć problem z czyjąś zmianą, ale mamy też względem samych siebie obowiązek rozwoju, a więc transformacji w sposób, z którym nie każdemu będzie po drodze. Nasze zmiany mają prawo być zbyt trudne dla tych, z którymi na jakimś etapie życia byliśmy blisko. Tak, jak zmiany bliskich nam kiedyś osób mają prawo być zbyt trudne dla nas. Jeśli jednak kiedykolwiek łączył nas szacunek, nie będziemy nikogo ograniczać swoimi oczekiwaniami, lecz pragnąć dla siebie nawzajem szczęścia. Razem czy osobno.
fot. Bożena Szuj
Bycie „porzuconym”
fot. Bożena Szuj
Kiedy ktoś, na kim nam zależy i z kim weszliśmy kiedyś w związek (romantyczny, przyjacielski – wszystko jedno), przestaje się w nim czuć komfortowo i nie chce już w nim tkwić, często uciekamy w nazywanie tego „porzuceniem”. Dlaczego myślę, że to błąd? Dlatego, że bycie „porzuconym” robi z nas ofiarę, a z osoby „porzucającej” oprawcę. Rola ofiary jest na ogół na tyle wygodna, że trudno z niej szybko wyjść; zachęca, by się w niej pławić. Cenę za tkwienie w niej zbyt długo płacimy jednak tylko my sami. Będąc ofiarą zrzekamy się odpowiedzialności za nasze życie.
Czy uważam, że łatwo pogodzić się z rozstaniem? Że łatwo zamknąć jakiś ważny rozdział w życiu, zwłaszcza, jeśli kończyć go nigdy nie chcieliśmy? Że łatwo poradzić sobie z szokiem, wściekłością, rozpaczą, tęsknotą, rozczarowaniem, zawodem i bólem równocześnie? Nie. To cholernie trudne. I właśnie dlatego, że jest to trudne, nie powinniśmy jeszcze sobie dowalać nazywaniem siebie „porzuconymi”.
śpiewał Sting. Miłość to dawanie wolności. Możemy kogoś kochać i chwilowo go nie znosić. Możemy kogoś kochać i mieć do niego żal lub nie zgadzać się z nim w kwestiach istotnych. Możemy kogoś kochać i nie rozumieć przemian, jakie w nim zachodzą. Nie możemy jednak kogoś kochać i nie dawać mu wolności. Te dwie rzeczy się wykluczają.
Jedyną osobą, która na pewno nie opuści nas aż do śmierci jesteśmy my sami. Wszyscy inni pojawiają się w naszym życiu na jakiś czas. Czasami bardzo długi, czasami krótki.
Zastanawia mnie pycha, z jaką często wchodzimy w relacje, nie podejmując świadomej pracy nad nimi. Wydaje nam się, że da się kogoś „zaklepać” jakimkolwiek przyrzeczeniem, że mamy prawo – często niewiele wiedząc o samych sobie – być pewni, co druga osoba będzie myślała i czuła za ileś lat. Że będziemy się rozwijać w takim samym tempie, że nasze potrzeby będą się ciągle spotykać. Że fakt wejścia w relację i nazwania jej (przyjaźnią, związkiem, małżeństwem) w jakiś magiczny sposób całkowicie zwolni nas z odpowiedzialności za nią. I że tkwienie w niej wystarcza i czyni z nas „partnerów” dobrych, a wyjście z niej czyni wychodzących niewdzięcznymi „porzucającymi”.
Ograniczając ludziom wolność, wchodzimy w rolę złego rodzica. Dając ludziom wolność, otwieramy przestrzeń na rozmowę, która jest jednym z najważniejszych filarów zdrowego związku. Dając ludziom wolność, ofiarowujemy im poczucie bezpieczeństwa, ale też odpowiedzialności. I w końcu, dając ludziom wolność, dostrzegamy, że sami też ją mamy – pamiętamy o wzajemnej odrębności w relacji, co jest szalenie ważne. Paradoksalnie jest to właśnie doskonały punkt wyjścia dla dobrej i bardzo trwałej relacji opartej na bezwzględnej szczerości i lojalności zarówno wobec samych siebie, jak i siebie nawzajem.
Myślę, że problemem wcale nie jest to, że ktoś może chcieć odejść z naszego życia, do czego – jak by to nie było bolesne – ma jako wolny człowiek prawo. (Tak, jak my mamy prawo do przeżywania po tym odejściu żałoby, nie zagłuszając kontaktu z samym sobą wchodzeniem w kolejny związek.) Problemem bardzo często niestety bywa sposób, w jaki to robi. Nikt nas nie uczy, jak się rozstawać. Jest to zresztą wielkim błędem, bo rozstania są wpisane w życie każdego człowieka i dobrze byłoby zamiast udawać, że tak nie jest, nauczyć się robić to tak, żeby nie generować dodatkowego cierpienia. Bycie nieuczciwym i nielojalnym, robienie czegokolwiek za plecami drugiej osoby, „żeby jej nie zranić”, koniec końców zrani ją jeszcze bardziej. Tchórzowska ucieczka bez słowa wyjaśnienia może z kolei spowodować, że druga strona zacznie w siebie wątpić, a ludzie nam bliscy – nawet kiedy nie możemy już być razem – zasługują na naszą szczerość. Prawdy nie trzeba przecież mówić w sposób brutalny i nieempatyczny, ale na pewno jesteśmy ją winni tym, z którymi związaliśmy kiedyś swoje życie. Brak takiej prawdy odczytuję jak największą zdradę, która przekreśla możliwość jakiegokolwiek powrotu do tego, co było.
Rozstać się naprawdę można w zgodzie i z klasą. Nie bez bólu, nie bez smutku, ale w zgodzie i z klasą. To jednak wymaga pracy z obydwu stron. Tak, obydwu.
fot. Bożena Szuj
Odchodzenie
fot. Bożena Szuj
A co, kiedy to my chcemy z czyjegoś życia odejść? Jak pozbyć się dojmującego poczucia winy? W związkach przemocowych to jest akurat prostsze (i tylko to) – jeśli zbierzemy siły, by opuścić przemocowca (płci obojga oczywiście), mamy ku temu milion powodów. Niby go „porzucamy”, ale właśnie wychodząc z roli ofiary. Wszyscy zrozumieją. Będą nam współczuć i gratulować. Z własnego doświadczenia mogę napisać, że niewyobrażalne wręcz poczucie ulgi po wyjściu z przemocowego związku jest tak potężne, że można się od niego uzależnić.
Co jednak, kiedy znajdziemy się w relacji pod wieloma względami dobrej, w pewnym sensie bezpiecznej, pełnej wzajemnego szacunku i uczciwości; takiej, która z boku zwłaszcza wydaje się idealna, a my pewnego dnia zrozumiemy, że musimy się z niej wydostać, nie do końca nawet wiedząc dlaczego (choć czując to każdą cząsteczką siebie)? A przede wszystkim nie mając powodu… Kiedy zostało się w dzieciństwie zaprogramowanym, by „nigdy nikogo nie krzywdzić”, by stawiać potrzeby innych ludzi ponad swoimi własnymi, taka sytuacja to prawdziwy dramat. Jednak pomaga uświadomienie sobie dwóch rzeczy.
Po pierwsze, że nie da się – mimo najszczerszych chęci – przeżyć życia, nie krzywdząc nikogo, bo są sytuacje, w których musimy wybrać między skrzywdzeniem kogoś a samych siebie.
Po drugie wybór, czy zostać w relacji, która nam już nie służy, czy z niej wyjść, nie jest już nawet wyborem między czyimś szczęściem (i naszą krzywdą) a czyjąś krzywdą (i naszym szczęściem). Zostanie w relacji, w której zaczynamy się dusić i która nie sprzyja naszemu rozwojowi „dla dobra partnera” (lub przyjaciela), w jakiej stawia go roli? Stawia go w roli osoby tak słabej emocjonalnie, że musimy się dla niej poświęcić. Bardzo to dalekie od szczęścia, jak również niekrzywdzenia. Czy szanując osoby, które były nam bliskie, ale z przeróżnych powodów przestały takie być, naprawdę możemy ofiarowywać im nieprawdę, jakieś złudzenie, namiastkę nas? Ochłapy rzucane z litości…?
Moje oczekiwania wobec przyjaciół są dziś bardzo wygórowane. (Podobnie jak wobec Partnera, który oprócz tego, że jest moim kochankiem, nierzadko fryzjerem, makijażystą, fotografem, rysownikiem, pomywakiem, grafikiem komputerowym i projektantem, jest przede wszystkim moim najlepszym przyjacielem.) Są wygórowane prawdopodobnie dlatego, że sama w poważnych relacjach nie umiem dawać mało. Może kiedy nauczę się dawać mniej, coś się w tej kwestii zmieni. Na razie jest, jak jest. Zdaję sobie sprawę z wysokości, na jakiej zawiesiłam poprzeczkę i nie winię już tych, którzy nie potrafią tym oczekiwaniom sprostać. Nie muszą. Nie na nich spoczywa obowiązek zadbania o mój rozwój i stan emocjonalny. To moja odpowiedzialność.
fot. Bożena Szuj
Walka za wszelką cenę
fot. Bożena Szuj
Byłam w swoim życiu „porzucana”, ale też odchodziłam. I w relacjach romantycznych, i przyjacielskich. Doświadczyłam strasznych, przemocowych, łamiących moją kształtującą się psychikę „porzuceń”, ale też takich, które były nieuniknione, ale tak łagodne, że kompletnie ulotniły się z mojej pamięci. Moje odejścia spotykały się zarówno z ogromną klasą i zrozumieniem (pomimo bólu), jak i gigantyczną agresją, a nawet też zupełnym wyparciem połączonym z wieloletnim stalkingiem. Większość mojego życia – choć żadnego ze swoich rozstań nigdy nie żałowałam – uważałam, że rozstanie jest jakimś rodzajem życiowej porażki. Wkradło się we mnie jakieś straszne zero-jedynkowe myślenie, że koniec relacji podważa jej wartość. To oczywiście kompletna bzdura.Ludzie pojawiają się w naszym życiu z różnych powodów i na jakiś czas. I oni, i nasze z nimi interakcje, to życiowe lekcje. Jeśli tego nie widzimy, nie będziemy się w stanie niczego z nich nauczyć, prawdopodobnie ciągle popełniając te same błędy.
Z pewnością nie bez znaczenia jest też fakt, że wychowywałam się w czasach, w których bardzo demonizowało się rozstania. Sama – co dziś przyznaję z ogromnym wstydem – wiele lat nosiłam w sobie nieprawdziwe i krzywdzące przekonanie, że związki się rozpadają, bo ludzie idą na łatwiznę.
Łatwiej coś wyrzucić, niż zreperować.
– straszna maksyma, pełna oceny i pogardy dla osób, o których nie wiemy absolutnie nic
Tymczasem związki rozpadają się, kiedy o nie nie dbamy, ale… wcale nie w momencie, w którym jedno z dwojga zorientuje się, że nie jest mu dobrze. Wtedy na ogół (choć nie zawsze) jest już za późno. Rozpadają się, kiedy nie dbamy o nie od samego początku, każdego dnia wykonując nad związkiem pracę. Każdego dnia przyglądając się sobie, partnerowi i relacji. W przypadku związków toksycznych, przemocowych, rozstanie jest jedynym ratunkiem.
Często słyszę o „dobru dziecka”. Pracowałam w szkole podstawowej, widziałam, jak nieszczęśliwe są dzieci, których rodzice się rozstali. To są dramaty, które rozdzierają serce. Ale… myślę, że często zapominamy o tym, że rolą rodziców jest pokazanie dziecku zdrowych schematów, które pomogą mu w przyszłości dobrze funkcjonować w świecie. Jakie wzorce wytworzy w młodym człowieku dorastanie w domu, w którym rodzice się nie kochają? Znam dorosłych dziś ludzi, którzy mają pretensje do swoich rodziców, że nigdy się nie rozwiedli, bo życie ze sobą pod jednym dachem było dla wszystkich męczarnią. Czy najgorszych burz nie da się jednak przetrwać? Jak najbardziej się da! Co więcej, one mogą niesłychanie relację wzmocnić. Ale do tego trzeba pracy u podstaw, terapii, a przede wszystkim chęci wyjścia ze schematów, w które się zaplątaliśmy. Nie wystarczy się nie rozwieść i czekać na cud. (Spojler alert – on nie nastąpi.) Małżeństwo kontynuowane na siłę bez wprowadzenia sensownego planu naprawczego przypomina reanimowanie nieboszczyka. Inaczej sprawa się ma z relacjami przyjacielskimi. Nikt nie wywiera na nas presji, by je utrzymywać, kiedy wygasną.
Czy warto walczyć o kogoś w naszym życiu za wszelką cenę? Już kiedyś pisałam, że pewien bardzo mądry człowiek powiedział mi kiedyś:
Nigdy nie walcz – pracuj! Jeśli walczysz, zawsze możesz przegrać. Jeśli pracujesz, możesz co najwyżej nie osiągnąć swojego celu tak szybko, jak sobie zaplanowałaś.
– Pewien Bardzo Mądry Człowiek
To otworzyło mi szeroko oczy i sprawiło, że przerzuciłam zwrotnicę. Od chwili, w której usłyszałam te słowa, nie walczę już o nikogo. Choć walka jest od pracy znacznie bardziej spektakularna, lepiej brzmi i generalnie ma lepszy PR, to kompletnie mnie do niej nie ciągnie. Nad ważnymi relacjami staram się pracować, ale ta praca – a przede wszystkim chęć jej podjęcia – musi płynąć z obydwu stron. W pojedynkę niczego w tej kwestii nie zdziałamy. Możemy się jednak upewnić, że zrobiliśmy wszystko, by tę pracę wspólnie podjąć. Ale kiedy druga strona nie jest gotowa… Cóż, if you love somebody set them free. Może kiedyś będzie gotowa. Może nawet wtedy my też będziemy. A może nie. I to też będzie okej.
fot. Bożena Szuj
Punkt odniesienia
fot. Bożena Szuj
Długi czas nie wiedziałam, kim jestem. Nie miałam ze sobą prawie w ogóle kontaktu. Przeglądałam się w oczach innych ludzi. Kiedy ktoś mnie skomplementował czy pochwalił – myślałam o sobie dobrze. Dostałam „pozwolenie”. Kiedy ktoś wyraził się o mnie negatywnie, czy mnie zganił – myślałam o sobie źle. Dryfowanie między opiniami innych jest wykańczające, bo każdy ma inną na nasz temat, a przede wszystkim sprawia, że żyjemy w nieprawdzie. Nikt nie wie o nas samych tego, co my o sobie wiemy. Nawet, jeśli nasza relacja z samym sobą jest ciągle trochę zaburzona i nie do końca mamy do siebie dostęp. To nadal nie znaczy, że inni wiedzą o naszych potrzebach i tym, jak nas uszczęśliwić, więcej niż my sami. Bliscy wiedzą dużo, ale inaczej niż my.
W tym roku niestety, o czym już pisałam, dopadł mnie omicron i udało mi się dotrzeć tylko na finałowy (doskonały!) koncert Warszawskiej Jesieni. Zaobserwowałam wtedy coś niesamowitego, co być może nigdy nie miałoby miejsca, gdyby nie moje ogólne osłabienie. Wbiłam się w sukienkę, zrobiłam makijaż, założyłam biżuterię, pasek, buty i… poczułam się fantastycznie sama ze sobą i sama dla siebie. Uświadomienie sobie tego było dla mnie przełomowe, bo równocześnie zrozumiałam (co było bardzo smutną konstatacją), że przez wszystkie te lata moim punktem odniesienia byli inni ludzie.
Po pierwsze mężczyźni:
ci, których dopiero zdobywałam,
ci, z którymi się potajemnie spotykałam,
ci, z którymi już nie byłam i którym chciałam pokazać, co stracili
jacyś nieokreśleni, którzy się mną dopiero zachwycą
Ale też kobiety:
te, które krzywo spojrzą na mój zbyt głęboki dekolt czy za krótką spódniczkę
te, które od zawsze deklarują uwielbienie mojego stylu i wyczekują z niecierpliwością mojej kolejnej odsłony
te, które są dziś z mężczyznami, z którymi się spotykałam
te, które były kiedyś z mężczyznami, z którymi się spotykałam
I kiedy stałam tak teraz przed lustrem i przed wyjściem, pomyślałam, że dawna jaw sytuacji, w której dziś jestem, czyli w szczęśliwym związku, ale chwilowo bez partnera u boku, uzależniłaby myślenie o sobie i swoim wyglądzie od pokazania się mu w kamerce czatu i zachwytu w jego oczach. Tymczasem spojrzałam w lustro zza tego całego kataru, utrzymujących się jeszcze mdłości, czekając aż po Thiocodinie ustąpi na czas koncertu mój kaszel i pomyślałam:
Czuję się mega sexy.
I po raz pierwszy nie oczekiwałam potwierdzenia z zewnątrz. Wręcz przeciwnie. Czułam się sexy i nie stał za tym nikt inny oprócz mnie samej. Żadna obietnica namiętnej nocy, żadne wspomnienia złe czy dobre, żadne pragnienie. Byłam całkowicie spełniona i spokojna.Każdy komplement, a także zachwyt w oczach mojego Partnera po pokazaniu się mu w kamerce czatu były niezwykle miłym, ale dodatkiem. Czymś ekstra. Sama stałam się własnym punktem odniesienia, z czego płynął niezwykły spokój.
Czy po odzyskaniu odebranych przez covid sił znowu z niepokojem zaczęłam sprawdzać, jak reagują na mnie inni ludzie? Jak odbierają to, co mam do powiedzenia, to, co robię, jak żyję, jak wyglądam? Niestety tak. Ale wiem już, nad czym chcę popracować, bo bycie choć przez chwilę własnym punktem odniesienia było jednym z piękniejszych doświadczeń w moim życiu. Poczułam, że każde rozstanie, nawet to, którego sobie nie wyobrażam i którego nie chcę, zniosę, bo mam za plecami wspaniałą Osobę, która nigdy mnie nie opuści. Samą siebie.
fot. Bożena Szuj
P.S. A na deser łączę swoją ulubioną piosenkę Anny Marii Jopek z Patem Methenym.