Haga: wystawa prac Pieta Mondriana w Gemeentemuseum Den Haag ❤

fot. Marianna Patkowska – Piet Mondrian „Szachownica kompozycja”

Główny powód swojego niedawnego przyjazdu do Hagi opisywałam już TUTAJ, a także – bardziej szczegółowo  – TUTAJ.
Niekwestionowaną jego atrakcją była jednak nie opisana przeze mnie jeszcze szerzej wizyta w Muzeum Miejskim tego miasta (Gemeentemuseum Den Haag), gdzie mieści się największa na świecie kolekcja prac Pieta Mondriana.

1. Piet Mondrian

Tego niezwykłego artysty nikomu przedstawiać pewnie nie trzeba, ale czuję, że z kronikarskiego obowiązku, powinnam przypomnieć tu pokrótce kilka istotnych faktów na jego temat.
Piet Mondrian (Pieter Cornelis Mondriaan), holenderski malarz, żyjący na przełomie XIX i XX wieku, a także współzałożyciel grupy De Stijl, zainicjował neoplastycyzm, czyli odmianę abstrakcji geometrycznej, nawiązującej do kubizmu.

Neoplastycyzm zmierzał do wyeliminowania z obrazu form przedmiotowych i przedstawienia istotnej, „wewnętrznej” struktury rzeczy w abstrakcyjnych układach linii prostych, przecinających się pod kątem prostym, tworzących pola wypełnione kolorem; ograniczał paletę do 3 kolorów podstawowych (żółty, czerwony, niebieski) oraz do 3 „niekolorów” (czarny, szary, biały); neoplastycyzm znalazł odbicie w architekturze, zbliżając się w swych założeniach do zasad funkcjonalizmu (m.in. J.J.P. Oud, G. Rietveld); wywarł wpływ na sztukę międzywojenną (m.in. na Bauhaus).

Encyklopedia PWN

2. Piet Mondrian oczami nNi

źródło: thecharnelhouse.org

Moja osobista przygoda z Pietem Mondrianem zaczęła się bardzo dawno temu, kiedy miałam trzy, cztery lata (no dobrze, uściślając, to nie było aż tak dawno temu, tym bardziej, że czas jest przecież względny). W moim pokoju na półce nad łóżkiem stała, od kiedy pamiętam, pocztówka z reprodukcją Kompozycji z czerwonym, niebieskim i żółtym Mondriana. Oczywiście bardzo ją lubiłam, bo była kolorowa, wysmakowana estetycznie i abstrakcyjna.
Właśnie kiedy miałam te trzy, cztery lata, pojechaliśmy z rodzicami do Berlina. Z wyjazdu nie pamiętam prawie nic, oprócz wizyty w jakimś muzeum sztuki współczesnej – te wspomnienia są bardzo mgliste i urywkowe, więc bazuję raczej na sprawozdaniu moich zaskoczonych sytuacją rodziców.

źródło: allposters.es

Chodziłam sobie beztrosko po salach, ciesząc oczy coraz to nowymi obrazami, i nagle przybiegłam niezwykle podekscytowana do rodziców, mówiąc im, że:

– Tam wisi podobny obrazek
do tego, który jest na pocztówce nad moim łóżkiem!
– Nie taki sam? – zapytał zaciekawiony tata.
– Nie, podobny – odparłam z pełnym przekonaniem.

– mój dialog z tatą w bliżej
niesprecyzowanym berlińskim
muzeum sztuki współczesnej kilka dekad temu

Kiedy rodzice poszli do sali, do której ich zaprowadziłam, zobaczyli dzieło Mondriana – również z serii Kompozycji – zawierającą te same kolory, co nasza reprodukcja, ale rzeczywiście nie była to ta sama praca.
Myślę, że właśnie wtedy narodziła się między mną a Mondrianem silna więź, której na szczęście nie zepsuło ani dorosłe życie, ani studiowanie kulturoznawstwa.

3. Piet Mondrian i grupa De Stijl
w Gemeentemuseum Den Haag

De Stijl (co po niderlandzku oznacza „styl”) to zarówno nazwa grupy artystycznej, której współtwórcą był Piet Mondrian, pisma wydawanego przez holenderskiego malarza, pisarza, architekta i teoretyka sztuki – Theo van Doesburga (w latach 1917-1931), jak i alternatywny termin dla neoplastycyzmu. Kierunek ten – datujący się od lat 20. XX wieku – nawiązywał do pozytywnej mistyki Mathieu Hubertusa Josephusa Schoenmaekersa, którym Mondrian był zafascynowany. (Więcej na ten temat przeczytamy TUTAJ.)
W zbiorach Gemeentemuseum Den Haag, wielokrotnie przeze mnie wspominana, największa na świecie kolekcja prac Pieta Mondriana wyeksponowana jest wraz z dziełami reszty artystów z grupy De Stijl.
Nie mogłam się niestety w wielu momentach oprzeć – być może prostackiemu – wrażeniu, że te prace, które należały do nurtu neoplastycyzmu (czyli, upraszczając, były geometryczne i wykorzystywały opisywane wyżej kolory) najcudowniej wychodziły tylko Mondrianowi, że był on niedoścignionym wzorem dla pozostałych artystów. Być może przemawiał przeze mnie urok, który Mondrian na mnie rzucił w mojej wczesnej młodości, trudno więc z tym dziś racjonalnie dyskutować.
Żeby jednak oddać sprawiedliwość pozostałym członkom De Stijl, nie mogę tu nie wspomnieć o ogromnym, rzeczywiście nieczęsto wśród artystów spotykanym, poczuciu humoru Vilmosa Huszára (węgierskiego malarza i projektanta), które objawiało się przede wszystkim w fenomenalnie przez niego dobranych tytułach.

fot. Andrzej Kwieciński – Bart van der Leck, „Jewel”, c. 1949
źródło: ar.pinterest.com

Nie mogę też nie wspomnieć o pracy, która wywarła na mnie piorunujące wrażenie, które zostanie ze mną już na zawsze – „Jewel” Barta van der Lecka. Można ją było podziwiać w wystawionym w muzeum katalogu.
Wracając jednak do twórczości Pieta Mondriana, sama wystawa w Gemeentemuseum Den Haag, jak i – co najistotniejsze – wizja jej kuratora, w przepiękny sposób pokazała mi również to oblicze tego artysty, którego wcześniej, wstyd przyznać, nie znałam.

 

Pokazała mi wczesnego Mondriana pastelowego, Mondriana niegeometrycznego, Mondriana z pietyzmem odwzorowującego przyrodę i piękne krajobrazy, w którym nadal – bez względu na moją osobistą trudność odbioru sztuki nieabstrakcyjnej – bardzo wyraźnie dało się odczuć to napięcie, które w jego pozornie poukładanych i symetrycznych dziełach tak mnie urzeka.
Wszystkich, którzy mają taką możliwość, gorąco zachęcam do zobaczenia tej wystawy, bo jest to naprawdę ogromne przeżycie.

Piet Mondrian „Czerwone drzewo”, źródło: posterlounge.de
fot. Marianna Patkowska – Piet Mondrian „Kompozycja IV”

Haga: Rewire, występ Laurie Anderson: „All the Things I Lost in the Flood” ❤

fot. Juri Hiensch [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Rewire 2018]

1. Rewire

Mój wyjazd do Hagi, a przede wszystkim wrażenia towarzyszące niesamowitemu występowi Laurie Anderson i zamienieniu z nią kilku słów, opisałam już w poprzednim wpisie (link TUTAJ), do którego lektury serdecznie zachęcam i zapraszam.
Dziś chciałabym się bardziej szczegółowo skupić na samym fantastycznym występie tej artystki zatytułowanym „All the Things I Lost in the Flood”, który odbył się 8 kwietnia 2018 roku w ramach Rewire: międzynarodowego festiwalu muzyki – jak ją określają organizatorzy – „awanturniczej”, odbywającego się rokrocznie w Hadze. W swojej bogatej ofercie ma ponad sto koncertów, multidyscyplinarne spektakle, projekcje filmów, instalacje, spotkania z artystami, wykłady i warsztaty.

2. Laurie Anderson „All the Things I Lost in the Flood”, „Landfall”
i huragan Sandy

29 października 2012 roku huragan Sandy zaatakował południowe wybrzeże New Jersey, skutkiem czego do Nowego Jorku dotarła ogromna fala powodziowa, zalewając wszelkie niżej położone ulice, tunele oraz piwnice. Zalała wtedy również piwnicę Laurie Anderson, doszczętnie niszcząc cały dorobek jej życia: obrazy, rzeźby, komputery, materiały muzyczne, instrumenty, książki.
W tym wstrząsającym wydarzeniu Anderson znalazła inspirację do stworzenia pięknej, poruszające płyty „Landfall” wraz z Kronos Quartet oraz książki „All the Things I Lost in the Flood”, która jeszcze nie ukazała się w Polsce. Pierwsze wspólne wykonania tego materiału odbyły się już w 2013 roku, jednak album został wydany dopiero na początku 2018 roku. Bardzo ciekawą historię powstania tej płyty przeczytamy
TUTAJ
.

3. Rewire, występ Laurie Anderson „All the Things I Lost in the Flood”

Pisząc o tym cudownym spektaklu, celowo unikam słowa „koncert”, bo nie oddaje ono w pełni tego, czego byliśmy 8 kwietnia w Grote Kerk świadkami.
Laurie Anderson – znakomita skrzypaczka, performerka, kompozytorka, wokalistka i poetka – jest przede wszystkim mistrzynią narracji i tzw. storytellingu: opowiada historie. Czasem przybierają one formę, najogólniej to ujmując, piosenek, czasem melorecytowanych opowieści z muzycznym tłem, czasem z kolei wyświetlanych na ekranie zdań, którym towarzyszy wykonywana przez artystkę muzyka.
Choć znam dość dobrze twórczość Laurie Anderson, mimo wszystko nie do końca wiedziałam, czego dokładnie się spodziewać tego wieczoru. Jak już pisałam wcześniej, udało mi się zająć miejsce w pierwszym rzędzie. Zaciekawiona przyglądałam się trzem przygotowanym dla muzyków stanowiskom z mikrofonami, zastanawiając się, kto jeszcze będzie z Laurie występował. Przy pierwszym był pulpit, keyboard, komputer, pad, mnóstwo kabli, a także stojak ze skrzypcami, przy drugim jedynie pulpit, a przy trzecim duży, wygodny fotel. Za sceną ustawiony był ogromny ekran, wyświetlający na razie festiwalowe logo Rewire.
Kiedy już wszyscy weszli do sporych rozmiarów pięknego i ważnego dla Hagi kościoła Grote Kerk, a gwar, rozmowy oraz odgłosy dzwoniących butelek z napojami wyskokowymi ustały, przygasły światła, a z półmroku wyszła na scenę ona – delikatna, drobna, lekko przygarbiona, piękna Laurie Anderson we własnej osobie. Zamarłam. Przez dłuższą chwilę nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Podeszła do skrzypiec i zaczęła na nich grać, a na ekranie pojawiały się zdania – wszystko utrzymane w tej samej konwencji (ten sam font oraz charakterystyczny szaro-biały kolor) co w książkach „Język przyszłości” i
„All the Things I Lost in the Flood”, czy na okładce płyty „Landfall”. Grała niezwykle przejmująco i z wielką ekspresją. Ogromne wrażenie zrobiły na mnie wtedy dwie rzeczy: doskonałe oświetlenie (dopasowane do tego, co działo się na scenie, niezwykle wysmakowane, budujące nastrój, dopracowane w najmniejszym szczególe) i idealne nagłośnienie. O ile jeszcze powstaje wiele znakomicie zrealizowanych płyt studyjnych, o tyle przeważnie koncerty, zwłaszcza te tzw. „rozrywkowe” w większości pozostawiają bardzo wiele do życzenia, jeśli chodzi o kunszt realizacji dźwięku. Siedziałam pod sceną, domyślałam się więc, że będzie głośno. Było głośno, czasem nawet bardzo, ale proporcje dźwięków były tak fantastycznie wyważone, że każdy dochodzący do moich uszu dźwięk był zrozumiały i nie zlewał się z żadnym innym.

fot. Pieter Kers [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Rewire 2018]

Po jakimś czasie Laurie podeszła do drugiego stanowiska (z samym mikrofonem – wtedy zrozumiałam, że wszystkie trzy są przeznaczone tylko dla niej) i przywitała się z publicznością. Przedstawiła się i wyjaśniła, że chce nam opowiedzieć o stracie, ale też o samym opowiadaniu historii. Wtedy padło cudowne zdanie, które cytuję z pamięci (ale brzmi tak doskonale po angielsku, że wolę to zrobić w oryginale):

Speaking of loss, the last elections – which we lost – were
followed by a fascinating reaction from Yoko Ono.

[Skoro już jesteśmy przy stracie, to po niedawnych straconych/przegranych wyborach zafascynowała mnie reakcja Yoko Ono.]

– Laurie Anderson podczas występu w Hadze

Chodziło o rzeczywiście fantastyczną, niezwykle oszczędną w formie, ale jakże sugestywną i mocną reakcję Yoko Ono zamieszczoną na jej Twitterze (można ją zobaczyć, a przede wszystkim usłyszeć TUTAJ) na wyniki ostatnich wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych – dziewiętnastosekundowy krzyk.
(Ten fragment występu Anderson zobaczymy TUTAJ.)
Laurie Anderson zaproponowała nam wszystkim – właśnie dlatego, że chciała nam później opowiedzieć o stracie – oczyszczający, dziesięciosekundowy wspólny krzyk. Chociaż, o czym już kiedyś pisałam, sama właściwie nie bardzo umiem krzyczeć, a dodatkowo wszelkie wspólne aktywności związane z wydobywaniem z siebie głosu uważam za poważne naruszenie mojej przestrzeni, tego wieczoru stało się coś bardzo dziwnego. Poddałam się temu, czemu poddali się wtedy wszyscy; wszyscy krzyczeliśmy, a Laurie robiła to z nami do mikrofonu, równocześnie odmierzając czas. I po tych dziesięciu sekundach, coś się we mnie w środku jeszcze bardziej otworzyło. Czułam się już w pełni gotowa na przyjęcie wszystkiego, co Laurie dla nas przygotowała.
A przygotowała ponad godzinę wypełnioną najczystszym pięknem, wzruszeniami i niewiarygodną energią. Mogliśmy usłyszeć utwory z dużo starszych jej płyt (m.in. „O superman”,
Langue D’amour”), jak i sporo z mojej ukochanej „Homeland”, przepięknej najnowszej „Landfall”, a także z jej doskonałego filmu „Serce psa”. Od czasu do czasu siadała na wspomnianym fotelu i po prostu opowiadała przeurocze historie.

Laurie Anderson & Lou Reed fot. Guido Harari

Mówiąc o stracie, nie mogła nie wspomnieć swojego zmarłego kilka lat temu męża – Lou Reeda. Było to wzruszające świadectwo ogromnej miłości, poruszające serca i dające wielką nadzieję. Zwłaszcza jej piękny taniec tai chi, dedykowany Reedowi.
Oczywiście mam ogromną ochotę opowiedzieć dlaczego Laurie Anderson uważa, że nie należy pisać oper w oparciu o swoje ulubione książki, przytoczyć jej przeuroczą opowieść o ptakach, podatkach i murze, czy opisać, co jej zdaniem łączy małe dzieci z neandertalczykami, jednak mam świadomość, że nie powinnam tego robić. Ten występ trzeba przeżyć samemu, do czego najgoręcej wszystkich zachęcam.
Jeśli jesteście ciekawi, jak dostałam się za kulisy i co się tam wydarzyło, przeczytajcie koniecznie poprzedni wpis (dostępny TUTAJ)!

Cały spektakl był dla mnie niesamowicie ważnym przeżyciem, którego z pewnością nigdy nie zapomnę. W świecie, w którym nie ceni się prawdziwego piękna wynikającego z wnętrza, doświadczenia, więc też siłą rzeczy z wieku; w którym większość znanych kobiet po sześćdziesiątym roku życia nie pojawia się w mediach bez maski nałożonej (lub wstrzykniętej) przez chirurga, w którym jest jakieś niezdrowe dążenie do wyglądania tak samo, ogromnym wzruszeniem było dla mnie przyglądanie się tej prawie siedemdziesięciojednoletniej kobiecie, od której biła naturalność i niewiarygodna aura – czyste, niczym nieskalane piękno.

fot. Pieter Kers [zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Rewire 2018]

P.S. Na deser – po tym pięciodaniowym obiedzie – zachęcam do wysłuchania niezwykle interesującego i inspirującego wywiadu z Laurie Anderson, zarejestrowanego trzy miesiące temu w Litwie:

Haga: Rewire, Piet Mondrian i Laurie Anderson ❤

fot. Marianna Patkowska
[Laurie Anderson fot. Juri Hiensch – zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Rewire 2018]

1. Pomysł

Dziś opiszę historię mojego spontanicznego wyjazdu do Hagi, podczas którego przeżyłam jedno z najintensywniejszych i najważniejszych artystycznych wydarzeń życia! ❤
Otóż pod koniec lutego rozmawiałam z kimś przez telefon, a konwersacja zahaczyła o ubiegłoroczną Warszawską Jesień i moje wielkie rozczarowanie, że figurująca w festiwalowym programie Laurie Anderson w rzeczywistości była jedynie kompozytorką jednego utworu, a nie jego wykonawczynią. Ten zaś w praktyce został wykonany przez kogoś innego, więc moje ogromne pragnienie zobaczenia jej na żywo znowu nie miało się ziścić. (Chociaż po wysłuchaniu tego wykonania „Langue D’amour” poczułam ulgę, że przynajmniej jej uszom zostało ono zaoszczędzone.)
Nagle i mnie, i mojemu rozmówcy to samo zaczęło chodzić po głowie i dosyć szybko znaleźliśmy się oboje na stronie internetowej Laurie, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie planuje ona przyjechać w najbliższym czasie do Polski. Okazało się, że jakoś między jednym występem w Nowym Jorku a drugim w Los Angeles, Anderson odwiedzi holenderski festiwal Rewire w Hadze, co w porównaniu jawiło się jako bardzo łatwa do zorganizowania i odbycia wycieczka.
Termin doskonale się wpisał i w mój prywatny grafik, więc dzień później miałam już przemiłe zaproszenie od znakomitego polskiego kompozytora mieszkającego w Hadze, a także kupione przez siebie bilety: na występ Laurie Anderson „All the Things I Lost in the Flood”, autobusowy do Berlina, drugi z Berlina do Hagi, a potem powrotny autobusowy do Eindhoven i samolotowy do Krakowa.
W ogromnej ekscytacji jakoś nie zwróciłam uwagi na to, że czekają mnie w sumie dwadzieścia dwie godziny w autobusie, przedzielone czterema godzinami w Berlinie. Nie wiedziałam też wtedy jeszcze, że od momentu wstania na pierwszy autobus z Polski (notabene po trzech godzinach snu tylko), następne spanie będzie mi dane dopiero za czterdzieści cztery godziny (i to też tylko przez cztery godziny, bo wcześnie rano miałam autobus do Eindhoven).

2. Haga

Mój pierwszy raz w Holandii i Hadze był z pewnością niezapomniany. Byłam tam oczywiście zbyt krótko, żeby móc powiedzieć o tym miejscu cokolwiek z sensem, ale Haga zauroczyła mnie swoją urodą, architekturą, zapachem morza, spokojem, co jakiś czas zaburzanym przez przelatujące nad miastem rybitwy, i mocno wyczuwalną kulturą swoich mieszkańców. Odebrałam to wszystko jak powiew świeżego powietrza, którego bardzo mocno potrzebowałam. Właśnie dlatego tak kocham podróżowanie – zawsze pomaga nabrać odpowiedniej perspektywy.

3. Wystawa prac Pieta Mondriana

Przyjechałam – po wspomnianych łącznie dwudziestu sześciu godzinach – w niedzielę 8.04 z samego rana, więc do koncertu Laurie (o godzinie 21.15) zostało jeszcze ponad pół doby. Jakoś trzeba je było zagospodarować, więc po oporządzeniu się i pysznym śniadaniu oraz pogawędce z moim gospodarzem, mogłam się udać tylko w jedno miejsce – do Muzeum Miejskiego w Hadze (Gemeentemuseum

Gemeentemuseum Den Haag, fot. Marianna Patkowska

Den Haag), gdzie znajduje się największa na świecie kolekcja prac Pieta Mondriana.
Zobaczenie tej wystawy było naprawdę ogromnym wydarzeniem – została przepięknie skomponowana jako całość. A poza wszystkim innym zawsze dobrze się znaleźć w przestrzeni, w której jest dużo oryginalnego Mondriana. (Szczegółowy opis tej wystawy znajdziemy TUTAJ – zachęcam do lektury.)
Nawiasem mówiąc, amatorom kofeiny mogę gorąco polecić kawę w kawiarni obok muzeum. Wszystkie, które tam wypiłam, były naprawdę fantastyczne!

4. Występ Laurie Anderson

Dokładnie w trzydziestej ósmej godzinie od ostatniego spania wyruszyłam z domu, w którym się zatrzymałam, na najdłużej oczekiwane wydarzenie mojego życia, czyli występ Laurie Anderson. W biurze festiwalowym, w którym w trakcie dnia wymieniałam bilet na bransoletkę upoważniającą do wejścia, powiedziano mi, że jeśli chcę zaczepić Laurie po koncercie (a taki oczywiście miałam plan) – czego nikt mi nie może zagwarantować, zwłaszcza że jest rygorystyczny zakaz wchodzenia za kulisy – najlepiej, żebym była godzinę przed koncertem na miejscu. Wtedy mam szansę zająć miejsce bliżej sceny. Oczywiście nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Stanie w wieczornym chłodzie równo godzinę pod kościołem Grote Kerk oprócz bólu gardła przyniosło także wyczekiwaną korzyść w postaci zajęcia miejsca… W PIERWSZYM RZĘDZIE!
Zobaczenie tej artystki z bliska, usłyszenie jej kojącego, cudownego głosu, oczyszczające krzyczenie z nią, a także przypomnienie sobie, jak wygląda technicznie idealnie przygotowany koncert (od wykonania, przez reżyserię dźwięku, po wideo i światło) było niesamowicie poruszające.
Sam ten zresztą występ, podobnie jak wystawę Mondriana, opiszę szczegółowo w najbliższych dniach i również załączę tutaj link do wpisu.
(OPIS WYSTĘPU LAURIE ANDERSON JUŻ DOSTĘPNY TUTAJ!)
Teraz mogę jedynie napisać – a po dwudziestu dziewięciu latach chodzenia rok w rok na Warszawską Jesień oraz wyjazdach na wiele innych festiwali i koncertów muzyki współczesnej w kraju i za granicą jestem siłą rzeczy dosyć osłuchana – że to był jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłam w życiu. I nie mówię tak dlatego, że kocham Laurie Anderson bez pamięci i jestem okrutnie nieobiektywna. Jej wyobraźnia, wrażliwość i kompozycja całości dosłownie wbiła mnie w niewygodne krzesło. Ta godzina w artystycznym niebie warta była nawet roku niespania.
Ale ciągle jeszcze wisiało nade mną jedno utrapienie – potwornie się bałam, że nie uda mi się powiedzieć jej w twarz, jak bardzo jest dla mnie ważna i ona, i jej twórczość, bo holenderski „rygorystyczny zakaz wchodzenia za kulisy” traktowałam śmiertelnie poważnie. I nagle okazało się, że wraz z wejściem w czterdziestą godzinę bez snu uwolniły się w moim działaniu jakieś nowe, nieznane, dosyć pewnie nawet animalistyczne instynkty. Zobaczyłam, że ona znika za kulisami właśnie. Podeszłam nawet dość nieporadnie w okolice jakiegoś pochłoniętego kablami pana, niemal prosząc go o pomoc (że ona taka za kulisami, a ja taka niełamiąca zazwyczaj holenderskich rygorystycznych zakazów), aż nagle… spostrzegłam grupkę jej – sądząc z rozmowy – przyjaciół, która udawała się pewnym krokiem za kulisy zupełnie legalnie. I choć przeważnie jestem osobą, która, kiedy się ją popchnie, potrafi jeszcze przeprosić, że ktoś się o nią uderzył w łokieć, nagle poczułam, że teraz albo nigdy, i zaczęłam widzieć w swojej głowie bardzo wyraźny i jasny cel, jakim było zawalczenie o spełnienie jednego z moich największych marzeń. Za (dosyć symboliczną) kotarą nie było żadnej holenderskiej zakulisowej policji, była za to Laurie – piękna, delikatna, krucha, zmęczona po koncercie, ale pełna ciepła i cudownej życzliwości dla swoich znajomych. Patrzyłam na nią, cała się trzęsąc, i nie mogąc uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Pozostało jeszcze wytłumaczenie jej, co właściwie robię wśród jej znajomych, nie będąc jedną z nich, i dołożenie starań, by obraz mnie w jej głowie nie kojarzył się jej dożywotnio ze słowem „psychofan”.
Zaczęłam więc od wyznania jej, jak bardzo kocham i ją, i jej sztukę, jak bardzo jestem poruszona jej dzisiejszym występem, oraz od prezentu, który dla niej przywiozłam. To dość prywatne, więc nie zdradzę, co jej dałam – ma teraz bardzo ważną część artystycznej mnie i sama ta świadomość wiele dla mnie znaczy. Sprawiała wrażenie zaciekawionej. Było w niej dużo wyrozumiałości dla mojej nieporadności w wyrażaniu słowami emocji. Na końcu poprosiłam ją o autograf na jej książce „Język przyszłości”, którą specjalnie w tym celu ze sobą przywiozłam. Żegnając się, zrobiłam coś, co być może naruszyło trochę jej przestrzeń – mam nadzieję, że mi to wybaczy – ale zapytałam, czy mogę… i przytuliłam ją ❤
To było absolutnie niesamowite i przepiękne doświadczenie – cały ten koncert i te kilka minut z nią twarzą w twarz.

P.S. Poniżej zamieszczam krótki filmik, który nagrałam, wychodząc na koncert (trzydzieści osiem godzin bez snu), a potem z niego wracając (prawie czterdzieści jeden godzin bez snu). Nie zapisze się z pewnością w annałach kinematografii polsko-holenderskiej, ale jest pewnym odnotowaniem chwili, a właściwie dwóch chwil, które opisałam szczegółowo powyżej.

P.S.2 Nie przegapcie dwóch kolejnych wpisów dotyczących tego wyjazdu:

  1. Haga: Rewire, występ Laurie Anderson: „All the Things I Lost in the Flood” ❤
  2. Haga: wystawa prac Pieta Mondriana w Gemeentemuseum Den Haag ❤

Blogosfera oczami nNi, czyli SHARE WEEK 2018

fot. Mariusz Stępień

Po wielkanocnej przerwie wracam z naręczem wiosenNych kwiatów oraz bukietem blogów, które chciałabym polecić swoim Czytelnikom, bo uważam je za ważne, wartościowe i naprawdę godne uwagi.
Wpis został zainspirowany akcją SHARE WEEK 2018, która ma na celu pokazanie (przez nas, blogerów) różnorodności w polskiej blogosferze i docenienie innych blogerów, nie zawsze bardzo popularnych, ale wpływających na nas.
Zasadą akcji jest podzielenie się u siebie trzema ulubionymi blogami i zgłoszenie ich do konkursu. (Szczegóły akcji są dostępne TUTAJ.)

1. Blogi, które gorąco wszystkim polecam:

SZORTOWNIA – BLOG KRÓTKOMETRAŻOWY, powstawała niejako na moich oczach i ma dla mnie znaczenie szczególne. To blog poświęcony filmom krótkometrażowym – pierwszy i jedyny taki polski blog zawierający przegląd filmów krótkometrażowych z całego świata i w przeróżnych kategoriach; nie lada gratka dla miłośników tzw. „szortów”, choć ze mnie np. dopiero zrobił wielkiego fana tego gatunku.
Jeśli mamy ochotę urządzić sobie wieczorem – samotnie lub w grupie – intrygujący, ciekawy seans złożony z kilku wysmakowanych filmów na jakikolwiek wybrany temat (a może na kilka różnych), Szortownia będzie do tego idealnym wręcz miejscem! ❤

Skumbrie w tomacie to blog kulinarny, będący kopalnią fantastycznych przepisów (zwłaszcza podkarpackich), który podbił moje serce, kiedy sama zaczynałam swoją przygodę z kulinarnym blogowaniem i Jednopalnikową. Autorka Kasia jest niesłychanie serdeczną i ciepłą osobą, która okazała Jednopalnikowej bardzo dużo bezinteresownej życzliwości, choć nigdy nie poznałyśmy się osobiście.
Już sama nazwa jej bloga, romansująca z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, obiecuje inteligentną zabawę z czytelnikiem i kawał dobrej literatury przy okazji! Do tego przepiękne, kuszące zdjęcia i nienaganna polszczyzna – jest smacznie w każdym tego słowa znaczeniu! ❤

Janina Daily.com to cudowne, niewiarygodnie pozytywne miejsce w sieci, w którym zawsze czuję się bezpiecznie, i do którego choćbym przyszła nie wiem jak smutna, to zawsze opuszczam je z ogromnym uśmiechem na ustach.

Jestem jak Bronisław Malinowski – tylko ładniejsza.

– pisze o sobie Janina (w notce Jestem Janina)

Janina – mieszkająca na stałe w Irlandii i wykładająca tam statystkę – pisze o wszystkim. Robi to w sposób niesłychanie zabawny, a równocześnie pozbawiony złośliwości i sarkazmu (z którymi ja ciągle walczę – mam nadzieję, że z coraz lepszym rezultatem – u siebie). Jej blog to dowód na to, że najlepszym lekarstwem na całe zło tego świata jest zdrowy śmiech – taki do łez. Jednak kiedy przychodzi do tematów troszkę większego kalibru, Janina potrafi w sposób bardzo mądry i wyważony opowiedzieć się po stronie zdrowego rozsądku, nie wchodząc równocześnie w polityczne przepychanki. Polecam serdecznie! ❤

2. Vlogi, które gorąco wszystkim polecam:

W myśl regulaminu akcji SHARE WEEK 2018, możemy polecić tylko trzy, a także tylko blogi (do których vlogi, czyli blogi prowadzone w formie filmików, się nie zaliczają). Jednak w ramach swojego wpisu mogę polecić tyle blogów (a także vlogów), ile chcę, choć nie zgłaszając wszystkich do konkursu.
Z tego powodu, przy okazji tego wpisu nie mogłabym nie wspomnieć o dwóch vlogach, które wyjątkowo mnie urzekły i których wierną fanką jestem.

Paweł Opydo – autor serii „Złe książki” – prowadzi bardziej rozbudowaną stronę składającą się z wielu ciekawych serii. Polecam również „Złe piosenki”, „Złe komentarze” i wszelkie felietony (w wersji mówionej), jednak dziś chciałabym się skupić na moich chyba ulubionych „Złych książkach”.
Opydo przeczytał za mnie wszystkie najgorsze z możliwych książki, a potem je rzetelnie streścił, posiłkując się (na szczęście tylko krótkimi, ale dającymi pewien ogląd) cytatami. To kawał naprawdę fantastycznie wykonanej roboty, którą niesamowicie doceniam. (Przeczytanie na ten przykład chociaż jednego tomu „Pięćdziesięciu twarzy Greya” to wyczyn, na który sama nie potrafiłabym się zdobyć, zwłaszcza po zobaczeniu cytatów.)
Równocześnie komentarze Pawła – komentarze inteligentnego, myślącego analitycznie człowieka – bawią mnie i mnóstwo jego fanów do łez. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że nie jest to vlog dla każdego. Wiem, że to, co mnie na tym kanale urzeka, wielu będzie drażnić. I dobrze! Przynajmniej kanał jest jakiś! 😉

Dyplomowana polonistka, fascynatka języka polskiego, a także prezenterka telewizyjna Paulina Mikuła zauroczyła mnie już jakiś czas temu swoim vlogiem Mówiąc inaczej, który jest poświęcony poprawności językowej. Trafiłam na niego zupełnie przypadkiem i od razu zostałam jego fanką.
Paulina z ogromną klasą i kulturą, a równocześnie lekkością i wdziękiem opowiada o językowych zawiłościach, rozwiewając największe wątpliwości.
Jej vlog to kopalnia wiedzy nawet dla innych absolwentów polonistyki.
A jeśli chcemy zrobić sobie małą przerwę od jednak nauki, Paulina ma też dla nas równie ciekawą, pozajęzykową serię „Myśląc inaczej”! 😉

❤ Chciałam ogromnie podziękować wszystkim wymienionym przeze mnie Blogerom za ich pracę, serce i pasję! ❤

Stanisław Dróżdż „Bez tytułu (życie – śmierć)”

Stanisław Dróżdż, „Bez tytułu (życie – śmierć)”, 1969

[Poniższy tekst jest fragmentem mojej pracy magisterskiej pod tytułem:Co Dróżdż mógł mieć na myśli, czyli o odrębnej rzeczywistości tekstu w twórczości Stanisława Dróżdża…”. Bardzo chciałam na swoim blogu przybliżyć sylwetkę tego niesamowitego, wciąż nie dość znanego artysty oraz jego poruszające prace.]

Na obrazie dwa wyrazy, które biegną równolegle, wzdłuż, przeplatają się ze sobą i za siebie zachodzą, tworząc kształtem znak krzyża. Dzieło, w którym życie i śmierć splatają się ze sobą. Dosłownie. Plan krzyża nie pozwala oprzeć się wrażeniu poprowadzenia dialogu z chrześcijaństwem. Dialogu zaskakującego. Otóż w chrześcijaństwie śmierć zostaje przezwyciężona, posługując się metonimią, krzyżem właśnie. Dróżdż natomiast stawia znak równości między możliwościami odczytania w krzyżu i „życia” i „śmierci”.

Cztery razy występuje „życie”:

  1. Ż

Y

C

I

E

  1. Ż  Y  C  I  E

 

  1. Ż  Y  C

Ż  Y  I

Ż  Y  E

 

  1. Ż  Y  C  I

Ż  Y  C  E

Także cztery – „śmierć”:

  1. Ś

M

I

E

R

Ć

 

  1. Ś  M  I  E  R  Ć

 

  1. Ś  M  I  E

Ś  M  I  R

Ś  M  I  Ć

  1. Ś  M  I

Ś  M  E  R

F  Ś  M  Ć

Zastanawia to, że ostatnie odczytanie „śmierci”, jako jedyne, najbardziej przywołuje swoim kształtem krzyż (ma trzy elementy kształtu krzyża,

Ś – I linia pozioma lewa

E – R linia pozioma prawa

I – E linia pionowa

a nie dwa lub jeden, jak wszystkie pozostałe).

Osobliwe jest też odkrycie, że dwa ostatnie odczytania „śmierci” posługują się literami tylko z innej „śmierci”, podczas kiedy wszystkie „życia” posługują się literami jakichś „śmierci”. Jak więc interpretować niewątpliwą liczbową równość odczytań tych dwóch słów? Na poziomie słów w ten sposób, że życie na pewno łączy się, miesza, przeplata ze śmiercią zawsze, śmierć natomiast nie zawsze przeplata się z życiem. Jest to swoisty paradoks, ale pewnie też najgłębsze miejsce tej pracy, w którym rodzi się nieskończoność możliwości interpretacyjnych. Bo cóż może oznaczać teza, że śmierć nie zawsze przeplata się z życiem? Jej autor zmusza widza do wyobrażenia sobie sytuacji pozbawionej kontekstu. Uzmysławiamy sobie nagle, że o śmierci myślimy zawsze w kontekście życia, a nie jej samej. Czy zadaje to kłam teorii, że śmierć jest odejściem w niebyt? Czyli niejako bezkontekst…? A może inaczej – może jedynie życie jest czymś prawdziwym, bo niepozbawionym kontekstu, istniejącym tylko poprzez swoje zaprzeczenie, posiadającym równoważność będącą negacją? Śmierć byłaby tu wtedy dziwnym tworem, który może definiować się sam przez siebie.
I tu trzeba wrócić do chrześcijaństwa i przezwyciężenia śmierci życiem – na krzyżu. Równowaga między życiem a śmiercią mieć miejsca nie może. Albo przyjmiemy, że życie zwyciężyło śmierć, albo temu zaprzeczymy. Dyskusja o równowadze między nimi jeśli może się odbyć, to na pewno poza krzyżem.
Dróżdż robi coś niesamowitego. Wpisując się w dyskurs chrześcijański i posługując się chrześcijańskim symbolem, daje do rozważenia tezę (wspomniana równowaga), która nie jest ani potwierdzeniem chrześcijańskich założeń, ani nawet ich zaprzeczeniem. Jest czymś w chrześcijańskim dyskursie niedopuszczalnym logicznie, nieistniejącym.
Bez względu na nasze przekonania musimy się zgodzić z tym, że w koncepcji, w której Jezus Chrystus umiera na krzyżu, a potem zmartwychwstaje, żeby udowodnić, że życie > śmierć, o ile znajdzie się miejsce na zaprzeczenie (życie < śmierć), o tyle nigdy i w żadnym wypadku nie pojawi się znak „=”.
Czy jednak patrząc na dzieło Dróżdża czujemy dysonans? Odchodząc już od symboliki krzyża, jakimż dziwnym i odważnym pomysłem jest także postawienie znaku równości między znanym i nieznanym. Odgadywanym i nieodgadnionym… No i… Czy znaku równości na pewno?

P.S. Wszystkim Czytelnikom z okazji świąt Wielkiejnocy składam najserdeczniejsze życzenia – przede wszystkim odnalezienia w sobie spokoju i wewnętrznej siły, która w każdej sytuacji będzie nas prowadzić, a także obdarzenia się tak dużym zaufaniem, by zawsze znaleźć w sobie właściwą odpowiedź.

„Bestia. Dlaczego zło nas fascynuje?” Borwin Bandelow

tłumaczenie: Maurycy Merunowicz
wydawnictwo: Dom Wydawniczy PWN
rok wydania: 2014
oryginalny tytuł: Wer hat Angst vorm Bösen Mann? Warum uns Die Täter faszinieren?

Czemu – co prawda urokliwy, ale jednak seryjny – morderca Ted Bundy, czekając już w więzieniu na karę śmierci za brutalne zamordowanie dwudziestu jeden kobiet (szacuje się, że faktyczna liczba jego ofiar może wahać się nawet do stu), dostawał dziennie około dwustu listów od swoich „fanek”?
Czemu podobną sławą cieszył się mały, pokraczny półanalfabeta Charles Manson, odpowiedzialny za serię niewiarygodnie brutalnych rzezi, a odsiadując dożywocie, w wieku osiemdziesięciu lat udało mu się nawet ożenić w więzieniu z zafascynowaną nim dwudziestosześciolatką?
Przede wszystkim jednak  – co z mojej perspektywy jeszcze ważniejsze – czemu ja sama, mając awersję do wszelkich przejawów agresji w życiu codziennym, tak mocno interesuję się najbardziej zdegenerowanymi, psychopatycznymi umysłami ludzi, którzy dopuścili się aktów nekrofilii, kanibalizmu i wyjątkowo brutalnych mordów?
Odpowiedzi na te pytania szuka w swojej książce Bordwin Bandelow – niemiecki psychiatra, psycholog i psychoterapeuta oraz jeden z czołowych badaczy zjawiska strachu. Przeprowadza rozmowy z ofiarami uprowadzeń, których relacje z oprawcami są zdumiewające i niezwykle trudne do zrozumienia dla kogoś, kto nie zajmuje się tym tematem zawodowo, a potem wyjaśnia je fachowo czytelnikom. Przeprowadza rozmowy w więzieniach z oszustami i mordercami, próbując zrozumieć i pokazać światu ten drugi punkt widzenia. Nie zawsze zdrowy, ale zawsze intrygujący.
Książka „Bestia. Dlaczego zło nas fascynuje?” to niesamowita wędrówka po najciemniejszych zakamarkach ludzkiego mózgu. Wciągająca, napisana w sposób stonowany, pozbawiony moralizatorskiego tonu, do tego naprawdę pięknym językiem. Równocześnie źródło informacji o zarówno wielu niezwykle ciekawych przypadkach, jak i samych procesach zachodzących w mózgach osób zaburzonych.
Gorąco ją polecam, a na koniec fragment, który jest dla mnie bardzo ważny i z pewnością wart zacytowania oraz głębszej refleksji nad nim:

Jeżeli rzeczywiście za łamanie przez nas zasad odpowiedzialne są animalistyczne obszary naszego mózgu, to czy w ogóle możemy być pociągani do odpowiedzialności za jakiekolwiek działania niespołeczne? Czy tylko chemia decyduje o naszych poczynaniach, a wolna wola jest najsłabszym ogniwem całego łańcucha psychiki?

– Borwin Bandelow „Bestia. Dlaczego zło nas fascynuje?”

To, że jesteś paranoikiem, nie znaczy, że nie chcą cię dorwać

fot. Nika Zamięcka

To cudowne zdanie miał ponoć powiedzieć nieodżałowany Kurt Cobain.

To, że jesteś paranoikiem,
nie znaczy, że nie chcą cię dorwać.

– Kurt Cobain

W momencie, w którym je usłyszałam – a byłam wtedy nastolatką – spodobało mi się tak bardzo, że stało się od razu moim mottem (i zawisło na drzwiach mojego pokoju). Rozumiałam je chyba odrobinę inaczej, niż dziś, jednak nadal uważam, że jest fenomenalne na bardzo wielu płaszczyznach.
Kiedyś bardzo mocno odczuwałam kontrę ja-reszta świata. Bardzo też było dla mnie ważne dowiedzenie, że to ja mam rację, bo zakładałam, że w każdym sporze ktoś musi mieć rację, by nie mieć jej mógł ktoś. Zacytowane więc powiedzenie Cobaina uznawałam za przyznanie mi racji. Gdy świat próbuje mi wmówić, że jestem wariatką, obiektywna prawda okazuje się taka, że jacyś oni naprawdę chcą mnie dorwać. Oczywiście cały czas traktowałam i traktuję to powiedzenie czysto metaforycznie. W każdym przejawie swojej inności pocieszałam się tym, że to nie ze mną coś jest nie tak, tylko z resztą świata.
Dziś rozumiem może więcej, a może tylko inaczej. Czuję, że w kontrze ja-reszta świata jedynym czynnikiem, na który mam wpływ, i na którym się powinnam skupić, jestem ja sama. Świat zostawiam w spokoju, choć nie wykluczam, że szaleństwo może być po jego stronie.
Wierzę, że te dwie przestrzenie – ja i świat – istnieją równolegle obok siebie i choć czasem się przenikają i na siebie wpływają (tak, to działa w dwie strony oczywiście), są jednak odrębne. Tak więc nie ma znaczenia, czy chcą, czy nie chcą nas dorwać, ma znaczenie, czy faktycznie jesteśmy paranoikami. I – jeśli tak – co z tym zrobimy, by nie przysparzać cierpienia ani sobie, ani innym. Moja parafraza słów Cobaina brzmiałaby więc tak:

To, że jesteś paranoikiem, nie znaczy ani że nie chcą cię dorwać, ani że chcą to zrobić. To, że jesteś paranoikiem, znaczy tylko tyle, że nim jesteś, a świat bez względu na twoją paranoję zawsze będzie dosyć przerażający,  choć w tej sytuacji to naprawdę nie jest twój największy problem.

P.S. A na deser moja ulubiona piosenka Nirvany z cudownym tekstem Kurta Cobaina.

„Bliskość”

scenariusz: Kantemir Bałagow,
Anton Yarush

reżyseria: Kantemir Bałagow
gatunek: dramat
produkcja: Rosja
rok powstania: 2017
oryginalny tytuł: Tesnota
pełny opis filmu wraz z obsadą

Fabuła „Bliskości” rozgrywa się w kaukaskiej części Rosji. Główną bohaterką jest intrygująca Ila (w tej roli fenomenalna Darya Zhovnar), wywodząca się z ortodoksyjnej żydowskiej społeczności. Kiedy po opuszczeniu rodzinnej uroczystości ukochany brat Ili zostaje wraz ze swoją narzeczoną porwany dla okupu przez Kabardyjczyków, zaczyna się dramat rodzin uprowadzonych i seria trudnych wyborów. Film jednak w moim odczuciu nie jest o tych wyborach, ale o kontrze między jednostką a grupą lub też – jak nazywa to matka Ili – „plemieniem”.
Ila jest nietuzinkową postacią, dziewczyną dziką, nieokrzesaną, namiętną, nietypową. Pracuje z ojcem w warsztacie samochodowym, szaleńczo kocha Kabardyjczyka. W mniejszości narodowej, z której się wywodzi, tak mocno przesiąkniętej patriarchatem i o tak mocno zarysowanych granicach, nie może poczuć się dobrze i bezpiecznie. Nie może zaznać bliskości (w swoim własnym rozumieniu tego słowa), której tak bardzo potrzebuje. Wepchnięta przez Bałagowa w ciasny kadr, każdym swoim gestem walczy o wolność i zaznaczenie swojej indywidualności.
Nasuwa mi się też pytanie, na ile wsparcie naszej społeczności i rodziny – tak bardzo w mniejszościach przecież ważne – jest wsparciem w pełnym tego słowa rozumieniu. Na ile z pozycji grupy w ogóle da się rozwiązać problemy jednostki, które trzeba rozpatrywać indywidualnie? Czy się da? Czy może perspektywa grupy i silne poczucie czasem źle pojętej lojalności zaburza umiejętność dostrzeżenia czegoś dużo istotniejszego? Na te pytania wydaje się odpowiadać bardzo złożona i na swój sposób tragiczna postać matki Ili.
„Bliskość” jest filmem niezwykle poruszającym. Serwowane widzom sceny nie zawsze są wygodne, nie zawsze są zrozumiałe; również dla krytyków, jak wstrząsające nagrania, na których czeczeńscy terroryści torturują i mordują rosyjskich żołnierzy, oglądane przez Ilę i środowisko jej chłopaka – Kabardyjczyka. W moim odczuciu – choć jak większość widzów odwracałam z przerażeniem głowę, wiedząc, że bardzo nie chcę w tym uczestniczyć – była w tym jakaś prawda, więc wartość nadrzędna, osnuta jednak przez Bałagowa delikatną siatką artyzmu. Życie przecież nie zawsze jest wygodne i zrozumiałe.
Bardzo podoba mi się w „Bliskości” jej wielowymiarowość i wymykanie się łatwemu zaszufladkowaniu, a z drugiej strony ogromna poetyka. Film na długo pozostaje w pamięci.

ZWIASTUN:

Najbardziej irytujące błędy językowe 2

fot. Geo Dask

Ostatni wpis o najbardziej irytujących błędach językowych cieszył się dość sporym zainteresowaniem, a prawda jest też taka, że irytuje mnie trochę więcej, niż tylko pięć opisanych poprzednio błędów. Postanowiłam więc zrobić dziś część drugą. (Tak jak poprzednio, w tytułach podaję formy poprawne.)

1. Byłyśmy/byliśmy

We wpisie „Wszyscy jesteśmy językoznawcami i językoznawczyniami” wspominałam o tym, że wolę, mówiąc o sobie, używać męskich rodzajników, ponieważ w ten sposób podkreślam większe przywiązanie do swojego gatunku, niż do swojej płci. Wolę to jednak robić tylko wtedy, kiedy język daje mi taką możliwość (np. w nazwach zawodów).
Równocześnie są też w języku sytuacje, w których trzeba zaznaczyć swoją płeć – to czasowniki liczby mnogiej w czasie przeszłym. Drażni mnie, kiedy ktoś robi to nieprawidłowo, bo wierzę, że warto znać zarówno własną płeć, jak i swojego interlokutora, a także warto umieć dać temu wyraz. Wyjaśnię więc na przykładzie czasownika „być”, jak wyglądają poprawne formy.

[kobieta o samych kobietach] byłyśmy – [kobieta o samych kobietach] byliśmy

[mężczyzna o samych mężczyznach] byliśmy – [mężczyzna o samych mężczyznach] byłyśmy

[kobieta lub/i mężczyzna o i kobietach i mężczyznach] byliśmy
[kobieta lub/i mężczyzna o i kobietach i mężczyznach] byłyśmy

Najłatwiej po prostu zapamiętać, że końcówki -łyśmy używamy jedynie wtedy, kiedy opisywaną przez czasownik czynność wykonywały jedynie kobiety (robiłyśmy, rozmawiałyśmy, spacerowałyśmy, kupowałyśmy).
Wystarczy – w najliczniejszym nawet gronie kobiet – tylko jeden mężczyzna, by nastąpiła konieczność użycia końcówki -liśmy, która będzie obowiązywać zarówno jeśli wykonawcami czynności będzie towarzystwo mieszane, jak i jedynie męskie grono (chodziliśmy, jedliśmy, oglądaliśmy, piliśmy).

2. Bynajmniej nie

Bardzo powszechnym błędem jest używanie partykuły „bynajmniej” zamiast innej podobnej – „przynajmniej”. Dobrze więc przypomnieć sobie znaczenia każdego z tych słów:

bynajmniej –
1) partykuła wzmacniająca przeczenie zawarte w wypowiedzi;
2) wykrzyknik będący przeczącą odpowiedzią na pytanie

– SJP PWN

przynajmniej – partykuła wyznaczająca minimalny, możliwy do zaakceptowania przez mówiącego zakres czegoś lub komunikująca, że ilość lub miara czegoś jest nie mniejsza od wymienionej i że może być większa

– SJP PWN

bynajmniej niebynajmniej tak

Prawidłowe będą więc zdania:

Nie mam bynajmniej zamiaru cię przekonywać do przejścia na frutarianizm.

– Zjesz flaki? – Bynajmniej.

Niech zje przynajmniej ziemniaki.

Będę najedzona przynajmniej do kolacji.

Widzimy więc wyraźnie, że „bynajmniej” odnosi się zawsze do przeczenia (bo bynajmniej nie do twierdzenia), a „przynajmniej” do twierdzenia, a także zakresu, ilości i miary (przynajmniej tyle warto zapamiętać).

3. Po prawej/po lewej, na prawo/na lewo

Zdumiewającym i niezwykle szpetnym miksem dwóch poprawnych form: po prawej/po lewej i na prawo/na lewo jest potworek po prawo/po lewo.

po prawej/po lewej, na prawo/na lewopo prawo/po lewo

A Irena Santor śpiewała przecież onegdaj, że:

Na prawo most, na lewo most, a dołem Wisła płynie

– „Na prawo most, na lewo most”, sł. Helena Kołaczkowska

Najłatwiej chyba zapamiętać, że jeśli chcemy wskazać kierunek i ciśnie się nam na usta coś, co się ze sobą rymuje, to lepiej zachować to dla siebie. Poprawne formy tych sformułowań nie zawierają rymów.

4. Proszę pani

Chociaż proszę panią użyte w sposób poprawny błędem nie jest, to w tym wpisie chciałam się skupić na nieprawidłowym jego użyciu tam, gdzie powinno się pojawić sformułowanie proszę pani.

Poprawne będą więc zdania (pomocnicze w nawiasie doprecyzowują kontekst):

Proszę panią do tańca. (Proszę państwa do gazu.)

Proszę pani, czy mogę na chwilę opuścić klasę? (Proszę państwa, zaczynamy obrady.)

proszę paniproszę panią

Druga kwestia, czyli proszę pani, jest ciekawsza. Rozumiem, że nie chodzi o wyjaśnienie ani uzasadnienie, tylko o pomoc dydaktyczną. Dlatego pozwoliłem sobie ułożyć króciutki wierszyk. Nie jest zbyt mądry, ale może być użyteczny, bo łatwo zapada w pamięć:

Proszę pana, proszę pani,
„Proszę panią” jest do bani!
Proszę babci, cioci, mamy,
Dość już „proszę panią” mamy
I prosimy każdą panią:
Niechaj panie ten zwrot ganią!

– nieoceniony prof. Mirosław Bańko, Poradnia Językowa PWN

5. W każdym razie

Kolejnym irytującym błędem – polegającym na pomyleniu ze sobą dwóch poprawnych frazeologizmów (i przy okazji synonimów): w każdym razie oraz bądź co bądź – jest dziwoląg w każdym bądź razie.

w każdym raziew każdym bądź razie

Prawidłowe będą zdania:

W każdym razie noszę ze sobą na wszelki wypadek gaz pieprzowy.

Dobrze, że siedzi – zamordował i zjadł bądź co bądź osiem osób.

Najlepiej zapamiętać, że każdy z tych frazeologizmów zawiera tylko trzy słowa.

P.S. A na deser dołączam jeden z moich ulubionych językowych memów 😉

źródło: KWEJK

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

Najbardziej irytujące błędy językowe

fot. Geo Dask

Jakiś czas temu mieliśmy niepowtarzalną okazję zaobserwować, że większość użytkowników języka polskiego doskonale wie – i z chlubą się z tym obnosi – jak wygląda dopełniacz liczby pojedynczej rzeczownika „nadzieja” oraz jak poprawnie napisać słowo „ból”. Serce by mi urosło, gdyby nie okazało się po wejściu na wyższy poziom językowej świadomości (czyli na poziom podstawowy), że niestety poprawna polszczyzna stanowi dla większości z nas ciągle sporych rozmiarów znak zapytania.
Jako językoznawca nie gorszę się błędami językowymi – one mnie interesują, a przede wszystkim dają mnóstwo informacji na temat użytkowników języka, którzy je popełniają. W każdej wypowiedzi (zarówno ustnej, jak i pisemnej) wnikliwy odbiorca z łatwością wychwyci z jakiej warstwy społecznej, jakiego środowiska oraz jakiego domu dany nadawca komunikatu się wywodzi, a przytrafiające się nadawcy błędy (które są oczywiście nieuniknione) to istna kopalnia wiedzy o użytkownikach języka!
Jednak mimo wielkiej językowej tolerancji i otwartości, mam swoją prywatną, subiektywną listę błędów, które mnie po prostu irytują i które zazwyczaj sprawiają, że nadawca, w którego ustach się pojawią, staje się dla mnie z miejsca odpychający. Pomyślałam, że warto wyjaśnić, dlaczego są błędami i jak można ich nie popełniać. (W tytułach podaję oczywiście formy poprawne.)

1. Jest napisane

Jednym z największych językowych koszmarków (który jest tak rozpowszechniony, że niestety poprzez uzus prędzej czy później wejdzie do polszczyzny jako forma potoczna) jest użycie sformułowania tu pisze tam, gdzie to nie podmiot pisze. Inaczej mówiąc, jeśli chcemy zakomunikować, że gdzieś jest jakiś tekst, np.: na kartce na drzwiach, w książce, gazecie, pod lub nad półką w sklepie, na murze – w jakimkolwiek miejscu, jakie nam przyjdzie do głowy, i nie zajmuje nas to, kto ten tekst dokładnie napisał, tylko jaką treść dany tekst głosi, wówczas powiemy, że coś gdzieś jest napisane (ewentualnie w czasie przeszłym: było napisane).

[tu] jest napisane [tu] pisze

[tu] było napisane [tu] pisało

Sformułowanie tu pisze będzie poprawne jedynie wtedy, kiedy pisać będzie podmiot zdania. Ewentualnie podmiot zdania poprzedniego, jeśli nie ma wątpliwości, że o niego chodzi. Na przykład:

Autor tu pisze, że niemowlęta zachowują się jak psychopaci.

Irytuje mnie ten profesor. To, co tu pisze [ten profesor],
to jakieś brednie!

2. W cudzysłowie

Zupełnie nie wiem, skąd się wzięło wyjątkowe dziwactwo, jakim jest niepoprawna wersja miejscownika liczby pojedynczej rzeczownika „cudzysłów”! Rażące w cudzysłowiu, używane zamiast poprawnego w cudzysłowie, jest przede wszystkim nieestetyczne. Warto zapamiętać prawidłową formę:

w cudzysłowiew cudzysłowiu

a także to, że rzeczownik „cudzysłów” deklinuje się zupełnie tak samo jak „rów”, a przecież nikomu z nas chyba nigdy nie przyszło do głowy, że można leżeć w rowiu. Czemu więc, cytując, nie umiemy zapamiętać, że wypowiadane przez nas słowa są w cudzysłowie?

3. Wziąć

Kolejną drażniącą sytuacją jest nagminnie przydarzająca się użytkownikom języka nieudolność wymowy i zapisu czasownika „wziąć”, biorąca się prawdopodobnie z jakiegoś jego podobieństwa do czasownika „wsiąść”. (Znamienne, że się nam tak nie myli np. rzeczownik „zupa” z innym podobnym, choć różni je zaledwie jedna litera, a nasze czasowniki różnią się między sobą literami aż dwiema.)

wziąćwziąść

Wziąść jest ponadto etymologicznie nieuzasadnione: wziąć pochodzi od prasłowiańskiego vъzęti, mającego kontynuanty w różnych językach słowiańskich (por. np. czeskie vzít, rosyjskie vzjat’), i odmienia się inaczej niż czasowniki na -ść, por. iśćidę, wieśćwiodę, kraśćkradnę, ale wziąćwezmę, a nie wezdę ani wezdnę. Nade wszystko jednak wziąść ma ciągle opinię formy niepoprawnej, a spotykane jest głównie w mowie (w piśmie razi dużo bardziej).

– prof. Mirosław Bańko, Poradnia Językowa PWN

4. W [roku] dwa tysiące osiemnastym

Niestety ze świecą szukać dziennikarza, który jakikolwiek rok od 2001 wzwyż wymówiłby poprawnie, czyli rok dwa tysiące któryś, a nie dwutysięczny któryś.

w [roku] dwa tysiące którymś – w [roku] dwutysięcznym którymś

Rok dwutysięczny to tylko i wyłącznie rok 2000. Poprawne będą więc oba te zdania:

W roku dwutysięcznym rozpoczęła studia.

Pięć lat później, w roku dwa tysiące piątym, dostała dyplom.

Ten błąd zaskakuje mnie chyba najbardziej, bo analogiczną sytuację mamy z rokiem tysięcznym, a przecież nikt chyba daty 1990 nie odczyta tysięczny dziewięćset dziewięćdziesiąty, tylko poprawnie, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty.

5. Pokój dziecięcy

Ostatnim błędem, który bardziej mnie może rozśmiesza, niż irytuje, jest mylenie przymiotnika „dziecięcy” z przymiotnikiem „dziecinny”. Ponieważ trochę mi żal tych użytkowników, których wolą nie zawsze jest rozbawienie mnie, uznałam, że warto przypomnieć znaczenia obu słów:

dziecięcy – odnoszący się do dzieci, przeznaczony dla dzieci, charakterystyczny dla dzieci

dziecinny – naiwny, infantylny, niepoważny, beztroski

W związku z tym, widać już wyraźnie, że trudno zarzucić pokojowi (lub jakiemukolwiek przedmiotowi przeznaczonego dla dzieci), że jest naiwny czy infantylny.

pokój dziecięcypokój dziecinny

Przy najmniejszych wątpliwościach, którego słowa użyć, najlepiej zapamiętać ich znaczenie i je sobie podstawić. Poprawne będą obydwa zdania:

Nie mogę się z nim dogadać – jest dziecinny i niedojrzały.

Z literatury dziecięcej najbardziej lubię książki Astrid Lindgren.

P.S. A na deser dołączam jeden z moich ulubionych obrazków Marka Raczkowskiego 😉

rys. Marek Raczkowski

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ: