„Zimna wojna”

scenariusz: Paweł Pawlikowski, Janusz Głowacki
reżyseria: Paweł Pawlikowski
gatunek: dramat
produkcja: Francja, Polska, Wielka Brytania
rok powstania: 2018

pełny opis filmu wraz z obsadą

Z filmem „Zimna wojna” mam pewien problem, choć ciągle nie do końca umiem go sprecyzować. Dzieło, które dostało Złotą Palmę w Cannes za reżyserię musi być wybitne. I część mnie czuje, że jest. Wyszłam z kina poruszona i przepełniona emocjami. Pomógł dopiero bardzo długi spacer, dający ukojenie kotłującym się we mnie myślom. Filmu jednak nie udało się „wychodzić” – pozostał we mnie, choć ciągle nie jestem przekonana, czy sobie tego na pewno życzyłam.
Mam też – po późniejszych dyskusjach ze znajomymi – wrażenie, że publiczność podzieliła się na tych, którzy oczarowani przedstawioną historią miłosną nie umieli i nie chcieli zaakceptować zakończenia filmu (którego oczywiście nie zdradzę) oraz na tych, których historia miłosna nie przekonała, a zakończenie właśnie zelektryzowało i porwało. Co prawda nie poznałam jeszcze nikogo, kto – jak ja – skłaniałby się ku tej drugiej postawie, ale być może jest nas więcej.
To, co poruszyło mnie w filmie najmocniej to chyba czasy, które bardzo wiernie opisuje. Wszyscy wiemy z historii (a część z nas to przecież pamięta) jak wyglądały, jednak przymus wejścia w nie na niespełna półtorej godziny był dla mnie wstrząsający. Nie dlatego, żebym dowiedziała się czegoś nowego. Bardziej chyba uświadomiłam sobie, jakim koszmarem musiało być wtedy życie. Życie, w którym nie było miejsca na indywidualność, samodzielne myślenie i oryginalność. Nagromadzenie postaw, które uważam za najplugawsze (skoncentrowane głównie w postaci granej przez Borysa Szyca) przyprawiło mnie o mdłości. Bolesne też było uświadomienie sobie, że nie są wyłącznie pomrukiem czasów słusznie minionych, lecz czymś, co znów współcześnie zdaje się wypełzać na powierzchnię.
Z tej szarości i umiłowania wszystkiego co proste, rubaszne i swojskie, wyłania się on – Wiktor (grany przez Tomasza Kota). Postać, która w luźny sposób nawiązuje do Tadeusza Sygietyńskiego – twórcy „Mazowsza” (co też stanowiło dla mnie pewien problem, bo jest we mnie spory bunt przeciw cepelii – bardzo cenię autentyczność, brud i niedoskonałość muzyki ludowej i wszelkie, nawet najpiękniejsze jej aranżacje, uważam za gwałt na niej). Mężczyzna delikatny, wrażliwy i bardzo zamknięty w sobie – doskonały kompozytor i pianista. Artysta. Spośród rekrutowanych przez niego do zespołu ludowego „Mazurek” młodych muzycznie uzdolnionych osób intryguje go najbardziej charakterna Zula (Joanna Kulig). I od tego czasu reżyser próbuje nas przekonać o miłości, która połączyła tych dwoje. Ja jej niestety nie dostrzegam. Słyszę, że się (i nas) o niej zapewniają, od połowy filmu jestem też w stanie uwierzyć Tomaszowi Kotowi, że jego postać jest rzeczywiście zakochana, jednak nawet w scenach największej bliskości (może z wyjątkiem jednej sceny w Paryżu) nie czuję absolutnie żadnej chemii między tymi ludźmi. Innym moim problemem jest ten, że nie rozumiem postępowania Zuli (nie rozumiałam też kilku wypowiadanych przez nią kwestii i – sądząc po reakcji widowni i rozlegających się z sali pytaniach „co?”, nie tylko ja – innych aktorów rozumiałam, więc do końca nie wiem, czy wina leży po stronie dźwiękowca, czy jednak Joanny Kulig). Nie muszę się z nim zgadzać, ale nie rozumiem z czego wynika. Widzę prostą, prymitywną i bardzo przeciętną dziewczynę z ciężarem kompleksów na plecach i ani nie bardzo wiem, co Wiktora w niej zachwyca, ani nie bardzo wiem, czemu ona ciągle komplikuje sobie i jemu życie. Tym bardziej mi szkoda, bo sama Joanna Kulig mnie już dawno temu zachwyciła swoją bardzo nieoczywistą urodą, fantastycznym ciałem i nieprawdopodobnym głosem. Zachwyciła mnie też swoją energią. Pewnym więc rozczarowaniem było dla mnie nieskorzystanie w filmie z jej warunków i niestworzenie dla niej postaci, która byłaby ciekawsza, bardziej wyraźna (choć scena, w której upija się w barze i tańczy na stole jest fantastyczna). Nie mogłam w pewnym momencie pozbyć się wrażenia, że jednak nie każdy wrażliwy mężczyzna, będący wspaniałym artystą, jest Wyspiańskim, żeby się tak znakomicie odnaleźć u boku prostej chłopki. Tutaj czegoś mi zabrakło.
Nie oczekiwałam, że wraz z Wiktorem sama się w Zuli zadurzę, ale że ich uczucie będzie dla mnie przynajmniej wiarygodne. Dla przykładu w mojej ukochanej powieści o miłości, „Lolicie”, Vladimir Nabokov rysuje nam postać dziewuchy, której nie sposób polubić – jest kapryśna, rozpuszczona, złośliwa, okrutna i straszna, jednak rozumiemy zakochanego w niej po uszy Humberta Humberta. Może nie podzielamy jego ekscytacji, ale jednak wierzymy mu. Inna sprawa, że opisana przez Nabokova miłość jest toksyczna, a jej niemożliwość wyznaczają granice prawa, jednak myślę, że najlepszy pisarz w historii literatury światowej jest zawsze dobrym wzorcem.
Uczucie Wiktora i Zuli było na zwiastunach i plakatach filmu określane jako „miłość niemożliwa”. Jednak zastanawia mnie, czy ta jej „niemożliwość” nie była trochę, przepraszam, że użyję tego słowa, przekombinowana. Bo w realnym życiu, choć lubimy melodramaty i banalne slogany w stylu miłość to ból, jednak póki za skonsumowanie związku nie grozi nam prokurator (kazirodztwo czy pedofilia za zgodą osoby nieletniej – bo w innej sytuacji to gwałt), miłość jest niesłychanie prostą, klarowną i piękną sprawą. A na drodze do szczęścia głównych bohaterów nie stały właściwie żadne czynniki zewnętrzne.
Film na pewno zachwyca niesamowitymi ujęciami i artystycznym klimatem oraz muzyką (która jeszcze długo po seansie rozbrzmiewa w naszych uszach i od której trudno się uwolnić, choć po jakimś czasie zaczyna się to robić męczące). Zachwyca i porusza.

P.S. Pierwsze wrażenia po wyjściu z kina (i spacerze), które opisałam na gorąco na portalu społecznościowym, skłoniły mojego wspaniałego wykładowcę ze studiów, Jerzego Sosnowskiego – któremu zawdzięczam to, że (i jak) piszę – do sformułowania tezy, że mój odbiór tego filmu jest „negatywem jego odbioru”. Ponieważ wydało mi się to bardzo ciekawe, załączam także link do jego recenzji tego filmu (link TUTAJ).

ZWIASTUN:

Góralski barszcz na sałacie z wędzonką zabielany zsiadłym mlekiem

jednopalnikowa.wordpress.com

Przyjemność i satysfakcję porównywalną do tych, które mi towarzyszą, kiedy uda mi się odtworzyć niemal idealnie harmonię zasłyszanej piosenki ze słuchu (pracując nad jej akompaniamentem), mam wtedy, kiedy zjem coś pysznego w restauracji, a potem uda mi się ze smaku odtworzyć w swojej własnej kuchni przepis. Tak też się stało wczoraj – po dwóch wizytach w doskonałej góralskiej karczmie „Zapiecek”, podczas których zamówiłam barszcz na sałacie, który mnie absolutnie zachwycił,  postanowiłam spróbować zmierzyć się z tą zupą w domu. Nieskromnie powiem, że wyszło świetnie!
Wymyślony przez siebie przepis umieściłam na swoim drugim blogu – Jednopalnikowa, który jest blogiem stricte kulinarnym. Oto on: góralski barszcz na sałacie z wędzonką zabielany zsiadłym mlekiem (wystarczy kliknąć w jego podkreśloną i wyświetlającą się na szaro nazwę tuż przed tym nawiasem 😉 )!

„Czy w niebie jest cyrk?” Teatr Witkacego w Zakopanem

zdjęcie pochodzi ze strony

spektakl na podstawie prozy:
Aglaji Veteranyi
adaptacja:
Justyna Kowalska,
Mateusz Przyłęcki
reżyseria: Justyna Kowalska
scenografia i kostiumy: Katarzyna Lewińska
muzyka: Michał Sarapata
pełny opis wraz z obsadą

Miałam ogromną przyjemność (jeśli tak można nazwać przeżycie duchowe, jakim niewątpliwie było doświadczenie tego spektaklu) zobaczyć przedstawienie „Czy w niebie jest cyrk?” w Teatrze Witkacego już kilka miesięcy temu. Jednak z powodu natłoku obowiązków, jak i potrzeby przeżycia i przetrawienia tej sztuki w sobie, piszę o niej dopiero teraz.
Nie znam całej prozy wspaniałej rumuńskiej pisarki Aglaji Veteranyi, jednak jej książka, którą przeczytałam dobre kilkanaście lat temu – „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze” – jest jedną z ważniejszych w moim życiu. Na jej podstawie (jak również dwóch innych tekstów autorki: „Regał ostatnich tchnień” i „Uprzątnięte morze, wynajęte skarpety i pani masło”) powstało w Teatrze Witkacego przedstawienie wyjątkowe i również – jak autobiograficzna proza Veteranyi –  wbijające w fotel.
Rzecz dzieje się w rodzinie artystów cyrkowych, którzy uciekli z Rumunii przed represjami Nicolae Ceaușescu za granicę, mając ogromne nadzieje na lepsze i godne życie. To jednak – nawet poza Rumunią – okazuje się bardzo trudne, a losy rodziny – dramatyczne. Główną bohaterką jest dziewczynka o niebywałej wrażliwości (Aglaja Veteranyi opisuje siebie samą), która przygląda się swoim nietypowym bliskim i ma niesamowity dar wyjątkowo oryginalnej narracji. Wkrótce wszystko się zmienia i musi wraz z przyrodnią siostrą stawić temu czoła. Równocześnie ciągle pielęgnuje swoją inność, płynącą zarówno z rumuńskiego pochodzenia (ciągle powtarzane z siostrą, coraz to drastyczniejsze wersje bajki o dziecku gotującym się w mamałydze), jak i życia w rodzinie cyrkowców (opowiadanie wszystkim, że jej „mama wisi za włosy”). Zadaje też mnóstwo zaskakujących pytań…

Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze?
Czy dziecko smakuje jak mięso z kurczaka?
Czy kroi się dziecko w plasterki?
Czy podczas spadania umiera się ze strachu?
Czy rzeczywiście w niebie jest cyrk?
Czy Bóg mówi w obcych językach?
Czy rozumie też obcokrajowców?
I ile jest zagranic?

– Aglaja Veteranyi „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze”

Proza Veteranyi chwyta za serce – jest niesłychanie poruszająca, czasem wręcz drastyczna, choć równocześnie przepełniona niesamowitą poetyckością i dziecięcą niewinnością. Zastanawiałam się, jak zostanie wystawiona, bo choć spektakl ma bardzo przejrzystą fabułę, jednak siła książek Veteranyi polega przede wszystkim na posługiwaniu się językiem.
Justyna Kowalska – współautorka adaptacji, reżyserka i odtwórczyni głównej roli – poradziła sobie z tym niełatwym zadaniem znakomicie (również zresztą aktorsko – rola wydawała się być napisana dla niej)!
Choć miałam wrażenie, że druga część spektaklu dość wyraźnie odróżniała się od pierwszej i była być może odrobinę zbyt dramatyczna, jednak całość bardzo mnie ujęła i poruszyła. I – jak zawsze – zadziałała magia samego Teatru Witkacego, który jest miejscem pod każdym względem wyjątkowym.

„All the things i lost in the flood” Laurie Anderson

zdjęcie pochodzi ze strony                                                 

wydawnictwo: Rizzoli Electa
rok wydania: 2018 
              

Ogromną radością był dla mnie prezent imieninowy (troszkę przeze mnie zamówiony), który przybył do mnie wraz z rodziną zza oceanu – najnowsza, ciągle jeszcze cieplutka (data amerykańskiej premiery to 6 lutego 2018) książka Laurie Anderson „All the things i lost in the flood”.
Nie ukrywam, że pisanie o pozycji, która się jeszcze w Polsce nie ukazała i w posiadanie której weszło prawdopodobnie niewielu moich rodaków, powoduje u mnie dreszczyk ekscytacji, ale też jeszcze większe niż zazwyczaj poczucie odpowiedzialności za to, co napiszę.
Po pierwsze, pozwolę sobie zacytować fragment mojego wcześniejszego wpisu „Haga: Rewire, występ Laurie Anderson: „All the Things I Lost in the Flood” ❤”, w którym wyjaśniam, w jakich okolicznościach ta książka powstała.
„29 października 2012 roku huragan Sandy zaatakował południowe wybrzeże New Jersey, skutkiem czego do Nowego Jorku dotarła ogromna fala powodziowa, zalewając wszelkie niżej położone ulice, tunele oraz piwnice. Zalała wtedy również piwnicę Laurie Anderson, doszczętnie niszcząc cały dorobek jej życia: obrazy, rzeźby, komputery, materiały muzyczne, instrumenty, książki.
W tym wstrząsającym wydarzeniu Anderson znalazła inspirację do stworzenia pięknej, poruszające płyty Landfall wraz z Kronos Quartet oraz książki All the Things I Lost in the Flood, która jeszcze nie ukazała się w Polsce”.
W dzisiejszych czasach pełnych drastycznych i szokujących komunikatów zalewających nas zewsząd, wydawać by się mogło, że strata, która nie pozbawia nas (ani naszych najbliższych) ani życia, ani zdrowia, ani dachu nad głową, jest mało medialna. A przynajmniej mało nośna. Tymczasem Laurie z właściwym sobie urokiem udowadnia, że po pierwsze wagę naszym osobistym dramatom nadajemy my sami (dla artysty stracenie dorobku życia z pewnością jest sytuacją dramatyczną), a po drugie – co jeszcze ważniejsze – prawdziwy artysta każdą trudną sytuację potrafi przekuć w dzieło sztuki. W jej wypadku nawet dwa dzieła, bo równolegle została wydana także doskonała płyta.
Na wspaniałym występie Laurie Anderson, który miałam okazję zobaczyć osobiście (wpis TUTAJ), artystka powiedziała:

Czasem nazywanie rzeczy, które się straciło jest lepsze,
niż posiadanie tych rzeczy.

Laurie Anderson

I myślę, że to mogłoby być motto tej książki, która jest swoistym katalogiem całej jej twórczości. Po zobaczeniu strat w swojej piwnicy doznała szoku (opisała ten moment na płycie „Landfall” w utworze „Everything is floating”, doprowadzając mnie, wielokrotnie zresztą, do łez). Jednak po kilku dniach, jako osoba niezwykle zorganizowana i pracowita, postanowiła zrobić „remanent” i spisać wszystkie rzeczy, które straciła. Wtedy doszła też, z pewnym zdziwieniem, do przytoczonej wyżej tezy. Zaczęła odnajdywać większą przyjemność w nazywaniu rzeczy, które straciła od tej, którą z nich miała wcześniej. „All the things i lost in the flood” sprawia wrażenie takich właśnie pięknie wydanych notatek i zapisków. To podróż w czasie – poznajemy jej dorobek (książka zawiera mnóstwo zdjęć z jej występów, koncertów, performansów i wystaw), poznajemy niesamowite historie zza ich kulis, którymi Anderson się dzieli w formie krótkich esejów. Wszystko przeplatane jest jej rysunkami, a także tekstami piosenek z różnych płyt (także oczywiście ostatniej, „Landfall”).
Nagle okazało się, że przez tę stratę (a, paradoksalnie, nawet dzięki niej) jej miłośnicy i fani mają okazję wejść w posiadanie tej jej magicznej piwnicy sprzed zalania i postawić ją na swojej półce, od czasu do czasu do niej zaglądając. Czyż to nie jest niesamowite?
Drugim ważnym bardzo cytatem z występu Laurie (pod tym samym zresztą tytułem), który zapadł mi w pamięć  był ten:

Jestem przekonana do dwóch rzeczy: że nawet w największym nieszczęściu można dostrzec szczęście oraz że przyszliśmy na ten świat, żeby mieć naprawdę, naprawdę dobry czas!

Laurie Anderson

A co do samego wyglądu i wydania tej książki… Po moim ukochanym zbiorze esejów Anderson, jakim był „Język przyszłości”, spodziewałam się chyba czegoś w jakikolwiek sposób podobnego. Pierwszym więc, dosyć sporym, zaskoczeniem był dla mnie był jej rozmiar, grubość i format – okazała się wielka, ciężka i kwadratowa (24 cm x 24 cm), gabarytami przypominająca katalog Stanisława Dróżdża „początekoniec”.
Drugim zaskoczeniem była koncepcja okładki. Dobrze nam już znana grafika zarówno ze wspomnianego „Języka przyszłości”, jak i płyty „Landfall”, czyli białe odręcznie rysowane przez Laurie Anderson litery składające się w napisy na czarno-szarym tle, pokrywa pierwszą okładkę, tworzącą swojego rodzaju etui na książkę. Tymczasem właściwą okładkę tejże stanowi kolorowy obraz przedstawiający Laurie przy suto zastawionym stole.
Sama Anderson pisze w tej książce w niezwykle ciekawy sposób o słowach, czym w pewnym sensie odnosi się do wspomnianej wyżej grafiki:

There are many ways that words can be part of visual art – from graphic to philosophical. Words are beautiful shapes when they’re drawn by hand or when they appear in various colors and fonts.

[Na wiele sposobów słowa mogą być częścią sztuki wizualnej – od grafiki po filozofię. Słowa to piękne kształty, gdy są rysowane ręcznie albo kiedy pojawiają się w różnych kolorach i fontach.]

– Laurie Anderson

Dalej zwraca uwagę na to, że choć niewiele osób już czyta książki, te ciągle są w naszym życiu obecne, a słowa zachowują swoją magię (odnosi się też stricte do funkcji magicznej języka). Bardzo wzruszające jest dla mnie takie podejście autora, który nie jest językoznawcą.
Myślę też, że przez niebywałą wszechstronność Laurie Anderson, ta pozycja, będąca sporym wycinkiem jej artystycznego życia, okaże się nie lada gratką nie tylko dla jej wiernych i oddanych fanów, ale też zarówno dla miłośników dobrej, niebanalnej literatury, jak i amatorów sztuk plastycznych czy nawet fotografii.
Laurie Anderson jest taką magiczną maszynką, która filtruje czasem banalną i trywialną, a czasem wstrząsającą i trudną rzeczywistość, i oddaje ją światu w formie wielkiej i chwytającej za serce sztuki.

Najważniejsze jest tu i teraz, jak również tam i wtedy

fot. Geo Dask

Zauważyłam pewną niepokojącą tendencję zarówno w świecie wykreowanym przez media, jak i wśród niektórych moich znajomych i chciałabym się jej dzisiaj przyjrzeć. Chodzi mianowicie o fetyszyzację teraźniejszości. Znamy pewnie wszyscy sformułowania:

Żyj tu i teraz!
Nie oglądaj się za siebie!
Przeszłość to przeszłość!
Nie myśl o tym, co będzie!

– sformułowania, które wszyscy znamy

Nasuwa mi się pytanie, skąd nagle ta moda na teraźniejszość i czemu właściwie przeszłość i przyszłość stały się passé.

1. Przeszłość to przeszłość

Fetyszyzację któregokolwiek z czasów uważam za błędną, ponieważ każdy czas ma swoje miejsce i funkcję. Człowiek nie jest w stanie się, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zupełnie oderwać od swojej przeszłości, czego dowodem jest wniosek, do którego każdy prędzej czy później podczas psychoterapii dochodzi, mianowicie, że większość naszych problemów ze sobą ma źródło w naszym dzieciństwie – nawet jeśli je wyprzemy w mroki podświadomości.
Równocześnie to kim jesteśmy dzisiaj ma nierozerwalny związek z tym, co przeżyliśmy, czego doświadczyliśmy, jakie decyzje podjęliśmy (a jakich nie). Wpływają na nas nie tylko traumatyczne wydarzenia, ale przecież też te wspaniałe (moje przytulenie Laurie Anderson, czy cały jej niezwykły występ, niezaprzeczalnie na mnie wpłynęły, zmieniły mnie choć odrobinę w lepszego człowieka). Tak więc przeszłość nas tworzy, kształtuje, lepi nas jak z gliny. Czy to, że się już zdarzyła i nie ma do niej powrotu oznacza automatycznie, że nie możemy jej odtwarzać w myślach, że nie możemy się nią cieszyć, lub też – jeśli jest bolesna – spróbować wyciągnąć z niej wniosków?
W ten sposób myśląc, nie mogłabym wrócić do swojego wczesnego dzieciństwa i popełnić na Dzień Dziecka wpisu „Oczami dziecka”, bo przecież to już było i nie będę się oglądać wstecz. Kuriozalne, prawda? W myśl tej filozofii nie powinnam również rozpisywać się o moim cudownym tacie, bo już nie żyje, bo ten rozdział w moim życiu już się zakończył. Sęk w tym, że on bardzo namacalnie wpłynął na moją teraźniejszość. Zresztą nie tylko moją – wpłynął na teraźniejszość wielu osób, no i przede wszystkim także na teraźniejszość polskiej muzyki elektroakustycznej, co odbije się również na jej przyszłości.

2. Teraźniejszość to teraźniejszość

Z teraźniejszością jest najtrudniej – najtrudniej ją zidentyfikować i być w pełni świadomym, że oto trwa, gdyż chcąc być precyzyjnym, to, co zdarzyło się ułamek sekundy temu, należy już – chciał nie chciał – do przeszłości. Jak zatem można gloryfikować coś tak niejasnego?
Całą sobą natomiast zgadzam się z teorią, wg której trzeba próbować przeżywać każdą chwilę swojego życia jak najpiękniej, z wdzięcznością za to, co mamy i bez żalu, że nie mamy więcej. Wierzę, że jeśli czegoś pragniemy, powinniśmy nie tylko marzyć o osiągnięciu celu, ale także działać w kierunku jego realizacji i to, rzeczywiście, możliwe jest w teraźniejszości, jak również najbliższej przeszłości (vide to, co zdarzyło się ułamek sekundy temu). Jednak ciągle warto nie zapominać, że nasze działanie tu i teraz jest ściśle powiązane po pierwsze z bardziej odległą przeszłością, czyli naszym doświadczeniem (bazując na nim, możemy albo mniej bać się działania, jeśli kiedyś coś nam już w ten sposób wyszło, albo wręcz przeciwnie – bardziej się go obawiać, znając swoje wcześniejsze porażki na tym polu) oraz z przyszłością. Cel, zanim go osiągniemy, musimy sobie przecież najpierw wyobrazić. A wszelkie wyobrażenia tkwią w przyszłości właśnie.

3. Przyszłość to przyszłość

Największym chyba dla mnie zaskoczeniem było zorientowanie się, że istnieją ludzie, którzy się panicznie przyszłości boją. Usłyszałam kiedyś od jednego z nich:

Przyszłość to nieprawda, więc w pewnym sensie kłamstwo.

a od innego:

Przyszłość to strach.

zasłyszane

Mój szok wynikał chyba głównie stąd, że coś, co ja sama postrzegam za największy atut przyszłości (czyli jej nieoczywistość i ogromne pole, które nam zostawia do jej kreowania w naszych umysłach), kogoś innego może autentycznie przerażać.
Dobrze jednak zdać sobie sprawę z tego, że przyszłość zawsze jest niewiadomą i choć na coś mamy wpływ i coś możemy zaplanować czy przewidzieć (np. jeśli wykupimy wczasy w Grecji na jakiś termin, to możemy mieć 99% pewności, że w tym terminie będziemy wypoczywać w Grecji), jednak życie pełne jest zaskoczeń i nieprzewidzianych zwrotów akcji (możemy na przykład przed wyjazdem mieć poważny wypadek, uniemożliwiający nam spędzenie wakacji tak jak je zaplanowaliśmy). Nie twierdzę oczywiście, że słusznie jest nie planować zupełnie niczego, zakładając, że zawsze może się coś nieoczekiwanego wydarzyć, bo również może się przecież nie wydarzyć (a wczasy dobrze zaplanować wcześniej). Jednak myślę, że wskazana jest pewna doza elastyczności w życiu i zaufanie, że to, co się dzieje, ma jakiś głębszy sens.
Osobiście uwielbiam przyszłość właśnie za to, że jej zdecydowana większość rozgrywa się w naszych głowach i rzadko kiedy ma jakieś pokrycie w późniejszej rzeczywistości. Lubię to, bo mam większe zaufanie do swojej głowy (w której na ogół jest ciekawie i na którą przede wszystkim mam jakiś wpływ), niż do realnego biegu wydarzeń.
Mój znajomy Grek – cudowny intelektualny skarb Thassos, wybitny matematyk i fizyk z wykształcenia, a także filozof samouk, stwierdził kiedyś:

Przyszłość to sen, więc boją się jej ci, którym śnią się koszmary.

– słowa tasyjskiego mędrca

Myślę, że to idealne podsumowanie tego zagadnienia.

4. Carpe diem – chwytaj dzień

Jak napisał Horacy:

Chwytaj dzień, bo przecież nikt się nie dowie,
jaką nam przyszłość zgotują bogowie…

– Horacy

Również jestem zdania, że skoro przyszłość jest pewnego rodzaju zagadką, warto żyć tak, jakby każdy dzień miał być tym ostatnim. Czyli na przykład nie zwlekać zbytnio z tym, co czujemy, że chcemy lub powinniśmy zrobić, bo chęć, zdrowe ręce, nogi i umysły mamy dzisiaj, a jutro wszystko się może diametralnie zmienić. Jednak nadal działanie tu i teraz nie stoi przecież w sprzeczności z uskutecznianiem marzeń i wyobrażeń o tym, co będzie, jak i wspominaniem tego, co było. To wszystko (i przeszłość i fantazje związane z przyszłością) jest naszym bogactwem. Teraźniejszość oderwana od tego nie jest zbyt dużo warta. Czasem musimy odwrócić się za siebie i pochylić z większą uwagą nad tym, co za nami. Czasem, żeby nie zwariować (teraźniejszość nie zawsze przecież bywa kolorowa i nie zawsze mamy na to całkowity wpływ), musimy oddać się marzeniom o lepszym jutrze. To wszystko nie wchodzi w najmniejszy nawet konflikt z naszym działaniem i dźwiganiem każdego dnia tak, jakby był już ostatnim.
Promowane odcinanie się od przeszłości uważam za głęboko niesłuszne i przyczyniające się do jakiegoś duchowego okaleczania nas samych. Nie chcę przez to powiedzieć, że szczelne zamknięcie się w swojej przeszłości czy życie jedynie przyszłością jest modelem, który mi odpowiada (jak wiele razy pisałam, każda skrajność jest w moim odczuciu zła). Chcę powiedzieć, że twierdzenie, że czasy, które ze sobą w naturalny sposób współgrają, można sobie pociąć na kawałki i gloryfikować jeden z nich (zresztą najbardziej złudny), a inne świadomie ignorować, nosi znamiona niedojrzałego i dziecinnego podejścia do świata, który jest znacznie od tego myślenia bardziej złożony i ciekawy.

„McQueen”

scenariusz: Peter Ettedgui
reżyseria: Ian Bonhôte
gatunek: dokument
produkcja: Wielka Brytania
rok powstania: 2018

pełny opis filmu wraz z obsadą

Miałam wczoraj okazję być na prapremierze dokumentu „McQueen”, który dosłownie wbił mnie w fotel. Z ogromną przyjemnością więc recenzuję ten film, który już niedługo (20 lipca tego roku) trafi do kin.
Alexandra McQueena chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Nawet ja, modowa (wstyd przyznać, ale…) ignorantka, wiem jak wielkim i oryginalnym był projektantem. Żeby niedaleko szukać, choćby szokujące i powalające na kolana kreacje Lady Gagi czy cudownej Björk zrodziły się właśnie w jego głowie. Wizjoner, buntownik i geniusz (jak przeczytamy na plakacie), ale przede wszystkim Artysta w najgłębszym tego słowa rozumieniu.
Wybrałam się na ten film, nie znając zbyt dobrze biografii McQueena i uderzyło mnie, jak bardzo Mistrz zdawał się być „zwyczajny”, równocześnie posiadając tak nieprawdopodobną charyzmę, która pociągała ludzi za nim, którą zjednywał sobie wielbicieli.

– Nie obchodzi mnie, co inni myślą. Nie obchodzi mnie, co ja sam myślę.

– Alexander McQueen

Jeśli chwilę zastanowimy się nad tym stwierdzeniem, zrozumiemy, jak bardzo jest głębokie i filozoficzne. Dla McQueena od myśli (które tak wielu z nas niesłusznie identyfikuje z ich nadawcami) zdecydowanie ważniejsze były emocje. To z nimi chciał wchodzić w interakcje, robiąc swoje niesamowite, spektakularne pokazy. Nie obchodziło go też to, czy emocje, które wzbudzi, będą pozytywne czy negatywne. Wychodził z założenia, że wszystkie emocje są tak samo ważne i zależało mu na nich w równym stopniu.
Odkryjemy w tym dokumencie pięknego człowieka pełnego sprzeczności, w którym kłębić się będzie dobro, poszukiwanie piękna, cudowna wrażliwość, pewność swojej własnej, zupełnie oryginalnej drogi, ale też demony przeszłości, nieufność i narastający lęk.
Mnie osobiście bardzo zaskoczyło ścieranie się u niego z jednej strony pięknej otwartości na ludzi (musiał wywołać prawdziwy szok w konserwatywnym domu mody Givenchy, kiedy – obejmując tam stanowisko głównego projektanta – kompletnie zlikwidował zastany dystans między projektantem-bogiem a krawcami-wyrobnikami) i równocześnie jakiegoś braku umiejętności zrozumienia ich odczuć (wspomniana daleko posunięta nieufność czy czasem wręcz brutalne traktowanie tych, którzy byli mu naprawdę oddani i życzliwi). Film zresztą pełen jest zaskoczeń, bo ukazuje sylwetkę osoby nieszablonowej, niezwykle oryginalnej, innej i niezaprzeczalnie wielkiej.
Choć mogłoby się wydawać, że to jedna z wielu historii pokazujących schemat od zera do milionera, nie ma w niej nic, co byłoby oczywiste lub przewidywalne (np. zaskakujący powód, dla którego McQueen przy swoich pierwszych wywiadach musiał ukrywać twarz). Jego geniusz nie od razu i nie przez wszystkich został doceniony w należyty sposób, a oprócz wzlotów były też upadki. Od początku do końca widzimy tego samego (choć im bogatszego, tym bardziej pogubionego) chłopaka, którego interesuje studiowanie i odkrywanie piękna. Chłopaka, dla którego ważne są pieniądze, bo wie, jakie artystyczne cele chce przy ich pomocy osiągnąć, i który – choć wchodzi w modowy świat pełen blichtru, przepychu, luksusu, blasku jupiterów, powierzchowności i nierealności – potrafi równocześnie znaleźć właściwe proporcje, powtarzając:

to tylko ubrania, to tylko moda

– Alexander McQueen

Jego postawa też doskonale ilustruje to, co próbowałam omówić przy swoim poprzednim wpisie „Skromność kocham i rozumiem, skromności oddać nie umiem” i co uważam za skromność właśnie. McQueen znał swoją wartość, wiedział doskonale, kiedy ma rację i – nie zważając na nikogo i nic – tym się kierował (co chyba charakterystyczne dla wielkich wizjonerów, do których się bez wątpienia zaliczał), ale równocześnie nie przywiązywał do swojej wielkości zbyt dużej uwagi. Po prostu robił swoje. A obserwowanie tego jak to swoje robił jest poruszającą i piękną przygodą, którą zawdzięczam temu filmowi.

P.S. Na uwagę zasługuje tu też fenomenalna muzyka Michaela Nymana, z którym McQueen współpracował przy wielu pokazach.

ZWIASTUN

Skromność kocham i rozumiem, skromności oddać nie umiem

fot. Jan Lewandowski

Od dłuższego czasu z pewnym zdziwieniem obserwuję coraz bardziej czarny PR robiony skromności. I mówiąc o skromności, nie mam na myśli zachowawczości w stroju czy wyglądzie, lecz

brak wygórowanego mniemania o sobie.

–  definicja skromności

W tym kontekście zastanawia mnie też (jako językowca), czym spowodowana jest z kolei rosnąca popularność „pokory” (lub też jej deklarowania), mnie z kolei raczej obcej.
Ponieważ w procesie wychowania wpojono we mnie, że skromność jest jednak pozytywnym przymiotem (a moje spotkania z Witoldem Lutosławskim, Jerzym Stajudą czy Władysławem Hasiorem zdawały się to potwierdzać), pomyślałam, że warto napisać o tym kilka słów.

1. Brak wygórowanego mniemania o sobie to nie brak całkiem dobrego mniemania

Myślę, że jakaś taka ogólna niechęć do skromności jest – jak w większości przypadków – podyktowana błędnym rozumieniem tejże. Wychodzę z założenia, że każda przesada jest z zasady niewłaściwa i nie bardzo widzę, co miałoby wykluczać z grona przesad wygórowane mniemanie o sobie.
Całą sobą zgadzam się natomiast z tym, że zaniżone poczucie własnej wartości i niewiara w siebie, swoje umiejętności i możliwości są destrukcyjne i warto je eliminować. Jednak od zupełnie mizernego mniemania o sobie do mniemania wygórowanego naprawdę całkiem daleka droga, a jej najciekawszy punkt wypada mniej więcej pośrodku. Oba ekstrema zamykają nas na rozwój, ponieważ:

1) jeśli paraliżuje nas wrażenie, że jesteśmy głupsi czy mniej intelektualnie sprawni od reszty, prawdopodobnie trudno będzie nam nawet spróbować zrobić coś, co mogłoby nam udowodnić, że się mylimy lub pokazać nam, że mamy za to jakieś zupełnie inne unikalne walory, które stanowią o naszej wyjątkowości;

2) jeśli z kolei uważamy, że wiemy wszystko najlepiej sami, a bliźni mogą się tylko od nas uczyć, to – pomijając, że się narażamy na śmieszność – dajemy sobie całkiem niezłą wymówkę, by nie musieć się uczyć od innych, czyli, reasumując, intelektualnie stajemy w miejscu (być może jest to też wyraźny sygnał do tego, żeby zmienić środowisko na takie, w którym znajdzie się jednak ktoś mądrzejszy od nas).

Natomiast świadomość, gdzie faktycznie tkwi nasza siła i co opanowaliśmy całkiem sprawnie oraz tego, że zawsze ktoś może wiedzieć coś, czego nie wiemy my sami (zarówno w dziedzinie, z której jesteśmy nogą – u mnie chemia – jak i tej, w której brylujemy w życiu zawodowym), sprawia, że nasza postawa jest otwarta. Mamy więc szansę skorzystać podczas rozmowy, której nie zakłóca ani nasza chorobliwa niepewność, ani karykaturalne ego – to miejsce może z powodzeniem zająć po prostu nasz rozmówca. Gwarantuję, że będzie wygodniej.
Sama mam raczej skłonności do pierwszego ekstremum, nad czym jednak udało mi się trochę przez te lata popracować. Jednak ważne, żeby przy pracy nad jednym ekstremum nie popaść automatycznie w drugie.

2. Jak skromny ze skromnym, czyli
partnerstwo w rozmowie

Dodatkowo jeśli nasz rozmówca jest również po prostu skromny (czyli jego mniemanie o sobie samym nie jest ani zaniżone, ani wygórowane), powstaje spora szansa na rozmowę utrzymaną w duchu partnerstwa. Mnie osobiście najbardziej intelektualnie stymulują jedynie takie sytuacje, kiedy mogę być partnerem (który ma prawo w jakimś momencie konwersacji wiedzieć więcej, a w innym mniej, ale jednak jest partnerem), bo kiedy ktoś daje mi odczuć, że jestem głupsza – szybko budzi moją frustrację i poczucie krzywdy, a z kolei kiedy pokazuje mi, że ma mnie za osobę od siebie mądrzejszą, sprawia, że czuję się zażenowana i zakłopotana i nie bardzo chcę w to dalej brnąć.

Dodatkowo zdefiniowałabym skromność również jako gotowość do uznania,
że możemy się mylić lub nie mieć pełnej wiedzy

– moja definicja skromności

tym bardziej, że bardzo wiele – żeby nie powiedzieć, że niemal wszystko! – zależy przecież od kontekstu. Porównując swoją wiedzę z zakresu językoznawstwa do wiedzy osób, które nie studiowały filologii polskiej, i którym zupełnie obca jest ta dziedzina, mogłabym dojść do wniosku, że jest ona (ta moja wiedza) niebywale rozległa. Porównując ją jednak do wiedzy profesora Bralczyka, przypomina ona kroplę przyrównywaną do morza. Gdzie jest jednak (i czy jest) obiektywna prawda? I czy porównywanie się do umysłów niedoścignionych jest faktycznie „obniżaniem poczucia swojej wartości”, czy może realnym spojrzeniem na rzeczywistość (która w tym wypadku jest taka, że coś tam umiem z tej dziedziny), tylko w szerszej perspektywie? Czy to znowu nie jest przypadkiem wpadanie w szpony tego pozornego wyboru „albo…, albo”, o którym kiedyś już tu pisałam? Bo przecież prawdą na ogół jest i to, że coś od kogoś wiemy więcej, jak i to, że coś od kogoś wiemy mniej. Jedno drugiego nie wyklucza. I nie sprawia automatycznie, że jesteśmy albo kompletnymi nieudacznikami, albo alfą i omegą w jakiejś dziedzinie.

Matematyka nigdy nie była moją alfą i omegą.

– jak stwierdził kiedyś Peja

Może mam inny punkt widzenia, niż ten uporczywie serwowany przez celebrycki światek, bo choć wypracowałam już bezpieczną pewność siebie, jakoś trudno mi sobie wyobrazić, by przeszło mi przez usta zdanie:

Ach, jestem w tym świetna!
Tu to nikt mnie nie zagnie!
Jestem niezwykle mądra i inteligentna

– groteskowe zdania, które nie przechodzą mi na szczęście przez usta

skierowane do kogoś, kto  poświęcił 40 – 50 lat swojego zawodowego życia zgłębianiu jakiegoś naukowego czy artystycznego zagadnienia, z którego zdążył zrobić profesurę, a na taką przypadłość cierpi większość moich znajomych. I nie ma to wiele wspólnego z tym, bym czuła się gorsza. Raczej czuję, jak wiele mogę skorzystać, skupiając się po prostu na słuchaniu. No i z doświadczenia wiem też, że im bardziej imponująca wiedza naszego interlokutora, tym większa jego skromność i równocześnie luz podczas rozmowy z nim.

3. Fałszywa skromność

Fałsz to fałsz. Czy w muzyce, czy w życiu – jest brzydki, zgrzyta i sprawia, że więdną uszy i opadają ręce. Ale kto z nas choć raz nie słyszał takiego dialogu:

– Jaka piękna sukienka!
– Ach, to taka stara szmata, normalnie wycierałabym nią podłogi, ale akurat nie doschło mi pranie, więc ją na siebie zarzuciłam.

– dialog, który pewnie każdy z nas choć raz słyszał

Prawdopodobnie nie jestem jedyną kobietą na świecie, która nie zakłada na siebie szmat do podłogi, i która ma w szafie raczej to, co uważa za fajne, estetyczne i w czym się dobrze czuje. W związku z tym, kiedy ktoś daje mi odczuć, że on też myśli, że jestem ładnie ubrana, jest mi po prostu miło. Niekoniecznie muszę mu zaraz mówić, że uważam się za najlepiej ubraną kobietę na tej imprezie (nawet jeśli tak faktycznie jest), jednak zasada jest dosyć prosta – jeśli nie uważam, że wyglądam źle, nie mówię, że wyglądam źle.
Przyjmowanie komplementów jest jednak tematem na oddzielną książkę. Mój tata całe dzieciństwo wpajał mi, że:

mam nigdy nie dziękować za komplementy, tylko odpowiadać „wiem”,
bo one są po prostu prawdą.

– złota rada Józefa Patkowskiego

Zawsze wydawało mi się to jednak dosyć aroganckie, ale postanowiłam to wypróbować na pewnym średnio mnie interesującym absztyfikancie. Zdecydowałam się na wersję ostrożną, czyli w odpowiedzi na komplement uśmiechnęłam się i nie odpowiedziałam nic.

– Rozumiem, że nie dziękujesz, bo to wiesz? – dopytał zalotnie on.
– Tak! – odparłam radośnie, ciesząc się, że sam do tego doszedł.

złota rada Józefa Patkowskiego w praktyce

Do drugiego spotkania już nie doszło. Nie to, żebym żałowała, ale od tego czasu podchodziłam do porad taty w sprawach damsko-męskich ze sporą rezerwą.
Być może problem ze skromnością wynika z mylenia jej z fałszywą skromnością.

4. Życie w zgodzie ze sobą nie wymaga dzielenia się ze światem każdym szczegółem z tegoż

Inna rzecz to ta, czy faktycznie wszystkim musimy się z bliźnimi dzielić, żeby być w zgodzie ze sobą, harmonii i prawdzie? Nauczenie się asertywności i niedopuszczanie do tego, by ktokolwiek (włączając w to nas samych) zmuszał nas do czegoś, do czego nie jesteśmy w pełni przekonani, wydaje mi się niesłychanie ważne. Jednak nawet jeśli wydaje nam się, że jesteśmy w czymś naprawdę dobrzy (co może być bardzo pozytywne i motywować nas do dalszego rozwoju), to niekoniecznie oznacza to, że musimy to od razu ochoczo obwieszczać całemu światu. I brak tego obwieszczania nie ma nic wspólnego z zakłamaniem.
Choć sama należę do (wąskiego) grona ludzi, którzy raczej cenią moją muzykę i mają świadomość jakiejś jej wartości, nie bardzo widzę powód, by o tym wspominać np. w rozmowie z Krzysztofem Pendereckim czy Pawłem Szymańskim. Nie dlatego, żebym na czas rozmowy z nimi czuła się nagle fatalną autorką piosenek, ale dlatego, że po pierwsze mam świadomość jak wiele, w porównaniu z nimi, nie wiem, jak i też tego, że podzielenie się swoim dosyć nawet na tym polu dobrym samopoczuciem nie wnosi nic konstruktywnego do rozmowy, która bez tego ma szansę być naprawdę niesłychanie stymulująca i ważna dla mnie samej (a docelowo, także mojej muzyki).
Czyli, jak pisałam wcześniej, skromność jest punktem wyjścia do otwartości na świat i ludzi. Złotym środkiem na oba ekstrema – chorobliwe wątpienie w siebie i przesadną pewność siebie – które są w rzeczywistości tym samym problemem, tylko z przesuniętym gdzie indziej punktem ciężkości. A kiedy uda się nam już uporać z całkowitym zanikiem ego lub jego rozbuchaniem, może się okazać, że ten przysłonięty przez nie rozmówca jest całkiem fajny i ma do wniesienia w nasze życie zupełnie nową jakość.

„W cieniu drzewa”

scenariusz: Huldar Breiðfjörð, Hafsteinn Gunnar Sigurðsson
reżyseria: Hafsteinn Gunnar Sigurðsson

gatunek: dramat, komedia
produkcja: Dania, Islandia, Polska
rok powstania: 2017
oryginalny tytuł: Undir trénu
pełny opis filmu wraz z obsadą

Ostatnim islandzkim kinowym hitem, reklamowanym jako nowa czarna komedia twórców filmu „Barany. Islandzka opowieść”, jest dramat „W cieniu drzewa”.
Nie ukrywam, że zwiastun wprowadził mnie w błąd, gdyż niesłusznie założyłam, że będzie to kolejne dzieło reżysera i scenarzysty bardzo przeze mnie lubianej komedii „Barany. Islandzka opowieść”, a nie producentów i ekipy pracującej przy tymże. Tymczasem różnica między wrażliwością i poczuciem humoru Grímura Hákonarsona (reżysera i scenarzysty „Baranów…”), a Hafsteinna Gunnara Sigurðssona i Huldara Breiðfjörð (reżysera i scenarzystów filmu „W cieniu drzewa”) jest kolosalna.
Z islandzkim kinem jest trochę jak z, nomen omen,  baraniną – nie każdemu odpowiada jej smak. Mnie odpowiada, nawet bardzo! Choć islandzkie poczucie humoru i absurdu jest specyficzne, często miewam na nie ochotę. Dlatego do kina poszłam nastawiona na film nietuzinkowy, zaskakujący i nieprzewidywalny, który z pewnością jednak trafi w mój gust. Niestety. Nie trafił.
Zanim jednak napiszę dlaczego, muszę wspomnieć o fenomenalnej muzyce Daníela Bjarnasona – cała ścieżka dźwiękowa tego filmu zasługuje na uwagę.
Wszystkie recenzje, które czytałam, były pełne zachwytów – przede wszystkim nad zgrabnym balansowaniem reżysera między rozśmieszaniem widzów do łez a przerażaniem ich. Z tym, że ja się nie śmiałam. Być może dlatego, że cierpienie rzadko mnie bawi, a ono wysuwało się w tym filmie na pierwszy plan.
Główną osią jest tu sąsiedzki spór – automatycznie przywodzi nam to więc na myśl Kargula i Pawlaka, i od razu powoduje mimowolny uśmiech na naszych twarzach. Tyle że jak na główną oś, wątek nie jest w moim odczuciu prowadzony konsekwentnie. Widzimy dwa sąsiadujące ze sobą małżeństwa, między którymi narasta coraz większe napięcie, z drugiej zaś strony niektóre wzajemne oskarżenia o różne zaskakujące czyny są tylko zasygnalizowane przez twórców, ale nigdy później już nikt do nich nie wraca (jak na przykład poprzestawiane figurki krasnali czy przedziurawione opony: dowiadujemy się tylko, że jedna strona podejrzewa o to drugą i że druga się do tego zupełnie nie przyznaje, i kompletnie nic z tego nie wynika dalej).
Oczywiście poza sąsiedzkim sporem mamy tu też kilka wątków, które pomagają nam lepiej zrozumieć bohaterów, ich zawziętość, dziwność czy niechęć do bliźnich. U podstaw leży ogromny ból i cierpienie. Każdego z bohaterów… I o ile naprawdę lubię kino abstrakcyjne, szokujące i oderwane od rzeczywistości, o tyle minimalne chociaż prawdopodobieństwo przedstawionej sytuacji wydaje mi się jednak ważne. Istotą świata jest różnorodność i chaos, a także to, co postrzegamy jako pewnego rodzaju paradoks, czyli równoległe występowanie sytuacji skrajnie od siebie różnych (jak np. śmierć kogoś bliskiego i narodziny dziecka w tym samym czasie). Tymczasem film przedstawia nam siedmioro bohaterów (plus ósmego, który pojawia się tylko we wspomnieniach), spośród których… każdy jest nieszczęśliwy, wyalienowany i skrzywdzony przez los, swoje złe wybory czy najbliższe osoby. Każdy z nich cierpi też na szarość codzienności, rutynę i brak miłości. Sęk w tym, że prawdopodobieństwo, że taka beznadziejność dotknie aż siedem jakoś ze sobą związanych osób w tym samym czasie, jest w realnym życiu niesłychanie minimalne. Choć może właśnie na tym polega sukces tego filmu w naszym kraju – może wolimy myśleć, że to jest możliwe.

ZWIASTUN:

O prawie do ciszy

fot. Jan Lewandowski

Jako muzyk jestem szczególnie wrażliwa nie tylko na muzykę, ale na całą sferę dźwięku jako takiego. Fascynują mnie naturalne odgłosy większych i mniejszych miast, wpisane w ich foniczny krajobraz. Lubię je nagrywać, wsłuchiwać się w ich rytmy. Jednocześnie wszelki przymus słuchania tego, czego słuchać nie chcę i co zaburza ów krajobraz, odbieram jako przemoc. Wiem, że nie jestem w tym odosobniona.
Do największych przeciwników narzucania hałasu i orędowników prawa do ciszy należał wybitny kompozytor – a prywatnie, często bywający u nas w domu przyjaciel mojego taty – Witold Lutosławski.

Jako członek Międzynarodowej Rady Muzycznej przy UNESCO spowodował, że w 1969 z jego inicjatywy przyjęto pierwszą ustawę potępiającą nadużywanie muzyki w miejscach publicznych i prywatnych, jako naruszenie prawa człowieka do spokoju i ciszy. Do problemu tego powracał wielokrotnie, uważając, że muzyka dobiegająca zewsząd i ciągle nie tylko męczy, ale także tępi wrażliwość na prawdziwą muzykę.

Wikipedia

Dziś, niemal pół wieku później, nie tylko nic się w tej kwestii nie polepszyło, ale i całkiem sporo pogorszyło. Sama mieszkam w mieście nastawionym na bardzo specyficzny rodzaj turysty (turysty prymitywnego), które niestety nie szanuje ani swoich mieszkańców, ani tym bardziej ich ustawowego prawa do ciszy.

1. Cisza. Nocna?

W powszechnej opinii (także policjantów i strażników miejskich) prawo do ciszy przysługuje nam tylko w nocy między 22.00 a 6.00. I choć zakłócanie spokoju podczas dnia jest w myśl prawa wykroczeniem, to jednak każdy, kto podjął próbę walki o swoje prawo do ciszy, wie, jaka to trudna i wyboista droga.
Skoro trudno egzekwować przestrzeganie prawa ogólnego, nie dziwi też fakt, że równie trudno egzekwować przestrzeganie przepisów poszczególnych miast. Na przykład moje miasto ustaliło wspaniały, przybliżający nas w kierunku zachodniej strony przepis, w myśl którego lokale usługowe położone przy głównym deptaku nie mogą mieć głośników na zewnątrz. Jednak… równocześnie można się o takie pozwolenie postarać i je dostać. Tym samym nikt już, łącznie z władzami miasta, nie wie dokładnie, które lokale mogą, a które nie mogą nagłaśniać wspólnej przestrzeni publicznej, jaką jest ulica (lub taka jest tylko wersja dla namolnych interesantów, do których się zaliczam).

2. Taksówki

Z taksówek korzystam najczęściej w Warszawie, kiedy przemieszczam nieprzyjazne szpilkom odległości między jednym a drugim miejscem koncertu podczas festiwalu „Warszawska Jesień”, w godzinach nocnych. Każde wejście do taksówki muszę rozpocząć prośbą o wyłączenie lub znaczne ściszenie muzyki. I zastanawiam się, czy to dziwne, że mam głowę pełną skomplikowanych i ważnych dźwięków, które jakoś przeżywam, które muszę przemyśleć, przetrawić, lub do których przyjęcia chcę się dopiero przygotować, a zdecydowanie nie pomaga mi w tym najnowszy numer wiecznie żywego Bajmu czy innego Pitbulla (zakładając, że mam szczęście i kierowca słucha tradycyjnego komercyjnego radia, a nie takiego, które specjalizuje się w popularyzacji disco-polo). A potem zadaję sobie pytanie,

czy ja naprawdę muszę się nawet sama przed sobą z czegokolwiek tłumaczyć?

– pytanie, które sobie zadaję

Mam po prostu prawo do ciszy. Mogę chcieć się skupić przed koncertem, przed egzaminem, mogę być w żałobie, pogrążona w jakimkolwiek bólu, wreszcie mogę nawet po prostu nie lubić muzyki ze szczególnym uwzględnieniem tej, która nie przeszkadza panu kierowcy. Nie muszę się z tego tłumaczyć. Usługą świadczoną przez taksówkarzy jest przewiezienie klienta z punktu A do punktu B, a nie uświetnianie tego czasu jakąkolwiek niekonieczną oprawą muzyczną.

3. Punkty gastronomiczne

No dobrze, umówmy się, że w punktach gastronomicznych istnieją znacznie gorsze efekty dźwiękowe, niż te wyprodukowane przez Pitbulla i tło w postaci neutralnej, nienachalnej i nieagresywnej ściany dźwięku bywa wręcz wskazane. Jednak kluczem jest tu nienachalność właśnie i odpowiednia, czyli minimalna, głośność. No i dobór muzyki. Cicha i spokojna muzyka instrumentalna zawsze będzie elegancka. Zmorą natomiast jest – niestety często praktykowane w lokalach o mniejszym prestiżu – włączone radio. Nie ma chyba niczego bardziej odpychającego podczas jedzenia od konieczności słuchania polityków, a także o hemoroidach, wydzielinach z pochwy i lekkim nietrzymaniu moczu.
(Temat apetyczności reklam doskonale przedstawił Marek Koterski w „Dniu Świra”.)

4. Słuchawki naszych bliźnich

Słuchawki – przewodowe, bezprzewodowe, nauszne, duże, małe, dokanałowe, itd. – są fantastycznym cudem techniki, mającym za zadanie, cytując za Wikipedią:

przekształcenie sygnału elektrycznego w słyszalną falę dźwiękową, podobnie jak czyni to głośnik; od głośnika jednak odróżnia ją sposób w jaki jest wykorzystywana: słuchawka służy do indywidualnego odbioru dźwięku, najczęściej umieszcza się ją w bezpośredniej bliskości ludzkiego ucha, a nawet w jego przewodzie słuchowym.

Wikipedia

Kluczowe w tej definicji wydają się być: różnica między nimi a głośnikiem oraz wspomnienie o bliskości ludzkiego ucha. Tymczasem w przestrzeni publicznej (np. transporcie miejskim) zaobserwować można bardzo dużo słuchawek, których używanie niczym nie różni się od korzystania z głośników – odbiorca danej muzyki narzuca jej słuchanie wszystkim swoim bliźnim w promieniu kilometra, podkręcając głośność do maksimum. Osoby starsze często zwracają uwagę tego rodzaju melomanom, zasłaniając się „troską o ich słuch”.
Mnie z powodu głuchnięcia jednostek w narodzie jest całkowicie wszystko jedno, jednak zmuszanie ludzi do przyjmowania dźwięków wbrew swojej woli i bez wyrażonej na to zgody uważam za drażniące.

5. Telefony w mojej głowie

Sama jednak, kiedy wypuszczam się w miejską dżunglę, nie wyobrażam sobie, by nie wziąć ze sobą słuchawek, na wypadek gdybym musiała trafić do jakiejś przestrzeni zamkniętej (np. poczekalni, czy wspomnianej komunikacji miejskiej). Tam przeważnie mamy do czynienia z czymś jeszcze gorszym, niż narzucona nam z góry muzyka. Tam mamy… ludzi z telefonami, prowadzących długie telefoniczne debaty. Dowiemy się z nich między innymi, że rozmawiająca tuż przy nas młoda i zadbana pani „właśnie ma okres, więc w piątek nie będzie mogła iść na basen”, przedwczorajszy pan „się na***ał i ciągle go trzyma”, a jeszcze ktoś inny ma dokładnie taki adres, taki pesel i taki numer telefonu, „podam, dla pewności, jeszcze raz”.
Cudze głośne rozmowy na tematy, które w najmniejszym nawet stopniu mnie nie obchodzą, ale które wchodzą w bardzo mocną interakcję z moimi myślami – a tak mam, że idąc, czy jadąc gdziekolwiek bardzo lubię myśleć – uważam za przemoc jeszcze brutalniejszą, niż narzucanie mi słuchania jakiejkolwiek muzyki.
Oczywiście u podstaw tych wszystkich rzeczy, o których dziś piszę, leży niezmiennie jedno: brak kultury. A tę się wynosi głównie z domu, choć solidna edukacja w zakresie dobrych manier podjęta przez szkołę, też nie byłaby złym rozwiązaniem.
Nie mam złudzeń, że ten apel trafi do tych ludzi, do których trafić powinien, jednak zaapeluję – szanujmy swoje prawo do ciszy.

„A.” Aga Czyż

rok wydania: 2018

Z poruszającymi coverami śpiewanymi przez Agę Czyż zetknęłam się już kilka lat temu na jej internetowym kanale. Zachwyciła mnie wszystkim – zupełnie unikatowym głosem, ekspresją, nieskrywaną radością ze śpiewania i kompletną oryginalnością. Po jakimś czasie poznałam autorskie kompozycje Agi, które niezwykle mnie zaintrygowały – linie melodyczne, teksty, interpretacja… wszystko było bardzo inne, nieoczywiste, a równocześnie bardzo określone, bardzo jakieś. Dodatkowo kilka jej piosenek towarzyszyło mi w trudniejszych chwilach, przez co poczułam z nimi bardzo silną więź.
Tzw. „szerszy odbiorca” ma szansę kojarzyć jej nazwisko z programu „The Voice of Poland”, w którym wzięła udział – występowała w drużynie Marii Sadowskiej.
Po programie w internecie można było śledzić filmiki z licznych klubowych występów Agi, podczas których zachwycała również doskonałymi umiejętnościami jazzowymi oraz wyjątkowymi wersjami popularnych piosenek. Jej znakiem rozpoznawczym – oprócz głosu – stała się też niezwykła dbałość o otaczanie się na scenie muzykami wybitnymi.
Od czasu programu stopniowo przybywało jej fanów, którzy – jak ja – odliczali dni do ukazania się jej solowej płyty. No i… stało się! Debiutancka płyta Agi o cudownie niejednoznacznym tytule „A.” nareszcie zobaczyła światło dzienne! Aga – jak na rasową artystkę przystało – zrobiła wszystko po swojemu, bez wytwórni, bez wydawcy, na swoich zasadach. (W tym miejscu muszę też zaznaczyć, że płyta jest przepięknie wydana i niesłychanie wysmakowana estetycznie.) Myślę, że paradoksalnie ma przez to większą szansę dotrzeć do tych odbiorców, którym jej muzyka jest najbardziej potrzebna, bo w czasach, kiedy w tzw. głównym nurcie dominuje miałkość, ludzie zaczynają sięgać po muzykę elitarną i mało komercyjną, czyli właśnie tam, gdzie spotkamy dziś Agę.
Płyta „A.” to dziewięć pięknych, nastrojowych i bardzo dojrzałych, niebanalnych kompozycji flirtujących z jazzem (o częstych i zaskakujących harmonicznych zwrotach akcji), choć niedających się łatwo zaszufladkować w jakikolwiek prosty sposób. Aga czaruje już od pierwszych dźwięków wyjątkowym frazowaniem i rzadko u wokalistek spotykaną nienaganną dykcją. Przepięknie interpretuje poruszające teksty, które bez wyjątków są jej autorstwa. Na płycie znalazły się też dwa teksty po angielsku, co nie dziwi, zważywszy na to, że Aga z wykształcenia jest anglistką. Choć są równie piękne i głębokie, co pozostałe (i także, rzecz jasna, perfekcyjnie zaśpiewane), osobiście cieszę się, że Aga śpiewa na swojej debiutanckiej płycie głównie w języku polskim. Istnieje mnóstwo mitów związanych z melodyjnością języka polskiego i jakoby trudnością, jakiej śpiewanie w języku ojczystym miałoby dostarczać naszym rodakom. Tymczasem – nawet jeśli opanujemy inne języki w stopniu zaawansowanym – najłatwiej nam zarówno przekazać, jak i zrozumieć emocje, które ubierzemy w słowa języka ojczystego właśnie.
Piosenki Agi (jest również autorką i współautorką muzyki na tej płycie) trafiają prosto do mojego serca (a ściślej, do układu limbicznego); bezpretensjonalne, intrygujące i dograne w najmniejszym szczególe, czasem zaskakujące tych, którzy znali ich starsze wersje z sieci zupełnie nowymi, magicznymi aranżacjami (jak np. „Momenty”, czy „Więcej”).
Bardzo długo na tę płytę czekałam, a doczekanie się było największą nagrodą. Gorąco wszystkim tę płytę polecam!

Spis utworów:

  1. Kawałek po kawałku
  2. Za plecami
  3. Zanim
  4. Surrender
  5. Było minęło
  6. Momenty
  7. Plan awaryjny
  8. I need you
  9. Więcej

Poniżej przedsmak tego, co na płycie usłyszymy:

Ogromne wrażenie zrobił na mnie fakt, że Aga zdecydowała się zrobić teledysk do właśnie tej piosenki – „Momenty”. Przyznam, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ten teledysk i usłyszałam piosenkę (pamiętałam mgliście inną aranżację tego utworu wrzucaną kiedyś przez Agę, jednak nie znałam piosenki zbyt dobrze), wpadłam w jakąś histerię. Przez dwie godziny odtwarzałam ten numer non stop, zalewając się łzami (i równocześnie nie mogąc przestać go słuchać). Nadal uważam, że jest magiczny i bardzo poruszający.

P.S. Płytę można nabyć przez stronę internetową Artystki TUTAJ, do czego gorąco wszystkich zachęcam.