scenariusz: Krzysztof Gureczny / Maciej Kawulski
reżyseria: Maciej Kawulski
gatunek: sensacyjny
produkcja: Polska
rok powstania: 2022 pełny opis filmu wraz z obsadą
Kiedy pomyśleliśmy z Partnerem, że po fatalnym miniserialu „Dziewczyna z Oslo” Netflix drugi raz nam już tego nie zrobi, wtedy cały na biało wjechał świeżutki film „Jak pokochałam gangstera”. Nigdy w końcu nie jest tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej.
Z wielu powodów odpuściłam sobie śledzenie współczesnej polskiej kinematografii, ale jak mieszka się z chłopakiem z Wrzeszcza, film o Nikodemie Skotarczaku vel Nikosiu – legendzie trójmiejskiej mafii – wydaje się pozycją obowiązkową. I choć film zaczyna się obiecująco, kusząc niebanalnymi ujęciami, kolorem i muzyką, szybko staje się jasne, że to, co w nim udane, może być co najwyżej dziełem przypadku. Słabość tej produkcji ujawnia się w pełnej krasie już po kwadransie. Przedstawiony w pewnym momencie Autosan H9, którym bohaterowie udają się do Budapesztu, w rzeczywistości nie obsługiwał kursów międzynarodowych. W Polsce lat siedemdziesiątych owszem, jeździł, ale jako autobus podmiejski, ewentualnie międzymiastowy. Niby drobiazg, ale jeśli dodać do tego, że do autobusów międzynarodowych wsiadało się na dworcu oraz na przystankach w centrach miast, a nie – jak w filmie – przy bocznej uliczce na środku niczego, twórcy stają się w swojej próbie odtworzenia tamtych czasów, mówiąc najdelikatniej, niewiarygodni. Wisienką na torcie jest jednak umieszczenie tabliczki z napisem „Budapeszt” z tyłu autobusu (co oczywiście znowu ma się nijak do tamtej rzeczywistości), bo… autobus z zewnątrz widzimy w tej scenie tylko z tyłu, a przecież następna, w której bohaterowie już w nim siedzą, a narratorka mówi:
w latach siedemdziesiątych Budapeszt był miejscem, w którym Wschód spotykał się z Zachodem […],
ani trochę nie wyjaśnia, gdzie mogliby jechać. Trzeba to gdzieś na autobusie napisać. Tym bardziej, że wysiadają z niego potem w szczerym polu, kilkanaście kilometrów od jakiejkolwiek cywilizacji… No ale plenery to nie jest tania sprawa, o czym zresztą przekonujemy się już na początku filmu.
Jednak jeszcze chyba gorsze od tego typu fuszerek jest to, co dzieje się w filmie z językiem. Scenarzysta w scenie z lat siedemdziesiątych w jednym dialogu wkłada w usta głównego bohatera słowo „zajebiście”, które weszło do użycia dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych oraz sformułowania „opierdolę sobie coś na ciepło” i „typ” w znaczeniu „koleś, facet”, które pojawiły się w polszczyźnie jeszcze później. To wszystko obnaża żenującą ignorancję historyczną twórców.
Nie każdy jednak orientuje się w światku pomorskich gangusów, więc może pora wyjaśnić o czym jest ten film. To historia inspirowana życiem Nikodema Skotarczaka znanego jako Nikoś, który dołożył swoją sporą cegłę w budowanie (latami i w pocie czoła) mitu Polaka – złodzieja niemieckich samochodów. Kradł auta z rozmachem i ułańską fantazją na skalę przemysłową, w dodatku w iście janosikowym stylu, zabierając bogatym (firmom ubezpieczeniowym) i dając biednym. Przynajmniej tak przedstawia to film, w którym Nikosia wykreowano na fajnego, przemiłego chłopaka obdarzonego sprytem, bystrością i inteligencją. Chłopaka, który dba o wszystkich, których kocha, bo jest dobrym człowiekiem o złotym sercu, a do tego jeszcze królem życia! No może kradnie, ale przecież kto w Polsce nie kradnie… W pewnym momencie na jego drodze staje niczym Javert na drodze Jeana Valjeana w „Nędznikach” inspektor niemieckiej policji, by już do końca jego dni go ścigać. Czym byłby w końcu porządny film akcji bez schwarz (nomen omen) charakteru w postaci złego szwaba…?
Ceniona przeze mnie Ilona Kostecka – autorka bloga „Mum and the city” – niedawno zarzuciła temu filmowi seksistowski sposób pokazywania kobiet. Rzeczywiście sam Henryk Sienkiewicz by się go nie powstydził, z tym że o ile u Sienkiewicza kobiety są mdłymi bogobojnymi mimozami, o tyle u Kawulskiego mają raczej prostytucyjny sznyt. Co do tego, że w „Jak pokochałam gangstera” kobiety pojawiają się wyłącznie po to, by zaspokoić potrzeby seksualne głównego bohatera, zajść z nim w ciążę, wziąć z nim ślub, urodzić mu dziecko i kompletnie zniknąć – pełna zgoda. Jednym słowem kobiety w tym filmie są płaskie jak naleśnik i występują wyłącznie w kontekście mężczyzny. Groteskowym wręcz na to przykładem jest rola Edyty Herbuś, którą widzimy w filmie przez dosłownie kilka sekund, w ciągu których dowiadujemy się, że była baletnicą (scenę dla niepoznaki obrazuje jej próba baletowa) i że choć jest z Nikosiem w ciąży, to „to nie mogło się udać”. Nigdy potem nie widzimy ani jej, ani ich dziecka. Nawet chyba nie pada jej imię. Inną już zupełnie kwestią jest tytuł sugerujący, że historia zostanie nam opowiedziana z perspektywy kobiety. Tymczasem – spoiler alert – z filmu „Jak pokochałam gangstera” nie dowiemy się, jak narratorka pokochała gangstera. Narracji warto się zresztą na chwilę przyjrzeć. Z jednej strony wszystkie wydarzenia opowiadane są przez kobietę (w tej roli Krystyna Janda), z którą wywiad o Nikosiu przeprowadza młody dziennikarz, więc fabuła przybiera postać przywoływanych retrospekcji. Z drugiej, bohaterowie od czasu do czasu sami zaczynają wchodzić w rolę narratorów, mówiąc do kamery. Jeden sposób prowadzenia narracji kłóci się z drugim, a do tego żaden z nich nie jest udolny.
Jeśli historia ma być przedstawiona z punktu widzenia zakochanej w Nikosiu kobiety, spodziewamy się kobiecej perspektywy. Tymczasem ta sprowadza się wyłącznie do ugrzecznienia Nikosia i tylko tyle. Nie dowiadujemy się absolutnie niczego ani o innych pojawiających się kobietach (co jeszcze można byłoby tłumaczyć sobie jej niechęcią do nich), ani też o samej narratorce. To kompletnie męska opowieść włożona w usta kobiety. W dodatku niezbyt spójna i przede wszystkim całkowicie grafomańska, czego już nawet głos Krystyny Jandy nie jest w stanie uratować.
Kiedy w „House of Cards” Frank Underwood zwraca się bezpośrednio do widzów, a dopiero w pewnym momencie serialu zaczyna robić to także jego żona, czujemy, że jest to przemyślany zabieg. W „Jak pokochałam gangstera” przypadkowi bohaterowie mówią do widzów kompletnie od czapy, co nie wnosi do filmu nawet elementu komediowego, natomiast wprowadza chaos. Wydawać by się mogło, że skoro mamy tylu narratorów, przynajmniej przedstawianie postaci przebiegnie w miarę bezboleśnie, ale… też nie. Bo pokazanego w filmie łysiejącego Andrzejka zdemaskowano w końcu w taki oto subtelny sposób:
– Andrzejku, prosiłeś mnie, żebym cię nie nazywał Andrzejkiem. To jak mam cię nazywać?
– Jak to jak? Tak, jak cały Pruszków i Warszawa – Pershing.
Jednak, wracając do seksizmu… upieram się, że gdyby film miał inny tytuł i był zrobiony dobrze, przedstawienie kobiet w sposób, w jaki w tym środowisku się je prawdopodobnie postrzega, nie musiałoby być koniecznie zabiegiem złym. Nie zgodzę się z Iloną w tym, że ohydnie patriarchalne i seksistowskie przedstawianie kogokolwiek w sztuce trzeba zawsze piętnować, bo ta rządzi się swoimi prawami, a forma na ogół mocno daje do myślenia i wywołuje zarówno emocje, jak i dyskusje. Nie trzeba przyklaskiwać przedmiotowemu traktowaniu kobiet, żeby stworzyć fantastyczny, mądry film ukazujący to właśnie zjawisko w sposób wzbudzający w widzach sprzeciw. Problemem tego jednak filmu jest to, że nie jest ani dobry, ani mądry. Nie jest niestety również dobrze zagrany.
Tomasz Włosok, choć wizualnie pasuje do roli ugrzecznionego ładnego chłopca, ma pewną manierę, która nie pozwala mi jego aktorstwa traktować poważnie. W najbardziej chyba żenującej scenie, w której przesłuchiwany przez naszego niemieckiego Javert’a powtarza po polsku: „powiedz stół z powyłamywanymi nogami” (…przez jakieś pięć minut…) osiągnął szczyt brawury rodem z „M jak Miłość”, ale od Wiesława Michnikowskiego dzieli go ciągle przepaść.
Jestem jednym z tych widzów, którzy zwracają w filmach uwagę na muzykę i mówię tu zarówno o oryginalnej ścieżce dźwiękowej, jak i doborze istniejących już piosenek. Urzekła mnie więc na samym początku naprawdę wyjątkowa, intymna wersja Ane Brun przeboju „Big in Japan” zespołu Alphaville. Kompletnie jednak nie rozumiem, z jakiego powodu, kiedy akcja filmu toczy się w późnych latach siedemdziesiątych, słyszymy inny cover tej samej piosenki – znakomitą wersję Guano Apes z 2000 roku? Cover Ane Brun jest magiczny i wypełnia pierwszą scenę niezwykłym klimatem. Cover Guano Apes jest skoczny, ale nie ma absolutnie nic wspólnego z polskim klubem z lat siedemdziesiątych, który widzimy w trakcie piosenki na ekranie, a w dodatku oryginał grupy Alphaville został wydany też później, bo w 1984 roku. I takich nieprzemyślanych muzycznych teł jest w filmie niestety sporo.
Ale żeby nie pisać o samych negatywach, muszę zupełnie uczciwie przyznać, że mieszkanie, w którym Nikoś regularnie uprawiał seks z „Czarną”, mocno mnie oczarowało. Widać oczywiście, że jest stuprocentową inscenizacją teatralną pełną patosu i nierealnych architektonicznych rozwiązań, ale jego słodki kicz – bibelotów, jeleni na rykowisku, kolorów i neonów oglądanych z wanny pozostał w mojej głowie jeszcze na długo. I za to właśnie daję temu filmowi mocne 1/10.
tłumaczenie: Dominika Braithwaite wydawnictwo: Insignis
rok wydania: 2020
oryginalny tytuł: Think Like a Monk. Train Your Mind for Peace and Purpose Every Day
Jay Shetty zachwycił mnie już kilka lat temu, kiedy na jednym z portali społecznościowych natknęłam się na opublikowany przez niego filmik. Niezwykle mądre i głębokie treści przekazywane kojącym głosem w bardzo prosty i przystępny sposób towarzyszyły mi od tego czasu w wielu trudnych momentach. Urzekła mnie jego życzliwość, empatia i łagodność. Delikatnie tłumaczył, czemu czasem zachowujemy się wobec siebie samych i – co za tym idzie – innych źle, proponując głęboki wgląd w siebie. Jednocześnie jego mowy pozbawione były oceny i charakterystycznego dla kaznodziejów tonu zdradzającego poczucie wyższości.
Kiedy dowiedziałam się o jego przetłumaczonej na polski książce „Zacznij myśleć jak mnich”, było dla mnie oczywiste, że muszę ją przeczytać.
Ale od początku, bo nie każdy Jaya Shetty’ego zna. Jak zdradza przednie skrzydełko książki:
Jay Shetty dorastał w rodzinie, w której można było zostać lekarzem, prawnikiem lub nieudacznikiem. Kiedy zamiast pojawić się na uroczystości wręczenia dyplomów w swoim college’u, udał się do Indii, aby zostać mnichem, jego rodzina była przekonana, że wybrał tę ostatnią drogę. Po trzech latach jeden z nauczycieli powiedział mu, że może mieć większy wpływ na świat, jeśli zejdzie z mniszej ścieżki i zacznie się dzielić z innymi swoim doświadczeniem oraz nabytą mądrością. Poważnie zadłużony i praktycznie bez żadnych zawodowych kwalifikacji, Shetty przeprowadził się z powrotem do Londynu.
– „Zacznij myśleć jak mnich” Jay Shetty, przednie skrzydełko książki
Autor opowiada nam swoją fascynującą historię – historię Anglika indyjskiego pochodzenia, który poznaje buddyzm (co jest zresztą konsekwencją pewnego nieoczekiwanego splotu wydarzeń) i doznaje olśnienia. Jedzie do aśramu (rodzaj klasztoru) w Indiach, pragnąc zostać buddyjskim mnichem. Po trzech latach okazuje się, że jego drogą jest życie świeckie. Czasu spędzonego w aśramie nie sposób jednak nazwać straconym. To tam poznaje dogłębnie siebie i zyskuje wiedzę o tym, jak najlepiej i najmądrzej służyć innym ludziom.
W książce Shetty wplata w rozdziały swoje zapiski z czasu, w którym wiódł życie mnicha. To bardzo ciekawy zabieg, dzięki któremu równocześnie poznajemy go na dwóch różnych etapach życia – i jako młodego mnicha, wciąż poszukującego swojej drogi, i jako już wyposażonego w narzędzia do życia zgodnego ze swoim powołaniem, spełnionego mężczyznę.
Zwykle mam dosyć sceptyczne podejście do wszelkich tytułów, które mają tryb rozkazujący. W tym wypadku zasadność jego użycia szybko stała się dla mnie oczywista. Buddyjscy mnisi wykonują tytaniczną pracę nad sobą i swoim ego, dystansując się od wszystkiego, co w gruncie rzeczy nie jest istotne, by móc służyć innym. Jay Shetty nie namawia ani do tego, by zostać mnichem, ani nawet żeby przejść na buddyzm. Uważa jednak – z czym nie sposób się nie zgodzić – że bardzo wymagająca praktyka buddyjskich mnichów uczy myślenia, które ma zbawienny wpływ i na nas samych, i na wszystkich wokół nas. Sugeruje więc, by niezależnie od światopoglądu i przekonań religijnych zacząć właśnie tak myśleć. Tak, czyli jak? Największą trudnością dla człowieka jest poskromienie własnego ego, które wiecznie domaga się uwagi i na ogół leży u podstaw większości międzyludzkich sporów. (Najlepiej oddaje to zresztą pewne doskonałe pytanie: Chcesz mieć rację, czy relację?) Jak radzą sobie z nim mnisi? Poprzez medytację osiągają potrzebny do tego dystans, po czym obserwują siebie z pewnej odległości, biorąc wszystko, co się z nimi dzieje w pewien nawias. W książce autor przytacza słowa Pemy Czodżjo:
Jesteś niebem. Wszystko inne, to po prostu pogoda.
– „Zacznij myśleć jak mnich” Jay Shetty, str. 230
Filozofia, wg której nie jesteśmy swoimi myślami ma ciągle wielu przeciwników. Znam ludzi, którzy absolutnie identyfikują się ze swoimi myślami, nie rozumiejąc, ile mają szczęścia, że są psychicznie zdrowi. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że przy najcięższych depresjach i stanach lękowych świadomość, że chore wykwity mojej głowy nie są tożsame ze mną, pozwała mi się nie rozpaść. Owszem, każdy z nas ma unikalny i wyjątkowy mózg, który nadaje nam jakiś kształt; jednak to, co produkuje nie jest nami. Podobnie, jak nie jest nami nasza goleń czy kłykieć. To jedynie mniej lub bardziej ważne, ale części składowe nas. W przywiązywaniu zbyt dużej wagi do nich też niemałą rolę zresztą odgrywa ego zapędzające nas w kozi róg. Kiedy odkryjemy, że jesteśmy mądrzejsi, inteligentniejsi czy ładniejsi od innych, zazwyczaj czujemy się od nich lepsi, a kiedy odkryjemy, że jesteśmy mniej mądrzy, inteligentni czy brzydsi od innych – czujemy się od nich gorsi. Ego napędza nas do bezustannego porównywania się, co bez względu na to, czy wypadniemy lepiej czy gorzej jest zawsze źródłem cierpienia. Wiem to, jako osoba mająca z tym gigantyczny problem. Tymczasem Jay Shetty – za buddyjskimi mnichami – proponuje, by przyjrzeć się, jacy jesteśmy w danej chwili i nie nadawać temu zbyt dużego znaczenia, pamiętając, że wszystko, co jest, jest takie teraz. Stąd też tak duży nacisk na trwanie w tu i teraz, którego trzeba się dopiero nauczyć, bo ludzki umysł lubi ucieczki zarówno w przeszłość, jak i przyszłość, zwinnie omijając teraźniejszość.
Sporym zaskoczeniem była dla mnie skrajnie inna od katolickiej droga do pomagania innym, które w buddyzmie jest jednym z ważniejszych celów. Choć wydawać by się mogło, że w obu religiach wizja pomagania bliźnim jest z grubsza podobna, to różnic między katolickim a buddyjskim podejściem jest całkiem sporo, począwszy od samego nazewnictwa. Katolickie wychowanie wpoiło nam, że trzeba „pomagać” innym w sposób, w którym nie można mówić ani o poszanowaniu swoich możliwości i potrzeb (stąd fetyszyzacja poświęcania się), ani też często woli tego, komu pomagać mamy. Shetty pisze o buddyjskim przekonaniu, że „służba” innym stanowi największy sens życia. I nagle staje się jasne, że celem tego dogłębnego wglądu w siebie nie jest uleganie hedonizmowi, ani że nie jest on też przejawem egoizmu. Żeby służyć innym, musimy być na nich uważni i otwarci, rozumiejąc równocześnie ich nieprzekraczalne granice. A to możemy osiągnąć jedynie, będąc najpierw uważnym i otwartym na siebie samego i rozumiejąc równocześnie swoje własne nieprzekraczalne granice. Jak dzieci, uczymy się przez naśladowanie. Nie znając prawdziwego miłosierdzia i łagodności wobec siebie, nie będziemy umieli w pełni obdarzyć nimi innych. Wydawać by się mogło, że dokładnie o tym mówi przykazanie miłości: „kochaj bliźniego jak siebie samego”, lecz taka jego interpretacja (by od siebie zacząć i traktować siebie dobrze) jest stosunkowo młoda i ciągle odrzucana przez wielu katolików. Buddyzm pokazany przez Shetty’ego wydaje się być niezwykle radykalny i jednoznaczny w tej kwestii. Mamy postawić siebie (siebie, nie naszego ego!) w centrum, by zrozumieć kim jesteśmy oraz nabrać pokory i łagodności, a następnie w dobrze dopasowanych do istoty nas samych warunkach oddać się jak najlepszej i jak najbardziej efektywnej służbie innym. „Służbie”, nie „pomocy”, co wydaje mi się, jako językoznawcy, kluczowe. Chodzi więc o prawdziwe wsparcie drugiego człowieka w poszanowaniu tego, kim w danym momencie jest, wynikające z miłości i współodczuwania, a nie pomoc w zrozumieniu, że myśli i postępuje „źle” (np. hodując zwierzęta domowe, a nie decydując się na potomstwo…).
Nie ma jednego szablonu na czynienie dobra wszystkim. Żeby służyć innym mądrze, musimy odkryć, jaka jest nasza dharma (tłumaczona przez Shetty’ego jako „powołanie”), a następnie postępować w zgodzie z nią, by rzeczywiście być dla innych. Przyjmując taką postawę, ani bycie w zakonie, ani opuszczenie go, nie może być dobre czy złe. Bezsprzecznie dobre jest odnalezienie swojej dharmy, czyli innymi słowy zintegrowanie się ze sobą, by móc w pełni i jak najlepiej wykonywać to, do czego zostaliśmy stworzeni.
To, co mnie w podejściu buddyjskich mnichów z jednej strony fascynuje, a z drugiej przeraża, to umiejętność całkowitego wystudzenia swoich emocji. Z jednej strony staram się do tego dążyć (co moja terapeutka uznała kiedyś za niezgodne z naturą ludzką), ale z drugiej, jestem całkowitym zaprzeczeniem letniości. Wpadam w ekstrema, okrutnie nudzą mnie środki. Kiedy kocham – kocham całą sobą, nieplatonicznie, namiętnie, do utraty tchu, kiedy nienawidzę – nienawidzę również całą sobą, choć szybko dopadają mnie wyrzuty sumienia, a moja agresja przeradza się w jeszcze chyba gorszą autoagresję. Jakiś czas temu niezwykle ceniona przeze mnie Psychomama Julia opowiadała właśnie o tym w kontekście, o ile dobrze pamiętam, psychoterapii. Bała się, że łagodząc swoje namiętności, przestanie być prawdziwą sobą, ale od kogoś mądrego usłyszała, że właśnie wręcz przeciwnie. Będzie jeszcze prawdziwszą sobą, jeśli zdobędzie nad swoimi namiętnościami kontrolę.
Wracając do książki „Zacznij myśleć jak mnich”, jestem pod wrażeniem jej języka, który w pewnym sensie odzwierciedla to, o czym Shetty pisze. Autor nie sili się na fajerwerki. Pisze bardzo sprawnie, ale też prosto. Choć jest niezwykle oczytany, nie puszcza ponad głowami zwykłych czytelników oczek do erudytów. Zdaje się, pisząc, poskramiać swoje ego, mając wciąż na uwadze, że przekazywane przez niego treści powinny dotrzeć do jak najszerszej grupy ludzi. Nie mam pojęcia, czy to celowy zabieg, ale na pewno wart jest odnotowania. Podoba mi się też to, że jako młody człowiek, posługuje się przykładami czytelnymi dla młodszych pokoleń i jest w tym równocześnie wiarygodny. Nie jest więc ani pustelnikiem, który nawołuje do niekorzystania z mediów społecznościowych, ani bezdzietnym kawalerem rozprawiającym o wyższości bycia rodzicem nad niebyciem rodzicem, ani mężczyzną żyjącym w celibacie, który wskazuje parom kiedy, w jaki sposób i w jakim celu mają uprawiać seks. Jest byłym mnichem, potrafiącym doskonale wpleść buddyjskie nauki w codzienne życie. Kiedy pisze o tym, jak ważne jest, żeby się wyciszyć i nie patrzeć w komórkę zarówno przed spaniem, jak i po przebudzeniu, od razu dodaje, że rozumie potrzebę scrollowania mediów społecznościowych, a nawet że czasami jest ona od niego silniejsza. To oczywiście jeden z bardzo wielu przykładów. I chyba ta jego szczerość i doskonała orientacja w dzisiejszej rzeczywistości połączona z dogłębną znajomością praktyk buddyjskich mnichów jest jego najmocniejszą stroną, przez którą zjednuje sobie rzesze wielbicieli.
Wiem, że nie osiągnę nigdy stuprocentowej umiejętności myślenia jak mnich. Wiem też, że wprowadzenie w życie choćby kilku jego sposobów opisanych w książce Shetty’ego sprawi, że stanie się ono znacznie lepsze!
P.S. Na deser łączę filmik, który wysłałam kiedyś komuś, kto bardzo go potrzebował.
Ponieważ moje, trwające już półtora roku, życie w związku obfituje w codzienną porcję dialogów, które uwielbiam, jakiś czas temu zaczęłam prowadzić na swoim fejsbukowym profilu cykl „Kochanków rozmowy”. Ponieważ cieszy się on dużą sympatią i popularnością wśród znajomych, postanowiłam publikować go w postaci blogowych wpisów. Wybór takiego właśnie tytułu, jak zwykle u mnie, nie był przypadkowy, lecz głęboko przemyślany. Podkreśla dwie rzeczy, bez których udany związek nie istnieje: nieplatoniczność relacji oraz rozmowę. Mam w ogóle wrażenie, że rozmawiamy ze sobą bezustanNie, nawet milcząc, choć już słyszę uchem wyobraźni przytyki Kochanka, że ja milczę zdecydowanie rzadziej. Niech Mu będzie!
Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Cześć – witam się, dzwoniąc z pracy. – Zrobisz ze mnie zegar?
– Yyyy, to znaczy????
– Znaczy na blogowy wpis podsumowujący. Że wiesz, 12 miesięcy i 12 liczb na tarczy zegara… A Ty tak umisz w fotoszopy…
– Aaaaa!!! No oczywiście, że zrobię. Bo już się przestraszyłem, że mam zbudować zegar na mechanizmie, który nie jest punktualny…
🙈🙈🙈🤣🤣🤣 #NaWszelkiWypadekNigdyNieNoszęZegarka
Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Dzwonię z biura, że już dziesiąta godzina pracy mija, a ja jeszcze siedzę. Od słowa do słowa przeszło na mamę, która poszła do kina na jakiś polski film.
– A nie gra tam Ogrodnik? – pytam.
– Chyba właśnie nie.
– À propos, wbijesz się wieczorem w ogrodniczki, żebym je mogła ściągnąć zębami? – fantazjuję na temat siły swojego uzębienia.
– O której kończysz?
– No trudno przewidzieć, o grze wstępnej dopiero mówię 🤷♀️
– 🙈🙈🙈 #KiedySeksWjedzieZaMocno
Z cyklu sklepowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy w sklepie…
Z cyklu sklepowe kochanków rozmowy…
– O, jak to dobrze, że na tym chlebaku jest napisane „chleb” – stwierdzam. – Tak akuratnie, gdyby ktoś miał na przykład Alzheimera…
– … i nie pamiętał, co to jest chleb 🤷
🤣🤣🤣 #WtedyToJużWOgóleJakZnalazł #GdybyNieZapomniałŻeSzukał
Z cyklu sklepowe kochanków rozmowy…
W Ikei trafiamy na szafkę IVAR. Kochanek patrzy i mówi:
– I, k..a, schron na króliki. Za drzwiami króliki, świnka morska, kot…
🤣🤣🤣 #TakieTrochę #SzwedzkieMazury
👟 Z cyklu spacerowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy na spacerach…
Z cyklu spacerowe kochanków rozmowy.
– I jak zrobię wreszcie te uszka, to je będziesz jadł, aż Ci się będą uszka trzęsły?
– Popie uszka!
– 🤣🤣🤣
– Hehe, żarcik taki… odważny… w tym kraju… 💪 #OnToJakJużCośPowie #ToPowie
🎄 Z cyklu przedwigilijne kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy przed Wigilią…
Z cyklu przedwigilijne kochanków rozmowy…
– Czy jak to jedzenie, które mam znieść do Twojej mamy dam na chwilę na klatkę, to nam nikt nie wpi…doli? – pyta Kochanek i od razu doprecyzowuje – w sensie czy nam nie zje, a nie czy nas nie pobije.
🤣🤣🤣 #ToPierwszeStraszniejsze
Z cyklu poranNe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy rano…
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Jakiż to chłopiec piękny i młody,
Jaka to obok dziewica? – dopytuję, patrząc na Kochanka.
– Słaby chłopiec, skoro przy nim dziewica 🤷 – odpowiada Kochanek.
🤣🤣🤣 #Krótko #Zwięźle #INaTemat
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Rano, głaszcząc twarz Kochanka na dzień dobry, zahaczam niechcący (choć równocześnie jak zwykle) o jego oko.
– Nie wkładaj mi palców do otworów. Żadnych. Żadnych palców do żadnych otworów. To sumie odwrotnie niż u Ciebie.
– Hmm? 🧐🤔
– U Ciebie to wszystkie palce we wszystkie otwory 🤷
🙈🙉🙊🤣🤣🤣 #ZwłaszczaWOtwórGębowy #KiedyZaczynamMówićCoMyślę
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Kilka dni temu Kochanek przypomniał mi pewną okropną piosenkę w wersji Maryli Rodowicz:
I od tej pory chodzi mi niestety po głowie. Nie inaczej było rano…
– „Wio koniku, a jak się postarasz…” – intonuję.
– „Wio koniku, a jak się posrasz” – mówi śmiertelnie poważnie Kochanek.
🤣🤣🤣 #Umarłam
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Kochanek ogląda dokument o pornografii i przychodzi mi opowiedzieć:
– Są badania, z których wynika, że Pornhub ma kilkadziesiąt miliardów wejść…
– dziennie?
– 🙈🙈🙈 Nie, rocznie! I tak słucham i sobie myślę: „No, jak Patkowskiej wyłączą prąd, to ciekawe, ile będziecie mieć”…
– Rocznie? Tylko?
– 🙈🙈🙈🙉🙉🙉
🤣🤣🤣🤣🤣🤣 #ToNaBankGłównieJa
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Masz takie fajne podgolony wąsy. Lubię takie – wyznaję Kochankowi. – A wiesz, czego nie lubię w takich za długich?
– Czego?
– Że… wchodzą do jedzenia… 😐
– Ale Twojego? 😳
🤣🤣🤣 #Niestety #ZwizualizowałamToSobie #TegoNieDaSięJużOdzobaczyć
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Przelałam zakwas na barszcz do słoików – informuję Kochanka, że nie będziemy się już potykać o przykryte ścierkami ceramiczne słoje.
– Kurczę, a już myślałem, że przelałaś mi na konto milion dolarów.
🤷♀️🤷♀️🤷♀️ #ATuZonk #Maksymalista #GdybymMiała #BymMuPrzelała #GardzęKobietami #KtórePotrzebująDużoKasy
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Próbuję się wygramolić z łóżka z gracją, ale wychodzi jak zawsze.
– Ej, ale nie połam mi kolana – prosi Kochanek. – … ani żadnej nogi, która moja jest.
🙉🙉🙉🤣🤣🤣 #Uff #ByłoBlisko #AleSięUdało
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Sprawdzam świateczną stylówkę przed lustrem i stwierdzam:
– Chyba jest ok. Taki trochę elf, trochę pomocnik św. Mikołaja…
– … trochę lafirynda – dopowiada Kochanek z uznaniem.
🤣🤣🤣 #ToMojaŻona #Lafirynda #ZostawiamTak
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Pierwszy stycznia. Wyglądam za okno, a tam odwilż, szaro, mgła i deszcz do tego. Pytam zrezygnowana Kochanka:
– Czyli już cały nowy rok będzie taki ch…owy? 😞
– Nie, tylko Nowy Rok – odpowiada rzeczowo Kochanek.
🤷♀️ #LubięJegoPozytywnePodejście
Z cyklu popołudniowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy po południu…
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Kurczę – martwię się ja. – A jeśli nasze dziecko przez nasze swobodne podejście do seksu stanie się aseksualne?
– … to będzie Twoja wina – odpowiada rzeczowo Kochanek.
🤣🤣🤣 #TenToSięUmieWymigać #AleZDrugiejStrony #CoRacja #ToRacja
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Ogarniamy armagedon śmieci segregowanych. Kochanek wychodzi wyrzucić szkło, a ja wzruszona i wdzięczna, wyznaję Mu na odchodne:
– Kocham Cię…
A On na to:
– Spokojnie, jeszcze wrócę…
🤣🤣🤣 #Czyli #WyszedłZeŚmieciamiINieWrócił #NieBędzieHistoriąONas
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Kochanek, w wirze prac remontowych:
– Muszę jutro jechać do tej jeb…ej „Kaczki”, „Sraczki”…
– „Pszczółki”?
– Właśnie!
🤣🤣🤣 #ByłBlisko #Dosyć #ZCykluMarketBudowlany #NaPodhalu
Z cyklu wieczorne kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy wieczorem…
Z cyklu wieczornego kochanków rozmowy…
– To może „Zjawa”? – proponuje Kochanek.
– Super! … ale on nie będzie tak przez cały film siedzieć zarośnięty z niedźwiedziem? – dopytuję.
– 🙄 Nie po to nie oglądałem tego filmu, żeby to teraz wiedzieć… #MiałRację #NiePoToNieOglądał 🤷
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Wracam z pracy i zastaję obolałego Kochanka, który zrobił tego dnia pieszo w sumie 20 km, odwiedzając mnie w pracy.
– Hmm… To może wieczorem role playing – proponuję. – Pobawimy się w dom starców?
– Hej, Malutka! Wyjmiesz zęby?
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #Ok #Odwołuję #JestTyleInnychScenariuszy
Z cyklu nocne kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy w nocy…
Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
Oglądamy wstrząsający „Kalifat”. W pewnym momencie pytam:
– Jak trzeba mieć zryty beret, żeby po informacji, że ktoś ci zgwałcił żonę, widzieć problem w tym, że jest teraz „nieczysta”… Ten kolo to dla mnie chodzący dowód na konieczność aborcji w niektórych wypadkach…
– Trudno złapać dużego faceta i abortować – odpowiada racjonalnie Kochanek. #TakaPrawda #AKalifatPoraża
Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
Kochanek mnie wkręca, że nie wie, że Jezus i Chrystus to jedno i to samo, a ja się jak zwykle nabieram. I wtedy mówi:
– Nie no, Jezus był malusieńki, a Chrystus był duży 🤷
🤣🤣🤣 #PrzekonałMnie
Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
Oglądamy „House of Cards”. Jeden z bohaterów napada na kobietę, przykładając jej do twarzy chusteczkę nawilżoną czymś, przez co kobieta traci przytomność.
– Ej, co było w tej chusteczce, aceton? – dopytuję Kochanka.
– Nie wiem, kupił wcześniej aceton i wybielacz. Pewnie nie bez powodu.
– Kurczę, aceton i wybielacz nie jest najlepszy na cerę przecież…
– W rej chwili to akurat jej najmniejsze zmartwienie… 🙄 #Racja #WciążNieOdzyskałaPrzytomności
Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
Odwracam się do Kochanka, który leży z telefonem przed oczami. Nie zaglądam, ale widzę kątem oka jakąś galerię zdjęć, więc rozochocona dopytuję:
– Oglądasz porno?
– Nie, siedemdziesięciolecie mojego liceum.
🤷♀️ #KażdyLubiTrochęCoInnego
P.S. A kiedy nie rozmawiamy, słuchamy razem muzyki. Na przykład piosenek, które opowiadają (też) o nas…
Pewną już blogową tradycją stało się moje podsumowywanie każdego mijającego roku w jego ostatnim dniu wyborem najważniejszych dla mnie tekstów – po jednym z każdego miesiąca. Niech więc tradycji stanie się zadość!
1. Styczeń 2021
W styczniu tego roku działo się sporo, co znalazło swoje odzwierciedlenie w blogowych wpisach. Wybór nie był łatwy, ale zwyciężył tekst, który rezonuje ze mną najmocniej.
W lutym minął ponad rok od (dosyć jednak niefortunnego) poznania Mężczyzny, który okazał się być właśnie TYM. Niezwykła historia naszej znajomości miała się skończyć tak, jak we wpisie „Wycieczka na Planetę Dyskomfort”. Los dopisał do niej jednak kompletnie zaskakujący dalszy ciąg, zmieniając Drapieżnika w mojego wspaniałego, kochanego Towarzysza Życia.
Choć osią tego bloga jestem ja, a pomysłem na niego, ukazanie świata widzianego moimi oczami, Bartek jest tak ważną częścią mojego życia, że siłą rzeczy musiał się na blogu pojawić. Postanowiłam wyciągnąć go wreszcie z roli Drapieżnika, w którą go sama wepchnęłam i pokazać Czytelnikom, jak piękną i wielobarwną jest osobą oraz jaką jestem szczęściarą, że mam Go tak blisko!
W lipcu nadeszły mocno upragnione wakacje w moim drugim domu – Trójmieście. Miałam duży problem z wybraniem jednego lipcowego tekstu. Ostatecznie zdecydowałam się na wskazanie tego:
ze względu na podjętą próbę zaklęcia w nim swoich magicznych momentów i piękne zdjęcia, jakie zrobił mi Bartek. Jednak z innego powodu ważnym jest dla mnie również ten wpis:
W sierpniu podjęłam na blogu temat terapii, niedługo potem – jak na ironię – poznając najgorszą możliwą terapeutkę pod słońcem. Nadal jednak uważam, że terapeuty trzeba szukać tak długo, aż znajdzie się dla siebie idealnego. Każdy z nas na to zasługuje!
Miałam pewien problem z wyborem tekstu wrześniowego, ale ostatecznie zwyciężył ten, w którym poruszyłam problem dyskryminacji oraz rozprawiłam się z wierszykiem „Bambo”.
Nad wpisem dotyczącym wychowawczych błędów, którego ofiarami padały wszystkie starsze pokolenia, myślałam bardzo długo. Aż pewnego listopadowego dnia siadłam i go napisałam.
Zaczęłam prowadzić bloga z myślą, że nigdy nie podejmę w nim tematów politycznych. Dziś mam świadomość, że człowieka wrażliwego polityka nie może nie obchodzić, bo wdziera się do naszego życia. Lubię obchodzenie świątecznego czasu na blogu, jednak w tym roku udawanie, że na granicy z Białorusią nie głodują i nie giną ludzie, byłoby szczytem hipokryzji.
Co śpiewają na Boże Narodzenie członkowie Ku Klux Klanu?
„I’m dreaming of a white Christmas”…
Dziś, kiedy pod odległy Ku Klux Klan podstawimy 60% Polaków popierających działania obecnego rządu na białoruskiej granicy, żart wydaje się rzeczowym odwzorowaniem smutnej rzeczywistości. Większości Polaków marzą się święta „białe”, bez ciapatych brudasów mających czelność umierać z wycieńczenia, zimna i głodu w polskich lasach w takim w dodatku czasie! Święta w Polsce dla Polaków bez lewactwa i nachodźctwa. Święta w Polsce, której granic przed przerażonymi tragicznymi warunkami we własnej ojczyźnie i uciekającymi do Europy ludźmi ma strzec poprzebierana w mundury bandyterka. Święta z pasterką, na której ochoczo zafałszują „Nie było miejsca dla Ciebie” i przyjmą Ciało Chrystusa. Święta bez imigrantów, którzy sami sobie winni, że teraz marzną – było się do lasu nie pchać nielegalnie (każdy przecież wie, że zachowania nielegalne są w tym kraju najmocniej społecznie piętnowane). Dorastałam w warunkach, dzięki którym przez wiele, wiele lat nie było mi dane poznać żadnego antysemity osobiście. Po pierwsze dlatego, że byli to ludzie prezentujący postawę, za którą nie podawało się im w środowisku ręki, a po wynikające z pierwszego drugie, dlatego że to artystyczne środowisko było dosyć jednak hermetyczne. Mogłam takich ludzi mijać na ulicy, spotykać w sklepach czy przychodniach, ale jednak już nie na studiach, nie w pracy.
60% Polaków to więcej niż co drugi Polak, więc kontaktu z chorymi na ksenofobię i nacjonalizm rodakami nie da się już uniknąć, nawet jeśli spróbujemy się zaszyć w jakiejś enklawie.
Nie boję się uchodźców. Ani tych, którzy chcą przez Polskę dostać się jedynie do innego europejskiego kraju, ani tych, dla których nasz kraj jest miejscem docelowym. Boję się tych, którzy potrafią najpierw z uśmiechem na ustach stwierdzić, że można traktować bliźniego w sposób nieludzki, podły i na wskroś zły, a potem dzielić się opłatkiem z innymi przy wigilijnym stole. Boję się naszego rodzimego Ku Klux Klanu.
Ale nie wpadajmy w minorowe tony. Siądźmy z kubkiem grzanego wina z goździkami i pomarańczą i włączmy ulubioną świąteczną muzykę.
I’m dreaming of a white Christmas
Just like the ones I used to know
fot. Bożena Szuj
Wolne miejsce
przy wigilijnym stole
fot. Bożena Szuj
Wigilie, które pamiętam z dzieciństwa różniły się od tych w domach moich koleżanek i kolegów. Przede wszystkim spędzaliśmy je z dziadkiem w Zakopanem i na ogół – ponieważ moi rodzice oboje pracowali – przyjeżdżaliśmy tam dopiero w dniu Wigilii. Kolacja nie składała się ze stu pięćdziesięciu niepasujących do siebie potraw na zimno, ciepło i letnio. Była zwykłym, acz odświętnym obiadem – na zupę barszcz (chyba własny) z uszkami (na pewno nie własnymi!), na drugie filet z ryby z ziemniakami i surówką z kiszonej kapusty. Najlepszą częścią były zawsze fantastyczne desery w imponującej ilości oraz oczywiście prezenty.
Brak kulinarnej pasji mojej mamy oraz jej paniczny strach przed ośćmi (dziadek był laryngologiem) znajdywał znakomite usprawiedliwienie w warunkach czasowych, jakie na przygotowanie takiej Wigilii miała. (Tata, choć kucharzem był znakomitym, Wigilii nie przygotował nigdy.)
Po śmierci taty byłyśmy zapraszane na rodzinne Wigilie – w każdym sensie tradycyjne – a od kiedy przeprowadziłam się do Zakopanego, robię je już po swojemu, z minimalną liczbą osób. Nadal nie składa się ona ze stu pięćdziesięciu niepasujących do siebie potraw na zimno, ciepło i letnio, ale dbam o to, by wszystko, co podam było własne, przygotowane z sercem, weną i wyczuwalną kompozycją całości. Nie pamiętam jednak z dzieciństwa zostawiania wolnego miejsca przy stole dla zbłąkanego wędrowca. Na pewno mówiło się o tym zwyczaju, zdarzyło się też nam raz przygarnąć znajomą, przed którą rozciągnęła się perspektywa samotnie spędzanych świąt, ale nie pamiętam faktycznego pustego talerza i krzesła. Od kiedy przygotowuję święta sama, nie zostawiam pustego miejsca z premedytacją. Mam wrażenie, że jest to rodzaj zaszufladkowania (stygmatyzacji?) tego potrzebującego, który może się w naszych drzwiach pojawić. Wyjęcie z szafki talerza i dostawienie krzesła w takiej sytuacji to żaden przecież problem ani wysiłek. Co dokładnie mam na myśli? To, że kiedy zapraszam konkretne osoby, ustawiając dla nich krzesła i rozkładając nakrycia, myślę o każdej z nich. Nakrywając dla jakiegoś mitycznego zbłąkanego wędrowca – nie zaś będąc po prostu gotowym do służby innym – dehumanizuję człowieka, który mógłby się znaleźć w nieoczekiwanej potrzebie u mojego progu. Paradoksalnie z tego powodu właśnie tyle wrażliwych na tradycję (ale za to zupełnie niewrażliwych na drugiego człowieka) tak się obrusza, kiedy wypomina się im, że wolne miejsce przy wigilijnym stole zostawiają, a uchodźcom pomóc nie chcą. Obruszają się, nie rozumiejąc, że ten zbłąkany wędrowiec to wcale nie taki prawie Johny Depp wyjęty z „Piratów z Karaibów” (że niby w łachach, ale na pewno pachnie najseksowniejszą wodą kolońską w historii). Obruszają się, nie rozumiejąc, że ten zbłąkany wędrowiec to właśnie każdy uchodźca z tego lasu – cuchnący, brudny, głodny, zmarznięty, wierzący w innego boga, mówiący innym językiem.
Sama nie jestem przesadnie gościnna, a gości nieproszonych odbieram jak intruzów, brutalnie naruszających moją strefę komfortu, bo dom uważam za swój azyl. Jednak pomaganie osobom potrzebującym na ogół nie ma wiele wspólnego ze strefą komfortu – ani naszą, ani tym bardziej ich. Kiedy ktoś na naszych oczach cierpi, mamy moralny obowiązek mu pomóc, na tyle, na ile jesteśmy w stanie. Nie chodzi o zbawianie całego świata. Chodzi o nakarmienie głodnych, napojenie spragnionych, przyjęcie przybyszów, przyodzianie nagich, parafrazując „Przypowieść o owcach i kozłach”. Ich trudna sytuacja, od kiedy o niej wiemy, jest również naszym zmartwieniem.
Marcin Urbański, wójt gminy Mielnik, w znakomitym dokumencie Jurka Jureckiego „Przez las do piekła”, zapytany, czy mieszkańcy baliby się otworzyć uchodźcom z lasu, odpowiada, że on by nie otworzył, bo obawia się o bezpieczeństwo swojej rodziny, po czym dodaje:
Wie Pan, to nie jest tak, że jest to dodatkowe nakrycie stołu przy Wigilii, to jest zupełnie inna kwestia, bo cały czas w mediach słyszymy, że kierujemy się chrześcijańskimi zasadami, a nie przyjmujemy takich gości […].
Panie Wójcie, dokładnie jest właśnie tak! Z tym może zastrzeżeniem, że wcale nie kierujecie się chrześcijańskimi zasadami. Kierujecie się, zupełnie bezmyślnie, jedynie nic nieznaczącą tradycją.
Ale nie wpadajmy w minorowe tony. Przygotujmy sobie przytulny świąteczny kącik pełen milusich poduch, w którym będziemy mogli nadrobić wszystkie czytelnicze zaległości.
Where the tree tops glisten
And children listen
fot. Bożena Szuj
Za mundurem Edzia murem
fot. Bożena Szuj
Myślę, że gdyby istniało piekło, byłoby w nim specjalne miejsce dla tych, którzy złu przyklaskują i którzy wspierają je biernie. Znaleźliby się w nim np. wszyscy ci, którzy wyszli na amerykańskie ulice świętować i pić szampana z okazji śmierci Osamy bin Ladena (zasadność pozbawienia go życia to jedno, a urządzanie festynu z okazji czyjejkolwiek śmierci – nawet potwora – to oznaka zezwierzęcenia). Znaleźliby się w nim wszyscy, którzy stawali murem za osobami oskarżanymi o pedofilię (księżmi, dyrygentami chórów chłopięcych czy reżyserami), powtórnie wiktymizując ofiary. Jak również wszyscy ci, którzy z pogardą wyrażali się o kobietach używających hasztagu #MeToo, choć dla niektórych z nich nie był to wyłącznie akt solidarności z ofiarami przemocy seksualnej, lecz wykrzyczenie światu własnego bólu. Niedawno do tego grona dołączyli też: Edyta Górniak, Jan Pietrzak, Halina Frąckowiak, Viki Gabor, Rafał Brzozowski oraz Elwira Mejk, biorąc udział w haniebnym przedsięwzięciu – „Murem za polskim mundurem”. Koncert ten był wyrazem wsparcia dla strażników granicznych, w większości których – jak wiemy z wielu krążących w sieci filmików – sytuacja na granicy z Białorusią uaktywniła wszystkie najniższe instynkty.
Kiedy zostaniemy obdarzeni jakimś talentem – mówi o tym nota bene również jedna z przypowieści, – jest to nie tylko przywilej, ale też odpowiedzialność, gdyż pewnym naszym obowiązkiem jest jego rozwijanie. Buddyjski mnich powiedziałby, że to dharma, którą najpierw należy w sobie odnaleźć, a potem wypełniać, by jak najlepiej służyć innym. Kiedy Edzia Górniak używa swojego zjawiskowego głosu do wykonywania słabiutkiego repertuaru, można powiedzieć, że została obdarzona znacznie większym talentem niż gustem. Kiedy używa go do plecenia szalenie niebezpiecznych antyszczepionkowych andronów, trzeba powiedzieć, że spoczywa na niej odpowiedzialność za zdrowie i życie wielu ludzi. Kiedy jednak posługuje się nim w koncercie będącym hołdem dla straży granicznej (utrudniającej karmienie ludzi głodnych oraz niedopuszczającej pomocy medycznej do tych, którzy jej potrzebują) do brawurowego zaśpiewania słów:
Lecz ludzi dobrej woli jest więcej,
I mocno wierzę w to,
Że ten świat
Nie zginie dzięki nim,
– „Dziwny jest ten świat” Czesław Niemen
nie sposób nazwać tego inaczej niż złem w czystej postaci w szatach anioła. Bezmyślność i głupota, do których piosenkarka przyzwyczajała nas latami, nie jest tu żadnym usprawiedliwieniem.
Ale nie wpadajmy w minorowe tony. Rozwieśmy choinkowe lampki, będzie uroczo!
oh, the snow
fot. Bożena Szuj
Szopka Polska
fot. Bożena Szuj
Choć w Biblii Jezus powiedział wyraźnie, że królestwo jego nie jest z tego świata, Polakom udało się go intronizować Królem Polski (prawdopodobnie dlatego, że przemawiał do swoich uczniów z Łodzi, a jego matka była Częstochowska). Choć z Biblii wynika, że był Żydem, naziści wierzą w to, że był jednak Aryjczykiem, argumentując to antysemickimi bredniami. Nie jestem więc zdziwiona, że na niektórych uważających się za wierzące osobach dramat ludzi na białoruskiej granicy nie robi żadnego wrażenia. Wszystko można sobie przecież jakoś wytłumaczyć, wszystko jakoś zinterpretować, a boga ulepić na swój własny koślawy kształt i podobieństwo. Chociaż biblijny Jezus jest archetypem hippisa i wrażliwego lewaka otwartego na każdego, kto do niego przychodzi oraz – jak stwierdził Tymon Tymański – buddystą, pewna grupa ludzi będzie w nim zawsze widzieć surowego faryzeusza, którym nigdy nie był. Nie jestem więc zdziwiona, że duchowy wymiar ich świąt sprowadza się do postawienia na wigilijnym stole szopki i wspólnym śpiewaniu kolęd, a nie refleksji, w jakich dokładnie warunkach przyszła na świat ta biblijna postać. Bo klękające bydlęta to owszem, słodkie, ale opisana w Biblii historia narodzin Jezusa dotyczy tułaczki ciężarnej Maryi z Józefem, którzy znaleźli schronienie dopiero w stajni, w której Maryja urodziła.
I bez względu na to, czy wierzymy, że Jezus był bogiem czy nie, nawet bez względu na to, czy wierzymy, że był postacią historyczną czy nie, cała opisana w Biblii historia jego życia zawiera pewną uniwersalną wskazówkę dla wszystkich – należy się w życiu kierować miłością, empatią i dobrem. I tę lekcję odrobili wszyscy ci wspaniali mieszkańcy przygranicznych miejscowości, wolontariusze, dziennikarze, medycy i prawnicy, którzy – nie widząc uchodźców, lecz ludzi – pomagali.
Ale nie wpadajmy w minorowe tony. Zróbmy sobie zimowe aromatyczne kakao.
I said, I’m dreaming of a white Christmas
With every Christmas card I write
fot. Bożena Szuj
Być przyzwoitym
fot. Bożena Szuj
Mój tegoroczny świąteczny wpis jest gorzki. Choć zaczęłam wreszcie lubić świąteczną atmosferę i z przyjemnością pisałabym właśnie o niej, nie umiem zamknąć oczu na barbarzyńską postawę naszego kraju wobec uchodźców, którzy utknęli w lesie, bo zostali zwyczajnie oszukani, że Unia Europejska otworzy dla nich swoje granice. Jeśli ktoś zapyta co on może?, chętnie odpowiem. Może być przyzwoity. Nie musi jechać w pojedynkę na granicę, gdzie nie zostanie do potrzebujących dopuszczony. Wystarczy wspieranie tych, którzy już to robią (np. organizując zbiórki rzeczy dla ludzi w lesie), udostępnianie na portalach społecznościowych rzetelnych informacji na temat tego, co się na granicy dzieje, czy edukowanie ludzi, którzy w poszkodowanych wciąż widzą wroga.
Nie dajmy się też zakrzyczeć populistycznym tekstem, że jeśli jesteśmy tacy mądrzy, to sami sobie te rodziny przyjmijmy do własnych domów. Oczywiście, że jeśli nastąpi taka potrzeba, to ich przyjmiemy, bo tak postępuje przyzwoity człowiek. Jednak płacimy podatki m.in. na takie rozwiązania systemowe, które są humanitarne i niewykluczające nikogo.
Jak już pisałam, nie uważam się za osobę przesadnie gościnną, jednak dziś otwieram przed Wami drzwi i wpuszczam Was do swojego domu, mając dla Was kilka słów oraz nNajserdeczniejsze życzenia świąteczno-noworoczne. Dziękuję, że jesteście!
Ale nie wpadajmy w minorowe tony. Cyknijmy sobie uroczą świąteczną fotkę.
May your days be merry and bright
And may all your Christmas’ be white
fot. Bożena Szuj
P.S. Na deser łączę swój cover jednej z moich ulubionych świątecznych piosenek.
Jakiś czas temu obejrzałam na Netflixie ośmioodcinkowy szwedzki serial „Kalifat” i… nie umiem do siebie dojść. To wstrząsający obraz, którego nie da się wyrzucić z głowy, zagłuszyć. Nie da się po nim wrócić do codziennego życia bez poczucia wszechogarniającej bezsilności, ale też złości na świat za to, że tak przerażające rzeczy dzieją się w nim naprawdę (choć serial nie jest oparty na faktach, nie pozostawia złudzeń co do występowania takich sytuacji w świecie realnym).
Tradycyjnie nie chcę zdradzać zbyt dużo, nakreślę więc delikatnie fabułę. Jedną z kilku głównych bohaterek jest Pervin – mieszkająca w Syrii z mężem i maleńką córeczką Szwedka. Jak kilku innym przedstawionym w filmie praktykującym muzułmankom Państwo Islamskie jawiło się jako raj, w którym można zapomnieć o zachodniej zgniliźnie islamofobicznej Szwecji. Pervin poznajemy w momencie, w którym dochodzi do niej, że znalazła się w samym środku piekła i zaczyna rozpaczliwie szukać pomocy.
Drugą główną bohaterką jest Fatima – szwedzka policjantka, z którą kontaktuje się telefonicznie (ryzykując życiem) Pervin. To bardzo ambitna młoda kobieta, dzielnie walcząca z przeciwnościami losu, których napotka całkiem sporo.
Ostatnią główną bohaterką jest Sulle – piętnastoletnia Szwedka arabskiego pochodzenia, która wraz ze swoją najlepszą przyjaciółką Kerimą zaczyna nawiązywać znajomość z Ibbem – pomocnikiem nauczyciela w liceum, do którego chodzą. Młody mężczyzna pokazuje nastolatkom świat zradykalizowanego islamu, a ziarno pada niestety na podatny grunt. Kerima ma umysłowość wiewiórki, do tego jest w Ibbego zapatrzona, co pomaga mu osiągnąć swój cel. Sulle za to nie umiem jednoznacznie nazwać osobą głupią. Jest bardzo młoda, zbuntowana i zawiedziona szwedzką polityką, której zresztą nie do końca rozumie. Potrzebuje silnych bodźców i poczucia sprawczości. Jest przejęta sytuacją w Palestynie i choć ma (w przeciwieństwie do przyjaciółki) kochającą i wspierającą rodzinę, nikt nie rozmawia z nią tak głęboko i poważnie, jak tego potrzebuje. Fascynacja islamem – nie widzimy nota bene w filmie wcale jej duchowej przemiany czy nawrócenia religijnego – jest więc również fascynacją działaniami bojowników ISIS. Mam wrażenie, że jest inteligentna i zadaje mądre pytania. Problem polega jednak na tym, że przez niewystarczającą wiedzę, zadowalają ją głupie odpowiedzi.
Losy trzech głównych bohaterek się ze sobą splatają. W tle widzimy szare i przytłaczające oblicze Szwecji, która, będąc kulturowym tyglem, przestaje sobie z tym radzić. Właściwie większość bohaterów serialu (oprócz może dwóch zwerbowanych przez Ibbego braci) to Szwedzi egzotycznego pochodzenia, co zdradza też ich uroda. Problemem nie jest oczywiście multikulturowość tego kraju, lecz przykra konstatacja, że ludzie w dobrych i godnych warunkach sobie po prostu nie radzą. (Z przekąsem o Szwecji mówią zazwyczaj ci, którzy do jej mądrości zwyczajnie nie dojrzeli i dokładnie tak samo jest w przypadku Sulle.)
Urzeka mnie w tym serialu sam sposób przedstawienia fabuły. Twórcy rezygnują ze sztampowego podziału na wstęp, rozwinięcie, zakończenie i ukazują nam nieoszlifowany, haczący swoimi bokami wycinek przytłaczającej rzeczywistości, nie tłumacząc, o co właściwie chodzi. Podglądamy bohaterów w jakimś momencie ich życia. Ich przeszłość nieraz musimy sobie dopowiedzieć, dysponując jedynie skrawkami faktów, które uda się nam czasem podsłuchać w ich rozmowach. Koniec również niczego nie zamyka. Przeciwnie, zostawia nas z tym całym ciężarem zupełnie samych. I to jest w moim odczuciu największa siła tego serialu; wchodzi on w głęboką interakcję z naszą wrażliwością. Odwołuje się do naszego człowieczeństwa i zasiewa w nas coś, z czym będziemy musieli się jakoś uporać.
Piekło kobiet
Napotkałam wiele recenzji „Kalifatu” stawiających nacisk na ukazywane w nim piekło kobiet. Nie bardzo umiem się zgodzić z takim rozłożeniem akcentów. Bezsprzecznie islam – podobnie zresztą jak większość religii – jest patriarchalny. Bezsprzecznie nie ma w nim – podobnie zresztą jak w większości religii – miejsca na równość płci, a płcią poszkodowaną są kobiety. Bezsprzecznie każdy normalny widz, oglądając „Kalifat”, poczuje bunt i niezgodę na traktowanie kobiet jak obywateli ostatniej kategorii. W sformułowaniu piekło kobiet nie ma ani krzty przesady. Myślę jednak, że sprowadzenie tego serialu do tego jedynie problemu zatrzymuje nas przy widocznych gołym okiem oczywistościach, równocześnie odsuwając od znacznie głębiej ukrytych sensów. „Kalifat” w moim odczuciu bardzo subtelnie rozkłada na czynniki pierwsze problem fanatyzmu. Po każdym ataku terrorystycznym świat najpierw zamiera, a potem zadaje sobie jedno pytanie:
Jak doszło do tego, że młody, zdrowy człowiek świadomie i dobrowolnie, w imię religii, decyduje się na wysadzenie się w powietrze, odbierając przy okazji również życie wielu innym ludziom?
Twórcy serialu odpowiadają na to pytanie. Jeśli dostrzeżemy w tym wstrząsającym obrazie wyłącznie (niekwestionowane oczywiście) piekło kobiet, to znaczy, że ich odpowiedź nas nie satysfakcjonuje. Chcemy, żeby była inna, bo chcemy myśleć o fanatyzmie, jak o czymś odległym. Czymś, co nas nigdy nie spotka. Tymczasem dowiadujemy się, że to – przy sprzyjających warunkach – może się zdarzyć tuż obok nas.
Razem z Partnerem kompletnie nie umiemy sobie po obejrzeniu „Kalifatu” poradzić z jednym natrętnym pytaniem, któremu towarzyszy nieustający lęk:
A gdyby to nasze dziecko na naszych oczach zaczęło się radykalizować i wpadać coraz głębiej w narrację pozbawioną sensu, lecz śmiertelnie niebezpieczną?
Co dokładnie i jak moglibyśmy zrobić, żeby je ratować? Jak ochronić swoje dziecko przed fanatyzmem? Jakimkolwiek. Miłość i wsparcie to w takim wypadku ciągle zbyt mało. Tu potrzebna jest niewyobrażalna mądrość, umiejętność dotarcia do pogubionej latorośli i kompetencje rodzicielskie, jakich nikt nas nie uczy. (Od tego, nawiasem mówiąc, powinna być też szkoła, ale tu również zawodzi na całej linii.)
Fanatyzm. Jakikolwiek.
Wszystkim islamofobom kiwającym z uznaniem głową, czytając, spieszę wyjaśnić, że to nie islam mnie przeraża, lecz fanatyzm. Nie mogę się już też zgodzić ze słowami Houellebecqa (za które wytoczono mu proces), że
islam to najgłupsza religia świata,
bo oznaczałoby to, że inne są od niej mądrzejsze. Tymczasem każda religia w formie zinstytucjonalizowanej niesie w sobie zalążek fanatyzmu i w pewnym momencie zmienia się w swoje własne przeciwieństwo. Co dokładnie mam na myśli? Pisząc o najszerzej pojętej niezinstytucjonalizowanej religii, piszę tak naprawdę o duchowości, wierze w jakąkolwiek Siłę Wyższą. Jakkolwiek boga (lub bogów) nazwiemy i zdefiniujemy, w jakąkolwiek historię na jego (jej lub ich) temat uwierzymy, u podstaw każdej religii leży zawsze to samo. Miłość. Religijność w samym swoim założeniu jest więc czymś pięknym – miłość wyklucza przecież przemoc, kontrolę czy osąd. Jednak to właśnie przemoc, kontrola i osąd wdzierają się wszędzie tam, gdzie przydziela się ludziom strażników ich moralności, co charakteryzuje wszystkie zinstytucjonalizowane religie. Czyli tam, gdzie pojawia się władza. Każda władza z kolei rodzi nadużycia. Perfidność manipulacji wiernymi polega na żerowaniu na ich potrzebie bycia dobrymi ludźmi definiowanego poprzez przestrzeganie pewnych ściśle określonych reguł i zasad. Każdy przejaw przemocy i kontroli można zgrabnie wytłumaczyć dbałością o czystość ich dusz.
Można oczywiście powiedzieć, że nawet, jeśli inne religie nie są idealne, a fanatycy i tu, i tu działają wg podobnych schematów, to jednak czym innym jest lekka katolicka dewiacja, a czym innym wysadzanie się w powietrze w budynku pełnym ludzi w imię Allaha. Mam sporo wątpliwości, czy można to w ogóle wartościować. Bomby są tylko środkiem wyrazu, a fanatyzm zaczyna się tam, gdzie ponad człowiekiem stawia się zasady. Nie wartości, ale zasady. Często takie, których sensu nawet do końca nie rozumiemy, ale w imię których potrafimy czynić innym zło, łatwo i szybko się z niego rozgrzeszając.
Plemienność
W „Kalifacie” uderzyło mnie, że najsilniejszym motorem do wszystkich mrożących krew w żyłach działań było powtarzane jak mantra sformułowanie, że muzułmanie są prześladowani. Czy to nie wydaje się nam dziwnie znajome? Najgorsze grzechy kościoła są zawsze usprawiedliwiane dokładnie w ten sam sposób – że jest on prześladowany. Jeśli nie mamy silnego przekonania o własnej odrębności i indywidualności, słysząc, że nas – jako naród czy wyznawców jakiejś religii – prześladują, będziemy się szybciej radykalizować w obliczu wmawianego nam zagrożenia.
W serialu widzimy w jednej ze scen przerażenie rodziców Sulle, kiedy ta z pełną bezwzględnością mówi im, że atak terrorystyczny na redakcję Charlie Hebdo był słuszny, bo tym, którzy śmieją się z Allaha należy się śmierć. Patrząc na tę scenę, przypomniałam sobie, że już raz te słowa słyszałam. Zostały wypowiedziane przez zakopiańską radną w prywatnej rozmowie. Rzadki u górali podziw dla muzułmanów wyraziła w ten sposób, że oni przynajmniej umieją stanąć w obronie swojego boga. (Przypomnijmy, że w zamachu na francuską redakcję zginęło 12 osób za… drukowanie karykatur Mahometa.)
Już pomijając pytanie retoryczne, jaki to bóg, w którego „obronie” musi stawać człowiek, ale na tym przykładzie widać jak na dłoni dwie rzeczy:
kiedy zinstytucjonalizowana religia zwalnia wiernych z miłosierdzia, dając im alibi wiary, zdecydowanie łatwiej się im wtedy zradykalizować;
kiedy wmówi się ludziom, że ich plemię jest prześladowane i gdzieś mimochodem zasugeruje, że cel uświęca środki, zyskuje się ochotniczą armię bojowników gotowych do działania.
Drugi punkt tyczy się nie tylko zresztą religii. Ponieważ rezonuje z naszym wrodzonym poczuciem plemienności, może zadziałać w każdej sytuacji. Tym mocniej, im bardziej ograniczy się ludziom możliwość i umiejętność samodzielnego myślenia.
Plemienność objawia się zresztą bardzo różny i nieraz zaskakujący sposób. Możemy odczuwać dumę z bramek Lewandowskiego wyłącznie dlatego, że – jak my – jest Polakiem. Równocześnie potrafimy nie odczuwać dumy z przyznania Nagrody Nobla Polce Oldze Tokarczuk, gdyż ktoś – kto w przeciwieństwie do nas jej książki przeczytał (w całości lub fragmencie) – uznał, że są „antypolskie”. A w jednym i drugim wypadku duma jest kompletnie nieuzasadniona, bo nie włożyliśmy żadnej pracy w sukcesy naszych rodaków. Możemy się z nich co najwyżej cieszyć.
Innym przykładem plemienności jest określanie Karola Wojtyły przez niektórych polskich katolików do dzisiaj mianem „naszego papieża”, mimo że już od szesnastu lat, przez które papieżem nie jest, kościół miał jeszcze dwóch innych. Dla katolików z założenia „naszą” powinna być wspólnota katolicka, a „naszym papieżem” obecna głowa kościoła katolickiego. Narodowość i pochodzenie nie mają tu żadnego znaczenia.
Izolacja
Jednym z książkowych zachowań oprawców wobec ofiar przemocy domowej jest izolowanie ich od najbliższych, którzy mogliby zauważyć lub wyczuć, że z ofiarą dzieje się coś niepokojącego. Ten sam mechanizm stosowany jest w sektach.
Niedawno rozmawiałam ze znajomą o serialu „Kalifat”, fanatyzmie i zamachach terrorystycznych. Aż powiedziała ona coś pozornie oczywistego, co jednak zupełnie otworzyło mi oczy. Mianowicie, że naturalnym ludzkim odruchem jest wybranie w sytuacji zagrożenia własnego życia i dobra, więc gotowość do wysadzenia się w imię czegokolwiek jest konsekwencją prania mózgu.
Olśnienie, jakiego doznałam, słuchając koleżanki, dotyczyło kilku właściwie kwestii. Przede wszystkim uświadomiłam sobie, że żeby wybrać siebie w szerszym trochę kontekście, trzeba się najpierw dobrze samemu poznać, zrozumieć i pokochać. (Pisałam o tym zarówno w tekście „Kim jestem”, jak i całkiem niedawno w „Co znaczy ‚kochać siebie’?”. Komentarz mojego Czytelnika, na który ten ostatni wpis był odpowiedzią dowodzi tego, że dla wielu ludzi nie jest to wcale łatwe.) Wtedy uświadomiłam sobie, że np. kościół katolicki, zgodnie z zasadami którego byłam wychowywana, wkłada ogromny wysiłek w to, by człowiek nie dowiedział się o sobie samym zbyt dużo. Jakikolwiek wybór siebie jest traktowany na równi z egoizmem lub hedonizmem i potępiany. Kiedy jednostka zaczyna przyglądać się poznawanym prawdom krytycznie, kwestionując je i próbując wybrać własną, jest na ogół pacyfikowana zarzutem o grzech pychy. To zamyka dyskusję, ale zamyka też drogę do rozwoju. Silne, ceniące wolność i niezależność jednostki szybko się zbuntują, jednak te mające nieco inne potrzeby, zostaną brutalnie odizolowane od siebie, przez co po pierwsze będą tkwić w poczuciu zagubienia i braku tożsamości, a po drugie będzie można nimi łatwiej sterować. Tu wracam do punktu wyjścia. Najpewniejsze, co mamy, to samych siebie. Jesteśmy wyposażeni w intuicję oraz umysł. Nasze ciało potrafi bezbłędnie ocenić energię drugiej osoby i to, czy grozi nam w danej sytuacji niebezpieczeństwo, czy nie. Zanim ta informacja dojdzie do naszej świadomości, ciało reaguje. Potem niestety zaczynamy relatywizować ostrzeżenia (nie znam tej osoby, więc nie mam prawa nie chcieć wchodzić z nią w interakcję, ta sytuacja nie wygląda może dobrze, ale to dobry człowiek i nigdy wcześniej mnie nie uderzył, itd.). Tymczasem religijna obsesja dotycząca ciała i sprowadzająca je wyłącznie do seksualności (skrupulatnie kontrolowanej) z kompletnym pominięciem tego, jak ważna jest jego obserwacja i ile nam daje informacji o nas samych, jest zastanawiająca. W moim odczuciu to kolejny dowód na izolowanie ludzi od samych siebie.
Jeśli da się ludziom wolność, przestanie się ich straszyć podglądającym ich bogiem, grzechem czy wiecznym potępieniem, uwierzy w ich wrodzone dobro i stworzy warunki, w których mogą się sami dogłębnie poznać i wybrać najlepszą dla siebie drogę, istnieje owszem prawdopodobieństwo, że odejdą od naszego kościoła czy naszej wiary. Jednak wejście w szeregi jakiejkolwiek zorganizowanej religii powinno być w pełni świadome, dobrowolne i motywowane dogłębną wiedzą na jej temat oraz przekonaniem, że ta w pełni z nami rezonuje. Tych właśnie warunków – zwłaszcza posiadania dogłębnej wiedzy, do której zdobycia potrzebna jest świadomość, czym są wiarygodne źródła – nie spełniają fanatycy, co znakomicie ukazuje „Kalifat”.
P.S. Dziś bardziej niż kiedykolwiek widzimy polaryzację społeczeństwa (a tak naprawdę społeczeństw). To, że dużo osób opuszcza szeregi zinstytucjonalizowanych religii, nie oznacza wcale, że nie grozi im fanatyzm niereligijny. Najlepszym przykładem są ruchy pseudonaukowe – m.in szalenie niebezpieczny dla nas wszystkich ruch antyszczepionkowy. To umieszcza omawiany serial w jeszcze szerszym kontekście, bo wbrew pozorom nie chodzi w nim o islam.
Pracę nad tym wpisem zaczęłam już ponad rok temu i… utknęłam onieśmielona popularnością serialu „Breaking Bad”. Dziś wracam do niego z pełną świadomością, że nie jest to praca magisterska rozkładająca opisywany przedmiot na czynniki pierwsze, a – jak zwykle na tym blogu – wycinek rzeczywistości widziany moimi oczami. Oczami nNi.
Starość doświadczana w parze charakteryzuje się m.in. tym, że niebywałą przyjemność zaczyna sprawiać wspólne oglądanie seriali. (W naszym przypadku to tylko pandemia, którą sobie odbijemy szaleństwami do białego rana we wszystkich tych miejscach, które są chwilowo zamknięte, jak tylko zostaną ponownie otwarte, ale powiedzmy, że mamy właśnie pewien przedsmak tego, co nas czeka za jakieś 15 – 20 lat.) Z powodów ideologicznych (bojkot telewizji narodowej) odpadły takie perły kinematografii rodzimej, jak „Klan”, „Barwy szczęścia” czy „Korona królów”. Do tego po latach prawie zupełnego niekorzystania z telewizji, postanowiłam pozbyć się telewizora z mieszkania na dobre (i na złe). Choć to pozornie niczego nie zmienia, bo przecież w internecie jest dostęp do całej telewizyjnej oferty, jednak tak naprawdę zmienia wszystko. Jeśli inteligentny człowiek (a za takiego, chciał nie chciał, uchodzę) przyłapie się na oglądaniu jakiegokolwiek programu średnich lotów w telewizji, zawsze może zwalić na to, że nic innego w niej nie było (co zresztą w 99% przypadków jest szczerą prawdą). Jednak przed zobaczeniem czegokolwiek w internecie musimy podjąć decyzję, co to dokładnie będzie, a świadomy wybór programu, serialu lub filmu ogłupiającego wchodzi w spory konflikt z szacunkiem do siebie, który staram się praktykować. Od dłuższego czasu bardzo starannie dobieram treści, które oglądam (o czym pisałam również TUTAJ). Było więc dla nas obojga oczywiste, że jeśli zdecydujemy się na jakiś serial, musi spełniać pewne standardy.
O „Breaking Bad” oczywiście słyszałam, ale temat nie zaciekawił mnie na tyle, by dać mu szansę. Opowieść o nauczycielu chemii, który zaczyna robić metamfetaminę nie jawiła mi się jak coś, co może mnie porwać (i wcale nie dlatego, że mój romans z chemią należał raczej do tych platonicznych, chociaż… pewnie jednak właśnie dlatego). Kiedy w pandemicznym nastroju partner rzucił pomysł obejrzenia właśnie tego serialu, stwierdziłam, że właściwie… czemu nie. Dziś, po zobaczeniu wszystkich pięciu sezonów, nakręconego niedługo później pełnometrażowego filmu „El Camino” o losach części bohaterów oraz również pięciu sezonów prequelu „Better call Saul” (wszyscy czekamy niecierpliwie na jeszcze niedostępny, niestety ostatni, szósty sezon) zasililiśmy szeregi obsesyjnych fanów tego serialu.
fot. Marianna Patkowska
Los Pollos Hermanos
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Są takie miejsca akcji w serialach (niczego nie ujmując Sadybie czy Leśnej Górze), które raczej nie budzą w widzach emocji, ale są i takie, dla których można całkowicie stracić głowę. Jednym z tych ostatnich jest bez wątpienia Los Pollos Hermanos – restauracja w Albuquerque należąca do fast-foodowej sieci serwującej najlepsze smażone kurczaki w Nowym Meksyku. Choć miejsce to przypomina urodą raczej podrzędnego McDonalda, a dodatkowo sami z Partnerem nie jemy mięsa (ja od dwóch lat, a on od ponad trzech dekad), jednak to właśnie fascynacja Los Pollos Hermanos skłoniła mnie do skomponowania zainspirowanych tym miejscem wege burgerów z dipem czosnkowym, frytkami i zakwasem chlebowym, którymi często zagryzaliśmy zawiłą fabułę.
Właścicielem Los Pollos Hermanos jest elegancki, wyważony, uprzejmy oraz bezlitosny narkotykowy boss – Gustavo Fring. Z Gusem nie ma żartów: choć ujmą nas jego nienaganne maniery, a on sam wzbudzi nasz szacunek, a nawet sympatię, możemy spokojnie spodziewać się po nim najgorszego.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
„Breaking Bad”
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Nie chcąc spojlerować i odbierać przyjemności tym, którzy mają ten doskonały serial ciągle przed sobą, skupię się na ogólnym zarysie fabuły i tym, co mnie w tej produkcji urzeka.
Główny bohater, Walter White, jest pięćdziesięcioletnim niedocenianym nauczycielem chemii w szkole średniej, dorabiającym jako kasjer w pobliskiej samochodowej myjni. Z żoną Skyler borykają się z problemami finansowymi, wychowując kilkunastoletniego, cierpiącego na porażenie mózgowe syna Waltera Juniora i spodziewając się kolejnego dziecka. Akcja serialu rozpoczyna się, kiedy w dniu swoich pięćdziesiątych urodzin White traci przytomność w pracy, trafia do szpitala i otrzymuje diagnozę: nieoperacyjny rak płuc o złym rokowaniu. Otrzymuje także wyrok: maksymalnie dwa lata życia. Początkowo nie dzieli się wstrząsającymi informacjami z rodziną, mając świadomość, że jego skromne ubezpieczenie nie jest w stanie pokryć leczenia w całości. W konsekwencji pewnego splotu wydarzeń (powiązanych zarówno z jego szwagrem Hankiem, agentem DEA – Agencji do Walki z Narkotykami, jak i byłym uczniem Jessem Pinkmanem, produkującym i sprzedającym metamfetaminę) Walter White dokonuje chłodnej kalkulacji. Postanawia wejść z Jessem w spółkę i stworzyć najlepszą na rynku metamfetaminę, wykorzystując kontakty i doświadczenie handlowe swojego byłego ucznia. Zarobione w ten sposób przez dwa ostatnie lata życia pieniądze mają być zabezpieczeniem dla jego rodziny, która po jego śmierci nie tylko nie zostanie z długami, ale też będzie w stanie żyć godnie. Mając przed sobą wizję nieuchronnej śmierci, White staje się zimnym i bezwzględnym zawodnikiem na trudnym rynku narkotykowym. Po pierwsze jako znakomity chemik umie wyprodukować naprawdę wyśmienity towar, a po drugie nie ma nic do stracenia. To jedno z najbardziej niebezpiecznych połączeń.
Co odróżnia ten serial od innych? Przede wszystkim bardzo nietypowy wybór bohaterów. Waltera White’a (ukazanego na początku serialu) nie nazwałabym może nieudacznikiem, ale z pewnością nie jest to medialny typ osobowości. Bardzo inteligentny, ale zamknięty w sobie i skryty, wręcz mrukowaty. Nieuzewnętrzniający się. Dodatkowo o dość przeciętnej, niehollywoodzkiej aparycji, niedbający o modę. Trochę nawet zaniedbany i sprawiający wrażenie sporo starszego niż w rzeczywistości. Nie ma też chyba w historii amerykańskich seriali bardziej znienawidzonej bohaterki niż jego żona. Skyler – kobieta w średnim wieku przeciętnie mądra, przeciętnie ładna, nawet inteligentna, ale za to antypatyczna, a przede wszystkim niesłychanie kontrolująca – od pierwszej sceny działa widzom (jak miałam nie bez satysfakcji okazję się przekonać na grupach fanów serialu) na nerwy. Każdemu, kto wspomni cokolwiek o jej ciąży (na ogół w formie komplementu, że bardzo dobrze wygląda, że ciąża jej służy) mówi, że to ciąża nieplanowana, choć nikt o to nie pyta. Nie mamy złudzeń co do tego, jak bardzo Walter ją kocha, ale ciężko nam bardzo tę miłość zrozumieć. (Choć kontrola jest zjawiskiem na tyle toksycznym, że uczucie White’a może mieć po prostu niezdrowe fundamenty.)
Chore dzieci w filmach czy serialach też na ogół są przerysowane – mają wzbudzać nasze współczucie, więc są bardzo słodkie i jeszcze bardziej biedne. Walter Junior jest… specyficzny i również, jak Skyler, dosyć irytujący, dopóki nie zrozumiemy, że jego opóźnienie wynika z choroby. Wtedy nam głupio. Ciekawie napisaną postacią jest też mąż siostry Skyler, czyli szwagier Walta – Hank. Na pierwszy rzut oka sympatyczny, ale dość rubaszny, a czasem wręcz prostacki redneck, w swojej pracy imponujący jednak prawdziwym policyjnym nosem profesjonalista i lider.
Skrzyżowanie losów Waltera z losami Jessego jest niezwykłe. Trudno sobie wyobrazić dwóch głównych bohaterów, którzy mieliby ze sobą mniej wspólnego. Jesse to młodziutki, dosyć pogubiony chłopak, który rzucił liceum i zajmuje się produkcją i handlem metamfetaminy. Spełnia wizję utopijnego raju niejednego nastolatka – żyje z pracy, którą lubi, a do tego stać go na ćpanie. Walter – który nota bene oblał go z chemii i musi mieć w jego odczuciu ze sto lat – stawia sprawę jasno: jeśli gotować metę, to najlepszą na rynku, samemu pozostając stuprocentowo czystym. Handel narkotykami to jego być albo nie być przez ostatnie dwa lata jego życia. Z biegiem czasu zaczyna odgrywać w życiu Jessego figurę ojca. Choć trudne to uczucie, mężczyźni zaprzyjaźniają się i zaczynają dla siebie coraz więcej znaczyć, a na ich drodze staje nie tylko Gustavo Fring, ale całe zastępy ludzi niesłychanie niebezpiecznych.
Serial – jak sugeruje tytuł – to przede wszystkim historia przemiany, jaka dokonuje się w Walcie. Od fizycznej – przez wypadanie włosów, będące skutkiem chemioterapii, White goli głowę na łyso – po tę wewnętrzną. Odkrywa swoje prywatne pokłady zła i nasyca się nimi, tworząc Heisenberga – własne alter ego. Kiedy zaczyna intrygować zarówno wyglądem, jak i wypracowaną na rynku przestępczym pozycją oraz ciągle stymulowanym przez drugie, prowadzone potajemnie życie intelektem, nadal pozostaje wierny i oddany swojej coraz bardziej wścibskiej żonie. A ja tego nadal nie rozumiem.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
„El Camino”
fot. Marianna Patkowska
Na „El Camino” trafiliśmy przypadkiem, nie dowierzając, że właśnie skończył się nasz ulubiony serial. Odtworzył się nam na Netflixie automatycznie jako kolejna sugerowana pozycja i nawet przez chwilę myśleliśmy, że to kolejny odcinek „Breaking Bad”.
„El Camino” to pełnometrażowy sequel serialu „Breaking Bad” z 2019 roku. Składa się z wielu retrospekcji, które pomagają nam zrozumieć, co się działo w pewnym momencie z Jessem Pinkmanem, bo ma to również bezpośredni wpływ na jego dalsze przedstawiane w filmie, losy. Poznajemy jego historię od trochę innej strony. Jesse na przestrzeni lat (i sezonów) zmienia się z nieopierzonego drobnego gangusa w ciągle pogubionego – może nawet jeszcze bardziej niż wcześniej – wrażliwego mężczyznę. Fabuły nie zamierzam zdradzać. Mogę tylko napisać, że film jest bardzo poetycki, nostalgiczny i poruszający.
Nie wiem, czy może mieć jakikolwiek sens dla tych widzów, którzy serialu „Breaking Bad” nie znają. Z kolei jego zobaczenie nie jest konieczne, by lepiej serial zrozumieć, jednak z pewnością trochę domyka i rozjaśnia.
fot. Marianna Patkowska
„Better call Saul”
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Za jedną z najbarwniejszych postaci „Breaking Bad” uważam Saula Goodmana – adwokata Walta, Jessego, a potem również Skyler. Oprócz świadczenia usług z zakresu ochrony prawnej, przechowywał też Waltowi jego pieniądze oraz pomagał tuszować, co trzeba. Jak się nietrudno domyślić, znajomość prawa nie służyła mu do jego przestrzegania.
Saul z początku zaskakuje, a nawet dosyć irytuje. Jest nie tyle nawet zabawny, co raczej komiczny. O takich osobach mówi się, że są too much – wszystko w nich wydaje się przerysowane, zbyt mocne, zbyt ostre, zbyt teatralne. Saul Goodman wydaje się w zderzeniu z kimś tak pragmatycznym jak Walter White wyjęty z jakiejś zupełnie innej bajki w swoich kolorowych garniturach i krawatach, w swoim gabinecie z kolumienkami. Oczywiście z biegiem czasu zaczęłam Saula uwielbiać za spójność w tej swojej dziwności i wprowadzanie do serialu nieustająco elementów komediowych, ale nie byłam pewna, czy nowy serial (będący spin-offem „Breaking Bad”) poświęcony postaci Saula Goodmana mnie porwie. Jednak skoro stworzył go znowu Vince Gilligan, nie powinno dziwić, że był to kolejny serial, w którym się zakochałam.
Akcja (polski tytuł: „Zadzwoń do Saula”) rozgrywa się siedem lat przed wydarzeniami opowiedzianymi w „Breaking Bad” i od czasu do czasu przeplatana jest futurospekcjami. Poznajemy losy Jimmy’ego McGilla i jego historię stawania się Saulem Goodmanem. Trudno nazwać „Better call Saul” typowym serialem prawniczym, choć kancelaria adwokacka i sąd są głównymi miejscami akcji.
To, co najmocniej przejęło mnie w tym serialu to pewien rodzaj czułości, z jaką autorzy pokazują człowieka. Poznając trudne relacje Jimmy’ego (Salua) z bratem Chuckiem, zaczynamy go lepiej rozumieć; rodzi się w nas współczucie. Chuck jest zgorzkniałym starcem (nawet nie metrykalnie, ale mentalnie), tak wiernym sztywnym zasadom, że otacza się – również dosłownie – grubym murem nie do przebicia. Jego pryncypialność i surowość nie ogranicza się jednak wyłącznie do bycia dla młodszego brata emocjonalnie niedostępnym. On brata ocenia, uważając siebie samego za wyrocznię – zwłaszcza w kwestii moralności, co powinno w nas zapalać czerwoną lampkę. Zaczyna do nas dochodzić, że groteskowy czasem sposób bycia Jimmy’ego to próba zwrócenia na siebie uwagi; żebranie o miłość i akceptację siebie takiego, jakim jest – trochę dziwnego, trochę ekscentrycznego, trochę odmiennego, ale w głębi duszy dobrego.
Nie możemy się już doczekać ostatniego, szóstego sezonu!
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
PodsumowanNie
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Seriale, nawet jeśli nie są jakościowo wyśmienite, wciągają. A kiedy się kończą, pozostaje chwilowe uczucie pustki. Od skończenia opisywanych dziś dzieł zobaczyliśmy jeszcze wszystkie sezony „W garniturach”, „Modern Family” i „House of Cards”. Każdy z nich inny, każdy dobry; choć najmniej może ambitny, ale za to przezabawny „Modern Family”, najbardziej z nich spójny. Doskonale zapowiadające się „W garniturach” w którymś sezonie siadło, a prawdziwym rozczarowaniem było dla mnie „House of Cards”, którego trzy pierwsze sezony jawiły się jako serialowe arcydzieło, a potem niestety stało się coś dziwnego z weną twórców.
Z pewnością jednak za żadnym ze wzmiankowanych seriali nie tęskniłam tak mocno, jak za „Breaking Bad” (i „Better call Saul”). Za jakiś czas na pewno do nich wrócę!
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
P.S. Na deser łączę swój cover… jednego z ciekawszych coverów, jakie słyszałam i to po raz pierwszy właśnie w serialu „Better call Saul”. „A Mi Manera” Gipsy Kings to hiszpańska wersja „May Way” Franka Sinatry. Z ogromną przyjemnością prezentuję swój cover, do wykonania którego odświeżyłam sobie swój (jak się okazało) andaluzyjski.
Kiedy wiele lat temu mój ówczesny przyjaciel i mentor – mężczyzna, którego uważałam za niezwykle mądrego, światłego i otwartego człowieka, zapytał mnie:
Ale Ty nie jesteś feministką?
– pytanie, jakie wiele lat temu zadał mi mój ówczesny mentor
odpowiedziałam bez wahania:
Oczywiście, że nie jestem!
– moja na nie odpowiedź
Prawdopodobnie pod słowem „feministka” w naszych głowach pojawił się ten sam stereotyp wojujących, zgorzkniałych i zaniedbanych kobiet. W moim zdecydowanym „nie” zawarłam informację, że nie wyrzeknę się wszystkiego, co wydawało mi się wtedy skrajnie kobiece. Że uwielbiam flirt, swoją seksualność i to, co mnie od mężczyzn odróżnia oraz że samych mężczyzn wielbię nade wszystko. Moje „nie” oznaczało wierność szpilkom, stanikom, makijażom i sztuce uwodzenia.
Pamiętam szeroki uśmiech, jaki wywołałam na twarzy mojego mentora. Zajęliśmy oboje wygodne miejsca w patriarchalnie ustawionym świecie, myśląc – egoistycznie – tylko o sobie. (Każde z nas o samym sobie.) Dorastałam w bardzo patriarchalnej rzeczywistości, ale równocześnie też w niewiedzy i nieświadomości, czym patriarchat jest. Otaczający mnie wielcy artyści i wielcy ludzie w zdecydowanej większości byli mężczyznami, więc przez co najmniej dwie pierwsze dekady swojego życia tkwiłam w przekonaniu, że mężczyźni są lepsi, bardziej inteligentni, mogą więcej, lepiej tworzą, są ciekawsi. Czy ktoś mi coś takiego powiedział w twarz? Oczywiście nie. Wyciągałam, jak każde dziecko, własne wnioski z obserwowanego przez siebie świata. Paradoksalnie to właśnie mój tata jako jedyny obserwowany przeze mnie dorosły kompletnie wyłamywał się z patriarchalnej narracji – autentycznie kochał ludzi, nie dzieląc ich ani ze względu na płeć, ani na pochodzenie, ani na wiek czy wykształcenie. Przerastał większość swoich przyjaciół, cenionych erudytów, dla których kobiety były tylko miłym dodatkiem do skomplikowanego i poważnego męskiego świata. M.in. dlatego tak zdecydowanie zareagowałam na użycie w książce o nim feminatywów; drażniła mnie nie tylko infantylność i pretensjonalność ich użycia w tamtym kontekście, ale też nieprawdziwy obraz, jaki budowały. Tata nie gościł na Kaliskiej „muzykolożek i muzykologów, kompozytorek i kompozytorów” – co więcej, nie gościł tam nawet „muzykologów i kompozytorów”. Gościł ludzi, których cenił, podziwiał i kochał, a ich zawody czy płcie nie miały dla niego znaczenia. Czemu więc mimo tak potężnego wzorca (męskiej pogardy dla patriarchatu) udało mi się wynieść z dzieciństwa szkodliwy stereotyp, że mężczyźni są lepsi, a nawet pewną niechęć do innych kobiet? Moja terapeutka wyjaśniła mi kiedyś, że jeśli dziewczynka w pewnym okresie rozwoju utożsami się bardziej z mężczyzną niż kobietą, może to utrudnić jej przyszłe relacje z własną płcią. Paradoks polegał więc na tym, że jedynym feministą, jakiego znałam, był mężczyzna.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Patriarchalny model świata
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Długi czas nie wiedziałam, czym patriarchat jest, bo udawało mi się jego negatywnych stron nie doświadczać. Oprócz wspomnianej niechęci do kobiet i nie do końca nawet uświadomionego przekonania, że mężczyźni są lepsi, wierzyłam w równość. W mojej głowie to się wtedy nie kłóciło. Dla wielu nie byłam jakąś tam dziewczyną, tylko córką Patkowskiego. Choć znałam kobiety traktowane rzeczywiście na równi z mężczyznami, widziałam, że to zawsze łączy się z niezrozumiałym dla mnie nieeksponowaniem przez nie „swojej kobiecości” – tak to wtedy czułam. Wielokrotnie słyszałam, że kobiecość to nie dekolty po pępek, dziwnym zresztą trafem tłumaczyli mi tak świat mężczyźni, którymi nie byłam zainteresowana seksualnie, ale wcale nie dekolty mam tu na myśli. Zależność, którą dostrzegałam (z biegiem czasu coraz mocniej), była taka, że kobiety, które unikały szpilek, makijaży, fasonów podkreślających kobiece kształty, kolorów jeszcze odważniejszych niż khaki, a często nawet szczotki do włosów, były traktowane przez pracujących z nimi mężczyzn poważnie, jak partnerzy, fachowcy, czyli dokładnie tak, jak na to zasługiwały. Natomiast kobiety roztaczające woń zachwycających perfum, barwne, zauważalne, wkładające widoczny wysiłek w swój zapierający dech w piersiach wygląd były na ogół albo czyimiś (obecnymi lub byłymi) kochankami albo po prostu efektownymi żonami pełniącymi rolę egzotycznych ozdób swoich wielkich mężów. Często pracującymi (nierzadko zresztą również na dorobek męża), bardziej przyziemnymi, racjonalnymi, a także przystępnymi dla tych, którzy chcieli zaszczytu kontaktu z mężem dostąpić. Innymi słowy były definiowane przede wszystkim przez pryzmat mężczyzn, z którymi coś je łączyło.
Czy coś w tym złego? Po tylu latach dostrzegania tego fenomenu, ale niezauważania w nim niczego niestosownego, mam pełną świadomość, jak trudno będzie to zrozumieć tym, którzy nie czują tu żadnego zgrzytu. Zaznaczę więc, że:
problemu nie widzę w tym, jaki ktoś ma styl, jak lubi, a jak nie lubi wyglądać, lecz w innym traktowaniu kobiet:
– nieeksponujących swojej kobiecości: patrzeniu na nie przez pryzmat ich umiejętności,
– eksponujących swoją kobiecość: patrzeniu na nie przez pryzmat ich mężów bądź partnerów, ewentualnie ich seksualnej atrakcyjności, a nie ich własnych osiągnięć oraz intelektu.
Problemu nie widzę w tym, że jedna kobieta nie przywiązuje wagi do wyglądu, a inna przywiązuje do niego wagę ogromną. Widzę go w tym, że kiedy ta druga chce pokazać światu swój talent, swoją mądrość i inteligencję, staje przed murem stereotypów na swój temat, często nie do przebicia.
W końcu problem dostrzegam w tym, że będąc kobietą i widząc w telewizji po raz pierwszy Katarzynę Bondę czy zdjęcia znakomicie piszącej, przezabawnej Fabjulus, zamiast po prostu przyjąć do wiadomości, że są to piękne atrakcyjne kobiety i zwyczajnie się z tego faktu ucieszyć, doznawałam za każdym razem ciężkiego szoku. Szoku wynikającego z zakorzenionego głęboko przekonania, że jak już kobieta wejdzie w jakąś męską domenę (np. pisanie), to musi swoje kobiece atuty ukrywać, bo nikt nie potraktuje jej poważnie.
Mimo że równocześnie nikt nie twierdzi chyba, że pewna troska o swój wygląd w jakikolwiek sposób ujmuje np. Bradowi Pittowi czy Johnny’emu Deppowi profesjonalizmu. Aktorzy, modele czy piosenkarze mogą się jednym wizualnie podobać, innym nie, ale nie uznajemy z automatu, że ci uchodzący za atrakcyjnych są głupi i puści, a ci o nienachalnej (a przynajmniej niepodkreślanej) urodzie są prawdopodobnie inteligentni. Większości z nas wysnuwanie takich tez wyda się prawdopodobnie idiotyczne. Czemu więc padamy ofiarami takiego myślenia o kobietach? I pytam oczywiście obydwie płcie, bo patriarchalny wirus nie toczy wcale tylko mężczyzn.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Mansplaining
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Mansplaining, który doczekał się dwóch pięknych tłumaczeń na polski: panjaśnienie oraz tłumaczyzm, to termin socjolingwistyczny oznaczający objaśnianie czegoś drugiej osobie w sposób, który jest protekcjonalny i ją deprecjonuje.
Zjawisko zostało opisane w 2008 r. przez Rebeccę Solnit w eseju „Men Explain Things to Me”. Rebecca Solnit opisała w nim odbytą na przyjęciu rozmowę, podczas której starszy mężczyzna próbował wyjaśnić jej istotę problemu opisanego w jej ostatniej książce. Następnie namawiał ją, aby zapoznała się z powyższą lekturą i nie przestał nawet wówczas, gdy dowiedział się, że rozmawia z autorką publikacji.
Kilka tygodni później w serwisie LiveJournal po raz pierwszy użyty został termin „mansplaining”. Szybko stał się on popularny i został uwzględniony w internetowej wersji Słownika Oxfordzkiego i Słownika Merriam-Webster. W 2010 roku New York Times umieścił określenie „mansplainer” w zestawieniu słów roku (Words of the Year).
Pamiętam pewne spotkanie ze znajomymi rodziców, kiedy byłam już studentką. Starszy muzykolog wdał się ze mną w rozmowę o jakimś zagadnieniu z zakresu logiki. Akurat zgłębiałam je wnikliwie na studiach i bez trudu wychwyciłam, gdzie się w swoim wywodzie myli. Uznałam zresztą, że każdy ma do pomyłki prawo i nie czułam żadnej satysfakcji, że potrafię wskazać mu jego błąd. Raczej, w swojej naiwności, cieszyłam się, że mogę być dla niego partnerem do ciekawej rozmowy. Niestety. Szybko do mnie doszło, że w tej rozmowie nie chodziło ani o logikę, ani o obiektywną prawdę. Chodziło natomiast o to, by starszy pan przekazał swoją mądrość i wiedzę młodziutkiej słodkiej gąsce. Nieistotne, że plótł akurat dyrdymały – to był jego czas, w którym przy okazji mógł wrócić pamięcią do swoich licznych i głośnych podbojów sprzed lat, bo na śliczną dziewczynę miło popatrzeć.
I o co mi właściwie chodzi? Czy to nie miłe, być adorowaną? Nie miłe, kiedy ktoś ceniony i z zasługami znajduje dla nas czas i energię, by podzielić się swoją wiedzą? No właśnie niezbyt. I podkreślę raz jeszcze, do flirtów dwa razy mnie namawiać nie trzeba, jednak flirt jest pewną konwencją, na którą muszą wyrazić zgodę obydwie strony. Nie miałabym zresztą w tamtym momencie nawet pewnie nic przeciw lekkiemu, niewinnemu i niezobowiązującemu poflirtowaniu, ale wchodzenie na grunt, który nie był mi wcale obcy (moja mądrość wynikała przede wszystkim z faktu, że byłam z tym materiałem po prostu na świeżo) i zupełne ignorowanie mojej wiedzy, przy podkreślaniu swojej własnej jest dosyć agresywną próbą sił i koło flirtu nawet nie stało.
Innego zdarzenia z egzaminu na studia doktoranckie, na które się finalnie nie dostałam, nie będę dziś przytaczać – opisałam je w tekście „Głupia cycatka”, do którego lektury serdecznie zachęcam. Był to rodzaj może nie tyle typowego mansplainingu, ale innego traktowania, co wyczuwalnie wiązało się z moją płcią. Niestety słowo klucz to „wyczuwalnie”, stąd tak wielka trudność w wytłumaczeniu tego zjawiska zarówno osobom, które dopuszczają się seksizmu, jak i tym, które go nie rozumieją. Mogę jednak zagwarantować, że każda ofiara innego traktowania ze względu na płeć, wiek, orientację seksualną czy rasę, będzie czuła, że dzieje się coś niedobrego.
Kolejną barwą mansplainingu jest dawanie odczuć interlokutorowi, że jest głupszy, słabszy, mniej kompetentny i zajmuje od początku do końca rozmowy znacznie niższą pozycję niż my. Każdy ma prawo się przejęzyczyć, pomylić, wyciągnąć mylne wnioski lub czegoś zwyczajnie nie zrozumieć. Czym innym jest jednak życzliwe wskazanie błędu, a czym innym polowanie na każde potknięcie, by z tryumfem je potem wypunktować. (Prawdopodobnie nie jestem jedyną osobą na świecie, którą takie traktowanie kompletnie zamyka.) Pamiętam inne jeszcze zdarzenie, również z czasów moich studiów – z samego ich początku. Jeden z przyjaciół taty, ważny profesor, erudyta, człowiek, który tyle przeczytał i tyle wiedział, że każda rozmowa z nim mnie autentycznie paraliżowała. Bałam się zbłaźnić, skompromitować, ośmieszyć. Dziś powiedziałabym tamtej zahukanej dwudziestolatce:
Dziecko drogie, w jaki właściwie sposób to, że nie przeczytałaś tak wielu książek i nie posiadłaś tak ogromnej i imponującej wiedzy, jak ktoś, kto nie dość, że jest od Ciebie o sześć dekad starszy, to jeszcze spędził całe swoje zawodowe życie na jej zgłębianie, miałoby Ciebie skompromitować czy ośmieszyć? Szanuj jego mózg, korzystaj, póki możesz z jego mądrości i bądź wdzięczna za możliwość rozmowy z nim. A jeśli wskaże w Twoim rozumowaniu błędy, przyjmij to z pokorą. I pamiętaj, że chociaż nie chcesz w to uwierzyć, też coś wartościowego do tej rozmowy wnosisz. Nie wie o tym tylko głupiec.
– to, co dziś powiedziałabym tamtej zahukanej dwudziestolatce
Podczas opisywanego spotkania po raz pierwszy odważyłam się powiedzieć coś więcej o swoich studiach, o fascynacji ćwiczeniami z profesorem Bralczykiem (którego mój rozmówca znał dobrze osobiście). Rodził się we mnie wtedy językoznawca oszołomiony pragmatyką. Miałam coraz jaśniejszą wizję języka (w najszerszym ujęciu) jako formy (w najszerszym ujęciu) oraz idące za tym przekonanie o wyższości formy nad treścią. Albo jeszcze inaczej – świadomość, że forma niesie treść zupełnie inaczej niż przywykliśmy o tym myśleć, więc to jej należy się przyglądać. (Poświęciłam temu zjawisku kilka lat później swoją pracę licencjacką zatytułowaną Czego „autor” nie musiał mieć na myśli czyli kiedy tekst zaczyna tworzyć odrębną rzeczywistość… oraz potem pracę magisterską, będącą w jakimś sensie jej kontynuacją: Co Dróżdż mógł mieć na myśli, czyli o odrębnej rzeczywistości tekstu w twórczości Stanisława Dróżdża… – obie pod kierunkiem cudownego profesora Krzysztofa Kłosińskiego.) Opowiedziałam o tym zestresowana, ale też podekscytowana. Być może nieudolnie, być może nieporadnie. Przyjaciel taty uśmiechnął się zawadiacko (a mimo zaawansowanego wieku był ciągle niezwykle atrakcyjnym mężczyzną), po czym spuentował moją wypowiedź słowami:
Czyli dowiedziałaś się na studiach, że jest forma i jest treść.
– rozczarowująca puenta profesora
Jestem pierwsza do śmiania się z siebie samej. Wielokrotnie, opowiadając coś komuś, łapię się na złej budowie zdania czy błędach logicznych i zanim mój rozmówca je zauważy, sama się z nich wycofuję, obracając wszystko w żart. (Dlatego zresztą wolę pisać niż mówić i podejrzewam też, że sporo osób woli mnie czytać niż ze mną rozmawiać.) Jednak tamta puenta profesora, biorąc pod uwagę po pierwsze temat, który jest dla mnie ciągle niemal religijny (ja język nie tylko badam – ja język wyznaję), a po drugie to, jak wiele musiałam w sobie przełamać, żeby w ogóle się odezwać, na zawsze i nieodwracalnie zmieniła mój stosunek do niego. Mój szacunek z zachwytu zmienił się w chłodne uznanie jego wiedzy i zasług oraz tego, że jest ważnym człowiekiem w życiu mojego taty. Słyszałam już wielokrotnie, że mam pamięć słonicy, że nie umiem odpuścić, że jestem pamiętliwa czy przewrażliwiona. Dziś wiem, że niezrozumienie zjawiska wysokiej wrażliwości (którą jestem obdarzona) wcale nie usprawiedliwia zachowań niedelikatnych i potencjalnie krzywdzących. Mansplaining to jednak wbrew powszechnej opinii zjawisko objaśniania świata nie tylko kobietom i nie tylko przez mężczyzn. Mało się o tym mówi, ale większość nauczycieli (w przytłaczającej większości kobiet) z racji wykonywanego zawodu ma większą łatwość w stosowaniu mansplainingu wobec dzieci. Oczywiście jest to naganne, bo rolą nauczyciela nie jest nadużywanie swojej szeroko pojętej władzy i dominacji (inna sprawa, że tylko tchórze znęcają się nad słabszymi od siebie), lecz sprawienie, by uczniowie szybko opanowali dany materiał.
Mnie udało się kiedyś nawet stracić pracę przez kobietę, która stosowała wobec mnie zarówno mansplaining, jak i ageizm. Objaśniała mi świat z pozycji osoby starszej, więc z samego tego faktu bardziej doświadczonej. Równocześnie podważała moje kompetencje, choć sama była specjalistką na zupełnie innym polu niż ja. Podważała je zresztą nie na podstawie popełnionych przeze mnie błędów, lecz faktu, że mogłabym być jej córką. Kiedy przedstawiłam niepodważalne dowody na to, że się myli, podziękowano mi za współpracę. Nie dajmy się więc zwieść narracji, że te zachowania przydarzają się tylko mężczyznom. Przydarzają się ludziom. I mądrym, i głupim. Na ogół są wynikiem mieszanki: bezmyślności, złego wychowania i tkwienia długie lata w patriarchalnych wzorcach.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Równość
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Choć słowo „feminizm” pochodzi od łacińskiej „feminy”, czyli „kobiety”, jego głównym i najważniejszym postulatem jest zrównanie płci pod względem politycznym, ekonomicznym, osobistym i społecznym. Ponieważ powstał w kontrze do patriarchatu, w którym mężczyźni są na uprzywilejowanej pozycji, zrównanie płci oznaczało po pierwsze zniesienie tych męskich przywilejów, a po drugie podniesienie rangi kobiet tak, by rzeczywiście można było mówić o pełnej równości.
Myślę, że dziś w naszej kulturze patriarchat ostał się jedynie w formie ciągnącego się za niektórymi smrodu czasów słusznie minionych. W związku z tym również współczesny feminizm ewoluował – lub ewoluować powinien – z tego nastawionego na walkę z męskim wrogiem, czyli tak naprawdę męskim przywilejem, na taki nastawiony na walkę o równość płci w każdym aspekcie. Do tego potrzebna jest świadomość, że ofiarą patriarchatu padają wszystkie wrażliwe, empatyczne osoby bez względu na płeć. W patriarchacie więc doskonale odnajdą się też kobiety mające te same cechy, co odnajdujący się w patriarchacie mężczyźni, czyli niewymagające, niewrażliwe społecznie i nieumiejące spojrzeć szerzej: to, co mi osobiście może odpowiadać i w czym mogę się odnajdywać, nie musi być wcale dla każdego, więc nie powinno być jedynym obowiązującym wszystkich modelem.
Rozczarowują mnie więc te felietony bardzo naprawdę cenionej przeze mnie Pauliny Młynarskiej, w których – podkreślając zastanawiająco często, że nie żywi urazy do wszystkich mężczyzn i oskarża o pewne zachowania jedynie niektórych, – kontynuuje narrację:
OPRAWCA = MĘŻCZYZNA
OFIARA = KOBIETA
Co prawda rozwadnia ją, dodając, że nie każdy mężczyzna, ale ta narracja jest właśnie na wskroś patriarchalna i pogłębia przekonanie o nierówności płci. Ujmuje też kobietom, stawiając je w roli ofiar. A bywa bardzo różnie. Dokładnie to, o czym piszę, wyraziła kiedyś na swoim profilu cudowna Julia Izmałkowa, czyli PsychoMama Julia, wzbudzając kompletnie niezrozumiałe dla mnie kontrowersje. Napisała, że nie wspomina o Międzynarodowym Dniu Eliminacji Przemocy Wobec Kobiet, ponieważ nie zgadza się z narracją, która zakłada, że trzeba walczyć z przemocą wobec kobiet, gdyż trzeba walczyć z przemocą w ogóle. Zgadzam się z nią w pełni. Przemocy doświadczają zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Dzieci, ludzie młodzi, w średnim wieku oraz osoby starsze. Przedstawiciele wszystkich ras i orientacji, wyznawcy wszystkich religii i mieszkańcy wszystkich zakątków świata. Uważam, że mówić o przemocy wobec jednej wybranej grupy społecznej można tylko w kontekście niesienia jej realnej pomocy (mam tu na myśli fundacje i domy opieki, które – żeby być efektywne – skupiają się na jakimś wycinku problemu).
Mam silne przekonanie, że kolejnym strasznym spadkiem po patriarchacie jest akceptacja kobiecej pasywnej agresji. Kiedy funkcjonujemy w modelu, w którym jedna płeć dominuje, a druga jest jej w jakimś sensie podległa, model ten musi pozwalać na ujście emocji, które będą się gromadzić w płci tłamszonej. Doskonałym i w sumie pozornie niegroźnym polem jest przestrzeń seksualna. Z jednej strony więc kobieta wyzwolona, uprawiająca seks z kim i kiedy chce, będzie uchodzić za puszczalską, podczas kiedy tak samo zachowującego się mężczyznę nazwiemy macho lub casanovą. Z drugiej jednak strony kobieta manipulująca swoim partnerem, a zwłaszcza mężem, używając do tego seksu lub jego braku, będzie – co pokazuje wiele stereotypów oraz żartów na ten temat – uznana za zaradną lub po prostu kobiecą. W niedługim czasie poznałam zatrważająco dużo historii mężczyzn zawiedzionych instytucją małżeństwa i przekonanych co do tego, że kobiety po ślubie bardzo się zmieniają, używając seksu jako narzędzia do osiągania swoich celów. Jako kobiecie nie odpowiada mi ani wizerunek potencjalnej ofiary, ani osoby, której uchodzi przemocowe traktowanie człowieka, z którym tworzę związek.
Przed nami ciągle jeszcze daleka droga do zrozumienia, czym jest prawdziwa równość. Myślę więc, że zamiast się skupiać na toczeniu bezsensownych dyskusji w internecie o to, czy nie wolno, czy trzeba feminatywów używać (język dopuszcza i to, i to – wzajemne przekonywanie się do własnych preferencji jest więc bezzasadne), dobrze zrozumieć, że przede wszystkim wszyscy jesteśmy ludźmi. I nikogo – bez względu na płeć – nie można traktować gorzej, ani być też nieczułym, kiedy dzieje mu się krzywda.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
P.S. Na deser łączę swoją ukochaną Björk z przecudną koncertową wersją piosenki „Human Behavior” z debiutanckiego krążka artystki.
scenariusz: Roberto Bentivegna,
Becky Johnston
reżyseria: Ridley Scott
gatunek: biograficzny, dramat
produkcja: USA
rok powstania: 2021 oryginalny tytuł: House of Gucci pełny opis filmu wraz z obsadą
Ze względu na przedłużającą się pandemię z większości dotychczasowych drobnych przyjemności musiałam niestety na dłuższy czas zrezygnować. Również dlatego mój pierwszy seans filmowy w ukochanym zakopiańskim Kinie Miejsce po ponad roku kinowej abstynencji był jednym z najbardziej (i najdłużej) wyczekiwanych przeze mnie wydarzeń!
Mam do Lady Gagi, co tu kryć, ogromną słabość już od samego początku jej kariery. Przeczekałam cierpliwie czas najstraszniejszej muzyki, którą wtedy wykonywała, bo czułam, że ze swoim głosem, charyzmą, oryginalnością i inteligencją jeszcze zawstydzi tych wszystkich koneserów sztuki ambitniejszej, którzy lubili sprowadzać ją wyłącznie do pamiętnej (znakomitej zresztą) mięsnej kreacji. I miałam rację! Płytą z Tonym Bennettem dowiodła swojego niekwestionowanego talentu, zajmując już na stałe – czy się to komuś podoba, czy nie – ważne miejsce w historii muzyki rozrywkowej. Potem w „Narodzinach gwiazdy” (który nie jest nota bene filmem wybitnym) Bradleya Coopera zagrała rzeczywiście świetnie, ujawniając swoje duże aktorskie zdolności. Byłam więc niezwykle ciekawa, jak odnajdzie się w roli Patrizii Reggiani. Nie znałam wcześniej historii rodziny Guccich.
Ridley Scott stworzył wciągający, urzekający, efektowny i naprawdę bardzo dobry film, którego najmocniejszą stroną jest brawurowa obsada (oprócz Lady Gagi grają m.in.: Adam Driver, fenomenalny w swojej roli Jared Leto, Al Pacino, Jeremy Irons, Salma Hayek). Interesującym zabiegiem było wprowadzenie włoskiego akcentu, z jakim bohaterowie porozumiewają się ze sobą po angielsku. Scenariusz „Domu Gucci” oparty jest na faktach, a to w moim odczuciu opowieść w gruncie rzeczy nie aż tak porywająca. Ciekawsze jednak od niej są psychologiczne portrety głównych postaci. Przede wszystkim znakomicie zagranej przez Lady Gagę Patrizii Reggiani. Prosta, niewykształcona i nieobyta, ale czarująca i seksowna Włoszka zakochuje się w fajtłapowatym studencie prawa – Mauriziu Guccim. Trudno zrozumieć, co tak atrakcyjną i pożądaną przez mężczyzn kobietę pociąga właśnie w nim, ale równocześnie Ridleyowi Scottowi udaje się przekonać widza, że motywacją nie jest wcale wizja fortuny (zwłaszcza, że sam Maurizio nie wydaje się nią specjalnie zainteresowany), lecz prawdziwa miłość. Zawarcie związku małżeńskiego z Patrizią było dla Maurizia niewątpliwym mezaliansem, co pięknie i trafnie wypunktował mu w filmowej rozmowie jego ojciec – grany przez Ironsa Rodolfo Gucci. Jednak Maurizio na to nie zważał. Po prawdzie, na niewiele rzeczy zważał, co z biegiem czasu temperamentnej, ale też pragmatycznej żonie zaczęło coraz bardziej przeszkadzać. W rodzinnej marce Gucci widziała potencjał na wielki międzynarodowy sukces, jednak rodzinny biznes, to nie tylko problemy wynikające z prowadzenia biznesu, ale również te wynikające z faktu, że jest się rodziną. Czy pieniądze w pewnym momencie zaślepiły Patrizię? Myślę, że to zbyt prosta, żeby nie powiedzieć prostacka, interpretacja. Istnieją ludzie przepełnieni namiętnościami, którzy zarówno kochają, jak i nienawidzą oraz pragną (także władzy, sukcesu czy pieniędzy) dużo mocniej niż inni. Mam wrażenie, że tak też było w jej przypadku. W całej swojej nieoczywistości jest to postać równocześnie niesłychanie spójna. Morału nie doszukiwałabym się w zgubnym wpływie bogactwa na ludzi, lecz w tym, że niektórych różnic środowiskowych po prostu nie da się pogodzić. (Pewnie nie każdy mezalians wróży katastrofę, ale mylenie Klimta z Picassem zawsze powinno zapalać czerwoną lampkę.)
Nie jestem przekonana, czy film Scotta można zaliczyć do tych artystycznych, pozostawiających w nas trwały ślad, czy raczej plasuje się w kategorii świetnych warsztatowo dzieł kinematografii, którym niczego nie można zarzucić. Skłaniałabym się raczej ku tej drugiej odpowiedzi. To nie zarzut. „Dom Gucci” odpowiada po prostu na inne potrzeby widzów niż chociażby poetyckie i wstrząsające arcydzieło „Kafarnaum” czy znakomity dramat „Dwóch papieży”. Dostarcza jednak rozrywki na najwyższym poziomie i choćby ze względu na mistrzowską kreację Jareda Leto warto go zobaczyć.
P.S. Wiele lat temu, przechodząc obok witryny optyka na warszawskiej Ochocie, przystanęłam przed nią, zachwyciwszy się okularami przeciwsłonecznymi w dużych białych oprawkach. Swoim kształtem przywodziły mi na myśl nowy wtedy model garbusa – Volkswagen Beetle, za którym wówczas szalałam. Weszłam do sklepu, przymierzyłam je i wiedziałam, że muszę je mieć. Nie były nawet w klasycznym sensie ładne – sprawiały wrażenie lekko niezgrabnych, no i mam sporo okularów dużo lepiej podkreślających moją urodę, – ale miały to coś, co odróżniało je od wszystkich innych. Wydawały się w najmniejszym detalu przemyślane; dokładnie takie, jakie miały być i przez to wyjątkowe. Sprzedawca się roześmiał, że zupełnie nieświadomie wybrałam właśnie Gucciego (do dzisiaj nie wiem, jak mnie było na nie stać, bo choć na ogromnej przecenie, nadal były nieprzyzwoicie drogie). I to cała moja osobista historia związana z Domem Gucci – kupiłam ich okulary, sugerując się nie marką, lecz zachwycającym artyzmem.
Ponieważ już od dwóch dni opisuję skandal związany z cenzurą utworu it’s fine, isn’t it? Pawła Szymańskiego na III Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej Eufonie, czas dziś na epilog – umieszczam drugie oświadczenie kompozytora, które dostałam drogą mailową dzisiaj rano. Jest ono odpowiedzią na teksty, które komentowałam wczoraj.
Kto nie zna sprawy, zachęcam do zapoznania się po kolei z wpisami:
Polecam uważne przyjrzenie się językowi i obydwu oświadczeń Pawła Szymańskiego (pierwsze zacytowałam TUTAJ), i organizatorów festiwalu. Zwróćmy też uwagę na to, że Lech Dzierżanowski używa asekuranckiego sformułowania „prominentny polityk”, a Paweł Szymański nazywa Jarosława Kaczyńskiego Jarosławem Kaczyńskim. W oświadczeniach organizatorów powtarzane jest też, jak mantra, stwierdzenie, że to nie jest cenzura, mimo że wszystkie ich mętne wyjaśnienia temu jednak przeczą. Na zarzuty dotyczące cenzury w komentarzach w mediach społecznościowych, Polskie Centrum Informacji Muzycznej wrzuca cytaty z zamieszczanego wcześniej oświadczenia Lecha Dzierżanowskiego, bo nie umie obronić swojego stanowiska.
Dziś wygrała prawda, a jedyne, co my możemy zrobić, to bojkotować festiwal Eufonie, do czego serdecznie namawiam, oraz zrobić wszystko, by niekompetentni ludzie przestali piastować odpowiedzialne stanowiska opłacane z pieniędzy podatników.
P.S. Prasa oczywiście podchwyciła temat, zamieszczam więc linki do artykułów.