Pisałam wczoraj o skandalu związanym z ocenzurowaniem najnowszego dzieła Pawła Szymańskiego na III Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej Eufonie, publikując oświadczenie kompozytora w tej sprawie.
Ponieważ haniebnego potraktowania wybitnego artysty nie udało się organizatorom festiwalu zamieść pod dywan i sprawa ujrzała światło dzienne przede wszystkim dzięki artykułowi w Gazecie Wyborczej, dziś – dwa dni po koncercie, którego dotyczy cała sprawa – postanowili odnieść się do sytuacji, prześcigając się w swoich oświadczeniach. Odważne posunięcie.
Na stronie Narodowego Centrum Kultury znajdziemy oficjalne oświadczenie rzecznika prasowego festiwalu, a pod spodem do pobrania w plikach PDF kilka kolejnych, m.in. przewodniczącego Rady Programowej Festiwalu Mieczysława Kominka oraz prezesa fundacji Piąta Esencja Lecha Dzierżanowskiego.
Co z nich wynika? O tym za chwilę.
Mylenie pistoletu zabawki z bronią i pisanie o zamyśle artystycznym cenionego i uznanego kompozytora w sposób sugerujący, że własna (dość zresztą infantylna) interpretacja jest jedyną możliwą, zmusza do refleksji nad słusznością wyboru takiego przewodniczącego Rady Programowej Eufonii. A sformułowania:
[…] jest oczywiście prowokacją polityczną i nie daje się w żaden sposób powiązać artystycznie z utworem.
czy
[…] bez partii taśmy, choć jej brak nie naruszyłby wartości artystycznej kompozycji.
są już jawnym dowodem na niekompetencje tegoż. Z jednej strony to oczywiście groteskowe i równocześnie zabawne, że Mieczysław Kominek uważa sam siebie za wyrocznię w kwestii artystycznych wartości w twórczości Pawła Szymańskiego (gdzie dokładnie są, a gdzie ich nie ma), z drugiej strony te fragmenty porażają wylewającą się z nich arogancją. Jeśli nieświadomą, tym bardziej dowodzącą niekompetencji przewodniczącego Rady Programowej.
Spuszczę zasłonę milczenia na użycie słowa „Pan” w tytule i skupię się na treści. Już pierwszy punkt wytycza cyniczną, gierkowską i przede wszystkim populistyczną linię obrony. Informacja o honorarium, jakie dostał za swój utwór Paweł Szymański, jest kompletnie niepotrzebna i niemerytoryczna. (Może nieśmiało przypomnę w tym miejscu, że kompozytor nie dostaje wynagrodzenia za wykonanie utworu, jak można byłoby w pewnym momencie lektury pomyśleć, lecz za jego napisanie, czyli swoją ciężką pracę – w tym wypadku wykonaną.) Niepotrzebna i niemerytoryczna, ale… przemyślana. To jedna z manipulacyjnych technik, mająca na celu zrażenie opinii publicznej do tego, o kim się pisze (i kto oskarżył nas wcześniej) – technika odwołuje się do naszych najgorszych instynktów, m.in. do zawiści (nie ma znaczenia, czy ktoś zarobił uczciwie, czy nie, stosunkowo mało, czy obiektywnie dużo – nie lubimy, kiedy ktoś zarabia w naszym odczuciu sporo). Mało wyrafinowana, ale sprawdzona.
Potem Pan Lech maluje nam pięknymi okrągłymi zdaniami całą historię, której nie byliśmy świadkami i której nie jesteśmy w stanie zweryfikować (przynajmniej część z nas nie jest, bo nie zapominajmy, że środowisko muzyczne jest jednak małe). Historię o zamówieniu utworu w 2019 roku, o pandemii, przez którą utwór w 2020 roku nie został wykonany, w końcu o rzekomo niedołączonych przez Pawła Szymańskiego taśmach i w końcu o tym, że kompozytor wprowadził w błąd zamawiających.
Niepokojące jest też utrzymywanie mitu o braku cenzury.
Taśma zawiera zmultiplikowane i przetworzone elektronicznie nagranie wypowiedzi prominentnego polityka, w trakcie którego pada strzał z pistoletu, co przemilczał kompozytor w swoim oświadczeniu.
Powiedzmy głośno, że ten „prominentny polityk” to Jarosław Kaczyński, którego cytowana wypowiedź to memiczne już przejęzyczenie z sejmowej mównicy „nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne”. Przejęzyczenie to nie jest już od dawna polityczne. Należy do kultury, do popkultury, a więc do nas wszystkich. Do otaczającego nas świata, z którego artyści współcześni na ogół czerpią. Czasem bardziej dosłownie, czasem mniej, jednak nie da się uciec od rzeczywistości, tworząc sztukę. A – co napisałam już wyżej – nazywanie pistoletu zabawki „pistoletem” jest porównywalne z zarzutem Janusza Kowalskiego wobec profesora Horbana, że ten groził mu nożem, podczas kiedy w rzeczywistości oskarżony stwierdził tylko, że „nóż mu się otwiera w kieszeni”. (Również, notabene memiczne.) Brak cenzury oznacza pełną wolność. Nie tylko twórcy, który ma prawo nawet najbardziej abstrakcyjne swoje dzieło uważać za wszelkiego rodzaju manifest, ale również odbiorcy, który ma prawo zupełnie odciąć się od opinii twórcy i odnajdywać swoje własne sensy. To zresztą dzieje się ze sztuką na przestrzeni lat. Tymczasem fundacja i organizatorzy festiwalu przyjęli jedyną słuszną interpretację i użycia słów Kaczyńskiego, i strzału z pistoletu (w dodatku nie dając publiczności szansy interpretowania ich oddzielnie) i przypięli utworowi łatkę „politycznej prowokacji”. Pistolet zabawka przywiódł na myśl tylko broń, nikomu jednak nie przywiódł na myśl znacznie bardziej tu oczywistego pistoletu startowego. Połączenie czerni i bieli otwiera tak rozległe pole interpretacyjne, że trudno uwierzyć w istnienie tak ściśle przylegających do oczu organizatorów klapek. Czy chcę przekonać kogokolwiek, że Paweł Szymański nie napisał utworu odwołującego się do swoich politycznych przekonań? Nie chcę. Oddałam mu głos w poprzednim wpisie. Uważam jednak, że formą cenzury jest narzucenie nam wszystkim jednej płytkiej interpretacji dzieła sztuki, które ze swojej natury powinno podlegać wielu różnym.
Wszystkie oświadczenia sprowadzają się do jednego przesłania: twórcy mają pełną wolność, ale… Wszyscy wiemy, co to ale w praktyce oznacza.
Inna kwestia to moment, w którym oświadczenia się pojawiły. Był na ich przemyślenie i umieszczenie czas przed koncertem. Wystarczyłoby nawet jedno. Dziś brzmią jak histeryczna próba odzyskania dobrego imienia, choć nie bardzo jest co ratować.
Zastanawia mnie też – w kontekście oświadczenia Lecha Dzierżanowskiego – czy prezes fundacji zamawiającej utwór, który nie ma pojęcia o dołączonej do zamówionego utworu taśmie, przypadkiem również nie jawi się jak ktoś nieposiadający wystarczających kompetencji do piastowania swojego stanowiska.
Można oczywiście powiedzieć, że to słowo przeciw słowu. Mnie się jednak przypomina pewne zdarzenie z czasów podstawówki. Tata (czyli Józef Patkowski, na którego powoływałam się też wczoraj), w trakcie dość gorącej i nieprzyjemnej rozmowy z moją wychowawczynią, usłyszał od niej w pewnym momencie:
– Więc albo ja kłamię, albo pana córka kłamie!
– moja wychowawczyni z podstawówki
– Proszę pani… Moja córka nie kłamie, a do pani sumienia nie będę zaglądał!
– Józef Patkowski
To chyba mój jedyny komentarz do wywlekania, kto dokładnie co powiedział, kto co w mailu napisał, co wysłał, a czego nie dosłał. Pawła Szymańskiego znam od zawsze. Jest dobrym, prawym, uczciwym, a do tego niesłychanie skromnym człowiekiem. Wielkim artystą i naszym narodowym dobrem. Jeśli coś napisał w swoim oświadczeniu, to tak było. A sumienie Pana Lecha nie jest moją sprawą.
Paweł Szymański, fot. Marek Suchecki, mat. Towarzystwo im. Witolda Lutosławskiego
19 listopada rozpoczął się III Międzynarodowy Festiwal Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej Eufonie. Jednym z ważniejszych wydarzeń tego festiwalu miało być prawykonanie utworu it’s fine, isn’t it? Pawła Szymańskiego. Miało być, nie doszło jednak do skutku. Dziś, wraz z wieloma innymi zainteresowanymi dostałam oficjalne oświadczenie Kompozytora w tej sprawie, które w całości zamieszczam poniżej.
Jeszcze do niedawna nie wierzyłam, że ludzie twierdzący, że mój tata, Józef Patkowski, porównując na spotkaniu z Jaruzelskim Polskę do pustyni muzycznej – i tracąc w konsekwencji swoich słów po jakimś czasie pracę – się zagalopował, czy powiedział to nierozmyślnie, wierzą w to, co mówią. Wydawało mi się, że każdy przeciętnie odważny człowiek, zwłaszcza znający odwagę i nieprzeciętność Patkowskiego, potrafi objąć rozumem, że słowa taty były przemyślane i wypowiedziane ze świadomością konsekwencji, jakie go spotkają. (Rzeczywiście nie przewidział aż takich, ale wiedział, że jakieś będą.)
Tymczasem historia kołem się toczy, a odwaga rzeczywiście zdaje się dziś towarem deficytowym. Wspaniały, wielki polski kompozytor został przejechany walcem przez zwolenników powrotu do pustynnego krajobrazu tego kraju (na każdym zresztą, nie tylko artystycznym polu). Pytanie tylko czy stało się to pod wpływem nacisków na Radę Programową (której przewodniczącego polityczne sympatie znamy wszyscy), czy też była to jej niezależna decyzja.
Radzie Programowej III Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej Eufonie w składzie:
dr Mieczysław Kominek – przewodniczący Rady
Ewa Bogusz-Moore
dr hab. Beata Bolesławska-Lewandowska, prof. IS PAN
Oľga Smetanová
Marek Horodniczy
Aleksandra Jagiełło-Skupińska
dedykuję ten piękny cytat z doskonałego serialu „House of Cards”:
Jak wygląda twarz tchórza?
Jak tył jego głowy, gdy ucieka z pola bitwy.
– Frank Underwood, „House of Cards” rozdz. 29
P.S. Już pierwszy artykuł na ten temat pojawił się w Gazecie Wyborczej, a będzie ich z pewnością w mediach znacznie więcej.
Ponieważ moje, trwające już półtora roku, życie w związku obfituje w codzienną porcję dialogów, które uwielbiam, jakiś czas temu zaczęłam prowadzić na swoim fejsbukowym profilu cykl „Kochanków rozmowy”. Ponieważ cieszy się on dużą sympatią i popularnością wśród znajomych, postanowiłam publikować go w postaci blogowych wpisów. Wybór takiego właśnie tytułu, jak zwykle u mnie, nie był przypadkowy, lecz głęboko przemyślany. Podkreśla dwie rzeczy, bez których udany związek nie istnieje: nieplatoniczność relacji oraz rozmowę. Mam w ogóle wrażenie, że rozmawiamy ze sobą bezustanNie, nawet milcząc, choć już słyszę uchem wyobraźni przytyki Kochanka, że ja milczę zdecydowanie rzadziej. Niech Mu będzie!
Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Wysłałam Kochankowi swoją sesję fotograficzną doszykowanego właśnie wpisu blogowego [to znaleziony w fejsbukowych wspomnieniach dialog sprzed roku]:
– Na tym zdjęciu wyglądasz jak Sienkiewicz.
– HENRYK? 😱😱😱
– KRYSTYNA! 😒😒😒 #Uff #KamieńZSerca #DoWyboruByłJeszczeKuba
Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Sorry, że to tyle trwa – mówię, czekającemu na mnie w samochodzie już od kwadransa Kochankowi, mimo że wyszłam tylko na chwilę do sklepu, – ale nie uwierzysz, co się stało. Nie! Nie! Nie wstawaj, co robisz? Kładź się z powrotem!
– Słucham? 🧐
– Nie, sorry, to nie było do Ciebie! Kurczę, no bo taka sytuacja… Idę do sklepu, a tam na chodniku leży facet. Oczywiście inni też idą i go widzą, ale nie reagują, więc pada na mnie. Próbuję do niego zagadać, ale nie reaguje, leży za to w pozycji bocznej bezpiecznej i widzę, że oddycha, a w ręku trzyma papier toaletowy, więc na wszelki wypadek wolę nie podchodzić za blisko. Dzwonię na 112 i mówię, że jest najprawdopodobniej pijany, ale nie umiem ocenić, czy potrzebuje karetki, czy wystarczy policja. Miła pani mówi, że posyła patrol, ja go zostawiam i idę szybko do sklepu, a teraz wracam i widzę, że się podnosi i chwiejnym krokiem idzie, a patrolu ciągle nie ma.
– 😂😂😂
– Co? Kurczę, powiedzieć mu, żeby się położył z powrotem?
– 🤣🤣🤣
– Ej no, to sytuacja beznadziejna, a Ty się ze mnie śmiejesz… #WKońcuNicMuNiePowiedziałam #ZnaczyTemuCoCudowniePowstał #IBądźTuDobryDlaLudzi
Z cyklu sklepowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy w sklepie…
Z cyklu sklepowe kochanków rozmowy…
– Bierzemy fryty? – pyta w Biedrze retorycznie Kochanek.
– No jacha! 🍟🍟🍟 A Ty zlałeś już poprzedni tłuszcz z frytownicy?
– Zlałem.
– Wow! 😍 Serio? 🤔 Kiedy? 🧐
– No… Miałem to zrobić, ale… zlałem.
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #IJakGoNieUwielbiać #ZnakZapytania
Z cyklu samochodowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy w samochodzie…
Z cyklu samochodowe kochanków rozmowy…
Planujemy zjechać z autostrady i na pasie do zjazdu, będącym jeszcze autostradą, wleczemy się za grupką samochodów z prędkością 30 km/h. Kochanek nie wytrzymuje i zadaje pytanie retoryczne:
– Kto tam, k…, napier…la z taką prędkością, że aż można buty zgubić?
🤣🤣🤣 #NoKto #ZnakZapytania
Z cyklu samochodowe kochanków rozmowy…
Jedziemy do Castoramy i zachwycam się kolorami drzew…
– Jak pięknie! Ta trasa jesienią przypomina mi wyprawę na egzamin z prawa jazdy. W sumie… o każdej porze roku mi ją przypomina 🤷♀️
– 🙉🙉🙉 #MożeNiePowinnamMuTegoMówić #BoNigdyNieDaMiPoprowadzić #ZaCzwartymPodejściem #AleZdałam #Plus #LataBrakuDoświadczenia
Z cyklu samochodowe kochanków rozmowy…
– O, Brzeszcze… – mówi z zawadiackim uśmiechem Kochanek, kiedy dojeżdżamy do tychże.
– Przyznaj się, że jak jedziesz sam, to do niej wpadasz.
– Zawsze!
– Wiedziałam! Wiedziałam, że mnie z nią zdradzasz 🙉 W sumie trudno się dziwić, to tak bardzo Twój docel 🤷♀️ Wiek, aparycja… No i… cyc jest…
– … broszka jest!
– Wiedziałam!
🙊 #WyszłoSzydłoZWorka
👟 Z cyklu spacerowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy na spacerach…
Z cyklu spacerowe kochanków rozmowy…
Drogę przebiega nam kot.
– Jejku, popatrz jak on przebiera tymi nogami. Ma cztery, a zobacz, jaki synchron! To w sumie, jak się zastanowić, takie niesamowite! – stwierdzam, zachwycona.
– Chyba rozumiem, czemu Ci się to nie mieści w głowie.
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #PiłDoMojejGracji #ARaczejJejBraku #Złośliwiec
Z cyklu spacerowe kochanków rozmowy…
– Czasem jak ktoś mnie wk…i – zaczyna Kochanek, wstając z drewnianego leżaka – to bym mu jeb…ł, ale jak sobie pomyślę, że mógłbym nie trafić, przewrócić się, a potem nie móc wstać, to mi się odechciewa 🤷♂️ #StaryCzłowiek #INieMoże
Z cyklu spacerowe kochanków rozmowy…
Zachwycona złotą polską jesienią w pewnym podhalańskim raju, macham do stojących daleko krów 🐄🐄🐄…, nie zauważając stojącego przy nich rolnika.
– Weź, bo zaraz pan pomyśli, że jemu machasz – zaczyna Kochanek – i przyjdzie Cię wydoić!
🤣🤣🤣 #Hmm #ToByłobyCałkiem #Intrygujące
Z cyklu spacerowe kochanków rozmowy.
– Przybyli z pałami pod okienko… – intonuje Kochanek.
– Ooo! Dokładnie takiego pornola kiedyś widziałam!
– 😒😒😒 Ja o policji akurat śpiewałem 🙄🙄🙄
– A, to nie. To takiego nie widziałam 🤷♀️ #KażdemuMożeSięCzasemPomylić #ChoćMnieSięAkurat #MyliZawsze
Z cyklu poranNe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy rano…
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– A kto to jest Ixa Ygreka? – pytam, widząc nowego lajka pod naszym wspólnym zdjęciem na fejsie od osoby, której ze znajomych z Kochanka, których mi kiedyś przedstawiał, nie pamiętam.
– Nie wiem, podbiła do mnie. Mam coraz więcej znajomych, których nie kojarzę. Wiesz, tak to jest, jak zaczynasz być popularny…
– Nie no, rozumiem, ale żeby zaraz podbijać do mojego chłopaka zamiast do mnie?… 🤔🧐🤨 #MożeDlategoNieDoMnie #ŻeJakCośWydaMiSięPodejrzane #ToOdRazuBlokuję #APodejrzane #WydajeMiSięNaOgół #Wszystko 🤷♀️
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Przeglądam swoją pato biblię, czyli wielką, 900-stronicową „Psychopatologię” i postanawiam:
– Nie przeczytam raczej wszystkiego od deski do deski, ale na pewno przeczytam w całości dział poświęcony lękom i zaburzeniom seksualnym, choć ten drugi może nie w całości, bo…
– … mogłoby tam być coś o braku seksu, a to Cię przecież nie dotyczy – kończy za mnie Kochanek.
🤣🤣🤣 #ChodziłoMiOTranspłciowość #AleWSumie #CoRacja #ToRacja
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Co to dokładnie są gonady? Można powiedzieć, że „ale masz fajne gonady”, czy to raczej coś, co jest w środku? – pytam, leżącego w dezabilu Kochanka.
– Był taki serial „Gonady Tygrysa”.
– 🤣🤣🤣
– Czekaj, sprawdzę dokładnie w Wikipedii – Kochanek wyjmuje komórkę. – I ch…j, przekrój meduzy! 🙈 No k..a mać, a chciałem sobie coś pooglądać!
🤣🤣🤣 #MaPrzecieżMeduzę #CzyMeduzaToPies #ZnakZapytania
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– To smutne – stwierdzam po wiadomości o śmierci Colina Powella. – Ile miał lat?
– Nie wiem nawet, dużo – odpowiada Kochanek. – Ale to nieistotne, bo generalnie nic przecież nie trwa wiecznie.
– Ojej… – mówię zasmucona, wtulając się w Kochanka i deklarując – ale Ty na zawsze pozostaniesz w mojej pamięci…
– 😒😒😒 Sp…alaj, nigdzie się nie wybieram!
😌😌😌 #Uff #Spróbowałby
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Ja, opracowując stylizację do blogowego wpisu [kolejny znaleziony w fejsbukowych wspomnieniach dialog sprzed roku]: :
– Na przykład Syrenka Arielka, jaki byś jej zrobił kolor ust, żeby była wiarygodna?
– A kto to jest Syrenka Arielka?
– Yyyy, no postać z bajki…
– Mnie się to skojarzyło z facetem sprzedającym niemiecką chemię z Syreny Bosto na targu.
🤣🤣🤣🤷🤷🤷 #Dobra #CoDoNaszychDzieci #OnWeźmieNaSiebieEdukację #GeograficznąBiologicznąChemicznąFizycznąIHistoryczną #AJaOgarnęBajki
Z cyklu popołudniowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy po południu…
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– To, że kobiety oskubują mężczyzn po rozwodzie, to nie stereotyp, tylko często fakt – wyjaśnia mi nieseksistowskość pewnego dowcipu Kochanek.
– W sumie masz rację, tak często się zdarza.
– Inna sprawa, że to mężczyźni doprowadzili do tego, że niektóre kobiety nie mają kariery i siedzą z dziećmi w domu.
– Też prawda.
– Plus często prawa do opieki nad dzieckiem sądy automatycznie przyznają matce, a nie ojcu, co też nie zawsze jest fair.
– No pewnie, że nie jest! Ja bym Ci od razu oddała prawa do opieki nad dziećmi!
– No właśnie, k…a, wiem… 🙉🙉🙉 #Chciał #ToMa #KobietęIdealną
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Patrz! – proszę Kochanka. – Dziś weszłam na wyższy level miłości i kiedy Ci zabrakło, to… oddałam Ci swój własny makaron z talerza! 😊😊😊 Inna sprawa, że trochę z poczucia winy, że nałożyłam Ci mniej niż sobie… no ale Ci oddałam.
– Wow… Czy jestem pierwszym mężczyzną, z którym dzielisz się jedzeniem?
– Hmm… no w sumie tak. I znaj moje wielkie serce, bo choć pisałam, że miłość to nie ból, to jednak… był to ból….
– Jezu, jaką Ty będziesz matką? – zapytał Kochanek, po czym sam sobie odpowiedział – … najedzoną!
🤣🤣🤣 #ParentsFirst #HappyWifeHappyLife #ChoćToJednakNieOTym #AleBlisko #Tak #JakByKtoPytał
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Dobra wiadomość jest taka, że znalazłem kluczyki do samochodu, więc nie muszę kupować nowego, żeby do Ciebie wrócić – zwierza mi się Kochanek.
– Och! To doskonała wiadomość! ❤
– Tak, będę się musiał z tym rupieciem męczyć jeszcze kilka lat.
– Ej, nie mów tak o mnie!
🤷♀️🤷♀️🤷♀️ #NoNiechNieMówi
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Piszę recenzję tegorocznej WJ, do czego studiuję swoje notatki oraz książkę programową. I dzielę się z Kochankiem:
– Przeczytam Ci, jak ładnie opisał swój utwór kompozytor z tego poniedziałkowego koncertu ze stołami. Nazywa się SukJu Na.
– Jak? Fuck You Too?
– 🤣🤣🤣
🙈🙈🙈 #ŻartZNazwiska #Najgorzej #INajlepiejRównocześnie
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Widzę, że Kochanek bez słowa wpatruje się w jeden punkt. Dopytuję więc:
– Ej, wszystko dobrze?
– Tak. Tylko głośno myślę.
🤣🤣🤣 #NoIDopiero #SięWystraszyłam
Z cyklu wieczorne kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy wieczorem…
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
– Wiesz, nawet mi się podoba, że staliśmy się w tym roku abstynentami – zwierzam się Kochankowi, bo początki naszego związku obfitowały we wzmożone wspólne picie. – W sumie bycie abstynentem z Tobą jest tak samo fajne, jak bycie alkoholikiem, a wychodzi taniej 🤷♀️
– 🤣🤣🤣 Dokładnie! #DomowyBudżetZGumyNieJest
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
– Kurczę, właśnie doznałem olśnienia! – stwierdza Kochanek.
– Dajesz! Może się nam to uda spieniężyć!
– Nie no, tego właśnie nie spieniężymy. Raczej dostaniemy jeszcze większej depresji… 🤷♂️ #Super #TegoMiByłoTrzebaWłaśnie #WPaździerniku
Z cyklu nocne kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy w nocy…
Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
Kiedy wchodzę do naszej alkowy, Kochanek już śpi, więc nachylam się nad Nim, szepcząc Mu do ucha:
– Dziękuję, że jesteś 😘
– Dziękuję… – zaczyna odpowiadać mi przez sen.
– 😍 🥰 🤩
– … że mnie budzisz. #NaJawie #CzyWeŚnie #NiezmienNieSarkastyczny #ZaToTeżGoUwielbiam #ChoćCzasami #JednakPomimoTego
Z cyklu o snach kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy też o… moich snach…
Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– To nie fair! – oburzam się zaraz po obudzeniu ja.
– Jeszcze śpisz i bredzisz, czy już się obudziłaś? – sprawdza Kochanek.
– Nie, bo wynajmowaliśmy taki dom, czy kanciapę, czy tam coś. I on mi powiedział, że jeśli ja będę chciała uprawiać z nim seks, to muszę mu zapłacić 140 zł (a to potem w ogóle się okazało, że 160 zł), a z kolei gdyby on chciał ze mną, to to będzie 20 zł i on już je płaci w czynszu!
– 🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣
– Ej, co się śmiejesz! Czuję się wydy…na… w dodatku podwójnie 😠😠😠
– 🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣 #ZeroWsparcia #AToNaMaksaNieFairByło #DoTerazCzujęNiesmak
P.S. A kiedy nie rozmawiamy, włączamy na pełny regulator naszą ulubioną płytę Kur (którą onegdaj Kochanek wydał w swojej wytwórni) i śpiewamy razem np. tę piosenkę:
Pod jednym z wpisów dostałam od swojego wiernego Czytelnika komentarz, który mocno mnie poruszył. (Właściwie nastąpiła wymiana kilku komentarzy.) Nie naruszę tajemnicy korespondencji, cytując fragmenty, bo nasze wiadomości znajdują się w dostępnym dla wszystkich miejscu, jednak celowo nie będę go wskazywać.
Co znaczy „kochać siebie”? Jestem sam, samotny źle mi z tym, ale wszyscy mówią „pokochać siebie”. Ok, ale co to znaczy? Wydaje mi się, że to o coś innego chodzi. Ja nie potrafię znaleźć tego włącznika, aby ktoś mnie pokochał. […] chętnie przeczytam, jak Ty to widzisz. Mam blokadę, której kompletnie nie rozumiem. Nawet nie potrafię do tego podejść od jakiejś strony. To straszne uczucie. To jest tak, jak bym nie mógł dokończyć puzzli, bo brakuje mi tego jednego kawałka. Samotność to straszne uczucie. To ból, który trudno opisać. Brak dotyku drugiej osoby. Podłe odczucie. Czekam aż napiszesz.
– napisał Czytelnik
Bardzo mi przykro. Myślę, że ten ból jest często interpretowany jako brak innej osoby, ale tak naprawdę nikt oprócz nas samych nie jest w stanie wypełnić naszej pustki. Szukamy na zewnątrz, ale rozwiązanie jest w nas samych. Też wpadam w tę pułapkę i bycie w niej w związku jest jeszcze gorsze niż samemu, bo przerzucamy na partnera nierealne oczekiwania, których nie może spełnić. Rozwiązaniem naszej samotności nie jest drugi człowiek. Postaram się stworzyć jakiś wpis o tym.
– odpowiedziałam
Minęło trochę czasu. Z różnych powodów pomysł napisania o tym, jak się pokochać i co to w ogóle znaczy, zaczął mi się wydawać swoistą ironią losu, zważywszy na stan psychiczny, w jakim się znalazłam. Z drugiej strony poruszający komentarz, w którym wyczułam oprócz zdumiewającej otwartości i szczerości także bezradność, bezsilność oraz wołanie o pomoc sprawił, że nie umiałam przejść obojętnie wobec dość jednak jasno wyartykułowanej prośby o wpis. Spróbuję sprostać.
💊 Jesienna deprecha
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Zacznę od obniżenia nastroju, stanów lękowych i depresyjnych, na które prawie wszyscy jesteśmy podatni podczas tej pięknej, ale trudnej dla naszej psychiki pory roku. Chociaż to pozornie nie na temat, jednak na przykład towarzyszące nam od dłuższego czasu poczucie samotności może się nasilać i sprawiać wrażenie przeszkody, z którą sobie sami nie poradzimy. Prawda jest natomiast taka, że rzeczywiście możemy sobie nie poradzić sami, ale nie z samotnością (lub każdym innym przytłaczającym nas problemem), tylko ze stanem psychicznym, z którym trzeba się po prostu udać do lekarza. Wszyscy do znudzenia powtarzają, więc powtórzę i ja: jeśli złamiemy nogę, boli nas ząb lub drastycznie pogorszy nam się wzrok, idziemy do lekarza. Niektórzy z nas mają może pewne opory, ale większość jest jednak zgodna, że nie ma co ze złamaną nogą leżeć i dywagować, czy przypadkiem samo nie przejdzie. Raczej wiemy, że nie przejdzie. Zdrowie psychiczne jest mniej oczywiste, niedużo o nim wiemy, być może czasem boimy się – nie umiejąc się przecież sami zdiagnozować – czy nasza sytuacja się już kwalifikuje do odwiedzenia psychiatry, czy jeszcze nie. (Mnie długo powstrzymywały takie właśnie opory.) Analogicznie mogę tylko napisać, że idąc do internisty z objawami przeziębienia rzadko kiedy zakładam, że to na pewno grypa, albo na pewno angina. Nie wiem. Często to ani jedno, ani drugie. Jednak jeśli moje samopoczucie utrudnia mi codzienne funkcjonowanie, a w dodatku boję się, że kogoś tym zarażę, wolę sprawdzić. Nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby internista mnie wyśmiał, że przychodzę do niego z głupotą.
Myślę, że jeśli jest w nas „trudny do opisania ból”, który nie trwa dzień czy dwa, ale dłuższy czas, to nawet, jeśli go sobie racjonalizujemy (chociażby tym, że jesteśmy sami), warto odwiedzić psychiatrę i sprawdzić, czy to, co się z nami dzieje, mieści się w jakiejś normie, czy nie. Mądry psychiatra nie tylko przypisuje leki, jeśli stwierdzi, że są one pacjentowi potrzebne, ale też potrafi wskazać odpowiednią terapię. A jeśli trafimy na kiepskiego (ja się trochę naszukałam w życiu), nie poddawajmy się i szukajmy do skutku.
Załączam krótki filmik o tym, o czym napisałam wyżej, który nagrałam i zamieściłam na swoim kosmetycznym fanpage’u:
Co znaczy „kochać siebie”? Myślę, że problem z odpowiedzią na to pytanie jest taki, że dla każdego prawdopodobnie znaczy trochę co innego. Staram się nie dawać ludziom rad, bo wiem, że to, co mi służy, nie musi wcale służyć drugiemu człowiekowi. Spróbuję więc opisać swoje własne doświadczenia.
Ok, ale co to znaczy? Wydaje mi się, że to o coś innego chodzi. Ja nie potrafię znaleźć tego włącznika, aby ktoś mnie pokochał. […]
– napisał w cytowanym wyżej komentarzu Czytelnik
Zdaję sobie sprawę, że sformułowanie: szukaj w sobie, nie poza sobą może zabrzmieć jak wyświechtany frazes. W dodatku bez dogłębnego jego zrozumienia, niezwykle trudny do wprowadzenia w życie. Bardzo mądrze mówi o tym Iyanla Vanzant, warto jej posłuchać:
Wracając jednak do treści komentarza, ten włącznik jest w każdym z nas i miłość innych osób jest czymś w rodzaju bonusu, a nie celem samym w sobie. Uświadomienie sobie tego jest bolesne, bo przewraca do góry nogami nasze dotychczasowe myślenie, ale mogę obiecać, że jak już sobie wszystko poukładamy w ten nowy sposób, doświadczymy szczęścia, jakie nam się nawet nie śniło.
To, co mnie najmocniej poruszyło w słowach Czytelnika, to krzyczące z nich poczucie samotności i braku. Jestem przekonana, że sposobem na najtrudniejsze nawet problemy jest zmierzenie się z nimi. Innymi słowy, jeśli czujemy samotność, nie umniejszajmy jej, ale spróbujmy się w nią właśnie zagłębić. Odpowiedzmy sobie na pytanie, jak ją interpretujemy. Czym dla nas jest (mogę zagwarantować, że dla każdego będzie czymś nieco odmiennym). Najlepiej spiszmy to sobie na kartce; w punktach. Potem zastanówmy się, jak każdy z tych punktów można rozwiązać. Jeśli marzymy o królewiczu na białym koniu czy zafascynowanej nami królewnie, odbieramy sobie możliwość rozwiązania tego problemu lub raczej zaspokojenia tej potrzeby we własnym zakresie, bo cały ciężar naszego szczęście przerzucamy na kogoś, kto ma przyjść i nam je dać, a takie myślenie prowadzi do budowania związków toksycznych. Jeśli rozłożymy poczucie samotności na czynniki pierwsze, szybko zobaczymy, że niektóre z naszych potrzeb da się zrealizować szybciej niż inne. Jeśli brakuje nam kontaktu z ludźmi, spróbujmy częściej wśród nich przebywać (lokale, grupy dyskusyjne lub nawet grupy wsparcia), a jeśli nie mamy takiej możliwości, poszukajmy jej w internecie. W mediach społecznościowych jest wiele wartościowych grup tematycznych, gdzie możemy spotkać osoby podzielające nasze pasje lub światopogląd. Jeśli brakuje nam głębszych rozmów z drugim człowiekiem, a nikogo takiego nie mamy w pobliżu i to nas frustruje oraz obniża nasze samopoczucie, warto sprawdzić możliwości psychoterapii dostępnej dla osób w naszym miejscu zamieszkania (w Ośrodku Interwencji Kryzysowej można uzyskać bezpłatną pomoc, nawet nie posiadając ubezpieczenia). Czy to alternatywa dla kawy z przyjacielem czy długo wyczekiwanej randki? Oczywiście nie, ale jeśli za naszym poczuciem samotności stoją poważniejsze problemy np. w nawiązywaniu relacji, dobry terapeuta to wychwyci i zaproponuje terapię dostosowaną do naszych potrzeb (ewentualnie odeśle nas tam, gdzie dostaniemy fachową pomoc). Zdefiniowanie miłości własnej wymaga od nas zdefiniowania, czym w ogóle jest dla nas miłość do drugiej osoby. Często łatwiej nam się nad tym zastanowić dopiero, kiedy odpowiemy sobie na pytanie, kim jest ta osoba oraz kim jest dla nas. W tym miejscu odsyłam do tekstu „Kim jestem”, w którym opisałam wspaniałe ćwiczenie zaproponowane przez wspomnianą Iyanlę Vanzant, pomagające nam samym się zdefiniować. Skoro mamy się pokochać, musimy się najpierw lepiej poznać.
Na ogół też niestety traktujemy siebie gorzej niż innych, więc myślę, że pierwszym krokiem do wprowadzenia w życie tej enigmatycznej miłości własnej może być zmienienie stosunku do siebie na taki, jaki mielibyśmy do kogoś, kogo byśmy kochali.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
💊 Czułość
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
W dzisiejszym, bardzo z wielu powodów podzielonym, świecie brakuje czułości. Na mnie stres związany z toksycznymi zachowaniami innych ludzi bardzo mocno oddziałuje i potrafi zaburzać moją samoocenę. Nauczyłam się nie oceniać już, czy to dobrze, czy źle, czy powinnam mieć tak, czy siak. Czy powinnam to i tamto zmienić, czy nie. Mam tak i już. I teraz posiadając tę wiedzę na swój temat, staram się podchodzić do siebie sama z maksymalną łagodnością i czułością. Efektem ubocznym tego zachowania jest zresztą umocnienie własnej samooceny i większa odporność na to, na co nie mam wpływu.
W tej chwili całkowicie wyeliminowałam nazywanie siebie i w żartach, i w myślach słowami obraźliwymi i przemocowymi(co się kiedyś zdarzało: „ależ idiotka ze mnie!”, „jestem głupia, totalnie zapomniałam”, „widać nie starczyło mi intelektu”). Jestem mądra period. Jestem inteligentna period. A czasem coś mi nie wyjdzie, tak jak bym chciała (lub jak ktoś by sobie życzył), o czymś zapomnę, czegoś nie skojarzę na czas – każdy miewa gorszy dzień. Dziś jestem na tyle wrażliwa na dowalanie sobie samemu, że interweniuję nawet, jak ktoś w moim towarzystwie robi to sobie. Może psuję zabawę, może go peszę czy wysadzam z siodła, ale z serdecznym uśmiechem, proszę:
Nie mów takich rzeczy o sobie w moim towarzystwie. Bardzo źle się z tym czuję.
Na ogół atmosfera na chwilę wtedy gęstnieje, ale trudno. Wierzę, że wzbudzam swoją postawą w ludziach chociaż chwilową refleksję.
Nie mam już problemów z przemocowymzwracaniem się do siebie, ale w momentach stresu bywam sobą zniecierpliwiona i wtedy wychodzą ze mnie wszystkie poupychane w podświadomości nieprzyjemne odzywki innych na mój temat. Kiedy zaczynam się lekko besztać, popychać czy pospieszać w myślach, szybko już to wychwytuję i zarządzam natychmiastowy reset. Przywołuję wszystkie swoje nNi do porządku, głęboko oddycham i przytulam sama siebie (nie, to nie jest ani głupie, ani śmieszne). Rozumiem, że im jest mi trudniej, tym łagodniej i czulej muszę sama do siebie podejść. Zmiana sposobu mówienia do siebie (nawet w myślach) jest zmianą ogromną, otwierającą nas nie tylko na samych siebie, ale też na innych ludzi.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
💊 Pokarm
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Wydaje mi się też, że jakąś formą miłości własnej jest zadbanie o odpowiedni pokarm zarówno dla naszej duszy, jak i naszego intelektu, bo to sprzyja rozwojowi. Co dokładnie mam na myśli? Przede wszystkim świadomą selekcję wszelkich treści, które przyswajamy i dbałość to, by były wartościowe. U mnie punktem zwrotnym była całkowita rezygnacja z oglądania telewizji (a ponad rok temu również z posiadania telewizora). Stopniowo, rezygnując z tego nośnika, zaczęłam też rezygnować z telewizyjnych propozycji dostępnych w internecie. Dziś oglądam wyłącznie bardzo starannie wyselekcjonowane przez siebie treści, które wzbogacają moją wiedzę z różnych dziedzin (często równocześnie pomagając mi przyswoić język obcy), pobudzają do myślenia lub mają walory artystyczne. Siedzenie przed telewizorem to pozwalanie się karmić gotową, ogłupiającą papką (nawet, jeśli włączymy go w celu obejrzenia konkretnego filmu, dopadną nas prędzej czy później reklamy). W internecie to my decydujemy, co chcemy, a czego nie chcemy oglądać.
Kolejnym ważnym pokarmem są książki, które czytamy i sztuka, której doświadczamy (płyty, filmy, sztuki plastyczne). Ich zadaniem jest nie tylko dostarczanie rozrywki i wypełnianie naszego czasu; dobrze, by w nas coś zasiewały, pobudzały do refleksji, rodziły w nas zachwyt lub przeciwnie – obrzydzenie czy bunt. Ambitna literatura i sztuka ma wielką moc. Warto podejść do niej z pokorą, odrzucając snobizm (lub lęk o to, że zostaniemy o niego posądzeni) i mając na uwadze wyłącznie własny rozwój.
Pokarmem są także ludzie, jakimi się otaczamy. Ograniczajmy sobie czas z tymi, z którymi czujemy się źle, którzy są toksyczni i wpływają na nasze samopoczucie negatywnie (czerpmy z tego lekcje, bądźmy za nie wdzięczni, ale póki nie uda nam się złapać potrzebnego dystansu, dawkujmy sobie ich towarzystwo). I, analogicznie, dążmy do tego, by spędzać więcej czasu z tymi, którzy pomagają nam wzrastać.
Mnie osobiście bardzo pomogło też odstawienie fast foodów, takich jak: plotki czy ocenianie. Z plotkami łatwo poszło, bo nigdy nie byłam nimi specjalnie zainteresowana, ale dziś nie zdarza mi się już też bezmyślnie klikać w jakieś nastawione na klikalność nagłówki (co łączy się również z bardziej świadomym korzystaniem z internetu). Nie odpowiadam też na pytania: Co u kogoś?, Z kim się spotyka?, Dlaczego się rozstał? nawet – a może przede wszystkim – kiedy znam na nie odpowiedź. Wychodzę z założenia, że nie jest moją rolą przekazywanie dalej ekscytujących fragmentów z czyjegoś życia. Chętnie za to wyciągam telefon, wybieram numer do omawianej osoby, by sama, jeśli sobie życzy, odpowiedziała na nurtujące innych pytania. Mnie nie nurtują.
Z ocenianiem sprawa ma się o tyle gorzej, że niektóre rzeczy zostały nam wdrukowane w dzieciństwie i trudno się od tych złych nawyków zupełnie uwolnić, ale próbuję. Jeśli złapię się na ocenianiu kogoś lub siebie samej, z dużą wyrozumiałością i spokojem próbuję sobie przypomnieć, jak bardzo świat jest zróżnicowany i nieoczywisty, wobec czego jak bardzo nasze prywatne oceny są oderwane od rzeczywistości obiektywnej, jeśli ta w ogóle istnieje.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
💊 Akceptacja
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Akceptacja siebie, ale też punktu, w którym się chwilowo znajdujemy to chyba najtrudniejsze zadanie, bo wymaga od nas zdjęcia wszystkich filtrów, przez które patrzymy na świat – np. takiego, że potrzebujemy drugiej połówki, że dopiero czyjaś bliskość nas dopełni, czy że samotność jest naszym przekleństwem. To, że naprawdę możemy tak myśleć i czuć to jedno, ale to, że są to jedynie filtry, które mogą nam przesłaniać prawdę, to zupełnie inna sprawa.
Mój tata, który był jedną z najmądrzejszych osób, jakie znałam, zawsze mi powtarzał:
Nie będziesz szczęśliwa w związku, jeśli nie nauczysz się być szczęśliwa sama ze sobą.
– Józef Patkowski
Zawsze mi się te słowa podobały, ale minęło bardzo wiele lat, zanim zrozumiałam, co naprawdę oznaczają. Tylko my sami wiemy (czasem ta wiedza jest głęboko ukryta i musimy trochę się jej w sobie naszukać), jak się uszczęśliwić i co nam służy. Jeśli przerzucimy to na drugą osobę, która takich kompetencji nie ma, to w najlepszym wypadku będziemy rozczarowani, że nie dostajemy od niej tego, czego i tak nam nie może dać, a w najgorszym zostaniemy wykorzystani (świadomie lub nieświadomie).
W moim życiu momentem przełomowym było rzeczywiście spotkanie Drapieżnika, a potem dalszy z Nim rozwój wypadków, ale wcale nie dlatego że mnie dopełnił. Wręcz przeciwnie!Dopiero, kiedy zrozumiałam, ile jest we mnie siły, jak bardzo zintegrowana ze sobą potrafię być i jak bardzo umiem sobie wyobrazić swoje życie samej już do końca bez czekania na księcia z bajki, żalu, frustracji czy poczucia braku spełnienia, okazało się, że Drapieżnik jest właśnie TYM CZŁOWIEKIEM. Nawet się jakoś specjalnie z tego powodu nie ucieszyłam, bo poczułam barkami wyobraźni spadający na mnie właśnie ciężar odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale też (w połowie, ale zawsze) za związek, w który wchodzę. Dziś jednym z fundamentów naszej relacji jest świadomość odrębności i to, że w chwilach słabości oczywiście się wzajemnie wspieramy, ale pamiętając o tym, że słabość i zależność to sytuacje przejściowe, a zdrowy związek to nie dwie połówki, tylko dwie odrębne, samostanowiące całości.
Innymi słowy, jeśli wiemy, co jest zdrowe, łatwiej wychwycimy to, co takie nie jest, żeby móc się wyleczyć. Zdrowa nie jest ucieczka od samego siebie w ramiona innego człowieka (jeśli sami ze sobą nie wytrzymujemy, on z nami nie wytrzyma tym bardziej). Zdrowa jest taka relacja z samym sobą, w której nie będziemy odczuwać żadnego braku i pustki. Zbudowanie jej jest możliwe. A jeśli, już uleczeni i szczęśliwi sami ze sobą, poznamy kogoś również wewnętrznie zintegrowanego i poczujemy się gotowi na stworzenie związku, to pięknie. Jednak wtedy będziemy go chcieli, a nie potrzebowali. Wszystko, czego potrzebujemy mamy w sobie!
W piątek 12 listopada, odbył się milczący protest pod nazwą Łańcuch siostrzeństwa zainicjowany przez Strajk Kobiet Podhale. Związaliśmy się wszyscy (Strajk Kobiet Podhale tworzą nie tylko kobiety) czerwoną wstążką, trzymając w milczeniu transparenty oraz zbierając podpisy pod projektem ustawy „Legalna aborcja. Bez kompromisów”. Głównym powodem naszego wyjścia na ulicę była oczywiście tragiczna historia Izy z Pszczyny oraz wszystkich pozostałych kobiet, które straciły życie w wyniku zaniedbań sparaliżowanych zmieniającym się prawem lekarzy.
#AniJednejWięcej
Nie wszyscy zdają sobie chyba sprawę z tego, że zaostrzenie prawa aborcyjnego uderza nie tylko w kobiety, które chcą usunąć niechcianą ciążę. Zaostrzenie prawa aborcyjnego uderza także w kobiety, które pragną w ciążę zajść i nie mieć utrudnionego dostępu do niezbędnych przecież badań prenatalnych. Wreszcie uderza też w kobiety noszące w sobie płód uszkodzony i chory. Przez „zaostrzenie prawa aborcyjnego” rozumiem nie tylko dążenia polityków do wprowadzenia nieludzkiego i bestialskiego całkowitego zakazu aborcji, ale również gigantyczną presję, jaką wywierają na lekarzy, którzy, będąc pod nią, popełniają błędy. (Tym przypadkiem była m.in. tragiczna historia Izabeli z Pszczyny.) Ta sytuacja to paraliż polskiej ginekologii, w związku z czym żadna kobieta nie powinna czuć się w tym kraju bezpieczna nawet, jeśli uważa, że problem jej nie dotyczy. Niestety dotyczy.
W swoim ostatnim tekście „Złe wychowanie” napisałam, że umiem zrozumieć rozterki moralne ginekologa, który będąc, jako człowiek, zadeklarowanym przeciwnikiem aborcji, musi ją wykonać. (Napisałam równocześnie też, że jeśli nie potrafi swoich przekonań oddzielić od wynikających z wyboru specjalizacji obowiązków – do czego są zdolni tylko nieliczni – nie powinien zostawać ginekologiem.) Absolutnie jednak nie ma we mnie zgody na narzucanie swoich przekonań innym ludziom. Trudność, którą rozumiem, widziałam w konieczności wykonania tego zabiegu komuś, a nie w konieczności pogodzenia się z tym, że inni ludzie mają odmienne przekonania i chcą postępować zgodnie z nimi. Osobiście znam wielu przeciwników aborcji i ani jednej osoby, która byłaby jej zwolennikiem – ludzie opowiadający się za prawem do legalnej aborcji są zwolennikami prawa do wolnego i świadomego wyboru.
Na przestrzeni lat moje podejście do tematu aborcji (czysto zresztą teoretyczne, bo nigdy nie dotyczył ani mnie, ani moich najbliższych) się zmieniało. Dziś, przy całkowitym zrozumieniu dla tych, którzy powtarzają, że problem jest złożony i bardzo trudny, podpisuję się pod wszystkimi postulatami ustawy obywatelskiej „Legalna aborcja. Bez kompromisów”, która zapewniłaby „prawo do bezpiecznego przerywania ciąży do 12. tygodnia, a w szczególnych przypadkach także po 12. tygodniu”. Obszarem, który mamy do zagospodarowania naszymi przekonaniami religijnymi i światopoglądowymi (w wyniku których np. personifikujemy płód) jest tylko i wyłącznie nasze własne życie. Legalna aborcja to przede wszystkim wolność wyboru (a nie nakaz aborcji dla tych, którzy chcą rodzić, w tym też bardzo chore dzieci). Legalna aborcja to również zmniejszenie szarej strefy i zwiększenie bezpieczeństwa kobiet, które z przeróżnych, na ogół bardzo dramatycznych powodów się na aborcję decydują.
Historia kołem się toczy i znamy z niej nie tylko pomysły segregacyjne Adolfa Hitlera (co niestety wyborcom partii obecnie rządzącej ciągle nie zapala w głowie czerwonej lampki), ale również rządy Nicolae Ceaușescu. Dyktator i prezydent Rumunii (1967 – 1989) wprowadził w połowie lat 80. całkowity zakaz i aborcji, i antykoncepcji, a dodatkowo nakaz urodzenia najpierw czwórki, a potem już piątki dzieci. Dostęp do antykoncepcji, a ściślej wyłącznie prezerwatyw, miały kobiety po czterdziestym piątym roku życia (bo mogłyby urodzić dzieci chore) oraz te, które „wyrobiły normę”, rodząc najpierw czworo, a potem pięcioro dzieci. Jaki był efekt zmuszania kobiet do rodzenia? Jedne się okaleczały, żeby poronić, ryzykując oczywiście swoim zdrowiem, często też życiem oraz karą pozbawienia wolności, a inne karnie rodziły tyle dzieci, ile było trzeba, po czym… oddawały wszystkie. To dosyć wyraźnie pokazuje, że nie da się zmusić kobiety do urodzenia, zatrzymania i pokochania dziecka, którego nie chce. Domy dziecka w Rumunii były w tym czasie przepełnione, a warunki w nich panujące – tragiczne. Dzieci w pewnym momencie zamiast imion dostawały numery. Nie wszystkie miały nawet jakiekolwiek szanse, by przeżyć. Efektem tej zbrodniczej polityki było całe pokolenie niechcianych ludzi obarczonych ogromnymi traumami.
Od 2000 roku amerykańscy i rumuńscy naukowcy związani z Bucharest Early Intervention Project badali mózgi u 136 dzieci w 30. miesiącu życia, 42. miesiącu, a następnie w wieku 4, 8, 12 i 15 lat. Według wyników u dzieci dorastających w placówkach państwowych iloraz inteligencji był średnio o 2-3 odchylenia standardowe niższy od dzieci wychowanych w normalnych rodzinach.
– „Effect of Early Institutionalization and Foster Care on Long-term White Matter Development” jamanetwork.com, 2015
Skoro partia obecnie rządząca obiera podobny kierunek (choć Ceaușescu za poddanie się aborcji przywidywał maksymalnie „tylko” dwa lata więzienia), niech przypomni sobie jedyny jasny punkt tej historii, czyli to, jak Ceaușescu skończył. Rozliczymy was!
Mężczyzn zapraszamy –
seksizmowi dziękujemy
jeden z wielu transparentów, które Strajk Kobiet Podhale rozwiesił przy Oczku Wodnym w Zakopanem 8 marca, przedstawiających internetową wymianę uprzejmości z okazji Dnia Kobiet
Kiedy zbieraliśmy podpisy pod projektem ustawy „Legalna aborcja. Bez kompromisów”, wielu mężczyzn pytało z pewną nieśmiałością, czy – mimo że to Łańcuch siostrzeństwa i sprawa dotycząca przede wszystkim kobiet – również mogą się podpisać. Po pierwsze naturalnie, że tak! Po drugie odrobinę zaniepokoiło mnie to, że jeszcze nie dla wszystkich jest to oczywiste. Kwestie zarówno bezpiecznego prowadzenia ciąży, jak i możliwości jej usunięcia nie dotyczą wyłącznie kobiet. Zaostrzenie prawa aborcyjnego uderza przede wszystkim w nie, ale mają na ogół w swoim otoczeniu kochających, wspierających i martwiących się o nie partnerów, ojców, braci, przyjaciół. Oni też mają przecież prawo głosu w tej sprawie! Jako feministka wyznaję równość i myślę, że wbrew pozorom niewiele jest problemów dotyczących tylko kobiet albo tylko mężczyzn. Współistniejemy ze sobą. Jeśli jest w nas choć odrobina empatii, problemy ludzi innej płci, orientacji czy rasy nie powinny być nam obojętne.
Choć sytuacje, które chcę opisać, wydarzyły się tylko dwa razy i prawdopodobnie nie wynikały ze złej woli (dodatkowo obaj ich bohaterowie podpisali projekt, co mogłoby się wydawać najistotniejsze), jednak wydają mi się warte poruszenia, bo pokazują, że jest jeszcze trochę do zrobienia w kwestii uwrażliwiania społeczeństwa na problem seksizmu. Myślę, że prawienie komplementów komuś, kogo nie znamy, jest zawsze dosyć ryzykowne. Sama akurat nie mam problemu z przyjmowaniem komplementów od obcych (jeśli nie przekraczają moich granic), jednak kiedy nieznajomy mężczyzna informuje nas, że podpisze się pod czymś tak ważnym, jak projekt ustawy dotyczącej dostępu do aborcji „bo takie ładne panie podpisy zbierają”, to po pierwsze ogarnia mnie panika, kogo do zbierania podpisów wytypuje Ordo Iuris i czy pan nie znajdzie się kiedyś w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, a po drugie… to jeden z gorszych powodów. Drugi pan wszedł z nami w dyskusję, tłumacząc, że podpisuje się z pełnym przekonaniem, ale że przyciągnięcie jego uwagi naszą aparycją jest jak dobry chwyt marketingowy i on to szanuje. Od razu przypomniała mi się moja niedawna wizyta w jednym ze sklepów z artykułami budowlanymi, gdzie gładź szpachlową czy inną szlifierkę stołową reklamował plakat z panią w bikini, zupełnie jak w czasach, kiedy miałam lat siedem. Sęk w tym, że posiadanie seksapilu jest niezależne od płci. Mężczyźni nie pociągają może heteroseksualnych mężczyzn, ale pociągają heteroseksualne kobiety i również mogliby z powodzeniem być uprzedmiatawiani i sprowadzani do swojej nieraz kuszącej aparycji przez kobiety na ulicach, a jednak (przynajmniej w większości) nie są. Jeśli nie mamy pewności, czy coś jest seksistowskie, czy nie jest – zamieńmy płcie rolami. Jak odebralibyśmy kobietę, która dołoży się do zbiórki na chore dziecko, bo taki przystojny pan zbiera pieniądze? Mam nadzieję, że źle, bo jedno i drugie zachowanie jest zwyczajnie nie na miejscu.
(Inna sprawa, że nasze strajki są dla mnie jedyną okazją, kiedy mogę usłyszeć, że jestem brzydka oraz seksualnie odpychająca, więc nie dam sobie tego tak łatwo odebrać!)
Dobra zmiana
fot. Strajk Kobiet Podhale
Lecz ludzi dobrej woli jest więcej – śpiewał Czesław Niemen, a ja podchodziłam do tych słów zawsze ze sporą rezerwą (zresztą nie bez powodu – 60% Polaków popiera haniebną politykę partii obecnie rządzącej wobec osób na białoruskiej granicy). W piątek jednak moje serce urosło, kiedy patrzyłam na zapał, z jakim ludzie – dowiadując się, czego dotyczy projekt ustawy – rzucali się do składania swoich podpisów. Jeszcze rok temu spotykaliśmy się z dużym oporem, jaki wywoływał w społeczeństwie postulat Ogólnopolskiego Strajku Kobiet o dostęp do aborcji w każdym przypadku. Nierzadko słyszeliśmy, że choć nasza działalność na Podhalu bardzo się ludziom podoba, to jednak kwestie aborcyjne sprawiają, że nie mogą nas oni w pełni wspierać. Dziś słowo „aborcja” wypowiadane przez nas z lekkim niepokojem o to, jak zostanie przyjęte, uruchamiało w większości przechodniów ogromną życzliwość i chęć zmienienia czegoś w tym kraju. To niesłychanie budujące.
Do tego, by projekt ustawy został przyjęty pod głosowanie potrzeba 100000 podpisów. Te już dawno zostały zebrane. Zbieramy teraz kolejne, żeby zrobić wrażenie liczbą. Czy mamy nadzieję, że ustawa wejdzie w życie? Chyba już nie mamy. Czy wierzymy w sens naszych działań? Tak. Nawet najgorsze rządy kiedyś przeminą (te, zostawiając całe społeczeństwo z gigantycznymi długami i tragicznymi konsekwencjami wszystkich fatalnych, podejmowanych beztrosko decyzji), a budowę społeczeństwa obywatelskiego trzeba zacząć już teraz. Oddolnie.
Dzisiejszy wpis postanowiłam umieścić nie tylko w kategorii „nNa kozetce”, ale również w „Jak w porach roku Vivaldiego”, bo choć nie poruszam w nim tematu jesieni, to oprawą graficzną chciałam oddać jej hołd. Z tej okazji stworzyłam też biżuterię, którą prezentuję na zdjęciach.
Złe wychowanie?
fot. Bożena Szuj
Jakiś czas temu, oglądając „Psychology In Seattle”, zauważyłam, że dr Kirk Honda dość regularnie używa sformułowania „dobre wychowanie” w innym znaczeniu niż to, które do tej pory znałam. Przez „dobre wychowanie” rozumiałam wyniesienie z domu podstaw savoir vivre’u, pewną ogładę, grzeczność i klasę. I analogicznie do dowodów na „złe wychowanie” zaliczałam prymitywność, brak ogłady i uprzejmości czy opryskliwość. Tymczasem dr Honda „źle wychowanymi” nazywa ludzi, którzy z rodzinnego domu wynieśli deficyty uniemożliwiające im tworzenie trwałych, bezpiecznych relacji z innymi ludźmi w dorosłym życiu, czyli u których proces wychowywania przebiegał źle.
To bardzo otworzyło mi oczy, bo wciąż wiemy zbyt mało o wychowywaniu młodych ludzi. Nie mamy wzorców, a do tego znane od lat metody, które może były na krótką metę skuteczne, na ogół opierały się na zastraszaniu, co wywołuje w dziecku ogromne traumy, nierzadko – bez późniejszej profesjonalnej pomocy – na całe życie. Tzw. grzeczne, ciche dziecko, to najczęściej dziecko przerażone, więc na pewno nie „wychowywane dobrze”. Warto więc trochę zredefiniować pojęcie „dobrego wychowywania”, bo poprzez przymiotnik „dobre” buduje pozytywną konotację z zachowaniami, które u małych dzieci mogą wynikać ze strachu i karności. Czy wyśmiewam wpajanie zasad savoir vivre’u? Nie. Wręcz przeciwnie – ubolewam nad tym, że na ogół wychowującym kolejne pokolenia rodakom nie są znane, ale myślę, że przy społecznej zatrważającej znieczulicy (objawiającej się chociażby haniebną postawą Polaków wobec sytuacji na białoruskiej granicy, wpuszczaniem na sejmową mównicę faszystów czy wreszcie narażaniem na śmierć kobiet w ciąży) nieznajomość savoir vivre’u jest akurat naszym najmniejszym problemem. „Dobrym wychowaniem” nazwałabym dziś uczenie empatii, do której punktem wyjścia będzie szacunek.
Choć wiele zaczyna się w tej kwestii zmieniać, mamy dostęp do wiedzy, do najnowszych psychologicznych badań, do darmowych wartościowych treści w internecie, to ciągle jeszcze tkwimy jedną nogą w starym porządku, bo… boimy się zmian, mimo że są to zmiany na lepsze. Łatwiej tkwić z złym, a znanym, niż dobrym, ale zupełnie nowym. A przecież tylko zmiana sprzyja rozwojowi.
fot. Bożena Szuj
Rodziców trzeba szanować
fot. Bożena Szuj
Wspomniałam wyżej, że należy dzieci uczyć przede wszystkim empatii, do której punktem wyjścia jest szacunek. Dobrze więc na początku odróżnić dwa rodzaje szacunku. Pierwszy to ten podstawowy, który należy się z urzędu absolutnie każdemu człowiekowi bez względu na wiek, płeć, rasę, orientację seksualną, pochodzenie czy światopogląd (człowiekowi i oczywiście pozostałym istotom żywym). Drugi to ten bardziej zaawansowany, na który trzeba sobie zasłużyć swoimi czynami. Wymuszanie na innych tego drugiego rodzaju szacunku (bo brak pierwszego w moim odczuciu oznacza brak możliwości jakiejkolwiek interakcji) jest jakimś pomieszaniem porządków. To osoba szanująca decyduje kogo i z jakich powodów szanuje, nigdy na odwrót. Całkiem niestety sporo ludzi nie czuje niczego niestosownego w używaniu argumentu „ze względu na szacunek do mnie”. Tak samo jak wielu rodziców nie widzi przekraczania granic dziecka w domaganiu się od niego szacunku wyłącznie z powodu bycia rodzicami. Jeśli ktoś nas nie szanuje w ten bardziej zaawansowany sposób, to po pierwsze tylko i wyłącznie jego decyzja i wybór (podyktowany zresztą na ogół naszym zachowaniem), a po drugie… nie musi. Jedni będą, inni nie będą. Mówienie:
szanuj mnie, bo jestem:
starszy od ciebie,
twoim rodzicem,
partnerem,
nauczycielem,
szefem
to nic innego, jak zakamuflowany (często też nieuświadamiany sobie przez nadawcę) komunikat:
czuję się nikim i nie mam szacunku do samego siebie, więc będę teraz wzbudzać w tobie poczucie winy, że nie możesz mi dać tego, czego sam sobie nie umiem dać; obarczę cię odpowiedzialnością za siebie, która leży wyłącznie po mojej stronie, bo sam jestem zbyt słaby, by ją unieść.
Jeśli o tym wiemy, na ogół umiemy w sobie odnaleźć pewne pokłady współczucia dla osób, które się tak zachowują, bo rozumiemy, że są zwyczajnie nieszczęśliwe. Jednak trzeba pamiętać, że bardzo trudno znaleźć w sobie współczucie dla tych, którzy w dzieciństwie nasze granice regularnie przekraczali. Przeprogramowanie się jest możliwe, ale zazwyczaj nie bez fachowej pomocy i ogromnej, nieraz wieloletniej, pracy nad sobą.
Jak się to wszystko ma jednak do dzieci i nauczenia ich szacunku oraz empatii? Po pierwsze myślę, że trzeba się skupić na tym pierwszym i podstawowym szacunku do każdego. I w tym nie tylko nie są pomocne, ale są wręcz destrukcyjne teksty typu: „szanuj mnie, bo jestem twoim rodzicem”.
Po pierwsze dlatego, że zasiewają w dziecku pomysł, że ma prawo nie szanować (w najogólniej pojęty sposób) innych – bez tego domyślnego stwierdzenia powyższe zdanie zwyczajnie nie ma przecież sensu.
Innymi słowy: „szanuj mnie, bo jestem człowiekiem” „szanuj mnie, bo jestem twoim rodzicem”
Po drugie dlatego, że są inwazyjnym wtargnięciem na terytorium dziecka – musimy wymagać od niego (choć najprościej wymagać tego od siebie, a dziecku pokazywać poprzez przykład) szacunku na tym pierwszym, podstawowym poziomie, ale drugi to jego przestrzeń i jego wolność; samo sobie wybierze idoli i autorytety – możemy je ewentualnie podsuwać, jeśli nasze ego mocno się tego domaga, ale nic więcej.
Po trzecie dlatego, że jest nadużyciem rodzicielskiej władzy. Dziecko, jeśli słyszy, że ma szanować swojego rodzica tylko dlatego, że jest on rodzicem, dostaje komunikat o nierówności, czyli że w układzie rodzic-dziecko szacunek należy się wyłącznie rodzicowi, co po pierwsze nie jest prawdą, a po drugie uczy – uwaga, uwaga! – braku szacunku właśnie i tego, że przewagę ma ten, kto ma w danym momencie władzę. To dokładnie ten sam mechanizm, który opisywałam w tekście „To tylko klaps”.
Ponieważ już oczami nie tylko nNi, ale także wyobraźni zobaczyłam niezrozumienie wśród Czytelników wzmianki o podsuwaniu dzieciom autorytetów dyktowanemu ego, wyjaśnię, co dokładnie miałam na myśli. Nie ma niczego niestosownego we wskazywaniu dzieciom wielkich – zarówno w skali mikro, jak i makro – nazwisk. Niektórzy są dla nas autorytetami i chcemy się tym zwyczajnie podzielić, wierząc, że dziecko na tym w jakimś sensie skorzysta, choćby przez poszerzenie własnych horyzontów, a jeśli nie, to przynajmniej posiądzie jakąś wiedzę o nas; trochę nas pozna, co być może nie spełnia funkcji wychowawczej, ale za to sprzyja budowaniu więzi między nami. Sama w szkole z uporem maniaka pokazywałam dzieciom m.in. twórczość Stanisława Dróżdża (jako w pewnym sensie ekspert od niej), licząc na to, że otworzy jeszcze bardziej ich niesamowite głowy. Moim celem nie było jednak to, by dzieci zakochały się w Dróżdżu i szanowały go tak mocno, jak ja. (To, owszem, kiedy się zdarzyło, miło łechtało moje ego, ale nie przyszło mi do głowy, by tego od dzieci oczekiwać.) Moim celem było danie im wyboru; pokazanie, że wbrew podstawie programowej mogą wybierać nie tylko spomiędzy skostniałych, nudnych „wielkich”, których przedstawia się w sposób kastrujący artyzm, lecz że mamy też artystów z pogranicza (do którego poezję konkretną niewątpliwie można zaliczyć), że prawdziwej sztuki nie da się łatwo zaszufladkować – a w szkole nauczyciele robią to wyłącznie z powodu braku swoich własnych kompetencji. Wychowywanie dzieci musi być nastawione na ich rozwój. Ewentualne dostrzegalne w procesie wychowawczym podobieństwa do nas są przyjemnym bonusem dla nas samych (co zresztą doskonale obrazuje tezę, którą kilkakrotnie na tym blogu przedstawiałam, mianowicie że to nie przeciwieństwa się przyciągają – zachwycamy się osobami podobnymi do nas samych). Na pierwszym miejscu powinno być jednak ukształtowanie człowieka i przystosowanie go do samodzielnego życia.
fot. Bożena Szuj
Zimny chów dzieci i ryb
fot. Bożena Szuj
Jedną z moich traum (nie wiem nawet dlaczego, bo wobec mnie nie stosowano już tego procederu, pamiętam jednak rozmarzenie, z jakim opowiadano mi o czasach, w których był na porządku dziennym) jest ta związana z wypraszaniem z pomieszczenia dzieci, by „omówić sprawy dorosłych”. Samo sformułowanie „sprawy dorosłych” czy „tematy nie dla dzieci” budzi we mnie dreszcz obrzydzenia do dzisiaj, mimo że dzieckiem już od dawna nie jestem. Jako że na ogół te bardzo dorosłe sprawy tyczyły się seksualności, budowało to dodatkowo niezdrowe napięcie (w wysoko wrażliwym dziecku szczególnie niezdrowe, bo przeżywane – jak wszystko – wielokrotnie mocniej). Czy uważam, że z dziećmi można rozmawiać na wszystkie tematy? Tak! Czy uważam, że wszystkie tematy można z innymi dorosłymi poruszać przy dzieciach? Absolutnie nie! Myślę, że nie ma tematu, którego nie dałoby się poruszyć z dzieckiem, nawet bardzo małym, jednak niektóre są na tyle delikatne i przekazane nieodpowiednio mogłyby tyle zburzyć w niegotowej jeszcze główce maluszka, że wymagają specjalnych warunków i wrażliwości przekazujących je dorosłych.
Co mnie więc razi w wypraszaniu dzieci, by omówić „tematy nie dla nich”? Brak klasy. Jeśli chcemy coś znajomemu powiedzieć na stronie, a otaczają nas ludzie, dla których uszu dana treść z jakiegokolwiek powodu nie jest przeznaczona, nie każemy im wychodzić, tylko czekamy na moment, aż zostaniemy sami lub ewentualnie jakoś go aranżujemy. Dokładnie tak samo należy postępować z dziećmi.
I piszę to jako entuzjastka zarówno miejsc (restauracji, kawiarni, hoteli) dostosowanych do obecności najmłodszych gości, jak i tych, do których najmłodsi nie mają wstępu. Jestem przekonana, że już małym dzieciom dobrze pokazywać, że tak samo cenny dla naszego rozwoju, ale też naszej relacji jest i czas spędzany wspólnie, i czas spędzany oddzielnie. Lepiej jednak, żeby nie tworzyć sztucznej i dosyć toksycznej atmosfery ukrywania „pewnych tematów”. Nie ma absolutnie nic złego w tym, że nie wszystkim się ze sobą dzielimy – zarówno w związku, jak i w relacji dziecko-rodzic. Istotne jest wyznaczenie granic i dawanie sobie wolności, bo podstawą każdego związku powinno być zaufanie. Nie bardzo sobie wyobrażam wypytywanie Partnera o jego prywatne rozmowy z przyjaciółmi, bo wychodzę z założenia, że gdyby dotyczyły czegoś, o czym powinnam się dowiedzieć, to Partner (lub jego przyjaciel) sam się tym ze mną podzieli. Ponieważ bardzo jasno nakreśliliśmy granice, wchodząc w związek, oboje mamy pewność, że rzeczy, których sobie nie mówimy, nigdy nie dotyczą bezpośrednio naszej relacji i w żadnym sensie nie mogą stanowić dla niej zagrożenia. Podobnie jest z dziećmi, które uczą się przede wszystkim przez obserwację. Nie będą miały potrzeby zatajania przed nami rzeczy naprawdę istotnych, jeśli nie będziemy się wtrącać do tych sfer ich życia, które nas nie dotyczą (te się będą na przestrzeni lat oczywiście zmieniać). Reasumując, jeśli zamiast delikatnie wyznaczyć granice, najlepiej używając komunikatu ja („nie czuję się komfortowo, rozmawiając z tobą o tym, ale niech ci nie będzie z tym źle, bo to nie ma to najmniejszego znaczenia ani dla ciebie, ani dla naszej relacji”), zaczniemy tworzyć tematy tabu („nie dla dzieci”, „nie dla kobiet”, „nie dla mężczyzn”, itd.), istnieje duże ryzyko, że zasiejemy w dziecku albo zachowania kontrolujące, albo podatność na kontrolę, albo jakąś hybrydę jednego z drugim. Doktor Kirk Honda wielokrotnie podkreśla, że choć wielu psychoterapeutów używa tych terminów błędnie (a raczej pod pierwszy z nich podciąga oba znaczenia), to jednak czym innym jest współuzależnienie (ang. codependence), a czym innym… no i tutaj mam problem z polskim tłumaczeniem, ale zaryzykuję sformułowanie „osobowość zależna” (ang. dependence). Mechanizm współuzależnienia w relacjach, w których jedna osoba jest uzależniona od alkoholu czy substancji psychoaktywnych (lub jedzenia, seksu, zakupów, gier itp.) wytwarza się w drugiej, nieuzależnionej osobie. W największym skrócie, nieuzależniony partner lub członek rodziny osoby borykającej się z uzależnieniem zaczyna nieświadomie odtwarzać toksyczną relację, w jaką uzależniony partner lub członek rodziny wszedł z tym, od czego jest uzależniony z tymże partnerem lub członkiem rodziny. Jedna strona jest więc uzależniona od „używek” (tu można podstawić cokolwiek), a druga powiela ten schemat, uzależniając się w bardzo podobny sposób od strony uzależnionej. Mając za sobą kilka takich relacji, mogę powiedzieć, że to chyba jedyny sposób, żeby wytrwać w takim związku. Związku z jednej strony fascynującym, bo pełnym skrajności i namiętności (które same w sobie również uzależniają), a z drugim toksycznym i wyniszczającym, bo przemoc jest w nich jedynym elementem stałym. O ile leczenie wszelkich uzależnień jest długotrwałe i wymagające niezwykłej systematyczności, o tyle współuzależnienia można się pozbyć chirurgicznym cięciem, wychodząc z relacji z nałogowcem. Oczywiście konieczna jest także terapia lub wnikliwa autoterapia, która pomaga zrozumieć, jakie mamy deficyty i skąd wzięły się w nas autodestrukcyjne mechanizmy, żeby w kolejnych związkach nie popełniać tych samych błędów.
Terminem, którego w języku angielskim używa się zdaniem dra Hondy zbyt rzadko, jest dependence. Czyli zależność od partnera nie wywołana jego uzależnieniem, lecz będąca właśnie bezpośrednim skutkiem złego wychowania. Nie do końca o tym, ale poniekąd, opowiada Markowi Sekielskiemu moja ukochana dr Ewa Woydyłło w tym fragmencie wywiadu (serdecznie polecam obejrzenie całości!) – skłonność do współuzależnienia wynosimy z domu, jeśli jesteśmy wychowywani źle właśnie. Wracając do dependence, czyli osobowości zależnej, jej przyczyną jest nadmierna kontrola dziecka prowadząca do niewykształcenia się w nim umiejętności odróżnienia jego potrzeb od potrzeb innych ludzi. To zaburzenie uniemożliwia samodzielne funkcjonowanie w dorosłym życiu. W patriarchalnym systemie najbardziej są na to narażone dziewczynki (choć nie są oczywiście jedynymi ofiarami takiego wychowania). Kiedy słyszymy od najmłodszych lat „argumenty”, że:
mówiąc, co myślimy, sprawimy komuś przykrość
będziemy nieuprzejmi, sygnalizując swoje granice
zachowując się w zgodzie ze sobą, narazimy się na to, że przylgnie do nas jakaś niepochlebna opinia czy wręcz zaczniemy się cieszyć złą reputacją,
narasta w nas strach, że nie sprostamy abstrakcyjnym oczekiwaniom wszystkich otaczających nas ludzi. Istotne jest też to, że nie przechodzą oni w naszej głowie żadnej wcześniejszej selekcji, nie boimy się zatem, że za niemądrych uznają nas osoby mądre, za nieporządnych uporządkowane, a za rozwiązłych cnotliwe, w czym można byłoby się doszukać jeszcze sensu. Boimy się osądu wszystkich ludzi, a wśród nich również tych, którzy nie mogą dla nas stanowić autorytetu w absolutnie żadnej dziedzinie. Ten wpojony przez niekompetentnych rodziców strach zabija w nas zdolność do autorefleksji, która jest po pierwsze konieczna dla naszego rozwoju, a po drugie chroni nas samych przed skrzywdzeniem (i przez innych, i przez samych siebie). Dr Honda powtarza często coś, co czułam intuicyjnie już ucząc w szkole, mianowicie że należy pytać dzieci, czego chcą i co w danej chwili czują. Znajomości naszych potrzeb oraz kontaktu z własnymi emocjami (którego brak prowadzi w dorosłym życiu do emocjonalnego kalectwa) trzeba dzieci nauczyć. Dopiero kiedy wiemy, czego chcemy, możemy z tego świadomie zrezygnować, biorąc pod uwagę też inne czynniki. Czyli zamiast np. zmuszać dziecko do pójścia na urodziny kolegi, za którym nie przepada, zapytajmy je, czy chce iść, czy nie, a jeśli nie, to z jakiego powodu. Zamiast zakazów, nakazów czy obśmiewania jego racji, pokażmy dziecku, że zarówno jego emocje (złości czy smutku), jak i rzeczywiste potrzeby do których warto się dokopać podczas rozmowy – w niepójściu na przyjęcie rzadko chodzi przecież o niepójście na przyjęcie) są ważne. Dopiero z tego punktu można rozpocząć rozmowę, ukazując dziecku drugą stronę (może nielubiany kolega jest odrzucany przez wszystkich i to przyjęcie ma dla niego dużo większe znaczenie niż nasze dziecko jest sobie w stanie wyobrazić). Ale i tak ostateczna decyzja nie powinna być podejmowana poza dzieckiem (mówię tu o decyzjach, które kilkuletnie dziecko jest w stanie podjąć samo). Niech jednak żadna jego decyzja nigdy nie będzie kierowana strachem o czyjś jej odbiór. Nie uczmy dzieci zależności i podwładności, bo to ogromna dla nich krzywda, kierowana w dodatku naszym własnym egoizmem. Dorosłymi zależnymi dziećmi co prawda łatwiej jest manipulować, szantażując je emocjonalnie tym, że mają wobec nas jakieś obowiązki, ale spoiler alert: nie mają żadnych!
Kolejnym elementem starego zimnego chowu jest wpojenie dziecku przekonania, że nasza miłość jest warunkowa, tymczasem nie może taka być (a jeśli jest, to dla nas informacja zwrotna, że popełniliśmy gdzieś błąd). Na warunkową miłość przyjdzie w życiu dziecka czas – dom powinien przede wszystkim pokazać dziecku miłość, jaką ma się samo obdarowywać przez resztę swojego życia. Jeśli wszystko, co dziecko robi (to tyczy się niestety również wyglądu) jest dla nas, surowych sędziów, nie dość dobre czy niewystarczające, dziecko rozwija się, a potem wchodzi w dorosłe życie z gigantycznym deficytem naszego uznania, naszego usatysfakcjonowania (które sobie oczywiście idealizuje, bo umówmy się, nie jesteśmy żadnymi wyroczniami i w pewnym momencie trzeba to dziecku głośno powiedzieć). Nie ma znaczenia, czy mamy 10, 17, czy 48 lat – jeśli nosimy w sobie deficyt akceptacji rodzica, on nie zniknie sam z siebie bez ciężkiej terapeutycznej oraz autoterapeutycznej pracy.
fot. Bożena Szuj
Jesteś bliżej, więc będę Cię traktować…
gorzej
fot. Bożena Szuj
Mąż odburkujący coś niegrzecznie żonie, bo zawsze z nią przecież może porozmawiać później, a farmaceuta, kasjerka czy pan od okien, z którymi rozmawia teraz mogą sobie coś pomyśleć; żona starannie pracująca na jak najlepszą reputację wszystkich wokół, a w czterech ścianach znęcająca się nad mężem, któremu i tak nikt nie uwierzy, że mógłby być jej ofiarą; uroczy, zawsze pomocni sąsiedzi, mający czas dla wszystkich, tylko nie dla własnego i najbardziej ich potrzebującego dziecka. Wszyscy się z tym stykamy. Te zachowania wynikają bezpośrednio ze złego wychowania. Ze złych wzorców. Szanowanie (na poziomie podstawowym) wszystkich to jedno, ale życie to sztuka wyborów. Przed wyborem kto jest dla nas ważniejszy stajemy codziennie. I jeśli regularnie przedkładamy dalszych znajomych, współpracowników czy ludzi znanych z widzenia nad swoich najbliższych, bo jedni może coś sobie o nas pomyślą, a drudzy są przecież bliscy, to mamy poważny problem. Wybór najbliższych, który powinien być oczywistością, nie oznacza wcale, że mamy automatycznie wszystkich innych traktować źle. Oznacza jedynie, że nie przywiązujemy wagi do tego, co ktoś, kto nie odgrywa w naszym życiu żadnej roli, sobie o nas pomyśli, co nie stoi przecież w najmniejszej sprzeczności w byciu dla niego uprzejmym. Oznacza wreszcie, że przywiązujemy ją do tego, co pomyśli o nas osoba, która nas zna i kocha (zwłaszcza dziecko, które na początku swojego życia kocha bezwarunkowo).
Myślę, że przesadne dbanie o nieistotną fasadę przy zaniedbywaniu tego, co naprawdę ważne i cenne wynika z raka, o którym pisałam wcześniej – tzw. zimnego chowu. Ten zrobił niestety ogromną i nieodwracalną krzywdę wielu pokoleniom. Jedynym wyjściem, jakie w tej sytuacji widzę, jest terapeutyzacja całego społeczeństwa.
fot. Bożena Szuj
Rodzicielskie kompetencje
fot. Bożena Szuj
Nawet się nie łudzę, że ten rozdział spotka się ze zrozumieniem. Napiszę go jednak, bo to, co chcę przekazać, wydaje mi się szalenie ważne. Jestem przekonana, że dzieci trzeba trzymać jak najdalej od każdej religijnej instytucji i organizacji do momentu osiągnięcia przez nie pełnoletności, kiedy będą mogły podjąć świadomy wybór, czy chcą należeć do jakiegoś kościoła czy nie. A jeśli tak, to wybrać do jakiego. Myślę, że powinny być pozbawione możliwości uczestnictwa w jakichkolwiek religijnych rytuałach, a swoją wiedzę na temat danej religii i wyznania swoich wierzących rodziców czerpać wyłącznie z obserwacji ich zachowań na co dzień. Wychowywanie dzieci w duchu empatii, poszanowania innych i uważności na nich, w duchu miłości i łagodności da im narzędzia umożliwiające zostanie w dorosłym życiu zarówno doskonałym katolikiem, protestantem, judaistą, muzułmaninem czy buddystą, jak i agnostykiem czy ateistą (to oczywiście tylko skromny wycinek wszystkich możliwości). Ten wybór jednak powinien być świadomy, dobrowolny i przede wszystkim w żadnym stopniu niezwiązany z naciskami czy oczekiwaniami innych ludzi. Przy czym dziecięca religijna neutralność powinna być właśnie tak nazywana i traktowana – dziś dzieciom, które nie uczestniczą w życiu kościoła, przykleja się łatki ateistów, co jest równie złe, jak przyklejanie im łatek np. katolików. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że to utopijny pomysł, bo im wcześniej zaczyna się proces indoktrynacji, tym jest skuteczniejszy – żadne rozsądne ugrupowanie nie odda takiej możliwości bez walki. Innym słabym punktem mojej wizji jest nieuwzględnienie istniejącej niestety w wielu religiach obsesji nawracania bliźnich, która skutkuje na ogół dosyć powierzchownym podejściem do własnego sumienia i własnych czynów, za to niesłychanie inwazyjnym, a wręcz inkwizytorskim do sumienia i czynów innych ludzi. I taka postawa równocześnie upośledza też rodzicielskie kompetencje w ten sam sposób, w który kompetencje lekarzy upośledza klauzula sumienia. Zdaję sobie sprawę z tego, że są to kwestie złożone. Rozumiem na przykład dyskomfort, jaki może odczuwać ginekolog, który jest jako człowiek przeciwnikiem aborcji, a równocześnie jako lekarz musi przeprowadzić terminację ciąży swojej pacjentki. Ja na pewno nie potrafiłabym się odnaleźć w sytuacji tak dużego rozdarcia między własnymi przekonaniami a zawodowymi obowiązkami. Jednak decydując się na taką a nie inną specjalizację, ma pełną świadomość, że prędzej czy później będzie się z tak trudną dla niego sytuacją musiał zmierzyć. Znalezienie się w niej nie jest dla niego zaskoczeniem. Nie powinien więc konsekwencjami swojego wyboru (specjalizacji, w ramach której będzie narażony na konieczność wykonania aborcji przy absolutnie antyaborcyjnych poglądach) obarczać innych ludzi. Mam tu na myśli zarówno lekarzy przejmujących jego obowiązki, jak i pacjentki, których jego światopogląd nie może ani obchodzić, ani tym bardziej dotyczyć.
Wracając do rodzicielstwa, obowiązkiem rodzica jest wychowanie dziecka, czyli przygotowanie go do dorosłego samodzielnego i odpowiedzialnego życia. Niepojętym jest dla mnie zaniechanie edukacji seksualnej swojego dziecka, w tym całego niezwykle istotnego tematu antykoncepcji, z powodu własnego światopoglądu (tu już nie ma przecież mowy o abortowaniu kogokolwiek – tu sprawa sprowadza się wyłącznie do przekazania rzetelnej wiedzy, nawet jeśli jest to wiedza o czymś, z czego sami nie korzystamy). Dziecko musi się – najlepiej jak najwcześniej – dowiedzieć, gdzie są jego granice, czym jest zły dotyk, w jaki sposób reagować na akty przemocy, czym jest bezpieczny seks, przed czym antykoncepcja chroni i jakie są skutki zarówno jej stosowania, jak i niestosowania. Wierzący rodzice mogą przecież wspomnieć o zasadach, które sami wyznają (i z których na przykład wynika niechęć do rozmowy o antykoncepcji), bo być może one będą dla dziecka jakimś drogowskazem, jednak podstawową kwestią jest przekazanie wiedzy. Tu niestety, nad czym moje nauczycielskie serce niezwykle ubolewa, nie można liczyć na szkołę. Szkoła mogłaby być filarem. Jest mnóstwo rodziców posiadających zerowe kompetencje rodzicielskie i tu z pomocą powinna właśnie przyjść szkoła zaopatrzona w odpowiednio wykwalifikowaną kadrę. W teorii wszystko się zgadza. W praktyce po pierwsze od lat do zawodu nauczyciela jest selekcja negatywna, a po drugie podstawy programowe są coraz bardziej idiotyczne, co wiąże ręce tym kilku procentom nauczycieli rzeczywiście z powołania.
Za obecnych rządów, naprawdę strach dzieci posyłać do szkoły. Nie stać nas, jako narodu, na rodzicielskie niekompetencje jednostek.
fot. Bożena Szuj
Seksualizacja dzieci i cały ten gender
fot. Bożena Szuj
Patriarchat, w którym chowali się wszyscy moi rówieśnicy oraz osoby trochę ode mnie młodsze, podzielił świat tak, jak umiał najlepiej, czyli prymitywnie: na kobiecy i męski. Kobietom przypisał zbiór cech pojawiających się u kobiet statystycznie częściej, a mężczyznom inny zbiór cech, również pojawiających się u mężczyzn statystycznie częściej, z czego wyciągnął jeszcze jakieś koślawe wnioski dotyczące przywództwa. Wszyscy ludzie z grupy „statystycznie rzadziej” zwyczajnie nie zostali uwzględnieni. Wydawać by się mogło, że taka nieudolna konstrukcja runie jeszcze zanim ktoś ją wcieli w życie, ale nie. Od tysięcy lat ma się świetnie, w niektórych środowiskach nawet do dzisiaj.
Jestem pewna, że – podobnie jak z religią – trzeba wychowywać dziecko możliwie jak najbardziej neutralnie. Nie zakładać, że skoro jest chłopcem, to coś tam, a skoro jest dziewczynką, to coś tam innego. No nie. Jest dzieckiem z jakimś potencjałem, z jakimiś potrzebami. Nie zawstydzajmy chłopca, jeśli chce się pobawić lalką lub marzy o różowym dresie – ta wstrętna potrzeba zawstydzenia jest po naszej stronie, bo to my mamy z tym problem. Warto się nad tym pochylić. Nie nazywajmy chłopczycą (co to w ogóle za słowo!) dziewczynki, która lubi chodzić po drzewach i bawić się autkami. Nie nazywajmy dziewczynki zachwyconej od najmłodszych lat sukienkami, butami i torebkami typową kobietą (zwłaszcza, jeśli ma potem zostać psychoterapeutką…), a chłopca mającego smykałkę do majsterkowania, typowym mężczyzną. A już przede wszystkim pozwólmy dzieciom przeżywać emocje. Choć jest to trudne dla nas, pozwólmy im płakać, zmierzać się ze swoim cierpieniem. Zwłaszcza uczmy chłopców kontaktu z własnymi emocjami i obalajmy ten głupi, a przede wszystkim szkodliwy mit, że chłopaki nie płaczą. Jasne, że płaczą! Każdy człowiek ma do odczuwania i wyrażania swoich emocji niezbywalne prawo. To niesłychanie ważne, żeby mówić o tym dzieciom od maleńkości. Obserwujmy nasze dzieci. Patrzmy, co im służy, co jest dla ich rozwoju dobre, co im sprawia radość. Nie wkładajmy ich w żadne ramy. Dzieci to zawsze znacznie więcej, niż możemy pojąć.
fot. Bożena Szuj
P.S. Na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi od wczesnego dzieciństwa i jest prawie moją równolatką. Ważna, mądra, piękna i przede wszystkim na temat!
Od mojego „Strasznego wpisu” minął równo rok, co oznacza, że dziś Halloween, które postanowiłam znów tu uczcić, tym razem przepisem na zupę dyniową, którą od wielu już lat przygotowuję na 1 listopada w rozmaitych wariantach (przepisy na mój krem z dyni oraz krem z dyni z pomarańczą zamieszczałam na swoim kulinarnym blogu Jednopalnikowa). Od prawie dwóch lat nie jem mięsa, więc dzisiejszy przepis jest całkowicie wegetariański – straszne może być w tej zupie jedynie jej podanie, ale nie przyczynianie się do okrucieństwa wobec zwierząt!
Dyniowa wyszła mi w tym roku (jak, nie chwaląc się, we wszystkich poprzednich) rzeczywiście pyszna. Z różnych powodów niestety nie będę mogła spędzić swojego ulubionego dnia, czyli Wszystkich Świętych w Warszawie z resztą rodziny, ale mimo to udało mi się wpędzić w świąteczny halloweenowy klimat, planując wieczór gier planszowych ze swoim Partnerem w udekorowanym wydrążonymi dyniami mieszkaniu (i przebraniu myszy!).
Kwestię nie polskości i amerykańskości tego święta wyczerpująco opisałam już rok temu (wszystkich, którzy przeoczyli ten tekst, zachęcam do jego lektury).
fot. Marianna Patkowska
SKŁADNIKI:
fot. Marianna Patkowska
ZUPA DYNIOWA – ½ opakowania włoszczyzny mrożonej w paski – ¼ opakowania suszonej włoszczyzny
– mała cebula w łupince
– wydrążony miąższ ze średniej lub dużej dyni bez pestek (pestki przełożyć do miseczki – jeszcze się przydadzą!)
– garść świeżego lub mrożonego lubczyku
– kilka ziarenek pieprzu
– 2 ziarenka ziela angielskiego
– liść laurowy
– szczypta suszonego lubczyku
– szczypta suszonego majeranku
– szczypta suszonej wędzonej słodkiej papryki
– szczypta kozieradki
– pieprz mielony ziołowy
– sól himalajska (opcjonalnie)
– kilka kropli sosu sojowego
– 1 – 2 kostki warzywne (lub domowe mrożone bulionetki)
– ½ puszki mleczka kokosowego
PRAŻONE PESTKI DYNI – pestki dyni wyjęte z miąższu i opłukane
– Kujawski Olej rzepakowy z rozmarynem, oregano i bazylią
– sól himalajska
fot. Marianna Patkowska
PRZYGOTOWANIE:
fot. Marianna Patkowska
PRAŻONE PESTKI DYNI Wyjęte z miąższu i opłukane pestki dyni położyć na ręczniku papierowym i zostawić do całkowitego osuszenia. Nagrzać garnek do pieczenia (lub piekarnik), następnie podlać go (lub żaroodporne naczynie, na którym będziemy prażyć nasze pestki dyni) niewielką ilością oleju z rozmarynem i ułożyć pestki na płasko. Posypać je odrobiną soli i prażyć ok. 15 – 20 minut. Spróbować, czy są wystarczająco chrupkie. Gotowe pestki zmiksować i posypywać nimi zupę.
ZUPA DYNIOWA
Włoszczyznę mrożoną i suszoną z podpaloną wcześniej nad ogniem cebulą, zielem angielskim, liściem laurowym, suszonym i świeżym (mrożonym) lubczykiem i majerankiem gotować na małym ogniu ok. 30 minut w niedużej ilości wody. Po ich upływie wyjąć podpaloną cebulę w łupince, liść laurowy i ziela angielskie, a na ich miejsce dodać pokrojony w kostkę miąższ dyni z wędzoną papryką, kozieradką, pieprzem, kilkoma kroplami sosu sojowego. Wszystko gotować jeszcze ok. 25 minut, a dopiero pod sam koniec wrzucić kostki warzywne i mleczko kokosowe. Wszystko razem zmiksować na gęsty, aksamitny krem. W razie potrzeby dodać szczyptę soli do smaku.
Zupę można bez problemu mrozić!
fot. Marianna Patkowska
P.S. Na deser łączę halloweenową muzykę tła, która się mnie na pewno dziś wieczorem przyda!
moja pierwsza przemyślana w najmniejszym detalu stylizacja na spotkanie z Tymonem Tymańskim nawiązywała kolorem i fasonem, a także dodatkami równocześnie do: buddyzmu, który wyznaje, nazwy jego zespołu (Kury) oraz koloru jego doskonałej płyty „P.O.L.O.V.I.R.U.S.”,
druga – do symbolu yin yang (którą każdy z nas ma wytatuowany) i umaszczenia jego psa,
a trzecia do domowej pizzy, na którą nas zaprosił (biżuteria w kształcie pizzy, paznokcie zdobione w butelki, kieliszki i korkociągi do wina, plus kolory stroju odnoszące się do barw kraju, w którym pizza powstała)
i że właściwie nie mam tego dnia pomysłu i może będę po prostu wyglądać ładnie, ale bez żadnego podtekstu… potrzebował chwili, żeby do siebie dojść. Wtedy dopiero zrozumiałam, że istnieje prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że ludzie moich stylizacyjnych odniesień mogą zwyczajnie nie odczytywać. Zaproponował mi wtedy, pozostając ciągle pod wrażeniem, żebym tworzyła do swoich strojów didaskalia. Od tamtego momentu zaczął w mojej głowie kiełkować pomysł opisania mojego corocznego przedwarszawskojesiennego rytuału obmyślania festiwalowych stylizacji.
Przez te wszystkie lata, przez które planowałam w najdrobniejszym szczególe swój wygląd na każdy festiwalowy dzień, uważałam całą tę procedurę za coś wstydliwego, może dlatego, że niemal zawsze w jakimś stopniu wyszydzaną. Bo to przecież próżne, bo na koncercie nie nasz wygląd jest najważniejszy (mam wrażenie, że część festiwalowej publiczności bierze sobie te słowa zbyt mocno do serca), bo to płytkie gapić się na siebie w lustrze godzinami (myślę, że biorąc pod uwagę fakt, że na makijaż dzienny potrzebuję od dwóch do pięciu minut, a na poważniejszy wieczorowy maksymalnie piętnaście, podobny argument jest grubą przesadą, tym bardziej, że moje przedkoncertowe przygotowania z kąpielą oraz myciem i suszeniem włosów zamykają się w godzinie).
Wiele się pozmieniało w moim postrzeganiu zarówno świata, jak i siebie samej. Przede wszystkim przestałam patrzeć na siebie przez pryzmat oczekiwań innych ludzi. Moja długoletnia terapia, nieustająca autoterapia, czy od kilku lat zmaganie się ze zdiagnozowaną, utrudniającą codzienne funkcjonowanie depresją sprawiły, że wiem dziś, że jeśli coś sprawia mi autentyczną przyjemność, a tym bardziej kiedy budzi też przy okazji moją kreatywność, powinnam się tym cieszyć, a nie psuć sobie zabawy niepotrzebnym wartościowaniem. Raz robię rzeczy z gatunku tych wielkich, istotnych, ważnych (ucząc, pisząc, uczestnicząc w działaniach Strajku Kobiet), innym razem cieszę się jak dziecko swoimi mniej może spektakularnymi aktywnościami, takimi jak planowanie i realizowanie swoich zdjęciowych sesji (ze sobą, książką czy kosmetykiem w roli głównej) lub wymyślanie nowych potraw i redagowanie przepisów na nie, jeszcze innym razem największym moim osiągnięciem jest wstanie z łóżka (i za to najbardziej wtedy potrzebuję być doceniona). Komponowanie swojego wyglądu jest dla mnie tak samo istotne, jak każde inne komponowanie: muzyczne, tekstowe czy kulinarne. To pewien środek wyrażania siebie. Czy zawsze się stroję? Jasne, że nie. Tak, jak nie zawsze gotuję wymyślne potrawy, piszę piosenki czy teksty. Jednak nie zawsze chodzę też na koncerty. Te są dla mnie wielkim świętem, które czczę m.in. przemyślanym wyglądem. Myślę, że piętnowanie kogokolwiek za to, że przykłada wagę do własnego wyglądu, wkładając w niego jakąś pracę i przyklejanie mu z tego powodu etykietki osoby próżnej, po pierwsze mówi wyłącznie o tych, którzy sobie na takie oceny pozwalają, a po drugie zasługuje na publiczne piętnowanie. Niech więc mój dzisiejszy wpis o niczym i równocześnie też wpis o części mnie, którą bardzo lubię i szanuję, będzie krokiem w tym kierunku.
Tegoroczne założenia, co założyć
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Od kiedy nie mieszkam w Warszawie, czyli od jedenastu lat, moje stylizacje stały się bardziej określone zawczasu i mniej w nich miejsca na spontaniczną improwizację – wszystko wiozę ze sobą przez pół Polski. Na ogół rozpisuję sobie, co z czym chcę połączyć. Do niedawna stawiałam na różnorodność. Zależało mi na pokazaniu się w krótkim czasie w jak największej liczbie odsłon (różne kompozycje kolorystyczne, style, fryzury, rodzaje makijażu). W tym roku postanowiłam skupić się na jednej myśli przewodniej – na jesieni. Tę można opisać zarówno rodzajem tkanin i materiałów, jak i samą kolorystyką czy charakterystycznymi dla tej pory roku elementami garderoby, takimi jak tuniki, grube wzorzyste rajstopy i wysokie kozaki. Nabyłam opaski i gumki do włosów imitujące skórę (a także kilka innych), komplet spinek i kolczyków w barwach żółtojesiennych liści oraz kilka par rajstop. Do nietrzymania się planu najważniejsze jest to, żeby go mieć!
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Biało-czerwona panNa młoda
Jak pisałam wyżej, plan ogólny planem ogólnym, ale jedną z najważniejszych dla mnie stylizacji była ta, która w całości od niego odbiegła. Sala Koncertowa Filharmonii Narodowej wymaga elegancji, oczywista była więc dla mnie sukienka. Ponieważ na poprzedniej edycji festiwalu nie byłam, chciałam, by mój pierwszy strój nie pozostał niezauważony. Każdą inaugurację Warszawskiej Jesieni rozpoczyna hymn – kiedy sobie o tym przypomniałam, zupełnie jasnym stało się dla mnie, że muszę być ubrana na biało i mieć czerwone dodatki, a w uszach symbole Strajku Kobiet – czerwone błyskawice. Kiedy to sobie zwizualizowałam, dotarło do mnie, że mam w domu tylko czerwone szpilki i zakupioną wraz z jesiennymi dodatkami elegancką białą, futrzaną gumkę do włosów (kok był najlepszą fryzurą do wyeksponowania błyskawic). Kolczyki błyskawice, które nabyłam kiedyś na strajkowe manifestacje są owszem ładne, ale plastikowe, przez co niepasujące do zobowiązującego wnętrza Filharmonii. Kto kiedykolwiek szukał w necie eleganckich dużych czerwonych kolczyków błyskawic wie, że nie jest to zadanie łatwe (wśród eleganckich są głównie złote, a jak już czerwone, to niemal wyłącznie małe). Ale znalazłam piękne rękodzieło z masy plastycznej – lekki mat nadaje błyskawicom klasy i szyku, a ich elegancja tkwi w prostocie. Brakowało mi jednak ciągle sukienki. Tu na pomoc przyszedł cudowny katowicki BOZKI Butik, który zaczęłam obserwować na Instagramie dzięki FabJulus i informacja, że pewna piękna pokazywana przez właścicielkę czarna sukienka z wiskozy jest dostępna również w kolorze śmietankowym. Jako że Katowice nie leżą od Zakopanego daleko, pojechałam ją przymierzyć. Zaskoczyło mnie, jak bardzo jest wygodna i choć miałam kilka wątpliwości (najpoważniejszą z nich była ta, czy sukienka jest wystarczająco elegancka), sprzedawczyni uświadomiła mi, że mój uśmiech, kiedy mam ją na sobie, mówi wszystko. Rzeczywiście mówił. W domu wygrzebałam z szafy jakieś białe bolerko, o którego istnieniu zdążyłam już zapomnieć i prawie to miałam. Kropką nad „i” było ostatnie zakupowe szaleństwo – znaleziona za grosze na Vinted używana elegancka czerwona torebka, od której odłączyłam pasek, robiąc z niej klasyczną kopertówkę. Całości dopełniły czerwone paznokcie i usta oraz klasyczny makijaż (cieliste cienie do powiek zblendowane w zewnętrznych kącikach z ciemniejszymi cieniami, czarne zrobione eyelinerem kreski, dobrze wytuszowane rzęsy, bronzer i odrobina rozświetlacza). I żadnej już oprócz kolczyków biżuterii.
Usłyszenie polskiego hymnu w barwach nawiązujących do narodowej flagi i w wiszących w uszach symbolach walki o to, by ten kraj stał się mądry, tolerancyjny i otwarty było doświadczeniem niezwykłym, na które długo czekałam. Dawno już temu pokornie i bezrefleksyjnie przyjęłam narrację zidiociałego, nakręcanego spiralą nienawiści i własnych kompleksów dopuszczonego wreszcie do głosu plebsu, w myśl której jestem gorszym sortem czy nie-Polakiem. Otóż oprócz bycia Europejką, jestem też dumną Polką, córką człowieka, który zmienił muzyczną historię tego kraju, wykształconą, uwrażliwiającą innych na język ojczysty kobietą. Zamanifestowanie tego strojem dało mi dużą siłę. Plus… po raz pierwszy pojawiłam się na tym festiwalu z Mężczyzną, z którym nie boję się niczego. Nawet białej sukienki.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
***** ***
Jedną z istotniejszych rzeczy w planowaniu warszawskojesiennych stylizacji są sale, w których odbywają się koncerty. Począwszy od takiej oczywistości jak schody (do krainy schodów, czyli Studia S1 nigdy nie włożyłam szpilek, które miałyby więcej niż dwanaście centymetrów), przez rodzaj oświetlenia, którego możemy się spodziewać w ewentualnych przerwach, na szeroko pojętym klimacie miejsca skończywszy. Akurat ATM Studio, w którym w tym roku odbywała się większość festiwalowych koncertów, jest miejscem zupełnie niezobowiązującym, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że dla festiwalowych gości zamiast wielkiego, pustego wieczorową porą parkingu wyznaczono specjalne miejsca parkingowe w błocie między płotem a toi toi’ami.
W sobotę 18.09 koncert wieczorny odbywał się w ATM-e, a nocny w klubie Pardon, To Tu, mogłam więc trochę poszaleć. Jeszcze jednym z moich przedfestiwalowych zakupów były wysokie czarne kozaki za kolano na – szok i niedowierzanie! – płaskim obcasie! Nie ukrywam, że od wielu lat o takich marzyłam. Jestem przyzwyczajona do corocznej warszawskojesiennej martwicy stóp pojawiającej się mniej więcej w połowie festiwalu, ale prawda jest taka, że na co dzień w szpilkach nie chodzę (choć mam ich tyle, że mogłabym otworzyć Muzeum Buta). Wbijam się w nie od święta i na ten właśnie jeden wrześniowy ponad tydzień. Nie jest to dla stopy mała zmiana, bo obcasy moich szpilek mają od dziesięciu do piętnastu centymetrów. (Kiedy na warszawskiej Pradze musiałam podejść w tych najwyższych do zamówionej po koncercie taksówki, pomyślałam, że w razie ewentualnego niebezpieczeństwa mogłyby stanowić idealną broń, gdyby je na czas wyjąć z dziury w chodniku, ale na szczęście nocą nie jest niebezpiecznie, bo na ulicach na ogół nikogo przecież nie ma.)
Nieprzyzwoicie długie i piękne kozaki na płaskim obcasie, które już jakiś czas temu zapragnęłam sobie sprawić, miały być łącznikiem między światem wygody a światem elegancji i seksapilu. Bo wiele rzeczy można w moich szpilkach robić, ale chodzenie pozbawione cierpienia na pewno nie jest jedną z nich.
Nie chcę się tu zbytnio rozpisywać na temat opieszałości (i działu odpowiedzialnego za kontakt z klientem) sklepu SAWAY, ale już ponad miesiąc po planowanym terminie dostawy doszły do mnie jedne z najwygodniejszych i najlepiej uszytych butów, jakie kiedykolwiek miałam (dodatkowo w naprawdę konkurencyjnej cenie).
Moja sobotnia czarno-biała stylizacja łącząca niezobowiązującą elegancję z erotycznym pazurem (czarna klasyczna bluzka z głębokim dekoltem, znalezione lata temu w lumpeksie do pewnej sesji zdjęciowej czarne spódniczko spodenki, gruby asymetryczny pasek, biała oversize’ova koszula z H&M, czarny kapelusz), miała pokazać po pierwsze, że można bez szpilek, po drugie, że można w kapeluszu, a po trzecie, że ***** *** i Konfederację!
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Pilna uczenNica
Spódnicę w szkocką kratkę nabyłam już jakiś czas temu w celach terapeutycznych, żeby udowodnić sobie samej, że mogę nosić krótkie spódniczki. Pamiętajcie, żeby nigdy nikomu nie pozwolić sobie wmówić, że nie możecie – lat przed trzydziestką nikt Wam nie zwróci! Spódniczko spodenki to inna para kaloszy, jest w nich pewien rodzaj asekuranctwa. Bardzo lubię swoje, jednak jakiś irracjonalny, wyniesiony z domu lęk przed spódniczkami sprawił, że buduję z nimi relację zupełnie od podstaw. Bo czemu nie chcemy odkrywać nóg? Z obawy przed ich krytyką? Istnieją ludzie, którzy krytykują mój umysł – czemu właściwie ewentualna krytyka moich nóg miałaby przejąć mnie bardziej?
Bluzkę z Zary wypatrzyłam również za naprawdę śmieszne jak na tą firmę pieniądze na pchlim targu w Oliwie. Nie przeszkadza mi w niej nawet brak dekoltu, bo i tak robi robotę. Idealnie pasujące do jej frędzli frędzlowe kolczyki doskonale ją dopełniają.
Dosyć zabawne wydaje mi się to, że strój, który roboczo nazwałam pilna uczenNica, włożyłam na koncert, który opisałam następującymi słowami:
Jednak na łopatki rozłożyły mnie dopiero wypowiedziane kobiecym głosem słowa: „Zaskoczyło mnie, że moje ciało może wytworzyć męskie ciało”.
Ta informacja po zakończeniu edukacji na poziomie podstawowym właśnie nie powinna zaskakiwać, a mam wrażenie, że przy obecnym poziomie szkolnictwa coraz częściej niestety będzie. Kolejna smutna konstatacja.
Podekscytowana wizją posiadania kozaków (a na ekscytację – o czym wspominałam – od momentu zakupu do momentu ich dostania czasu było rzeczywiście sporo), nakupiłam na chybił trafił rajstop, które w moim odczuciu na pewno do czegoś będą pasować. No i te w czarno-białą pepitkę z czerwonym lampasem z przodu i czarne gładkie z tyłu zaskoczyły mnie, stanowiąc jednak pewne wyzwanie. Wyciągnęłam z szafy również niemal nieużywaną z wyżej wyjaśnionych powodów czarną futrzaną spódniczkę z którejś z sieciówek, ale z obcisłym prostym czarnym golfem i czarnymi kozakami razem było dość mdło i smutno.
Asem w rękawie był kolejny przedfestiwalowy zakup w jednym z (chyba najdroższych!) katowickich lumpeksów – biało-czarny oversize’owy żakiet na jeden guzik z nieoczywistą podszewką w kolorze cappuccino w brązowo-zielone wzory. Pozornie niepasujące do siebie kratka i pepitka zaczęły mieć w tym połączeniu sens. Nisko upleciony kok spięłam czarną imitującą skórę gumką. Żakiet ozdobiłam dwiema strajkowymi przypinkami („Strajk Kobiet” oraz „Wydupcać”), co idealnie korespondowało z plastikowymi kolczykami błyskawicami oraz maseczką w ten sam wzór.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Jeśli nie wiadomo o co chodzi…
Brzydkie, bezpłciowe miejsce, do jakich niewątpliwie zalicza się – nawet po remoncie – Akademia Muzyczna (przepraszam, Uniwersytet!) wymaga pięknych stylizacji, robiących mu kontrast. Tu w kwestii inspiracji z pomocą zawsze przychodzi Mondrian. Nie umiem sobie nawet przypomnieć skąd mam tę sukienkę, ale liczy już trochę lat (pozowałam w niej na sesji TaLala Strych), a niedawno sobie o niej przypomniałam. Olśniło mnie, że dobrze się skomponuje z oversize’owym musztardowym sweterkiem, któremu odpowiedni fason nadał pasek z przodu (tył swetra luźno puściłam na wierzch). Musztardowa futrzana gumka dopełniła całości wraz z takim samym kolorem paznokci, a także ręcznie robioną biżuterią, którą kupiłam ponad rok temu na Jarmarku Dominikańskim na pierwsze spotkanie z Tymańskim (z jakiegoś powodu skojarzyła mi się swoją formą z kurami).
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Pani Jesień
W poprzednie święta dostałam pod choinkę piękne, efektowne długie okrycie wierzchnie z frędzlami, którego chyba nie można nazwać ponczem, bo nie wkłada się go przez głowę. Czarne w kremowe wzory, zapinane broszką i paskiem, sztywne i ciepłe (z dodatkiem wełny) jest dla mnie stylową kwintesencją jesieni. Wystarczyło włożyć pod spód jakąkolwiek długą czarną bluzkę i czarne spódniczko spodenki, żeby już prawie to mieć. Nie jestem największą fanką łączenia czarnego z brązowym, ale tu wykończenia były dla mnie oczywiste – brązowe rzemyki, imitacje brązowej skóry oraz miedziany pierścionek w kształcie róży, który kupiłam jeszcze chyba w podstawówce (albo wczesnym liceum) doskonale się sprawdziły. Całość przełamałam brązowo-czerwoną torebką oraz rajstopami w kolorze o wdzięcznej nazwie ferrari. Bardzo o nie dbam, bo to prawdopodobnie jedyne ferrari, na jakie sobie mogłam pozwolić.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Pani Jesień 2
Oversize’owy musztardowy sweterek z wtorku miał swoją drugą odsłonę w czwartek, również z paskiem z przodu i tyłem puszczonym na wierzch. Tym razem z nabytymi do niego specjalnie na blogową sesję rajstopami. Doskonale się tu sprawdził wspomniany wyżej komplet spinek i kolczyków w barwach żółtojesiennych liści (kupiony w H&M na wyprzedaży) oraz moje marzenie sprzed wielu, wielu lat, czyli… jesienne eleganckie szorty. Nabyłam je w zakopiańskim lumpeksie za 7 zł (a moja radość z ich posiadania – bezcenNa!).
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Strajk, Bitches!
Są takie chwile, kiedy mamy silną potrzebę zamanifestowania czegoś i moda daje nam do tego wspaniałe narzędzia! Czułam, czułam cała sobą (i intuicja mnie nie myliła), że w piątek spotkam się z kimś, komu partia obecnie rządząca zaczadziła umysł i choć nie mamy już ze sobą o czym rozmawiać, chciałam być jak niewygodny, uwierający, wywołujący dyskomfort (nieuświadamiany, ale jednak) wyrzut sumienia.
Czarne body z głębokim dekoltem, tradycyjne spódniczko spodenki i gruby pasek, czarne rajstopy imitujące pończochy z czerwono-białymi elementami, żakiet, który już opisywałam (do tej stylizacji rozpięty), plastikowe kolczyki z błyskawicami i taka maseczka oraz mały koczek spięty gumką w biało-czarną kratkę, a wszystko to dopełnione burgundowym kolorem paznokci i cienia do oczu. Chcecie z nas kobiet zrobić grzeczne, uległe, skromne, posłuszne cnotki? #Wypierdalać
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Glow
Koncert finałowy w Sali Koncertowej Filharmonii Narodowej znowu wymusił większą elegancję i odejście od koncepcji przemycenia w strojach jesieni. Za nic nie chciałam już jednak wracać do szpilek. Z pomocą przyszła klasyczna mała czarna. Ponieważ w tym roku nie było bankietu (i mojego długo oczekiwanego ciepłego białego wina), postanowiłam sama stać się upragnionym balem – przynajmniej ze stroju. Oversize’ową morską cekinową marynarkę kupiłam wiele lat temu w outlecie Mohito i była prezentem dla mojej mamy, która z niezrozumiałych dla mnie przyczyn nigdy nie odważyła się jej założyć, przez co stałam się jej nową właścicielką (nie, nie żałuję, przeciwnie – bardzo Ci dziękuję!)
Całości dopełnił morski cień do oczu i intensywnie różowe (czego niestety nie widać na zdjęciu) usta.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
P.S. Na deser mogę umieścić tylko jedną piosenkę bogini Beyoncé!
Od lat noszę w sobie ciągle żywe wspomnienie pewnej sytuacji sprzed wielu lat. Jako mała dziewczynka często odwiedzałam z tatą Władysława Hasiora w jego zakopiańskiej galerii, założonej w roku mojego urodzenia, zaledwie pięć miesięcy przed nim. Pisałam o tym już w dwóch tekstach: „10 mężczyzn na 10 marca – Władysław Hasior” oraz „Herbatka z Hasiorem”. Doświadczanie otaczającej mnie tak cudownie męskiej energii (tylko ja i dwóch najfantastyczniejszych na świecie mężczyzn – choć uczciwie przyznam, że byłam kochliwa i zakochiwałam się w większości taty przyjaciół) na pewno w dużym stopniu mnie ukształtowało. Tym bardziej, że każdy z nich rozpieszczał mnie do granic.
W mojej pamięci utkwiła najmocniej następująca scena. Mam kilka lat – nie pamiętam ile, wydaje mi się, że może 7, może 9, ale trudno mi to doprecyzować. Pan Władysław oprócz fragmentów zdezelowanych zabawek (co wpisało się już w krajobraz naszych spotkań), postanawia mi ofiarować jeszcze coś – swój album ze specjalnie dla mnie napisaną dedykacją. (Niezwykle mnie to – już po jej otrzymaniu – podekscytowało, bo jeszcze nigdy nie dostałam żadnego albumu z tematyką świecką; musiałam być już po pierwszej komunii!) Pech jednak chciał, że w trakcie jej pisania i podjętej próby wyjaśnienia nam, co robi, Hasior dostaje ataku astmy. Z zapamiętanego niewzruszenia mojego taty wnioskuję, że nie był to poważny atak, ale we mnie wywołał traumę, bo nie byłam jeszcze świadkiem sytuacji, w której ktoś nie może złapać tchu i właściwie nie wiadomo, jak mu pomóc. Pamiętam, że brzmiało to mniej więcej tak:
– Chciałbym… – tu łapczywe branie powietrza.
– Chciałbym… – kolejna próba.
– Chciałbym… – lekka irytacja i dalszy ciąg walki z astmą, aż w końcu… – … napisać testament.
Prawdopodobnie niedługo później było już po wszystkim i stało się jasne, że ostatnie słowa były żartem sytuacyjnym, który potrafię dziś w pełni docenić, jednak wtedy byłam absolutnie przerażona i niegotowa na jego rychłą śmierć. I wcale nie dlatego, że gdyby go zabrakło, nikt nie dawałby mi już tak cudownie zdezelowanych zabawek, jak on, ale dlatego, że go zwyczajnie uwielbiałam.
Ta scena wryła się we mnie bardzo głęboko. Ale… nie mogłam sobie przypomnieć, ani co dokładnie mi napisał w dedykacji, ani w którym dokładnie albumie. W rodzinnym domu wielokrotnie przeszukiwałam półki z książkami, za każdym razem dochodząc do przykrego wniosku, że jedyne albumy poświęcone twórczości Hasiora (znajdujące się zresztą nie na moich półkach) nie mają ani żadnej dedykacji, ani nawet autografu. Wiele lat żyłam całkiem wyraźnym wspomnieniem wydarzenia, na którego prawdziwość nie umiałam znaleźć żadnego dowodu. Aż tu nagle… pewnego pięknego warszawskojesiennego dnia zupełnym przypadkiem w kupce przeróżnych książek niewymiarowych położonych bokiem zaciekawił mnie pewien wąski grzbiet. I… TO BYŁ TEN ALBUM! Album „Hasior”, który otworzyłam drżącymi rękami, skrywał taką dedykację Mistrza dla dziesięcioletniej mnie:
fot. Marianna Patkowska
Jasnej Mariannie
Błękitnej Ozdobie
Nadziei Rodziców
i Gwieździe Sylwestra 2000 r.
Kolorowego Szczęścia
Gorąco życzy na zawsze
Hasior
26.XII.95 – Zakop.
– dedykacja Władysława Hasiora dla mnie z 1995 roku
Szczerze mnie wzruszył. Nie wiem tylko czym bardziej: pięknymi, niebanalnymi słowami, ciepłem, które przez tyle lat próbowałam w jakimkolwiek szczególe odtworzyć, czy w końcu wróżbą, że za pięć lat będę – jako wchodząca powoli w dorosłość dziewczyna – Gwiazdą Sylwestra? Rzeczywiście byłam, ale tego już niestety nie dożył, umierając rok wcześniej. Dokładnie w dniu moich czternastych urodzin.
Od kiedy sięgnę pamięcią, moje wrześnie od każdego pierwszego piątku po piętnastym dniu tego miesiąca zamieniają się w dziewięciodniową muzyczno-duchową ucztę ze środowiskiem, które jest dla mnie jak rodzina, czyli które kocham i którego nienawidzę w stopniu równym (albo czasami nierównym).
64. Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” – dla mnie trzydziesty trzeci – przeszedł moje najśmielsze oczekiwania i sprawił mi ogromną przyjemność. I w ogóle, i – o czym za chwilę – w szczególe.
Koncerty inauguracyjne są dla mnie na ogół trudne. Potrzebuję czasu, by na nowo oswoić się z tą wymagającą muzyką; dodatkowo Sala Koncertowa Filharmonii Narodowej pozostawia bardzo wiele do życzenia, jeśli chodzi o akustykę, co przekłada się bezpośrednio na przyjemność słuchania. Reasumując, jeśli „Warszawskiej Jesieni” nie rozpocznie Xenakis, to rzadko kiedy porusza mnie koncert inauguracyjny. Tak też było i tym razem.
Piszę wyłącznie o własnym subiektywnym odbiorze. To, że wiem, jaka inauguracja wyrwałaby mnie z kapci (na obcasie oczywiście), nie oznacza, że inna nie może być interesująca. Mnie potrzeba na początku mocnych bodźców, a tych z reguły nie dostarcza mi twórczość Agaty Zubel, której Triptyque otworzył koncert. Ujął mnie za to subtelny Bound to the Bow Ash Fure, zwłaszcza w warstwie elektroniki, która przeplatała się z warstwą orkiestrową. Największe wrażenie zrobił na mnie jednak Skumfiduser! Marka Applebauma. Być może był to najłatwiejszy w odbiorze utwór podczas tego koncertu (co wpędza w pewien dyskomfort moją snobistyczną stronę), ale zauroczył mnie swoją spójnością, rytmicznością i dużą dawką elektroniki, użytej tym razem w inny niż u Fure sposób, przywodząc na myśl momentami „Gwiezdne Wojny”. Ostatnie dzieło – Liquid Air Elżbiety Sikory – nie utkwiło niestety zbyt mocno w mojej pamięci.
Nocny koncert odbył się w ramach cyklu imprez towarzyszących festiwalowi w remontowanej Akademii Muzycznej (przepraszam, na Uniwersytecie). Wbrew programowym zapowiedziom, Xenakis nie został zaprezentowany, ale to chyba lepiej, zważywszy na pomysł odtworzenia go w foyer.
Jako pierwszą usłyszeliśmy Elektrę Jakuba Kaczmarka na głos i komputer. Może nie najwyższy poziom wykonawczy Aleksandry Klimczak (sopran), może dobór tekstu („Elektra” Eurypidesa), a może po prostu nie dość dobra kompozycja sprawiły, że utwór brzmiał dosyć groteskowo.
– Mam wrażenie, że kompozytorom się wydaje, że jeśli użyją jakiegoś znakomitego tekstu w swoim utworze, to nie zostaną posądzeni o grafomanię – stwierdził mój Partner.
– Ale przecież i tak koniec końców tak to zawsze brzmi – skwitowałam.
– No właśnie!
Niech ten nasz dialog posłuży za komentarz. Od najmłodszych swoich lat powtarzam, że wielka poezja i wielka muzyka to dwie siły, które się ze sobą nie komponują. Zupełnie inną niż poezja gałęzią jest tekściarstwo, które bywa znakomite. Łączenie poezji z muzyką, to jak łączenie złota ze srebrem, różu z czerwienią, damskich spodni z filharmonią. W pewnych kręgach akceptowane, jednak urągające dobremu smakowi. (Inaczej sprawa ma się jedynie z muzyką konkretną i poezją konkretną, które doskonale ze sobą na ogół korespondują, a także wtedy, kiedy tekst poetycki jest na tyle dobrze pocięty, że staje się nie wklejanym gotowcem, lecz faktycznym narzędziem w rękach kompozytora.)
Zaintrygowała mnie natomiast druga kompozycja – haecceitas Krzysztofa Kiciora na fortepian, perkusję, taśmę i live electronics; wciągająca i hipnotyczna. Ciągle jednak, od inauguracji, czekałam na coś, co mnie zachwyci i przeniesie w mistyczny świat, w którym bardzo już się chciałam znaleźć. TENEBRIS et LUX Aleksandra Szopy zapowiadał się bardzo obiecująco, tym bardziej, że niewiele słyszałam w życiu dzieł na organy i taśmę. Kompozytor napisał w programie, że jest to utwór:
[…] przedstawiający piekło jako ciemność, strach, śmiech demonów i przerażające krzyki. Zaś Lux poprzez anielskie głosy, nadzieję i wiarę zabiera człowieka do Raju (stąd bicia dzwonów pod koniec utworu).
– ten opis jest zresztą odpowiedzią na pytanie, dlaczego nie umiem się przemóc, żeby Akademię Muzyczną zacząć nazywać Uniwersytetem
Niestety, kiedy wjechał śmiech demonów (zupełnie dosłowny śmiech z warstwy taśmy), już do końca oczekiwałam TEGO MOTYWU i byłam ugotowana. Dosłowność zabija sztukę. (A Król Popu jest tylko jeden.) In The Wrong Place At The Wrong Time Andrzeja Szachowskiego na trąbkę i taśmę był kolejną rozczarowującą mnie kompozycją. Przetworzenie dźwięków trąbki w perkusyjnych elementach warstwy elektronicznej było bardzo ciekawym pomysłem, jednak miałam wrażenie, że kompozytorowi nie udało się zapanować nad formą i w pewnym momencie główną rolę zaczęły odgrywać wirtuozowskie umiejętności Michała Wojnarskiego. Jak by nie były imponujące, jednak, cytując klasyka, towciąż za mało…
Kiedy już się pogodziłam z myślą, że zacznę się zachwycać dopiero od jutra, oczarował mnie całkowicie Robert Prokopowicz swoim L’Apocalypse Arabe na głos, live electronics i wideo.
Utwór multimedialny dla jednego wykonawcy i komputera na podstawie poematu libańskiej poetki Etel Adrian. Ma przenieść słuchacza do przerażającej, psychotycznej rzeczywistości młodej osoby na imigracji, straumatyzowanej przez wojnę domową i poszukującej swojej drogi w nowej rzeczywistości.
– Robert Prokopowicz, opis utworu z książki programowej festiwalu
Dzieło wstrząsające, choć równocześnie subtelne i przywodzące na myśl niezwykłą wrażliwość Wojtka Blecharza (skojarzenie z poruszającą pieśnią z Aleppo, która była częścią doskonałego spektaklu muzycznego Soundwork jest oczywiste). L’Apocalypse Arabe to spójny, dojrzały, przemyślany w każdym najdrobniejszym szczególe utwór. Kompozytor sięgnął po poemat, jednak w odróżnieniu od Jakuba Kaczmarka potraktował melodię języka (francuskiego) jak instrument. Przyjrzał się uważnie wszelkim pojawiającym się w tekście na poziomie fonicznym niuansom, wplatając rytm i barwę słów w elektronikę. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że jest to kompozycja na światowym poziomie. (Nie sposób też nie wspomnieć o znakomitym wykonaniu Natalii Jarosiewicz.) Takich doświadczeń byłam tego wieczoru głodna.
Jako ostatni zabrzmiał oscillating music Mateusza Śmigasiewicza na dwa syntezatory Mooga i audio playback – bardzo hipnotyczny, transowy, intrygujący utwór. Moim jedynym z nim problemem były własne ograniczenia percepcyjne. Jako osoba cierpiąca na lekką chorobę lokomocyjną, zaczęłam odczuwać dyskomfort podobny do tego, przez który omijam szerokim łukiem wszelkiego typu rollercoastery, a nawet zwykłe karuzele. Nie wiem, czy to celowy zabieg, czy coś nie poszło zgodnie z planem, jednak ucieszyło mnie, kiedy mogłam już wysiąść.
Pierre’a Jodlowskiego odbieram jako kompozytora nierównego i jeśli chodzi o szerszy aspekt (niektóre z jego dzieł mnie zachwycały, inne sprawiały na mnie wrażenie niedopracowanych), i jeśli chodzi o węższy (inne jego utwory urzekały mnie jedynie fragmentarycznie). Podstawowym moim zarzutem do jego muzyki był najczęściej brak spójności. Równocześnie zawsze darzyłam go dużym szacunkiem, uznając jego doskonałą znajomość elektroniki i dbałość o najwyższą jakość techniczną swoich dzieł. Tu nigdy mnie ne zawiódł. Bardzo byłam ciekawa „wielogatunkowego utworu kameralnego na śpiewaczkę, aktora, pięcioro muzyków oraz aparat audiowizualny” Alan-T.
Utwór kameralny Alan-T. oparty jest na życiorysie matematyka Alana Turinga. Wiódł on żywot paradoksalny, w którym ostatecznie zderzyły się trajektorie naukowe i społeczne – z druzgocącym skutkiem. Turing był cichym bohaterem II wojny światowej, ojcem sztucznej inteligencji, geniuszem matematycznym, a jako zdeklarowany homoseksualista – ofiarą purytańskich obyczajów. Po tym jak przyznał się do związków homoseksualnych, w 1952 roku zmuszono go do poddania się chemicznej kastracji – homoseksualizm był w ówczesnej Anglii przestępstwem. Wykluczony z kręgów naukowych, a stopniowo ze społeczeństwa jako takiego, Turing zmarł przedwcześnie w wieku 42 lat. Zakończył życie na marginesie społeczeństwa, samotnie, w okolicznościach, których do dziś w pełni nie wyjaśniono.
– opis utworu z książki programowej festiwalu
Historia Alana Turinga jest wstrząsająca i zwłaszcza dziś, w kraju rządzonym przez nacjonalistów na usługach Putina, mamy w moim odczuciu obowiązek o niej przypominać; pokazywać, do czego prowadzi piętnowanie wybranej na chybił trafił grupy społecznej i dehumanizowanie jej, m.in. przez tworzenie stref wolnych od (ludzi) lub używanie słowa „ideologia” kompletnie niezgodnie z jego znaczeniem. (Z drugiej strony skoro dokładnie ten sam mechanizm użyty wobec Żydów podczas II wojny światowej ze wszystkimi swoimi makabrycznymi konsekwencjami niczego tego narodu nie nauczył, prawdopodobnie moje oczekiwania są wygórowane – smutna konstatacja.) Choć agenturalna nowomowa nie powinna dziwić, jest w końcu obliczona na konkretny cel, to nie pozbawione kręgosłupa cwaniactwo u władzy nie zdało egzaminu z człowieczeństwa – to społeczeństwo, je wybierając, go nie zdało. Z tego powodu mam ogromny szacunek i wdzięczność do Komisji Programowej „Warszawskiej Jesieni” za umieszczenie w programie utworu poruszającego temat wykluczenia. I miałabym je nawet, gdyby utwór nie okazał się wartościowy artystycznie, ale był naprawdę doskonały! To pierwszy utwór Pierre’a Jodlowskiego, który zachwycił mnie wszystkim i który odebrałam jako przemyślaną, idealną całość. Powołam się jeszcze raz na opis z książki programowej, bo ten fragment wydaje mi się bardzo istotny:
Libretto autorstwa niemieckiego pisarza Franka Witzela przedstawia postać zarówno historyczną, jak i symboliczną. Stanowi ono nielinearną podróż, której narracja przenosi środek ciężkości z życia zewnętrznego na wewnętrzne – oparte na wspomnieniach i okruchach egzystencji – stopniowo docierając do wielkich pytań metafizycznych. Podzielony na sześć części tekst ukazuje Turinga – w którego wciela się niemiecki aktor Thomas Hauser – pod koniec życia: samotny, w mieszkaniu, które sam nazywa „pokojem koszmarów”, wspomina dzieciństwo, badania nad maszynami i sztuczną inteligencją (której był wynalazcą) oraz proces sądowy i wykluczenie ze społeczeństwa. Wokół centralnej postaci przewija się kilka innych (w interpretacji Joanny Freszel): matka, Joan (koleżanka z centrum łamania tajnych kodów w Bletchley Park w czasie II wojny światowej) oraz córka doktora Grünbauma, który leczył naukowca w ostatnich latach jego życia. Libretto przedstawia Turinga jako kruchego nonkonformistę, zafascynowanego światem liczb, alchemią i fundamentalną kondycją rzeczy. Mimo społecznej opresji, jakiej był poddawany, pozostaje jasną postacią, której inteligencja pozwala wykraczać poza rzeczywistość – to istny alchemik myśli egzystencjalnej.
– opis utworu z książki programowej festiwalu
Na wspomnienie zasługuje też doskonałe wykonanie znakomitej Joanny Freszel. Spektakl na najwyższym poziomie. Na taką „Warszawską Jesień” czekałam!
Nocny koncert odbył się w ramach cyklu „Warszawska Jesień Klubowo”. Pamiętam, że od momentu jego powstania, miałam dość mieszane uczucia. Koncerty, zwłaszcza w barzeStudio, były trudne w odbiorze przez nieustający klubowy gwar, nalewanie piwa i używanie ekspresu do kawy. Być może po jakimś czasie ktoś wpadł na pomysł, żeby nie uruchamiać głośnych maszyn podczas trwania koncertu, ale tego się już nie dowiem, bo zaczęłam ten cykl bojkotować.
W tym roku z nową energią, złakniona po wyjątkowo dwuletniej przerwie warszawskojesiennych wrażeń, z podobnie złaknionym Partnerem u boku, wybrałam się na nocny sobotni koncert z dobrym nastawieniem. Pierwszym miłym zaskoczeniem było odkrycie miejsca, którego nie znałam, czyli klimatycznego Pardon, To Tu, będącego nie tylko urokliwym pubem, ale także księgarnią, sklepem płytowym i przede wszystkim ośrodkiem kulturalnym, organizującym mnóstwo interesujących koncertów. Drugim miłym zaskoczeniem było uszanowanie przez obsługę koncertowej ciszy; a trzecim, już sam koncert. Rafał Mazur w swoim The Great Tone has no Sound na akustycznej gitarze basowej wyczarował niesamowite przestrzenie z pogranicza różnych muzycznych gatunków. O Giacinto Scelsim nie trzeba chyba nic pisać, Bóg to Bóg. I choć kompozycja programowa bardzo mi się podobała, bo była oparta na różnorodności, a jednocześnie ciągle spójna, to tu zawiodła z kolei publiczność, gadając i przeszkadzając przy perłach, jakie rzucili przed nią organizatorzy festiwalu. Ostatni Krieg Rashada Beckera mocnymi klubowymi elektronicznymi dźwiękami doskonale stapiającymi się z miejscem, idealnie zwieńczył koncert.
Niedzielny wieczorny koncert w Sali Kameralnej Filharmonii Narodowej (która, biorąc pod uwagę ostatnie 30 lat „Warszawskiej Jesieni” jest jakimś niepisanym gwarantem doskonałych koncertów tego festiwalu) był przepyszny! Po pierwsze fenomenalny Klangforum Wien:
Jeden z najbardziej cenionych zespołów nowej muzyki na świecie. Istnieje od roku 1985, jego założycielem był Beat Furrer. W ciągu następnych trzydziestu kilku lat nie tylko zdobył bardzo wiele nagród i odznaczeń, ale też dał około 600 prawykonań utworów kompozytorów z czterech kontynentów. Jego dyskografia liczy ponad 90 pozycji.
– zbieżność roku jego założenia z rokiem mojego urodzenia nie może być przypadkowa,
i ceniona Agata Zubel (sopran). Po drugie naprawdę znakomite utwory, aż w końcu po trzecie świetna kompozycja programowa.
Nie miał niestety szczęścia Mikołaj Laskowski, którego Fiasco na zespół i elektronikę przez problemy techniczne było przez Klangforum rozpoczynane aż trzy razy (za trzecim udało się je wykonać w całości). Tytuł – jak słusznie zauważył dyrygent, Bas Wiegers, zobowiązuje. Problemy ze sprzętem, zwłaszcza kiedy ten jest w rękach fachowców, to siła wyższa, jednak profesjonalne podejście muzyków było imponujące. Podobnie zresztą jak sam utwór. Kolejna kompozycja CoronAtion I: io son ferito ahimè Olgi Neuwirth na perkusję i sample zupełnie mnie oczarowała swoją subtelnością i anielskością, zupełnie jak by utkana była z delikatnych nici. A chowałam do tej kompozytorki od 2016 roku urazę o popełnienie prezentowanej na 59. „Warszawskiej Jesieni” złej i płaskiej jak naleśnik opery Lost Highway na podstawie kultowego filmu Davida Lyncha pod tym samym tytułem. Najwyraźniej czas przebaczenia nastał 19 września 2021 roku.
Kolejnym punktem tego koncertu był monodram na sopran i zespół instrumentalny lo firgai (Maska) Aleksandra Nowaka. Utrzymany w innym od poprzedniego utworu klimacie, również zrobił na mnie ogromne wrażenie swoją świeżością. Agata Zubel oprócz brawurowego, jak zwykle, wykonania, przybliżyła nam też swoim strojem egzotyczną kulturę prawdopodobnie islandzką, z którą od jakiegoś czasu jest związana (choć Björk, podobnie jak Król Popu, również jest tylko jedna). Gestern Larsa Pettera Hagena trochę mi się w pamięci pozacierał, a Cezary Duchnowski swoim WELOVELIVE na kwartet smyczkowy, sopran, konstrukcje dźwiękowe i elektronikę, rozwalił system! Choć jestem jego ogromną fanką i za każdym razem wydaje mi się, że nie może mnie już pozytywniej zaskoczyć, a on za każdym razem tak mnie właśnie zaskakuje, to jednak nie będzie przesadą, kiedy napiszę, że WELOVELIVE to najdoskonalszy utwór Czarka, jaki słyszałam w życiu. Chapeau bas!
We wrześniu 2021 roku obchodziliśmy setną rocznicę urodzin Stanisława Lema, którego pamięć została podczas tego koncertu uczczona dwoma utworami: Fiasco Mikołaja Laskowskiego oraz lo firgai (Maska) Aleksandra Nowaka.
Ideę nocnego koncertu najlepiej wyjaśnią te słowa:
Na zeszłorocznym festiwalu sześć kompozytorek i pięć wykonawczyń zaprezentowało projekt zatytułowany Formy żeńskie. Artystki przywracały muzyce brakujący i wypierany żeński element. W tym roku trzy kompozytorki, trzech kompozytorów i pięć wykonawczyń kontynuują zapoczątkowany wtedy proces. Kobiecość ruszyła naprzód, wyrażając swój gniew, odzyskując suwerenność i szukając nowych sposobów ekspresji i bycia w świecie. Gniew to silny afekt, którego największym atutem jest to, że przerywa dotychczasowy stan rzeczy, tworzy wyrwę w status quo i robi miejsce na nowe formy. By je odkryć, by znaleźć nową równowagę, potrzebna jest odpowiedź drugiej strony – dopiero ona może uruchomić proces wspólnego wychodzenia poza to, co znane i bezpieczne, w poszukiwaniu realnych, fundamentalnych zmian.
– opis z książki programowej festiwalu
Nowe formy na zespół instrumentalny i multimedia to ponadgodzinny spektakl Dobromiły Jaskot, Katarzyny Krzewińskiej, Pawła Malinowskiego, Jacka Sotomskiego, Mateusza Śmigasiewicza oraz Marty Śniady w reżyserii Huberta Sulimy. Nie jest dla mnie do końca jasne, w jaki sposób kompozytorzy podzielili się pracą, rozumiem tylko, że jest to dzieło wspólne.
Co do idei, mam odrobinę mieszane uczucia, bo sama, wyznając zasadę równości, jestem wrażliwa na wszelkie przejawy jej braku. Choć siły kompozytorskie rozkładały się akurat równo na pół, to wykonawczyniami były wyłącznie kobiety, a wplatane w elektronikę teksty – wyświetlane również na ekranie – nie tylko skupiały się przede wszystkim na kobietach i kobiecości, ale też – przeciw czemu się buntuję – gorszej sytuacji społecznej tychże. Bunt rodzi we mnie nie samo stwierdzenie faktu, że kobiety w wielu środowiskach są ciągle traktowane gorzej, ale raczej nurzanie się w roli ofiary, bo głęboko wierzę, że ofiarami patriarchatu są wszystkie płcie i że jedynym sposobem walki z zastaną rzeczywistością jest zburzenie starego porządku i zbudowanie zupełnie nowego; bez ofiar i katów, za to z wzajemną miłością i szacunkiem. Z drugiej strony badania wykazują, że parytety – wobec których byłam do niedawna z tych samych przyczyn sceptyczna – wprowadzone na jakiś określony czas, po jego upływie zawsze skutkują zauważeniem kobiet i kiedy przestają obowiązywać, świadomość społeczna jest już odrobinę zmieniona. Rozumiem więc, że społeczeństwo zwyczajnie nie jest jeszcze gotowe na równość i potrzebuje narracji, w których pokrzywdzone kobiety powstają z kolan. Jeśli ma to pomóc, pozostaje mi tylko zagryźć zęby i czekać na efekt końcowy.
Wracając do koncertu, był naprawdę interesujący muzycznie, jednak w wykonawczyniach – instrumentalistkach, wykonujących też czasami pewne układy choreograficzne – zabrakło mi charyzmy. Momentami (zwłaszcza na początku) przypominało to bardziej szkolne przedstawienie niż spektakl w ramach jednego z najstarszych międzynarodowych festiwali muzyki współczesnej.
Warstwa elektroniczna zrobiła na mnie wrażenie – była energetyczna, żywa, nowoczesna, spójna, jednak z warstwą tekstową miałam już niemały problem. Z jednej strony dosyć nawet ciekawy pomysł wplecenia w utwór różnych odpowiedzi na pytanie, co rozumiemy przez bycie kobietą/mężczyzną, a z drugiej wykorzystanie też odpowiedzi: „chciałabym być mężczyzną, bo nie musiałabym chodzić do ginekologa”. To równie sensowne, jak stwierdzenie, że „super jest być kobietą, bo nie trzeba chodzić do urologa” lub „gdybym nie był dzieckiem, nie musiałbym chodzić do pediatry”. Różnimy się od siebie biologicznie, ale zaniedbywanie badań okresowych jest nieodpowiedzialne bez względu na płeć czy wiek. Jednak na łopatki rozłożyły mnie dopiero wypowiedziane kobiecym głosem słowa:
Zaskoczyło mnie, że moje ciało może wytworzyć męskie ciało.
– fragment tekstu użytego w utworze
Ta informacja po zakończeniu edukacji na poziomie podstawowym właśnie nie powinna zaskakiwać, a mam wrażenie, że przy obecnym poziomie szkolnictwa coraz częściej niestety będzie. Kolejna smutna konstatacja.
Bardzo mnie jednak ujął jeden z ostatnich momentów spektaklu, w którym dwie skrzypaczki podeszły do siebie i zaczęły grać na swoich skrzypcach nawzajem (każda z nich grała swoim smyczkiem na skrzypcach drugiej). Nietrudno się w tym doszukać aluzji do pierwszego homoseksualnego współżycia kobiet, choć scena była równocześnie bardzo subtelna i naprawdę wzruszająca.
Dopiero z okazji poniedziałkowego koncertu miałam okazję zobaczyć po raz pierwszy nową salę koncertową Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych nr 1 w Warszawie, czyli tzw. dawnej Miodowej. Projekt Tomasza Koniora (projektanta również nowej siedziby NOSPR-u) rzeczywiście zachwyca.
A co do koncertu, Tracking Noise #4 Luísa Antunes’a Peny na troje wykonawców, regulator, kabel i elektronikę porwał mnie najmniej – nie umiałam go potraktować jak całość; był dla mnie porozrzucanymi dźwiękami. Za to duże wrażenie wywarł na mnie intrygujący utwór Incorporate no. 3 Kuby Krzewińskiego na zespół i wideo, a także trzy kolejne: abstrakcyjny i „czysty” He Cuts Snow Sabriny Schroeder na zespół mieszany i live mechanics, niesłychanie subtelny i poruszający sngw SukJu Na, którego kompozytor zauroczył mnie takim opisem swojego utworu w książce programowej:
Siedziałem w kawiarni na dworcu Shinagawa. Jedząc śniadanie, patrzyłem przez okno na tłum napływających pasażerów, zdyscyplinowany i cichy. Zapragnąłem nagle przyłączyć się do nich, więc wyszedłem z kawiarni i wtopiłem się w tłum. Miałem wrażenie, że stoimy na niekończącej się taśmie produkcyjnej. Każdy „produkt” pod nieprzenikalną, bezduszną powierzchnią kryje, być może, unikat. Rzeka zapieczętowanych indywidualności.
– SukJu Na
oraz kompletnie odjechany Tafel 1 („Wieser’s Werdetraum”) Manosa Tsangarisa na dwoje wykonawców przy stole, walkman, radio, ruchome źródła światła i Fadenorgel. Na wspomnienie zasługuje doskonała kompozycja programowa tego koncertu.
Wtorkowy wieczorny koncert miał bardzo ciekawą budowę. Dwa różne, choć obydwa doskonałe utwory Norwid’ Elipsa Elżbiety Sikory i Głosy Krzysztofa Knittla łączyło użycie poezji (u Sikory Norwida, u Knittla – Jana Polkowskiego), a dzielił – Marek Chołoniewski swoją abstrakcyjną Obecnością. Jak opisał ją w książce programowej:
Każdy obiekt dźwiękowy posiada swoje źródło energii, wynikające z materiału, formy przestrzennej, ale przede wszystkim z wewnętrznej struktury sonicznej. Przepływ energii wewnątrz molekularnej struktury obiektu jest formą sonicznej wibracji wchodzącej w rezonans z otoczeniem. Wejście w bezpośredni kontakt z osobami znajdującymi się wewnątrz kinetycznej przestrzeni dźwiękowej jest formułą bryły antrosonicznej.
Bryły antrosoniczne są retorycznymi substytutami znaczeń na bazie przeciwstawnych i bliskich elementów, zmysłowego odczuwania obecności osób i przedmiotów, ale także relacji pomiędzy nimi. Każda z mikrokompozycji ma swoje centrum – punkt, w którym obiekt dźwiękowy poddawany jest wybranym procesom przybliżania/oddalania, zatrzymania/zerwania, przejścia/ wnikania, okrążania/wylotu.
Interludiawypełniają przestrzeń wokół kompozycji Elżbiety Sikory i Krzysztofa Knittla, z ich mocno określonym odniesieniem programowym, historycznym, są formą medytacji i oczyszczenia, czasowego zatrzymania na asemantycznej strukturze dźwiękowej.
– Marek Chołoniewski, opis utworu z książki programowej festiwalu
Utwór radiofoniczny na dwa głosy męskie, jeden głos kobiecy, kontrabas, akordeon i dźwięki elektroniczne do tekstów Cypriana Kamila Norwida Norwid’ Elipsa Elżbiety Sikory był specyficznym rodzajem wciągającego, intrygującego i trzymającego w napięciu słuchowiska. Głosy Krzysztofa Knittla na czterech aktorów, chór kameralny, orkiestrę kameralną i dźwięki elektroniczne do wierszy Jana Polkowskiego to dzieło poświęcone robotnikom, studentom i uczniom, którzy zostali zabici podczas protestów na Wybrzeżu w grudniu 1970. Wiersze (z którymi można zapoznać się TUTAJ) są tak wstrząsające, że czuję jakąś niestosowność w podejmowaniu próby opisania tego utworu. Zakończę więc tym, że ogromnie mnie poruszył i przejął.
Z koncertem We’re here wiązałam duże nadzieje, bo niósł niesłychanie ważny społecznie przekaz (choć wciąż mnie deprymuje, że tkwimy w realiach, w których ukazywanie czyjejś normalności urasta do rangi niesłychanie ważnego społecznie przekazu).
We’re here, we’re queer, get used to it (z ang. jesteśmy tu, jesteśmy queer, przyzwyczajcie się) – slogan stosowany przez osoby należące do społeczności LGBTQ+, spopularyzowany przez kolektyw Queer Nation w latach 90.
– opis koncertu z książki programowej festiwalu
Myślę, że w idealnym świecie umieszczenie w programie międzynarodowego festiwalu koncertu poświęconego wyłącznie twórczości: kobiet, mężczyzn, społeczności LGBTQ+, osób heteroseksualnych, białych, czarnych, Azjatów czy Żydów przez większość zostałoby potraktowane jako – być może niezamierzony, ale jednak – rodzaj dyskryminacji. Tu jednak znowu, jak w przypadku parytetów i ukazywania kobiet jako ofiar, jesteśmy społeczeństwem tak zacofanym, że właśnie paradoksalnie dopiero takie środki mogą nas choć trochę przybliżyć do większej wrażliwości na wszelką inność, choć droga daleka i kręta.
Koncert prowadziło dwoje performerów, z których infantylnymi miejscami wypowiedziami miałam mały problem. Zachwycił mnie jednak pierwszy performance z udziałem publiczności, audio playback i wideo Interior Listening Protocol 01 Ash Fure, do którego każdy widz dostawał po dwa słoiki, którymi zatykał sobie, jak muszlami, uszy we wskazanych w warstwie wideo przez kompozytora/kompozytorkę* fragmentach i w określonych przez jego/ją* sposób. Efekt okazał się zdumiewająco wysmakowany.
*zapis wynika z niebinarności kompozytora/kompozytorki
Potem wszystko jakby na chwilę, jeśli chodzi o poziom (zwłaszcza w kontekście reszty festiwalu), siadło. Artefacts #2 Sary Glojnarić na sopran, perkusję i taśmę było krzykliwe i dosyć artystycznie miałkie (nie wiem, czy to kwestia pretensjonalnej w tym wykonaniu śpiewaczki, Moniki Łopuszyńskiej, słabego utworu, czy jednego i drugiego). Kolejna kompozycja The First Ladies Josha Speara na wideo opierała się na ciekawym pomyśle i… w moim odczuciu tylko na nim. Doskonałe blacksnowfalls Wojtka Blecharza na kotły solo, które znałam ze wspomnianego już wyżej spektaklu muzycznego Soundwork (choć jest niezależnym utworem) niestety wydało mi się zbyt delikatne i przez to odrobinę ginące w programie koncertu, choć niewątpliwie najgłębsze. Z drugiej strony myślę, że trudno w twórczości Wojtka znaleźć utwór pasujący stylistycznie do pozostałych zaprezentowanych tego wieczoru, a trudno też wyobrazić sobie ten wieczór bez kompozycji Wojtka.
Do N.N. na głos Neo Hülcker i Custom #1 na performera, perkusję, wideo i live electronics Óscara Escudero mam właściwie taką samą uwagę, jak do The First Ladies Josha Speara – sam interesujący pomysł to jeszcze nie utwór. Piyanist Şantör (z opery Bergen) na głos i live electronics Laure M. Hiendla i Göksu Kunaka było na swój sposób odważne i piękne, choć do samego końca nie byłam pewna, czy to anielskie śpiewanie odbywa się na serio, czy to żart z nas wszystkich. Za to najmocniejszym punktem tego koncertu była znakomita, dynamiczna kompozycja Haphephobia na perkusistę i live electronics Rafała Ryterskiego. Wyszłam z Komuny Warszawa z jednej strony podekscytowana ostatnim utworem, a z drugiej… zażenowana muzycznym poziomem całości.
Dziś, kiedy po dłuższym czasie piszę tę recenzję, zaczynam coraz mocniej doceniać, jak doskonale spójny był to koncert, jak dopracowany w detalach i przede wszystkim jak potrzebny społecznie. Choć płeć i seksualna orientacja nie mają najmniejszego wpływu na każdą sferę życia, niebędącą sferą seksualną (jak np. sztuka), to równocześnie LGBTQ+ jest nie tylko etykietką nadawaną przez heteroseksualną, binarną i cispłciową część społeczeństwa nieheteronormatywnej reszcie, ale też rodzajem subkultury, z którą część przedstawicieli LGBTQ+ zwyczajnie chce i potrzebuje się utożsamiać. Kiedy to wreszcie zrozumiałam, poczułam się wzruszona i zaszczycona, że mogłam ten koncert usłyszeć i poznać kulturę, którą bardzo szanuję, ale o której wiem ciągle zbyt mało. Kolejny raz organizatorzy „Warszawskiej Jesieni” zasłużyli na słowa ogromnego szacunku i uznania!
Im dalej w las, tym ciekawiej, ale Wojciech Błażejczyk swoim Bunkrem. Fake operą wywindował poprzeczkę niesamowicie wysoko.
Jak napisał w książce programowej o tym dziele Waldemar Raźniak – reżyser autor libretta opartego na „Jamie” Franza Kafki:
„Czy wie pan, drogi przyjacielu, że prawda jest zwykle nieprawdopodobna? Aby nadać jej cechy prawdopodobieństwa, trzeba koniecznie dodać do niej trochę kłamstwa. Tak robią wszyscy”: to słynne słowa Wierchowieńskiego z Biesów Dostojewskiego. Idealnie przylegają do definicji postprawdy, fake’ów i „kontentu wizualnego”. Prawie każdy może dziś zrobić zmanipulowane zdjęcie czy film wystarczająco dobry technicznie, by mógł uchodzić za prawdziwy; musi tylko być do tego pchnięty jakimś impulsem: zazdrości, przekory, naiwności, szaleństwa? Igranie z rzeczywistością wciąga. „Gdzie nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone” – głosi cytat z przysięgi asasynów z kultowej gry Assassin’s Creed. Pochodzi on od niemieckiej filozofki pochodzenia żydowskiego Hanny Arendt. W momencie, gdy całkowicie oddzielimy ideę od jej podstaw w rzeczywistym doświadczeniu, doświadczeniu zmysłowym, łatwo połączyć ją i ustalać jej związki z jakąkolwiek inną ideą. Pojawia się chaos.
Tam zaś, gdzie pojawia się chaos, rodzi się przestrzeń do manipulacji, jej beneficjenci i ofiary. Francuski myśliciel Michel Foucault niemalże pół wieku temu w legendarnej analizie Nadzorować i karać zaproponował refleksję nad fenomenem więziennictwa w kulturze nowożytnej. Opiera ją na powinowactwie wiedzy i władzy. Kulturowy wynalazek więzienia ma w miejsce bezdusznej kaźni wprowadzać obok praw człowieka wszechobecny i wszechwładny nadzór. Doświadczamy tego w formie monitoringu na każdej ulicy, w każdym parku, w miejscu pracy, doświadczamy tego, nie rozstając się ze swoją komórką, którą łatwo śledzić, wreszcie doświadczamy tego, buszując w sieci. Aż chciałoby się od tego uciec – nieprawdaż?
– opis opery z książki programowej festiwalu
Bunkier. Fake opera od początku do końca trzyma w napięciu mocnym, niesamowicie aktualnym przekazem, a równocześnie doskonałą realizacją techniczną i brawurowym wykonaniem. Zostałam wbita w – tradycyjnie niestety niewygodny – fotel.
W czwartek o 17.00, w ramach cyklu imprez towarzyszących festiwalowi, odbył się koncert w całości poświęcony twórczości Doiny Rotaru, która w tym roku obchodzi swoje siedemdziesiąte urodziny.
Usłyszeliśmy Uroboros na dwa flety, Jyotis na flet solo, Crystals na flet i fortepian oraz Japanese Garden na dwa flety i taśmę. Urzekł mnie bijący z wszystkich zaprezentowanych kompozycji spokój. To było piękne, mistyczne popołudnie.
Elektroakustyczne Transamorem – Transmortem Éliane Radigue choć liczy sobie już czterdzieści osiem lat (i dopiero teraz po raz pierwszy zostało wykonane w Polsce), sprawia wrażenie utworu całkowicie ponadczasowego.
Transamorem – Transmortem uchodzi za jedną z najbardziej radykalnych kompozycji Radigue, wraz z pierwszym Adnos, kolejnym chronologicznie dziełem kompozytorki. Nieliczne transformacje i pozorna formalna surowość kontrastują z fizycznym współgraniem częstotliwości, gdy słuchacz lekko przechyla głowę z prawej strony na lewą albo – jeszcze trafniej – porusza się powoli przez przestrzeń muzyczną. Przechodząc przez strefy określonych częstotliwości, ciało słuchacza doświadcza zlokalizowanych częstotliwości niskich, średnich i wysokich, zróżnicowanych w zależności od akustycznych właściwości przestrzeni odsłuchu. Autorka pisała o Adnos: „przesunięcie kamieni w korycie rzeki nie wpływa na nurt wody, ale wpływa na sposób, w jaki ona płynie”. Tu słyszymy to samo medytacyjne napięcie, spokojny ruch poprzez przestrzenie tworzone przez różne częstotliwości.
– opis utworu z książki programowej festiwalu
Ciekawy był wymuszony na publiczności przez organizatorów sposób kontemplacji tego dzieła – w lekkim półmroku, w lekkiej mgle… na leżakach (ATM przeszedł sam siebie, udostępniając leżaki równie niewygodne jak krzesła).
Oprócz niewątpliwych walorów artystycznych, Transamorem – Transmortem miało też dla mnie wymiar terapeutyczny; sprzyjało całkowitemu wyciszeniu się i w pewnym momencie nawet zapomnieniu o niewygodzie leżaków. Pięknie też ten wieczorny koncert współgrał z wcześniejszym popołudniowym. Każdy z nich mistyczny na swój własny, odmienny sposób.
A w nocy, w ramach „Warszawskiej Jesieni Klubowo” odbyła się kolejna tego dnia duchowa uczta. Wacław Zimpel swoim cudownym Hammers na pianino, zestaw młoteczków elektromagnetycznych i elektronikę zahipnotyzował wszystkich. Jakież to było doskonałe! Zawsze miałam słabość do minimal music i choć potrzebowałam trochę czasu, żeby się w ten utwór wgryźć, dałam mu się w końcu uwieść bez reszty.
Hybrydowy set didżejski Legendo Lubomira Grzelaka (aka Lutto Lento) był cięższy w brzmieniu, ale też łatwiejszy w odbiorze niż reszta festiwalowych utworów, bo z pogranicza muzyki rozrywkowej (co nie zawsze jest komplementem, ale podczas zarówno tego koncertu, jak i tego dnia – doskonale pasował). Bardzo odprężająca, idealnie wtapiająca się w scenografię magicznego Pardon, To Tu dawka ciekawej, intrygującej muzyki. Doskonały dzień!
Instalację Czarodziejska góra, czyli opera patologiczna Adama Dudka i Tadeusza Wieleckiego mogliśmy oglądać przez cały czas trwania festiwalu (czyli od 17.09 do 25.09 z wyjątkiem 20.09) od 10.00 do 18.00 w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie w Pałacu Czapskich. Nieczęsto oglądałam towarzyszące festiwalowi instalacje, ale jako że mój Partner nazywa mnie Patusią i zdziwionym, że nie mam przecież na imię Patrycja, odpowiada „że to skrót od Patologii” (a tzw. naszą piosenką jest „Patointeligencja” Maty), czułam się niejako w obowiązku zobaczenia tej opery.
Krótkie zapętlone audiowizualne dzieło przedstawiające na jednym ekranie kilka równocześnie odtwarzanych scen z coraz chudszym i bardziej kościstym mężczyzną do ascetycznej muzyki Tadeusza Wieleckiego bardzo mi się spodobało, przypominając mi mojego ukochanego hiszpańskiego artystę Davida Nebredę i jego prace, które odbieram jak studium anoreksji. Jednak o ile genialny Nebreda pokazuje w bardzo odważny sposób swoje zagłodzone, wymęczone i wychudzone do granic, poprzebijane ciało (oraz głowę umazaną odchodami) i jest w tym swoim schizofrenicznym szaleństwie poetycki i przejmujący, o tyle Czarodziejska góra, czyli opera patologiczna jest jednak zachowawcza, ale też ujmująca swoją niewinnością i czystością.
Intencją mojej pracy jest poszukiwanie ekspresji ciała człowieka jako życia na granicy śmierci, jako przepływającej w nieskończoność materii; przedstawienie człowieka, który w stanach patologicznych zostaje postawiony na marginesie czasu, historii, społeczeństwa; zdeterminowanego rytuałem fizjologicznych czynności, będącego w stanie bezwymiarowej teraźniejszości, wieczności – „wstrzymanego teraz”.
– Adam Dudek, opis instalacji z książki programowej festiwalu
Piątkowy wieczorny koncert był kolejnym wielkim przeżyciem. Intrygujące Gouache Niny Šenk na zespół, piękne, delikatne i „ażurowe” Part among Parts na akordeon solo i zespół Moniki Szpyrki oraz cudowne, senne i urzekające craving your kiss na duży zespół hybrydowy Matthiasa Krügera to utwory, które wprowadziły słuchaczy w nastrój ciszy i skupienia. Ale wieczór skradł wielki Morton Feldman niesłychanie intymnym i poruszającym, brawurowo wykonanym przez Evę Resch (partie sopranu były wtopione w resztę instrumentów, co jest wykonawczo szalenie trudne) utworem z 1972 roku – Voice and Instruments 1 na sopran solo i orkiestrę.
Nocny koncert przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Rozpoczęła go kompozycja Clary Iannotty dead wasps in the jam-jar III na kwartet smyczkowy i laptop. Po tym delikatnym, kontemplacyjnym utworze przyszedł czas na bardzo dawno przeze mnie nie słyszaną, a zachwycającą mnie od zawsze, Olę Grykę i jej najnowsze dzieło: zjawiskowy, głęboki, pełen napięcia i nerwu emptyloop na kwartet smyczkowy. W tym roku – w przeciwieństwie do lat ubiegłych – unikałam czytania opisów utworów przed ich usłyszeniem. Ola ujęła mnie więc dwa razy: pierwszy – swoim wybitnym kwartetem i drugi – znakomitym jego opisem w książce programowej:
O trudnościach komunikowania się człowieka z człowiekiem za pomocą mowy. Mogą one wynikać z:
a. przymusu wypowiadania się przez ludzi, niezależnie od tego, czy posiadają wiedzę na dany temat,
b. trudności w wypowiadaniu się wynikających z uszkodzeń endogennych, nabytych, np. afazji.
– Aleksandra Gryka, opis utworu z książki programowej festiwalu
Sky Macklay w kwartecie smyczkowym Many Many Cadences nawiązywała do muzyki dawnej, by ją w swoisty sposób dekonstruować, co wywarło na mnie ogromne wrażenie. A na końcu Helmut Lachenmann zrobił to, co robi na „Warszawskiej Jesieni” zawsze, czyli przyszedł i pozamiatał. Tym razem III Kwartetem smyczkowym „Grido” z 2001 roku.
Kwartet Śląski tak mnie rozpuścił, że właściwie nie jestem już w stanie słuchać żadnego innego, może z wyjątkiem Kronosów (bardziej popularnych, ale w najlepszym wypadku tak samo dobrych jak Ślązacy, choć nie w wykonywaniu Góreckiego). Tymczasem JACK QUARTET, którego nie znałam, był dla mnie absolutnym objawieniem. Gdyby nadal przyznawano Nagrodę Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków Orfeusz laureatom „Warszawskiej Jesieni” za najlepsze wykonanie utworu polskiego kompozytora (od czego odstąpiono dekadę temu, co niestety uszło jakoś mojej uwadze), Orfeusz zdecydowanie powinien powędrować do JACK QUARTET za emptyloop Oli Gryki! Piątkowy nocny koncert to bezsprzecznie największe wydarzenie tegorocznego festiwalu.
Koncert finałowy był znakomity. Rozpoczynające go Pustynnienie na orkiestrę, media elektroniczne, dzieci i przestrzeń Lidii Zielińskiej oczarowało mnie swoją formą. Rozpoczęło się niespodziewanie, wchłaniając w siebie wszystkie zewnętrzne dźwięki: przeszkadzanie i lekki szum z sali, wynikający z nieświadomości, że już się zaczęło. Odebrałam je więc w pewnym sensie jak metautwór – utwór w utworze, ale też utwór o słuchaniu utworu. Cudownie też rozładował filharmonijną sztywność. Trakt-akt Topodia na flet kontrabasowy, klarnet kontrabasowy, saksofon basowy i orkiestrę w rozmieszczeniu przestrzennym Wojciecha Ziemowita Zycha nie zrobiła na mnie właściwie żadnego wrażenia. Natomiast 60 Auditory Scenes for investigating cocktail party deafness na orkiestrę i system nasłuchu maszynowego Matthiasa Kranebitteraa mnie absolutnie zachwycił; dynamiczny, żywy, z pomysłem, trzymający w napięciu od samego początku do samego końca.
Naturalne środowiska słuchowe obejmują wiele równocześnie rozbrzmiewających dźwięków. Wszystkie razem składają się na jeden złożony sygnał docierający do ucha. W jaki sposób ludzki mózg czerpie informacje z tego ciągłego, przytłaczającego chaosu otaczających nas fal dźwiękowych? Zagadnienie to znane jest potocznie jako „efekt cocktail party”. Wyzwaniem dla słuchu jest w takiej sytuacji ustalenie, które składowe tego dźwięku powinien zgrupować i traktować jako części tego samego źródła czy obiektu dźwiękowego. Nieprawidłowe grupowanie może bowiem sprawić, że słuchacz usłyszy nieistniejące dźwięki zbudowane z błędnych kombinacji oryginalnych składowych. „Efekt cocktail party” stanowi zasadnicze wyzwanie dla systemów nasłuchu maszynowego i sztucznej inteligencji. Nadzwyczajna zdolność ludzkiego mózgu do kierowania uwagi na interesujące dźwięki przy ignorowaniu innych, a także na przekierowywanie uwagi pomiędzy różnymi źródłami dźwięku w wielowarstwowym środowisku dźwiękowym nadal pozostaje poza zasięgiem możliwości maszyn.
– Matthias Kranebitter, opis utworu z książki programowej festiwalu
Uważam to za wyjątkowo ciekawy temat, zwłaszcza w kontekście własnej hiperestezji słuchowej, która wynika u mnie z nadwydajności mentalnej.
Nie ukrywam, że do ostatniego utworu byłam uprzedzona, czując już od wielu lat niesmak związany z faktem, że kompozycje Artura Zagajewskiego są często na „Warszawskiej Jesieni” wykonywane, podczas kiedy kompozytor zasiada w Komisji Programowej tego festiwalu. (Współkompozytorką wykonanego w niedzielę 19.09 utworu Nowe formy była inna członkini tej komisji – Marta Śniady, co budziło podobne moje wątpliwości, acz na mniejszą skalę.) Jednak Stabat Mater na cztery chóry mieszane i orkiestrę kameralną Artura Zagajewskiego… to arcydzieło; poruszające, odważne, zaskakujące, powalające, wielkie.
Kompozytor w niekonwencjonalny, bardzo ciekawy sposób zrealizował temat podejmowany w wybitnych dziełach epok minionych. Uczynił to, odchodząc od sumiennego opracowania muzycznego tekstu znanej średniowiecznej sekwencji na rzecz oddania emocji, jakie rodzi w nim obcowanie z wymową jednej z kluczowych scen chrześcijaństwa. Posłużył się brzmieniowymi walorami chóru mieszanego wchodzącego w różnorodne relacje z oryginalnie zestawionym zespołem instrumentalnym. Dramaturgiczny przebieg kompozycji przywodzi na myśl reakcję tłumu przypatrującego się wydarzeniom pod Krzyżem, w czym dostrzec można nawiązanie do tradycji pasyjnej. Ujęcie tematu jest niezwykle przejmujące, oddające tragizm sceny w miejsce wyważonej refleksji nad bólem Matki Boskiej. Autor bardzo umiejętnie korzysta z możliwości tworzenia przez głosy wokalne magmy dźwiękowej, rozstrzygającej o charakterze początkowego fragmentu, prowadzącego do ogniwa głównego, w którym bruitystycznie traktowany chór, wykrzykujący pojedyncze sylaby tekstu, wzmocniony został skandującymi okrzykami instrumentów dętych oraz efektami perkusyjnymi. Kompozycja jest efektowna, a zarazem głęboka, czytelna w swojej czysto muzycznej narracji, godna wykonywania w kontekście podejmujących ten sam temat znanych dzieł przeszłości.
– Marek Zwyrzykowski, komentarz do programu Wrocławskiej Nagrody Muzycznej „Polonica Nova”, 2014 (tekst zacytowany w książce programowej festiwalu)
Cztery lata temu napisałam (nie prowadząc jeszcze wtedy bloga, były to luźne fejsbukowe zapiski, które zdecydowałam się tutaj później opublikować) bardzo gorzką recenzję sześćdziesiątej „Warszawskiej Jesieni”. Moim największym zarzutem było programowanie koncertów. Podczas tegorocznej edycji festiwalu organizatorzy przeszli samych siebie, nie tylko kompozycjami programowymi poszczególnych koncertów, lecz także festiwalowych dni! 64. „Warszawska Jesień” była świeża, ciekawa i utrzymana na naprawdę wysokim poziomie artystycznym, równocześnie pozostając czuła na problemy społeczno-polityczne, których nie można zamieść pod dywan, a które nieraz stoją w kontrze z wielką sztuką. Pozostaję pod ogromnym wrażeniem całego festiwalu, serdecznie gratulując jego Twórcom!