Jak zostałam konsultantką firmy Mary Kay

fot. Marianna Patkowska

Niniejszym otwieram na blogu nową kategorię „WyglądanNie jak przez okno”, do śledzenia której serdecznie zapraszam!
💄
💄💄💋💋💋💅💅💅👠👠👠👗👗👗

Na początku chciałam oświadczyć, że nie jest to tzw. wpis sponsorowany. Posiadam niezwykłą umiejętność nie tylko niezarabiania na tym, na czym udaje się zarabiać innym ludziom, ale również dokładania do tego wielokrotności ich zarobków. Więcej na ten temat pisałam w tekście „Jak nie osiągnąć sukcesu”.

Kilka miesięcy temu pojawiła się w mojej pracy konsultantka firmy Mary Kay, oferując wszystkim pracownicom mojej placówki swój czas i wiedzę dotyczącą dbania o skórę oraz konsultację z zakresu pielęgnacji twarzy. Byłam trochę sceptycznie nastawiona, głównie dlatego, że nie spotkałam jeszcze nikogo (dermatologów nie wyłączając), kto doradziłby mi naprawdę sensownie. Jednak pasja, niesamowita wiedza o skórze i ogromna kompetencja tejże konsultantki sprawiły, że dziś… sama jestem konsultantką Mary Kay!

1. Z pamiętnika młodej chemiczki

Doradzanie w kwestiach kosmetycznych wiąże się jednak chciał nie chciał z chemią, a moja historia z tą piękną dziedziną nauki skończyła się w szkole średniej w sposób następujący: nauczycielka tegoż przedmiotu – bardzo zresztą poczciwa – z pewnym wahaniem, wpisując mi do dziennika zaliczenie, zastrzegła:

– Zaliczam, ale proszę mi obiecać, że nigdy nie zwiąże pani swojego zawodowego życia z chemią.

– moja nauczycielka chemii

Kiedy skończyłam się śmiać i spostrzegłam, że jej twarz nawet nie drgnęła w jakimkolwiek grymasie, choćby z grubsza przypominającym uśmiech, zaczęłam nabierać podejrzeń, że być może mówiła poważnie. Wszelkie wątpliwości rozwiał jej błagalny szept:

– Proszę obiecać…

Przez wszystkie te lata żyłam z brzemieniem złożonej onegdaj obietnicy – niezbyt zresztą, mówiąc szczerze, odczuwalnym. Aż do momentu, w którym stałam się konsultantką Mary Kay, teoretycznie posiadającą wszelkie prawa do opowiadania o składzie i działaniu kosmetyków tej firmy, a także doradzania w doborze odpowiednich. Zrozumiałam wtedy, że nie tyle w obietnicy pies jest pogrzebany, lecz w mojej, wstyd przyznać, kolosalnej niewiedzy. Choć nieraz na potrzeby wpisów musiałam się zagłębić w dziedzinę dotąd mi nieznaną i choć moi cudowni wychowankowie (zachwyceni tym, że im czasem pomagam w matematyce i namawiający mnie ciągle, bym „zrobiła papiery” i uczyła jej w szkole oprócz polskiego) twierdzą, że „jeszcze przez dwa lata mój mózg będzie bez problemu przyswajał nowe rzeczy”, jednak mam przeczucie graniczące z pewnością, że chemia już na zawsze niestety pozostanie dla mnie w przybranym onegdaj kształcie wielkiego znaku zapytania.
Jasnym punktem bycia konsultantką jest to, że – mimo samej nazwy – nie jestem zobligowana do organizowania spotkań, opowiadania o kosmetykach i sprzedawania ich innym. (Mogę to robić, ale nie muszę.) Mam natomiast spory rabat, który umożliwia mi zrobienie większych zakupów niż te, na które normalnie mogłabym sobie pozwolić. Czyli, reasumując, na to, na czym inne konsultantki zarabiają (zamawiając dla swoich klientek taniej, a sprzedając im po wyższej, katalogowej cenie), ja… wydaję, ale mniej, niż wydawałabym, będąc klientką.

2. CodzienNa pielęgnacja twarzy i ust, czyli Age Minimize  3D™ Time Wise®
oraz Satin Lips

fot. Marianna Patkowska

Pierwszym odkryciem konsultantki, z którą się spotkałam, był wstrząsający dla mnie fakt, że… dotychczas nie dbałam o swoją skórę w sposób prawidłowy. Korzystałam co wieczór z wielu kosmetyków, różnych zresztą marek, poświęcałam pielęgnacji twarzy jakiś czas, więc byłam przekonana, że opiekuję się nią właściwie. Co prawda po umyciu twarzy żelem (często z jakimś lekkim peelingiem) moja skóra była napięta, sucha i domagająca się toniku, a potem kremu, który rano nadal czułam na twarzy (ostatnio się dowiedziałam, że to właśnie nazywamy filmem), ale nie przyszło mi do głowy, że coś tu jest nie tak.

fot. Marianna Patkowska

Konsultantka zaproponowała mi oczyszczające mleczko 4w1 Age Minimize 3D™ TimeWise® (zdecydowałam się wtedy również na krem na noc i na dzień z tej samej serii), które zrewolucjonizowało wszystko! Kosmetyk ten jest niesamowicie delikatny, zawiera w sobie już od razu tonik i bardzo ładnie usuwa makijaż (wystarczy przed myciem twarzy usunąć płynem do demakijażu jedynie tusz z rzęs), a przede wszystkim wszelkie toksyny. Ma lekkie drobinki, które złuszczają martwy naskórek, jednak nie jest to typowy peeling i można (a nawet trzeba!) używać go dwa razy dziennie. Mycie twarzy mleczkiem i smarowanie jej kremem na dzień bezpośrednio przed nałożeniem makijażu było dla mnie kolejną nowością, ponieważ do tej pory ze względu na wspomnianą kondycję skóry po myciu i film po kremie, rano przemywałam twarz tylko zimną wodą, a potem płynem micelarnym, żeby była świeża, a makijaż się nie utopił w kremie. Mleczko 4w1 Age Minimize 3D™ TimeWise® rzeczywiście sprawiło, że moja skóra zaraz po myciu była delikatna, nienapięta i dało mi poczucie lekkości. Kolejnym krokiem (rano i wieczorem!) jest aplikacja przeciwzmarszczkowego kremu pod oczy Age Minimize 3D™ TimeWise®, który nakładamy w pewnej odległości od samego oka, mniej więcej centymetr poniżej (o czym oczywiście nie wiedziałam, bo zawsze ładowałam tuż pod oko), a następnie kremu: rano będzie to rewitalizujący krem na dzień Age Minimize 3D™, który pięknie nawilża skórę i pomaga odbudować jej sprężystość i elastyczność, a wieczorem – regenerujący krem na noc Age Minimize 3D™ TimeWise®, również nawilżający, ujędrniający, wygładzający i głęboko odżywiający.
Ogromną zaletą wszystkich tych kosmetyków jest to, że są niesamowicie wydajne i że wyciska się ich jednorazowo dosłownie kroplę wielkości ziarnka grochu. Mnie cały ten zestaw, używany dwa razy dziennie każdego dnia bez wyjątków, starczył na ponad cztery miesiące. Warto też wspomnieć, że dostaniemy każdy z tych produktów w dwóch wariantach: do skóry normalnej i suchej oraz do skóry mieszanej i tłustej.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli chodzi o moją codzienną pielęgnację twarzy, wspaniałą sprawą jest też dwukosmetykowy zestaw Satin Lips. Składa się z peelingu do ust, na wcieranie którego dobrze poświęcić około dwóch minut (następnie należy go spłukać) oraz mocno nawilżającego balsamu do ust, który należy wsmarować w usta i zostawić. Te cuda pomogły mi przetrwać – nie strasząc swoim wyglądem bliźnich – zimę, podczas której moja skóra, zwłaszcza w tej części Polski, domaga się szczególnego nawilżenia.
Znakomitym produktem, którego – jeśli w ciągu dnia miałam makijaż – używam do samych rzęs wieczorem, jest też beztłuszczowy płyn do demakijażu oczu.
Jeśli jednak nasza skóra miewa niedoskonałości i mimo takiej codziennej pielęgnacji nadal nie jest idealna, warto raz lub dwa razy w tygodniu zrobić sobie też zabieg mikrodermabrazji. Zestaw do mikrodermabrazji TimeWise® w wersji mini akurat dostałam (w gratisie) od swojej konsultantki, kiedy nadal efekty stosowania zakupionych kosmetyków – mleczka i kremów – nie były spektakularne (cały czas pozostajemy w kontakcie, jeśli cokolwiek się dzieje, ona przyjeżdża i ustala plan dalszego działania). Ten zestaw z kolei składa się z preparatu złuszczającego naskórek, który trzeba wcierać w lekko nawilżoną skórę twarzy, najlepiej ok. trzech minut oraz kremu zamykającego pory, który nakładamy po zmyciu pierwszego preparatu i wytarciu twarzy. Przez pewien czas używałam też głęboko oczyszczającej maski z aktywnym węglem Clear Proof®, którą również dostałam od swojej konsultantki (odlała mi do mojego pojemniczka tyle, ile było mi trzeba i potem instruowała kiedy i w jakiej częstotliwości ją stosować, a kiedy mogę ją już odstawić).
Przeczekałam najgorsze (trzeba pamiętać, że mleczko usuwa toksyny, więc – podobnie jak przy piciu czystka, co nota bene również bardzo polecam – wszelkie niedoskonałości mogą się nam najpierw pojawić na twarzy, by już potem był spokój na długo) i teraz jest już wreszcie wspaniale! Nigdy aż tak nie lubiłam swojej skóry, a wieczorne pozbywanie się makijażu jest jeszcze przyjemniejsze!

3. Pielęgnacja dłoni i ciała, czyli
Satin Hands oraz balsam po kąpieli

fot. Marianna Patkowska

Zima w Tatrach, suchość powietrza, a także smog sprawiają, że bez kremu do rąk w torebce nie ruszam się z domu, a moje łydki, pięty, łokcie i dłonie wymagają znacznie większego, niż w innych porach roku, nawilżenia. Mam bogate doświadczenie z wszelkiego typu kremami do rąk. Przez pewien czas pomagały mi tylko te zawierające mocznik, ale po jakimś czasie ich skuteczność jakby zmalała. Znalezienie więc (wreszcie!) kremu do rąk, którego wystarczy użyć jedynie dwa razy w ciągu dnia (rano przed wyjściem i wieczorem po kąpieli) wprawiło mnie w osłupienie. Tym kremem jest Satin Hands. Jednak co może być lepsze od jednego kosmetyku? Tylko więcej kosmetyków!

fot. Marianna Patkowska

Oprócz kremu solo, dostaniemy również Satin Hands w zestawie, który składa się z opisanego kremu do rąk, kremu zmiękczającego skórę oraz peelingu myjącego. Jeśli nasze dłonie są popękane, spierzchnięte i wymagające nawilżenia, dobrze jest raz w tygodniu zrobić sobie następujący zabieg: nasmarować ręce kremem zmiękczającym skórę, potem na niego wycisnąć niedużą ilość peelingu i mocno rozmasować ręce o siebie, a na końcu zmyć wszystko ciepłą wodą i nasmarować dłonie kremem do rąk. (Zdarza mi się używać tego zestawu także do pięt i łokci, co również mogę polecić.) Żeby osiągnąć rezultat, najlepiej powtarzać tę czynność co tydzień przez całą zimę, natomiast kremu do rąk należy używać codziennie, najlepiej dwa razy.
Sam krem zmiękczający skórę jest zresztą fantastycznym, dosyć tłustym kosmetykiem, który bez trudu poradzi sobie z wszelkimi miejscami, wymagającymi otoczenia szczególną troską. Ostatnio miałam poważniejsze problemy z zatokami, brałam antybiotyk i moje usta dosłownie pokryły się sztywną skorupą (mimo pielęgnacji serią Satin Lips – sytuacja była ekstremalna). Przez dwa dni smarowałam je tym kremem i… wróciły do siebie.
Składając na stronie Mary Kay swoje największe zamówienie (które równocześnie sprawiło, że uzyskałam status konsultantki), dostałam w gratisie od firmy balsam do ciała Chase a Rainbow. Pachnie naprawdę przepięknie (lekko, świeżo, kwiatowo) i jest równie skuteczny jak krem do rąk Satin Hands.

fot. Marianna Patkowska

4. Makijaż dzienNy

fot. Marianna Patkowska

Makijaż dzienny wykonywany codziennie to coś, co nie przypuszczałam, że mi się kiedykolwiek przytrafi. Pracowałam w wielu miejscach i ranne robienie bądź nierobienie makijażu zależało jedynie od mojej chęci, a głównie prostego wyboru między dłuższym snem a byciem piękną, co właściwie trudno nawet nazwać wyborem dla osoby, która ceni sen tak bardzo jak ja. Jednak od września ubiegłego roku doszłam do pewnego wniosku: otóż nie malujemy się dla mężczyzn, bo ci, którzy to zauważają (więc przykładają do makijażu zbyt dużą wagę) nie są nas na ogół warci, a ci, którzy są, są tak zachwyceni całą resztą, że nie zwracają na to uwagi. Nie malujemy się dla kobiet, bo te które nas już nienawidzą, nienawidzą nas równie mocno bez makijażu, a te, które kochają, dążą do tego, żeby zobaczyć nas sauté. W końcu nie malujemy się też dla siebie, bo nie zawsze przecież mamy na makijaż ochotę. Brutalna prawda, proszę Państwa, jest taka, że… malujemy się dla dzieci! Moje dzieci są tak spostrzegawcze i zauważają takie detale mojego wyglądu, że… troszkę się chyba ciągle jeszcze boję pokazać im zupełnie nieumalowana.
Podstawą makijażu oczu są dla mnie niezmiennie czerwone krople do oczu Starazolin oraz zalotka, którą zakręcam sobie rzęsy, za każdym razem się śmiejąc, bo staje mi przed oczami moja mama, która stwierdziła kiedyś:

nie używam zalotki, bo boję się, że sobie wywinę rzęsy w drugą stronę.

– moja mama

(Z drugiej strony, jeśli uświadomimy sobie, że mówimy o osobie, której udało się kiedyś znaleźć ość w… sushi, staniemy się wobec jej oporów nieco bardziej pobłażliwi.)

fot. Marianna Patkowska

Dzienny makijaż nakładany rano musi w moim odczuciu spełniać jeden warunek – czas jego wykonania nie może przekraczać pięciu minut. Z tego właśnie powodu często odpuszczałam sobie rano zabawę z podkładem, którego używanie mnie stresowało, bo… nie potrafiłam go nigdy odpowiednio dobrać.
Wystarczyło jedno wnikliwe spojrzenie na mnie wprawnego oka konsultantki Mary Kay, bym wreszcie odnalazła idealny dla swojej jasnej karnacji
matujący podkład w płynie TimeWise®! (Osobiście bardzo nie lubię się świecić, więc podkład matowy jest tym, co mi najbardziej odpowiada, ale w ofercie Mary Kay znajdziemy również rozświetlający podkład w płynie TimeWise®.) Udało mi się raz na zawsze pożegnać z koszmarną koncepcją smarowania podkładem części szyi, by… „wyrównać koloryt” (w praktyce kolory nadal były dwa, tylko linia przejścia przebiegała nieco niżej). Podkładu Mary Kay używa się – jak każdego kosmetyku tej firmy – niewielką ilość (jedną, dwie małe krople). Rozsmarowuje się ją w palcach, a potem nakłada na twarz jak krem, pokrywając całą jej powierzchnię (rano nie nakładam cieni na oczy, więc lubię przejechać sobie fluidem po powiekach). Można zapomnieć o korektorze.
Konsultantka przekonała mnie do odejścia od pudru transparentnego, którego koncepcję pokochałam wiele lat temu i zachęciła mnie do dania szansy mineralnemu podkładowi pudrowemu Ivory 2.  Dostępnego w zestawie startowym dla konsultantek ciemniejszego mineralnego podkładu pudrowego Beige 1 używam jako bronzera, a aplikuję go znakomitym pędzlem z tego samego zestawu. I rzeczywiście jestem bardzo zadowolona, jednak prawdziwym hitem jest tusz do rzęs Lash Intensity™! Jeśli chodzi o malowanie rzęs, jestem bardzo wybredna i mam swoje wypróbowane triki. Od wielu lat nie maluję rzęs jednorazowo tylko jednym tuszem, potrzebuję na początku nałożyć na nie białą bazę, więc do tuszu Mary Kay podeszłam dosyć sceptycznie. I… od pierwszego użycia, stosuję go codziennie do pracy, nie łącząc z niczym innym i dając moim biednym rzęsom wreszcie odpocząć! Ma piękny, głęboki czarny kolor (wbrew pozorom, nie wszystkie czarne tusze mają wyrazistą czerń) i pięknie podkreśla rzęsy (zwłaszcza te podkręcone wcześniej zalotką). Ust na co dzień nie maluję, bo w ciągu dnia ciągle coś jem, albo piję, albo mówię. Natomiast zawsze przed wyjściem je nawilżam balsamem do ust Satin Lips.
Od momentu otworzenia w łóżku kaprawego oka (jednego z drugim zresztą – stąd Starazolin) do zamykania mieszkania na klucz po porannej toalecie (włączając w to umycie twarzy i nałożenie kremów) i zrobieniu lekkiego makijażu mija najczęściej 20 do maksymalnie 25 minut. Sam makijaż zajmuje od czterech do pięciu.

5. Makijaż wieczorowy

fot. Marianna Patkowska

O ile makijaż dzienny wykonywany rano, przez robienie go w półśnie, jest dla mnie katorgą (w przeciwieństwie do makijażu dziennego, który mogę wykonać niekoniecznie o 7.00 i na który mam więcej czasu, np. idąc z kimś na kawę koło południa), o tyle nie wyobrażam sobie żadnego większego wyjścia na koncert, do teatru, opery czy na wernisaż bez porządnego makijażu wieczorowego, przy którym mogę się trochę zabawić. Oczywiście brak cienia na powiekach czy umalowanych ust to faux pas, na które nigdy bym sobie nie pozwoliła. Nie zawsze makijaż wieczorowy musi być makijażem bardzo mocnym czy teatralnym, zawsze jednak musi mieć jakąś koncepcję, myśl przewodnią i przede wszystkim pasować do szpilek, paznokci i torebki!

fot. Marianna Patkowska

Skoro już mowa o ustach, zachwyciła mnie seria metalicznych szminek w płynie At Play®, a zwłaszcza dwa przestawione na powyższych (i poniższych) zdjęciach kolory: brzoskwiniowa Petal to Metal oraz niebieska Royal Foil, których szczęśliwą posiadaczką szybko się stałam. A co do oczu na wieczór… Moja konsultantka pomalowała mnie kiedyś, u mnie w domu, zestawem czterech cieni Berry Haute, wobec koloru których prawdopodobnie przeszłabym w sklepie obojętnie. O ile ciemny, głęboki fiolet wpadający w bordo (czyli gwóźdź programu, jeśli chodzi o ten zestaw) lubię na paznokciach, a czasem nawet na ustach, o tyle w życiu z własnej woli nie położyłabym go sobie na powieki. Tymczasem okazało się, że wydobył on z oczu coś bardzo ciekawego i moja konsultantka od razu to wiedziała (kolejny powód, dla którego nie powinnam doradzać innym ludziom). Bardzo przyjemnie mi było powitać go w mojej szafce na kosmetyki, razem zresztą z rewelacyjnym pędzelkiem do nakładania cieni. Ostatnim już produktem, który również był dla mnie pewnego rodzaju zaskoczeniem, jest konturówka do oczu. Zwykłych kredek nie bardzo umiem używać i dotychczas byłam wierna tylko eyelinerom. Jednak kiedy ostatni, który nabyłam w drogerii, okazał się

eyelinerem do oczu w płynie,

– napis na etykiecie niedawno kupionego eylinera, który zauważyłam dopiero po powrocie do domu

jestem z nim bardzo ostrożna, bo nie bardzo wiem, jak zareaguje na oczy w stałym stanie skupienia, a dysponuję jedynie takimi. Pomyślałam, że to świetny moment, by przeprosić się z kredką do oczu. Konturówka Mary Kay jest czymś pomiędzy tradycyjną kredką a eyelinerem w sztyfcie. Bardzo ładnie się rozciera. Można nią szybko i prosto zrobić zarówno ostrzejsze, jak i łagodniejsze kreski. Dodatkowo ma wbudowaną temperówkę, co pozwala dostosować ją do swoich potrzeb, a do tego występuje aż w pięciu wariantach kolorystycznych, którymi wyczarujemy każdy nienachalny wieczorowy wygląd!

fot. Marianna Patkowska

6. Konsultantką być…

fot. Marianna Patkowska

Dużo w internecie przeczytamy na temat Mary Kay. Zarówno zachwytów (czasem niepokojąco wręcz entuzjastycznych), jak i tragicznych historii kobiet, które wpędziły się w ogromne kredyty, mamione wizją szybkiego zarobku.

fot. Marianna Patkowska

Bardzo wyraźnie chciałabym więc zaznaczyć, że choć jestem naprawdę zadowolona z opisywanych tu kosmetyków, które już od dłuższego czasu mi znakomicie służą, czym innym jest kupowanie ich, a czym innym wejście w struktury firmy i zajęcie się poważniejszą sprzedażą (z czym jestem akurat ostrożna i wszystkim innym ostrożność również doradzam). Wbrew pozorom, Mary Kay to tylko kosmetyki. Dobrej jakości, ale tylko kosmetyki, a nie styl, czy – o zgrozo – sens życia!
Mnie do zasilenia szeregów tzw. konsultantek tej firmy skłoniła tylko jedna rzecz – możliwość 40% zniżki przy każdych zakupach kosmetyków, których wiem, że co najmniej kilka najbliższych miesięcy będę chciała na pewno używać. Być może jakaś moja koleżanka (może Czytelniczka!) będzie chciała coś dla siebie za moim pośrednictwem zamówić. Nie mam jednak założenia, że cokolwiek z tego, co już wydałam mi się zwróci. (Podobnie, jak robiąc zakupy w drogerii, nie zakładam, że coś będę odsprzedawać później znajomym.) Z drugiej strony są też osoby, które mają prawdziwy talent i ogromną pasję do dobierania odpowiednich kosmetyków kobietom, a do tego wszystkiego również imponującą wiedzę. (Jak moja konsultantka, która wyprowadziła moją cerę na prostą, choć ta się nam w międzyczasie trochę buntowała i doskonale wiem, że nie była prostym przypadkiem.) Jeśli więc do tego wszystkiego potrafią te umiejętności i zamiłowanie przekuć w zarobek, to świetnie! Jeśli mogę o cokolwiek zaapelować, to tylko o samodzielne myślenie i podejmowanie każdej decyzji bez niczyich nacisków i presji. Słuchajmy oczywiście dobrych rad, ale nie podejmujmy ostatecznych (dla naszego portfela) decyzji pod wpływem emocji i chwili.
Żeby zostać konsultantką, trzeba kupić pakiet na łączną kwotę 499 zł. Jest to, oczywiście dużo pieniędzy, ale też dostaniemy za to dużo kosmetyków. W pakiecie znajdziemy:

oraz akcesoria stricte dla konsultantek chcących sprzedawać, czyli:

  • jednorazowe szczoteczki do tuszu (dla klientek)
  • jednorazowe tacki pokazowe
  • całe mnóstwo atrakcyjnie wyglądającej literatury fachowej

Warto spotkać się z rzetelną (!) konsultantką (czyli nie mną) chociaż raz, żeby nam doradziła i przede wszystkim oceniła, czego potrzebujemy, a czego nie (i pozwoliła wypróbować te kosmetyki na sobie). Mnie udało się na przykład zupełnie przegapić moment, kiedy moja skóra zmieniła się z mieszanej na suchą (do czego trochę się sama przyczyniłam, stosując źle dobrane kosmetyki, a trochę też zawiniły zmiana klimatu i smog). Dobra konsultantka skupi się na indywidualnych potrzebach swojej klientki. Moim celem, który udało się w całkiem niedługim czasie, mimo różnych przeszkód (m.in. częstych chorób i wielu leków) osiągnąć, było uzyskanie zdrowego i świeżego wyglądu skóry. Kosmetyki kolorowe, do malowania, kupiłam, bo po prostu je lubię, ale nie były moją pierwszą potrzebą. Warto przeanalizować skład zestawu startowego, bo jeśli bardziej zainteresował nas zestaw Satin Lips i metaliczne szminki w płynie, nie bardzo opłaca się nam w niego inwestować. Z drugiej strony, tylko w dniu jego zakupu mamy na wszystkie produkty (kupowane oprócz zestawu) jeszcze 50% rabatu, więc jeśli omówić taki wydatek i przede wszystkim potrzeby z koleżankami, może się okazać, że taki zakup ma jednak sens.
Tak czy siak, kupujmy z głową, którą – przyznaję – można dla Mary Kay na chwilę stracić, ale pamiętajmy, że to kosmetyki mają służyć nam, a nie na odwrót! 😉

fot. Anna Patkowska

P.S. Na wszystkich zdjęciach mam na twarzy tylko i wyłącznie omawiane kosmetyki Mary Kay.

P.S. 2 Od niedawna sprzedaję kosmetyki Mary Kay – Wszystkich zainteresowanych zapraszam na swojego kosmetycznego fanpage’a oczami Mary Kay:

Ludzie Węgorze

fot. Jan Lewandowski

Z góry przepraszam wszystkie węgorze za porównanie ich do ludzi, zwłaszcza takiego pokroju, ale frazeologicznie wydały mi się tu najwłaściwsze.

Dzisiejszy wpis będzie dla odmiany bardzo krótki, odkryłam mianowicie pewne punkty styczne w ludziach, od których staram się w miarę możliwości stronić i wyklarowała mi się jedna, dosyć spójna sylwetka. Mianowicie sylwetka Człowieka Węgorza.
Człowiek Węgorz jest śliski i się wije. Jeśli zahaczy o prawdę, to tylko przypadkiem, trącając ją pełzającym ogonem. Cieszy go intryga oraz wzbudzenie w innych poczucia winy i strachu, jednak jakkolwiek przyciśnięty do muru, od razu się wywija, gdyż nie potrafi się konfrontować. Choć typ to podły, jest na niego jeden niezawodny sposób – uczciwość i kierowanie się zawsze tylko i wyłącznie prawdą. Gorąco tę metodę polecam zresztą w każdej sytuacji. Wszystko staje się od razu jasne i proste. Z tej strony rzeczywistości zmienia się też optyka; zdecydowanie lepiej widać – np. to, że bycie Człowiekiem Węgorzem jest, owszem, zagrożeniem, ale… jedynie dla Człowieka Węgorza.

Przy okazji mogę zarekomendować bycie Człowiekiem Psem, przypominając na tę okoliczność doskonałą piosenkę pod tym właśnie tytułem z jednej z najlepszych w moim odczuciu polskich płyt ostatniej dekady,  „Jezus Maria Peszek” Marii Peszek.

Kundle, odmieńcy,
śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci
ej, duszy podpalacze,
róbmy dym
Ej, wy,
ludzie psy,
mokra wasza sierść
ej, będziemy dziś
smutek łyżkami jeść
ej, wy,
ludzie psy,
brudna wasza maść
ej, będziemy dziś
spokój ludziom kraść

– Maria Peszek „Ludzie Psy”

El cztery – pracownicze eLdor4do

fot. Jan Lewandowski

Po wielu latach pracy na umowie zleceniu, co przy wszystkich swoich plusach miało też drugie tyle minusów, naiwnie myślałam, że jedną z największych wygód pracy etatowej zaraz po wolnym weekendzie w każdym tygodniu i odkładaniu pieniędzy na fikcyjną, ale jednak emeryturę, będzie w razie zachorowania możliwość wzięcia L4 i nie tracenia na tym 100% swojego dziennego wynagrodzenia, a jedynie 20%. Chorowita nigdy nie byłam, lecz kontakt z dziećmi i niedoleczonymi nauczycielkami osłabił moją odporność. Wtedy przyszło przykre zderzenie z rzeczywistością i weryfikacja moich poglądów. Okazało się bowiem, że w pracy etatowej nie idzie się na chorobowe, lecz robi się to współpracownikom (ewentualnie idzie się „sobie” na L4).
Po przestudiowaniu internetowych forów na stronach prawniczych uzmysłowiłam sobie, że niewiedza wśród osób zatrudnionych na umowę o pracę związana z ich własnymi prawami jest tak wielka, że warto jeszcze raz przypomnieć te najbardziej podstawowe (wynikające nawet z samej logiki) informacje, z którymi ochoczo spieszę. Z ciekawości, skonsultowałam się też z Inspektoratem Pracy, który z dużą serdecznością odpowiedział na wszystkie moje pytania.

1. Leżeć to leżeć,
czyli L4 z kodem 1

W przypadku wszelkiego typu przeziębień, które wymagają wygrzania i wyleżenia, najczęściej dostaniemy od lekarza zwolnienie L4 z kodem 1, który oznacza, że nie wolno nam w jego trakcie wychodzić z domu. Powinno być to dla chorego raczej oczywiste, bo trudno przecież nawet myśleć o opuszczeniu łóżka, a co dopiero mieszkania, mając wysoką gorączkę czy nieustający, wyczerpujący katar, jednak z tego co zaobserwowałam, wcale nie zawsze takie jest. Warto mieć świadomość tego, że lekarz nie przypisuje lekarstw i nie tłumaczy nam zasad ich przyjmowania z nudów czy dla fanaberii i jeśli odbyta u niego wizyta ma mieć w ogóle jakiś sens, musimy się zastosować do jego zaleceń. Przyjmowanie więc tak silnego leku jak antybiotyk tylko przez trzy dni, mimo że mieliśmy go stosować przez pięć (i do tego nie wychodzić z domu) i ruszenie do pracy podczas kończącego się nam L4, nie jest wcale bohaterską postawą wobec swoich współpracowników, a zwykłą głupotą, która może się dla nas skończyć nawet tragicznie (powikłania po pozornie błahych chorobach mogą w przyszłości zagrażać nawet naszemu sercu!).  Do tego sami stanowimy zagrożenie; jeśli przyjdziemy do pracy z np. niedoleczonym wirusem –  możemy nim przecież zarazić kogoś, kto ma tego dnia obniżoną odporność.
Jednak pomijając już kwestię rozsądku i odpowiedzialności za siebie i innych, z prawnego punktu widzenia pojawienie się w pracy podczas L4 z którymkolwiek kodem lub poza domem, jeśli dostało się L4 z kodem 1 jest przestępstwem. ZUS w każdej chwili ma prawo nas skontrolować, a pracodawca – jeśli pojawimy się „wspaniałomyślnie” w pracy, donieść na nas do ZUS-u.
L4 to dokument wydany przez lekarza, przyznający pracownikowi – na podstawie badań – określony czas na wyzdrowienie. Jedynym obowiązkiem pracownika, który przebywa na L4 jest skuteczne doprowadzenie się do stanu zdrowia, w którym będzie mógł efektywnie pracować. Z tego zresztą powodu dostaje przez ten czas 80% pensji, a nie 100%. Nie tylko nie musi w tym czasie robić niczego związanego z pracą, ale wręcz nie wolno mu tego robić, nawet gdyby chciał.
Warto też sobie uświadomić, że technicznie więc rzecz biorąc, namawianie do zajęcia się podczas L4 jakąkolwiek czynnością związaną z pracą (nawet gdyby było nią podpisanie jakichś podwiezionych nam do domu dokumentów) jest podżeganiem do złamania prawa.

2. Chory może chodzić,
czyli L4 z kodem 2

Kod 2 na L4 oznacza, że chory może wychodzić z domu, ale nie może to kolidować z jego dochodzeniem do zdrowia (może wyjść np. na zakupy, jeśli mieszka sam, po leki, do lekarza, w ostatnich dniach zwolnienia nawet na mały spacer, jednak w razie kontroli z ZUS-u musi bardzo dokładnie wytłumaczyć, że jego wyjście z domu było konieczne). Nadal jednak nie wolno mu pojawić się w pracy. Najczęściej tego typu zwolnienia (raczej na dłuższy czas) dostają osoby, których dolegliwość uniemożliwia im pracę, ale niekoniecznie samo wychodzenie z domu (np. złamana ręka czy zapalenie spojówek nie wymagają leżenia czy wygrzania, nie przeszkadzają też w chodzeniu, ale nie pozwalają pracownikowi w pełni wywiązać się z obowiązku świadczenia pracy).

3. Po prostu uczciwość

Nie ukrywam, że szokuje mnie proceder tzw. lewych zwolnień. Przede wszystkim pewnie dlatego, że nie mieści się w moim własnym systemie wartości. Z drugiej strony, znając przepisy prawne, dziwi mnie, że – choć przynajmniej część zwolnień dość łatwo zweryfikować – nie tłumi się takich rzeczy w zarodku. ZUS ma przecież narzędzia…
Będąc pracownikiem sumiennym i obowiązkowym, łatwo wpaść w pułapkę marginalizowania swojej choroby (to tylko katar, to tylko przeziębienie, to tylko podwyższona gorączka), żeby… no właśnie. Żeby co? Nikt takiego, źle pojętego zresztą, „poświęcenia” przecież nie doceni (nie miejmy złudzeń!), a jedyne, co się może wydarzyć, to późniejsze konsekwencje naszego zaniedbania własnego zdrowia. I wtedy zasłużone pretensje możemy mieć tylko do siebie.
Dbajmy więc o swoje zdrowie, próbujmy do choroby, o ile to tylko możliwe, nie dopuścić, jednak jeśli nas już dopadnie, porzućmy wszelkie niesłuszne skrupuły, najlepiej wyłączmy telefon i zajmijmy się w 100% po prostu sobą. Tak jak nakazuje (o dziwo równolegle) zarówno polskie prawo, jak i zdrowy rozsądek.

Obyś cudze dzieci uczył

fot. Marianna Patkowska

Moje życie potoczyło się zupełnie inaczej, niż myślałam i od niedawna zarabiam na chleb ciałem… pedagogicznym będąc, ale zacznijmy od początku…
Kiedy na moich studiach okazało się, że właśnie odbywam z automatu obowiązkową specjalizację nauczycielską, nie byłam tym faktem jakoś szczególnie zachwycona (przede wszystkim dlatego, że decydując się na specjalizację językoznawczą, musiałam niejako zaliczyć dwie). Jako zdeklarowany człowiek słowa pisanego, nigdy nie widziałam się w roli mówcy. Z kolei jako zdecydowany obserwator, nigdy nie widziałam się w roli lidera. Jakby nie patrzeć, zawód nauczyciela wymaga odnalezienia się nie dość, że w obydwu tych rolach, to jeszcze odnalezienia się w nich równocześnie. Wmówiłam więc sobie, że to aktywność nie dla mnie, no ale obowiązkowe praktyki nauczycielskie trzeba było zaliczyć.
Podczas kiedy większość moich koleżanek i kolegów z roku trafiła w ich ramach do jakichś bezpiecznych i miłych podstawówek, ja – trochę przez przypadek, bo zależało mi na konkretnej opiekunce praktyk – wylądowałam w liceum dla tzw. „trudnej młodzieży” (strasznie zresztą nie lubię tego określenia, bo uważam, że jeśli już, to trudni są w większości dorośli, a młodzież to po prostu młodzież). Byłam niewiele starsza od swojej klasy i dosyć się jej z początku bałam. Niespodziewanie szybko jednak udało mi się jakoś wkupić w jej łaski.

– „Było pięknie, było słońce…” – zaintonował zakapturzony uczeń. – K…, co to jest?
– „Deszcz – będzie słońce” z płyty „Winna” Chylińskiej – odparłam natychmiast.

– rozmowy z uczniami

Od momentu powyższej krótkiej wymiany myśli, poczułam się przyjęta do grona tych fajnych dzieciaków. Groźby karalne od jednej agresywnej dziewczyny, która poczuła się pokrzywdzona, że nie oceniłam jej pracy tak, jakby sobie tego życzyła, usłyszałam tylko raz – na szczęście mnie nie pobiła, za co jestem jej ze wszech miar wdzięczna.
Samo prowadzenie zajęć okazało się fascynującą przygodą. Wszystko, o czym mówiłam, starałam się ilustrować muzyką poważną (albo dawną z omawianej epoki, albo – w przypadku mitologii – muzyką współczesną, traktującą o konkretnym micie). Równocześnie, żeby nie popaść w rutynę, starałam się ich zaskakiwać – np. kiedy przy renesansie, widząc ich znużenie, włączyłam piękne pieśni Johna Dowlanda śpiewane (zresztą doskonale) przez Stinga, z wielkim rozbawieniem obserwowałam szok, jaki to u nich wywołało, bo przecież Stinga znają, bo ktoś np. miał ten album w domu – ciągle dopytywali:

– Ale czy tak można?
– A dlaczego nie? John Dowland był wspaniałym renesansowym kompozytorem, a fakt, że te pieśni wykonuje akurat Sting, przecież tego nie zmienia – odpowiadałam.

– rozmowy z uczniami, ciąg dalszy

Widziałam, że odczuwają jakiś dysonans, ale chyba im się podobało. Prawdziwego szoku z kolei doświadczyłam ja, kiedy zaserwowałam im trzy niedługie fragmenty różnych mniej lub bardziej współczesnych oper o Edypie (m.in. „Oedipus Rex” Igora Strawinskiego i „Œdipe” George’a Enescu), a wśród nich – trochę, przyznam, w ramach eksperymentu – także dosyć trudnej w odbiorze opery „Oedipus der Tyrann” Carla Orffa i… większości ona właśnie najbardziej przypadła do gustu. Było to niesłychanie budujące i przywróciło mi wiarę w człowieka.
Dziś – wiele lat (zapierania się rękami i nogami przed pracą w szkole i zabunkrowania się na niwie turystycznej) od tamtych przymusowych praktyk, oficjalnie wkroczyłam na nauczycielską ścieżkę kariery w bezpiecznej i miłej podstawówce. Szybko okazało się, że ta praca daje nieprawdopodobnie dużo radości i satysfakcji, a przede wszystkim poczucie, że się robi coś naprawdę ważnego, mającego wielkie znaczenie w dużo szerszym wymiarze. Do tego nie miałam chyba świadomości jak cudowne są dziecięce umysły. No bo który dorosły wpadłby na to, że:

słowo „mówić” można wymienić na… kOmunikować się

mowa różni się od pisma tym, że nie można mówić na czerwono

to drugie słowo, podobne do „dialogu”, ale oznaczające wypowiedź jednej tylko osoby nazywamy… halucynacjami

czy

koncepcja, że Ewa powstała z żebra Adama świadczy o tym, że kobiety są mądrzejsze od mężczyzn, bo mają swoją własną mądrość plus jeszcze tę z żebra Adama ❤

W tym miejscu nie mogłabym nie podziękować wszystkim swoim nauczycielkom ze szkoły podstawowej – były dla mnie ogromnym wzorem. Już w pierwszym tygodniu swojej pracy zyskałam miano „najfajniejszej pani od polskiego”, przede wszystkim mając je właśnie w pamięci. Stanowiły niezwykle cenny przykład tego, jakim nauczycielem nigdy nie chciałabym się stać. Nie było mi trudno, bo od razu wszystkich swoich uczniów najzwyczajniej w świecie polubiłam.
Jeśli, wg tytułowego porzekadła, uczenie dzieci własnych jest jeszcze fajniejsze, to już nie mogę się doczekać!

💐💐💐 Wszystkim Nauczycielom z okazji ich dzisiejszego święta życzę mądrości i cierpliwości do rzeczy tak przerażających jak np. instytucja dziennika (której ciągle jeszcze nie opanowałam w sposób zadowalający). Dedykuję nam wszystkim poniższą piosenkę: 💐💐💐

Nieudane komplementy

fot. Nika Zamięcka

Komplementy to bardzo delikatny temat. Nie każdy umie je prawić, nie każdy umie je przyjmować. Nieustająco zastanawia mnie dlaczego. Być może jakaś podpowiedź czai się w rozróżnieniu:

to nie komplement – to prawda

– rozróżnienie, w którym być może czai się jakaś podpowiedź

Skoro komplementy w powszechnej opinii prawdą być nie mogą, nic dziwnego, że odnosimy się do nich sceptycznie. Osobiście nie bardzo rozumiem czemu komplementu nie odbieramy jako prawdy – czy winne jest nasze niskie poczucie wartości? Niektórzy ludzie na komplement reagują wręcz agresywnie. I to komplement udany. W dzisiejszym wpisie postaram się przyjrzeć komplementom z bliska, głównie na przykładach z własnego, dosyć specyficznego podwórka.

1. Jak nie przyjmować komplementów

Jedną sytuację opisywałam już bardziej szczegółowo w tekście Skromność kocham i rozumiem, skromności oddać nie umiem – mianowicie tata zawsze we mnie wpajał, że na komplementy mam odpowiadać „wiem”, co do czego nigdy nie byłam przekonana, a dziś już jestem pewna, że się z tym nie zgadzam. Ale postanowiłam kiedyś, z ciekawości, wypróbować formę pośrednią, czyli zero reakcji na komplement. Spotkało się to z natychmiastowym pytaniem twierdzącym:

Rozumiem, że nie dziękujesz, bo wiesz, że tak jest?

– odpowiedź na mój brak reakcji na zaistniały komplement

Kiedy zadowolona, że ominęło mnie powiedzenie tego głośno przytaknęłam, szybko okazało się, że nie do końca tego oczekiwał ode mnie mój rozmówca.
Drugim barwnym przykładem był mój dziadek, lekarz; bardzo schorowany, bo przeżył cztery zawały, dwa wylewy, był w połowie sparaliżowany i w pod koniec życia właściwie uwięziony w czterech ścianach, co na pewno znacząco wpłynęło na jego późniejszą zdolność socjalizowania się. Komplementy więc nie były przez niego jakoś szczególnie wyczekiwane, co dawał wszystkim wyraźnie odczuć.

– Znakomicie wyglądasz! – powiedział kiedyś, zgodnie zresztą z prawdą, jego znajomy.
– Nie jestem chory na twarz – odrzekł rzeczowo dziadek.

– krótka piłka (lekarska) mojego dziadka

Kobiety w większości cierpią też na zaprzeczanie. Kiedy usłyszymy, że ładnie wyglądamy, a my (tak, mnie samej nie wyłączając) na przykład nie czujemy się tego dnia atrakcyjne, to zamiast się ucieszyć, że ktoś w nas dostrzegł piękno, mimo że nie umalowałyśmy się, nie ułożyły się nam włosy, wyskoczył nam pryszcz, czy mamy opuchnięte powieki, bo zatrzymała się nam w organizmie woda, to… nagle zaczynamy wyliczać, co dokładnie w naszym wyglądzie nie gra. Próbujemy przekonać osobę komplementującą, że jest w błędzie. Innymi słowy odbieramy prawo drugiej osobie do widzenia nas pięknymi, nawet jeśli same nie wydajemy się sobie piękne. To strasznie smutne…

2. Jak nie komplementować kobiet, będąc kobietą

W kobietach drzemią duże pokłady złośliwości i ich komplementy często nie są szczere (co być może tłumaczy, dlaczego właśnie mężczyźni na ogół podkreślają, że to nie komplement, to prawda). Jednak jeśli już prawdą są, to też bywają czasami, delikatnie mówiąc, niefortunne. Klasyką jest już:

Pięknie wyglądasz! Zupełnie cię nie poznałam!

– klasyka gatunku

Bywają jednak i te bardziej oryginalne. Jednym z moich ulubionych nieudanych komplementów był ten wypowiedziany przez pewną znajomą podczas przerwy któregoś z warszawsko-jesiennych koncertów:

Wyglądasz zupełnie jak twój tata. Miał wtedy taką brodę…

– komplement niebezpiecznie zabarwiony „ideologią gender” (ponoć szkodliwą)

I żeby nie było – że jestem podobna do taty, to bardzo spoko. Jednak broda (a zwłaszcza taka broda) nie jest dla mnie jakimś powalającym atrybutem kobiecości (męskości zresztą również). Po jakimś czasie z tą samą znajomą i jej koleżanką w przerwie innego koncertu odbyłam bardzo interesujący dialog, który rozpoczął się dobrze, bo pod przykrywką komplementu, a potem zabrnął w coś, co najlepiej oddaje angielskie słowo awkward.

– Och, jak ładnie wyglądasz, no pięknie! – Znajoma nr 1.
– To bardzo miłe, dziękuję serdecznie – ja.
– No ja z nią nie mogę, a ona ciągle dziękuje! –  uśmiecham się, bo biorę to za żart, a ona, poirytowana – Tak jak te Angielki, że co się im nie powie, to one to głupie thank you, thank you.
– Bo Marianna ciągle zmienia te włosy. Teraz w ogóle modne jest takie farbowanie się na siwo – Znajoma nr 2.
– Tylko, że ja mam akurat naturalny kolor – ja, spokojnie.
– No wiedziałam, że się zdenerwujesz! – Znajoma nr 2.
– A w ogóle jest ktoś w twoim życiu? – Znajoma nr 1.
– Cała masa ludzi. Niestety – ja.
– No nie, bo był ktoś – Znajoma nr 2.
– Och, nie jeden! – ja.
– No ale jest gdzieś tam ktoś? – Znajoma nr 2.
– Ktoś tam gdzieś jest na pewno. Bo zakładam, że już się urodził – ja.
– Ale jak to, „urodził”? – Znajoma nr 1.
– Bo Marianna udaje, że nie rozumie o co ją pytamy – Znajoma nr 2.
– A w telewizji była taka śmieszna reklama o zajączku, a mama mówiła, że byłaś w Grecji. To wzięłaś tam swojego… zajączka? – Znajoma nr 1.
– Jeśli pyta pani o mojego królika, to został w Warszawie z babcią, czyli moją mamą – ja.
– BABCIĄ? URODZIŁAŚ? – obie znajome.
– Niestety nie, mój królik jest adoptowany, ale od maleńkości.

– tak się na ogół kończą próby podjęcia ze mną tzw. small talku – nie polecam

3. Jak nie komplementować kobiet, będąc mężczyzną

Męskie komplementy – o ile nie są prawione babci czy mamie (choć też… różnie bywa – kroniki kryminalne znają i takie przypadki) – na ogół mają pewien podtekst. Mężczyzna próbuje się nimi wkraść w łaski komplementowanej kobiety, zapaść w pamięć, wywołać uśmiech na jej obliczu, roztopić ewentualny lód jej serca. Jedną z najgorszych rzeczy, jakie można zrobić, komplementując mnie, to mówić to, co komuś się wydaje, że chciałabym usłyszeć. Nie ma fizycznej możliwości, by szybko rozgryźć, co sprawi mi przyjemność, więc nie warto sobie zadawać nawet trudu. Cenię komplementy szczere (nawet, jeśli sama ich nie podzielam), a od nieudolnych już wolę te banalne (nie każdy, mimo starań, potrafi być oryginalny). Kiedyś po rozstaniu z chłopakiem, jego przyjaciel pocieszał mnie, mówiąc:

jesteś naprawdę bardzo atrakcyjną kobietą. Przed powalczeniem o ciebie powstrzymuje mnie jedynie to, że mam swoje zasady – nie wiążę się z byłymi dziewczynami swoich przyjaciół. Jesteś prawie idealna. No, masz tylko trochę za duży nos.

– komplement popełniony przez przyjaciela mojego byłego partnera

Bardzo odważne słowa jak na człowieka, u którego stężenie czosnku w wydychanym powietrzu przekraczało wszelkie, nawet najbardziej liberalne, normy (choć jednak tłumaczy, co dokładnie miał do mojego nosa) i którego wolałabym nie dotykać nawet, gdyby od tego zależała przyszłość naszego gatunku. Pomijam już, że zasady bazujące na jakiejś źle pojętej lojalności to dla mnie odmienna galaktyka. To doświadczenie nauczyło mnie, by zerwanie kontaktów z jedną toksyczną osobą poszerzyć o jej najbliższe otoczenie.
Innym rodzajem męskich komplementów są te, odnoszące się do wnętrza kobiety, wypowiadane zanim zamieni się z nią więcej, niż kilka zdawkowych słów. Nawet, jeśli trafią w sedno, trudno – zwłaszcza kobietą będąc – nie nabrać podejrzeń co do ich szczerości. Ja od takiego właśnie pana, do którego wypowiedziałam jedynie: „mhm”, wysłuchując jego długich tyrad, nie bardzo wiem o czym, usłyszałam:

z głębokich, uduchowionych ludzi została jeszcze tylko pani, ja i… – tutaj dłuższa pauza – … jeszcze może z dziesięciu w Zakopanem

– tak zostałam jedną z (może) dwunastu

Specyficzny chyba-komplement usłyszałam też od pana z gazowni, do którego się wybrałam z moją – jednopalnikową zresztą – butlą z ulatniającym się bokiem gazem. Chodziło, jak się okazało, o zużytą uszczelkę.

– Pani jest mężatką czy jeszcze nie?
– Jeszcze nie.
– To szkoda, żeby taka dziewczyna wyleciała w powietrze.

– wybuchowy komplement pana z gazowni

Powszechnie wiadomo przecież, że mężatki mogą wylatywać w powietrze do woli, ale wolnych, faktycznie, trochę szkoda.
Spośród wszystkich nieudanych komplementów, jakie usłyszałam w życiu, mam jednak dwa zdecydowanie ulubione – oba autorstwa mojego przyjaciela, który nigdy nie to chciał powiedzieć.

Podczas sylwestra, oglądając Natalię Nykiel w telewizorze, ja:
– Kurczę, wszystkie te piosenkarki takie fit, chudziutkie, zgrabniutkie, czemu ja taka nie jestem?
– Przestań, przecież widziałaś Marylę Rodowicz!

oraz

Podczas jakiegoś paskudnego przeziębienia smarkając, kaszląc i naprawdę zupełnie ledwo mówiąc, głośno się zastanawiałam:
– Cierpię okrutnie… Myślisz, że na to się umiera?
– Tak, bo co chwila się słyszy, że ktoś umarł na przeziębienie!
– No, żeby niedaleko szukać, Prince na przykład zszedł na powikłania pogrypowe.
– Ale on był chudy! … tzn… ej no, nie to chciałem powiedzieć

P.S. A na deser pewien utwór muzyczny na temat – naprawdę warto wysłuchać (i obejrzeć) do końca 😉

Ja chcę!

fot. Geo Dask

Wolnoć, Tomku, w swoim domku

– Aleksander Fredro „Paweł i Gaweł”

jak w  wierszu Fredry odpowiadali sobie sąsiedzi (Gaweł Pawłowi i Paweł Gawłowi), kiedy jeden zwracał uwagę drugiemu na to, że jego zachowanie zakłóca mu spokój. Wierszyk, którego morałem co prawda był wniosek, że jak ty komu, tak on tobie, idealnie odzwierciedla niepokojącą mnie w sferze publicznej tendencję ostatnich lat. Nie wiem nawet dokładnie kiedy, ale ludzie w masie w pewnym momencie poczuli się niebywale swobodnie i zaczęli się zachowywać, jakby „swoim domkiem” była – jak u ślimaka – po prostu najbliższa przestrzeń wokół nich (w promieniu, powiedzmy metra), nie zważając na to gdzie faktycznie się znajdują i na panujące jeszcze jakiś czas temu normy zwane dobrymi obyczajami, czy dobrym wychowaniem, ewentualnie podstawami kultury osobistej.
Wydaje mi się, że wszystkie te rzeczy, które są dziś dla mnie w zachowaniu bliźnich w sferze publicznej niepojęte, wynikają z bardzo w gruncie rzeczy prymitywnej postawy: ja chcę!, którą o ile jestem w stanie zrozumieć u dziecka, o tyle szokuje mnie u osób dorosłych.

1. Odzienie

O odpowiednich i nieodpowiednich strojach do filharmonii czy opery już pobieżnie pisałam w tekście „Naturalne (instagramowe) piękno”, ale prawdziwą zmorą w miesiącach letnich są… polskie ulice. Na ogół spoceni panowie w żonobijkach lub – jeszcze smaczniej! – topless paradują Krupówkami, wstępując nierzadko również w tym samym (braku) stroju do kawiarni, sklepów czy biur (piszę z doświadczenia własnego, ale wiem, że w innych turystycznych częściach naszego kraju sprawa przedstawia się niestety podobnie). Panie, których lata beztroskiej młodości upłynęły już jakieś dwie dekady temu, prężą swoje zwiędnięte dekolty w pełniejszej, niż by się chciało, krasie. Nadprogramowe (wg wskaźnika BMI) kilogramy przedstawicieli obydwu płci są na ogół dumnie prezentowane, podkreślającymi każdą fałdę tłuszczu koszulkami (nieraz spod nich wystając) czy wyjątkowo obcisłymi leginsami, których nie zakrywa żadna luźniejsza tunika. Na górskich szlakach panie potrafią paradować w bieliźnianych koronkowych biustonoszach, a do zabytkowych (ale jednak…) kościołów panowie nie zdjąć nakrycia głowy, o wypluciu gumy do żucia, czy wyłączeniu telefonu nie wspominając. Sama byłam świadkiem sytuacji, w której w bardzo ekskluzywnym hotelu pan zszedł na śniadanie… w samym szlafroku, „bo akurat był wcześniej na basenie”.
Wydawać by się mogło, że kwestia odpowiedniego ubioru w przestrzeni publicznej nie stanowi jakiejś wiedzy tajemnej. Zwłaszcza, że – pomijając kościoły czy niektóre bardziej eleganckie restauracje – nie istnieje jakiś ustalony dress code obowiązujący na ulicy. Jednak to, że nie istnieje dress code  i że jest dowolność, nie oznacza wcale, że nie ma wokół nas innych ludzi, których może wcale aż tak nie rozczulać nasza wyeksponowana tkanka tłuszczowa czy nagie fragmenty ciała, które sami uwielbiamy.
Reasumując, wydaje mi się, że dobrze siebie lubić, ale wychodząc na ulicę warto przy doborze garderoby kierować się nie tylko tym, co się chce, ale również bardzo szeroko pojętym estetycznym dobrem pozostałych uczestników ruchu drogowego.

2. Fizjologia

Do jakiegoś momentu wydawało mi się też, że jest zgodność między reprezentantami wszelkich środowisk co do tego, że potrzeby fizjologiczne załatwia się w wyznaczonych do tego, odseparowanych od oczu innych ludzi miejscach. Jakież było więc moje zdziwienie na reakcję grupy (wykształconych) osób na zamieszczenie przez kogoś na portalu społecznościowym artykułu o pijanej rodaczce, która podczas lotu do Anglii, kiedy toaleta była nieczynna z powodu tankowania, postanowiła… oddać mocz na podłodze. Sama sytuacja jest dla mnie tak wstrząsająca, że nie chcę się nad nią rozwodzić, jednak zaszokowała mnie reakcja większości komentujących. W pierwszym momencie wyparcie faktu, że kobieta była pijana (bo… rodaczka? bo… kobieta?) – „nie wiemy jak było, może była chora, może miała problemy z pęcherzem”. W drugim, sugerowanie, że wszystkiemu jest winna obsługa samolotu, która nie pozwoliła skorzystać z toalety (zamkniętej na krótki czas tankowania, podczas lotu trwającego tylko 2 godziny…) i „nie zaproponowała innego rozwiązania”. I zaczęłam się zastanawiać, czy dorosłemu człowiekowi naprawdę trzeba „proponować inne rozwiązania” (osoby z chorymi pęcherzami raczej o swojej chorobie wiedzą i mają do dyspozycji różne możliwości, od leków po pieluchy, a w jakichś nagłych i niespodziewanych przypadkach jest pewne, być może mało komfortowe, ale jednak dyskretne rozwiązanie, które wymaga jedynie uprzejmego zwrócenia się do obsługi lotu z prośbą o kubeczek). Nie wszystko jestem sobie w stanie wyobrazić (może dobrze), wiem natomiast, że nie ma sytuacji, w której nie dałoby się zachować dyskretnie i choćby z resztkami klasy.
Przy okazji tej dziwnej dyskusji zrozumiałam, że jakieś normy i zasady się przesunęły. Każdy był zgodny co do tego, że wyżej opisane zachowanie było obrzydliwe, ale już nie każdy był zgodny co do tego, że chamstwa i prostactwa nie wolno usprawiedliwiać i dawać mu przyzwolenia, bo zaczyna się wtedy panoszyć. Cóż, pani chciała, pani zrobiła, a co!

3. Dzieci

Nie sposób, czytając o tym, że ktoś chce i to najlepiej chce już, nie pomyśleć o dzieciach, które na ogół, zanim się nie nauczą, że można inaczej, tak właśnie funkcjonują – nie umieją czekać, nie znoszą odmowy i domagają się, by wszystkie ich potrzeby zostały zaspokojone od razu. Tak działa człowiek we wczesnym stadium rozwoju. Z przykrością jednak obserwuję, że coraz więcej dorosłych ludzi się do tego stadium cofa. A kiedy ci ludzie mają dzieci, nie umieją pokazać im kolejnego etapu rozwoju, gdyż sami na niego nie weszli (albo weszli kiedyś, ale z jakichś niezrozumiałych przyczyn zdecydowali się z niego zrezygnować).
Cała uciążliwość związana z obecnością dzieci w restauracjach nie polega przecież na tym, że komukolwiek przeszkadza sam fakt, że ktoś przyszedł do restauracji z dzieckiem (choć znam kilka dużo ciekawszych miejsc na spędzenie czasu z maluchem, niż restauracja). Chodzi o to, że dzieci się szybko nudzą i zaczynają ostentacyjnie zwracać na siebie uwagę (krzycząc czy biegając) – nie ma problemu, jeśli rodzice są czujni i reagują, w ostateczności wychodzą ze swoją pociechą, by nie zakłócała spokoju innych (niektóre dzieci – choć to rzadkość – są w sferze publicznej wyjątkowo grzeczne, więc można, jak się okazuje, im to z powodzeniem wpoić). Problem pojawia się wtedy, kiedy trafimy na rodziców, którzy chcą przyjść do restauracji (czy kościoła) z dzieckiem bez ponoszenia tego konsekwencji, a dziecko z kolei chce sobie pobiegać i pokrzyczeć. I tak jedno pokolenie egoistów chowa kolejne pokolenie egoistów. No i – żeby była jasność – nie ma nic dziwnego w tym, że małe dzieci nie umieją brać pod uwagę dobra otaczających ich ludzi. Jest to ich prawo wynikające z wieku i etapu rozwoju, na którym są. Jednak niepokoi, kiedy ten poziom niedużo różni się od tego, który reprezentują ich rodzice, którzy…. chcą.

4. Intymność

Do teraz nie jestem w stanie zrozumieć czemu temat publicznego karmienia piersią jest tak niesłychanie kontrowersyjny, szokujący i wręcz dzielący naszych rodaków równie mocno, co przyznanie się do swoich politycznych preferencji. Samo wspomnienie o publicznym karmieniu piersią to właściwie recepta na nieprzyjemną, pełną jadu i agresji dyskusję, która nigdy donikąd nie prowadzi. Zadziwiają mnie sztandarowe argumenty zaangażowanych obrońców publicznego karmienia piersią: że nie można dziecka głodzić, że naga pierś karmiąca jest zupełnie inną piersią, niż ta „seksualna” (zupełnie jakby jedna rzecz nie mogła mieć kilku niezależnych od siebie funkcji, znowu ta upiorna pułapka albo, albo) lub że – to mój ulubiony argument – przecież karmienie nie jest obrzydliwe.
Takie rozumowanie interlokutora rzeczywiście zamyka możliwość porozumienia, bo świadczy o zupełnie innej wrażliwości i wyczuciu. Przestrzeń publiczna jest przestrzenią wspólną, więc oczywiście wszelkie czyny „obrzydliwe” nie są w niej z pewnością mile widziane, jednak nie jest też miejscem na czyny wyjątkowo piękne (jak seksualna bliskość czy namiętne pocałunki), które są jednak intymne. Publiczne karmienie mnie krępuje, bo uważam je za akt intymny, w którym naprawdę nie mam ochoty uczestniczyć, mimo że i matka i dziecko akurat chce… Moją największą traumą z tym związaną była sytuacja, w której pani w karczmie, w której się stołowałam, z powodu braku miejsc zapytała, czy się może do mnie dosiąść, bo „musi nakarmić synka” – oczywiście się zgodziłam, synek miał na oko cztery latka, pani niosła rosół, więc do głowy mi nie przyszło, że siadając naprzeciwko mnie niespodziewanie wyjmie pierś i przystawi do niej tego wyrośniętego chłopca – to był pierwszy raz, kiedy nie dojadłam swojego obiadu i rzeczywiście względy estetyczne w tym wypadku przeważyły nad tymi związanymi z intymnością.
Z drugiej strony wspomniane już namiętne pocałunki – tak przecież piękne z naszym własnym udziałem, nawet wzruszające nas czasem na filmach, w otaczającej nas przestrzeni mogą po prostu peszyć i sprawiać, że nie czujemy się komfortowo, będąc ich mimowolnymi obserwatorami. Z moich własnych doświadczeń, niedawno miałam tę wątpliwą przyjemność oglądać parę, która co kilka minut całowała się namiętnie podczas… kupowania wycieczki do Oświęcimia… Cóż, państwo chcieli. Ta część mnie, która jest żywo zainteresowana zjawiskiem nekrofilii, była nawet dosyć rozbawiona.

5. Wspólna przestrzeń egocentryków

Podsumowując, chyba największym problemem jest to, że w każdym z nas z natury (co jakoś koryguje oczywiście dobre wychowanie) drzemie egocentryk przekonany, że otaczający go świat jest nim przejęty. Tymczasem świat ma nas, mówiąc kolokwialnie, w nosie. Przestrzeń publiczna natomiast skupia całe zastępy ludzi całkowicie różnych, w całkowicie innych stanach, o całkowicie innych problemach. I tak na jednej ulicy, na jednym placu czy w jednym parku będzie i młoda mama, przekonana, że jej macierzyństwo jest w centrum wszechświata i ten powinien się do niego nagiąć, i ktoś, kto stracił dziecko, jest po nim w żałobie i nie może znieść samego widoku maluchów, które doprowadzają go do łez (lub dowiedział się, że nigdy własnego dziecka mieć nie będzie i jego świat runął), i ktoś, kto jest nałogowym palaczem i nie przyjmuje do wiadomości, że komuś jego nikotynowy dym może przeszkadzać, i ktoś, kto jest ciężko chory i dla kogo ten dym będzie jeszcze bardziej niebezpieczny. Przykładów można mnożyć i mnożyć. Sama, kiedy byłam w żałobie, nie mogłam znieść, że ludzie w przestrzeni publicznej się cieszą i śmieją, choć równocześnie miałam pełną świadomość, że to głupie, bo moja żałoba jest moją żałobą. Ja chcę być smutna, chcę ją należycie przeżyć i mogę to robić tylko we własnym zakresie, ale nie mam wpływu na to, co dzieje się dookoła mnie. W miarę możliwości starałam się zresztą z tego powodu od przestrzeni publicznej stronić.
Wydaje mi się, że taka świadomość, że oprócz nas są też inni ludzie, w skrajnie innej sytuacji (fizycznej, emocjonalnej) i zapomnienie na chwilę czego się chce, może nas odsunąć od tego wrodzonego egocentryzmu i dać coś wartościowego – odrobinę wrażliwości na drugiego człowieka.

Naturalne (instagramowe) piękno

fot. Marianna Patkowska

Do instagramowej społeczności dołączyłam stosunkowo niedawno i oprócz spektakularnego osiągnięcia, jakim było wymyślenie hasztagu #KobietaPlecionka, a potem figurowanie pod nim w pojedynkę, odnoszę tam raczej porażki niż sukcesy (bo chyba nie do końca o to w tej zabawie chodzi, żeby ciągle tracić obserwatorów, co przydarza mi się nieustannie). Być może to, że nie nakręcam filmików, w których zdawałabym ludziom kilka razy dziennie relację ze swojego życia – właściwie nie nakręcam żadnych filmików, bo rzadko mam cokolwiek wystarczająco interesującego do powiedzenia – oraz to, że na ogół (z nielicznymi wyjątkami, jeden z nich powyżej) nie przepadam za selfie, które raczej nie spełniają moich artystycznych potrzeb, nie jest tu zupełnie bez znaczenia. Jednak mój dzisiejszy wpis, może trochę wbrew nazwie, nie ma być ani w całości poświęcony Instagramowi, ani tym bardziej nie ma być zbiorem jakichkolwiek zarzutów wobec czegokolwiek. To raczej luźne spostrzeżenia dotyczące wszystkich urodowych tendencji, które są dla mnie całkowicie niezrozumiałe.
Muszę tu zaznaczyć, że z pewnością nigdzie indziej w jednym miejscu i tak krótkim czasie nie poznałabym tylu niewiarygodnie utalentowanych fotografików z całego świata, których prace miałabym okazję regularnie śledzić, a przecież sztuka przede wszystkim! (Gdyby nie Instagram, nie wiedziałabym też, jak zupełnie nieznane osoby spędzają wolny czas, co jedzą na śniadanie i jak dbają o skórę, włosy i paznokcie.)

1. Kiedy naturalność staje na rzęsach

Każdy kto choć raz w życiu był w teatrze, czy ma jakiekolwiek doświadczenie w pracy przed obiektywem, wie, że piękne, długie, gęste, sztuczne rzęsy idealnie sprawdzają się na scenie i zdjęciach. Głównie dlatego, że na ogół nie widać, jak bardzo są nienaturalne i sprawiają wrażenie po prostu dobrze wytuszowanych i wyrazistych rzęs modelki (choć wszystko oczywiście zależy od intencji, jaka przyświeca np. danemu fotografowi i od charakteru zdjęć). Jednak, umówmy się, sztuka rządzi się swoimi prawami. To, co przerysowane i ujmujące np. w teatrze, poza nim jednak raczej śmieszy. Stąd mój nieustający szok, w który wpędziła mnie trwająca od jakiegoś czasu moda na przedłużanie i zagęszczanie rzęs u kosmetyczki do rozmiarów niebotycznych (jestem w stanie zrozumieć, że przy niektórych chorobach być może jest to jedyne rozwiązanie, żeby wyglądać właśnie naturalnie, jednak w prawdziwym życiu rzęsy nie dochodzą przecież do linii brwi). W większości przypadków na co dzień wygląda to dosyć przerażająco.
Sama dbam o swoje rzęsy i mam świadomość, że są długie, choć jasne, więc praktycznie nikt poza mną (a już przede wszystkim obiektyw) tego nie wie, póki ich nie umaluję. Jednak to przecież też jakaś prawda o mnie (i całej reszcie naturalnych blondynek). No a poza wszystkim innym… czy przy takim permanentnym makijażu nie tęskni się za widokiem swojej własnej, nieumalowanej twarzy? Ja bym tęskniła.

2. Usta usta

Tak, pełne kobiece usta uchodzą za piękniejsze od wąskich, ale… kiedy mówimy o naturze. Pod względem naturalnego piękna ust zresztą chyba żadna rasa nie dorównuje rasie czarnej. Czarnoskóre kobiety są w większości obdarzone ustami zjawiskowymi, którym można się przyglądać w nieskończoność.
Wspaniale, że wiedząc dziś więcej o pielęgnacji ust, znajdziemy w aptekach i drogeriach przeróżne specyfiki do tego przeznaczone, domowym sumptem możemy sobie również tanio przygotować zdrowotny peeling, pozbywając się tym samym np. problemów z pierzchnięciem warg, co korzystnie wpłynie także na nasz wygląd.
Jednak jestem absolutnie przekonana, że wstrzykiwanie sobie do ust jadu kiełbasianego (ewentualnie kwasu hialuronowego) w celu ich sztucznego powiększenia i upodobnienie się do ryby odżywiającej się glonami stoi w stosunku do elegancji i klasy po zupełnie przeciwnej stronie.
Jednocześnie wspominane czarnoskóre kobiety akurat z plemienia Mursi w Etiopii, kiedy wkraczają w dorosłość, mają rozcinaną dolną wargę i wkładany do niej gliniany krążek, który z czasem jest zamieniany na coraz większy (mogą osiągnąć średnicę nawet do 35 cm!). Im większy krążek w wardze kobiety, tym jest ona warta więcej krów, które jej absztyfikant wymieni na nią u jej rodziny. Oba te kanony piękna (zarówno jad kiełbasiany, jak i trzydziestopięciocentymetrowy krążek w wargach) nie należą do moich ulubionych, ale krążek ma przynajmniej w sobie element autentyczności, pierwotności i tradycji, w które nie zdążył obrosnąć jeszcze ani jad, ani kwas.

3. Konturowanie twarzy

Dawno temu usłyszałam strasznie głupi kawał, który jednak jakoś we mnie pozostał. Mianowicie:

– To nasz najnowszy wynalazek – specjalna uniwersalna maszyna do golenia dla mężczyzn. Wystarczy, że włoży się w nią na chwilę twarz i ona od razu idealnie ogoli każdego mężczyznę.
– Świetnie, tylko przecież każdy mężczyzna ma trochę inny kształt twarzy.
– To prawda, ale tylko za pierwszym razem.

– ostrzegałam, że jest strasznie głupi

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o konturowaniu twarzy, od razu przypomniał mi się ten kawał i nie ukrywam, że miałam dosyć poważne opory, by się przemóc i zobaczyć w końcu na jakimś filmiku instruktażowym, o co w ogóle chodzi. Opory nie okazały się zupełnie bezpodstawne. Po pierwsze dlatego, że do tego przedsięwzięcia trzeba sobie namazać wyjątkowo nietwarzowe brązowe kreski na obliczu (które, znając moje manualne umiejętności, mogą mi się wcale do końca nie rozsmarować tak fachowo jak na filmie), a po drugie dlatego, że okazuje się, że w ogóle w kwestii makijażowej nie wiem nic. I  – co najgorsze – wcale nie wiem, że nic nie wiem!
Kiedy, malując się, używam swojego skromnego zestawu: odrobina korektora, fluid, puder i bronzer, tusz do rzęs (ewentualnie cień do oczu) i szminka/błyszczyk, to zawsze dowiem się od mojej mamy – góralki o nienagannej cerze – że „sobie na twarz napaćkałam”. Tymczasem wiem już z tzw. tutoriali makijażowych, że wszystkiego powinno być zdecydowanie więcej i bardziej, a jeśli nie przedłużyłam sztucznie rzęs, to obowiązkowo muszę je sobie dokleić i jeszcze zrobić coś z brwiami. Nie wiem do końca co, bo w życiu nie wyskubałam sobie ani jednej brwi, a rysowanie ich sobie kredką kojarzy mi się  raczej z przedziałem wiekowym 98+ i zapachem naftaliny, więc ten krok po prostu pomijam, wychodząc z założenia, że mam na to jeszcze kilka lat. Jednak trzeba to sobie powiedzieć głośno – nie jestem na topie, jeśli chodzi o umiejętności makijażowe, co może się też w jakiś sposób łączyć z moim brakiem popularności na Instagramie.
Autentycznie mnie jednak wzruszył filmik pewnej vlogerki, która przez kilkadziesiąt minut wyjaśniała, czemu nam – kobietom po drugiej stronie komputerowego ekranu – te makijaże jednak nie wychodzą „tak doskonale jak im [internetowym specjalistkom]”, no i „żeby się tym nie przejmować”. Z przyjemnością wprowadziłam tę doskonałą radę w życie.

4. #NoMakeUp

Zalew sztuczności, tandety i mody na upodabnianie się do siebie nawzajem – co jest dla mnie chyba najgorszym aspektem wszystkich tych trendów – sprawił, że na radykalny ruch buntujących się przeciw temu kobiet nie trzeba było długo czekać. A radykalne ruchy mają to do siebie, że na ogół powstają w chaosie i próżno w nich szukać logiki. Nagle więc wspaniała wokalistka, Alicia Keys, ogłosiła światu, że jest zmęczona „makijażową dyktaturą” i zaczęła się pojawiać na galach i koncertach, wyglądając zupełnie jak zaraz po wstaniu z łóżka. I proszę mnie źle nie zrozumieć, bo jest kobietą przepiękną, która i bez makijażu wygląda uroczo, jednak życie bywa bardziej złożone, niż założenia radykalnych ruchów i istnieje jednak pewna subtelna różnica między wyjściem do sklepu po bułki a wyjściem na scenę, na której wyglądamy (lub przynajmniej dobrze, żebyśmy wyglądali) jednak inaczej niż w rzeczonej piekarni czy domowych pieleszach.
Od dawna prześladuje mnie sen, w którym jestem na koncercie w Filharmonii Narodowej i mam na sobie sweter, jeansy i trapery, a na twarzy kompletny brak makijażu. Nie muszę prawdopodobnie dodawać, że jest to oczywiście koszmar. (Podobnie jak drugi, powtarzający się, w którym wjeżdżam do tłocznej Jerozolimy na koniu… w stroju Ewy.) I nie dlatego jest koszmarem, żebym miała jakikolwiek problem z zaakceptowaniem swojej twarzy bez makijażu (widzę ją tak przecież codziennie i całkiem się lubimy). Nie mam też nic przeciwko jeansom, swetrom czy nawet traperom. Jednak filharmonia (podobnie jak opera czy teatr) domaga się od kulturalnych ludzi jakiegoś dress code’u. Tak samo nie przyszłoby mi do głowy, żeby na siłownię udać się w makijażu wieczorowym i szpilkach lub by do kolacji wigilijnej (nawet przy dwudziestostopniowym mrozie) usiąść w spodniach.
Podsumowując, z jednej strony atakują nas w sytuacjach zupełnie codziennych twarze z makijażem permanentnym, nierzadko wydętymi sztucznie ustami i przerażającym brakiem mimiki (moim ulubionym przykładem są filmiki na Instagramie, w których dziewczyny z burzą sztucznie przedłużonych i zagęszczonych rzęs przepraszają, że „są dziś takie nieumalowane” i – co gorsza – one po wstaniu z łóżka rzeczywiście tak wyglądają), a z drugiej tam, gdzie te sztucznie podrasowane twarze najbardziej pasują (czyli na galach, czerwonych dywanach, koncertach), nagle widzimy kobiety, których braku makijażu niestety nie pokocha żadna kamera, jakby nie obezwładniały swoim naturalnym pięknem na żywo.

5. Makijaż

Makijaż jest oczywiście rodzajem maski. I to nie jest ani dobre, ani złe. Jest neutralne. Zła jest tylko przesada w jakąkolwiek stronę – i fetyszyzacja makijażu, i fetyszyzacja jego braku. (Sztuka oczywiście wykracza poza jakiekolwiek ramy – bo w niej nie ma żadnych ograniczeń i zarówno makijażem jak i jego brakiem, można się cudownie bawić!) Są ludzie, którzy nigdy (poza może zdjęciami) nie widzieli mnie w makijażu – do kontaktu z nimi zmusza mnie na ogół samo życie (np. praca). Są też ludzie, którzy nigdy nie widzieli mnie bez makijażu – z tymi przeważnie widuję się rzadziej i głównie przy okazji imprez kulturalnych.
Nie każdemu chcę się pokazać w makijażu, nie każdemu też chcę się pokazać bez makijażu. Ci, z którymi jestem najbliżej znają oczywiście wszystkie moje twarze.
Makijaż, choć ma przede wszystkim służyć poprawieniu swojej urody i tym samym polepszeniu naszego własnego samopoczucia (i to dopiero dodaje nam prawdziwego blasku), pełni też moim zdaniem funkcję ochronną. Wracając znów na chwilę do retoryki plemiennej – malują swoje twarze ci, którzy idą walczyć. Na brak koloru i maski można sobie pozwolić dopiero, kiedy jest bezpiecznie. Może więc zarówno makijaż permanentny, jak i jego zdecydowany brak, mają znacznie głębsze psychologiczne znaczenie?

6. Moja twarz, moja sprawa

No i w końcu ktoś może powiedzieć:

ok, ale przecież wolność przede wszystkim – co cię obchodzi, że jedna pani stylizuje się codziennie na klauna, a druga na zaawansowanego gruźlika? Może tak lubią? Może tak im się podoba?

– coś, co ktoś mógłby powiedzieć

I w sumie ciężko byłoby mi takiej osobie odmówić pewnej racji. Każdy ma prawo do złego gustu, każdy ma prawo zachowywać się niestosownie i dopóki nikomu swoim zachowaniem nie wyrządza krzywdy, a sam tym jeszcze dodatkowo swoje samopoczucie polepsza, to właściwie nie ma problemu. Położyłabym punkt ciężkości raczej na to, żeby znać zasady, od których się z jakichkolwiek powodów odchodzi. Psa pogrzebanego widziałabym raczej w różnicy między łamaniem konwenansów z zadziorności i przekory, a łamaniem ich z niewiedzy.
Wieczorowa suknia za dnia (podobnie jak takiż makijaż) zawsze będzie nieelegancją, nawet jeśli… po prostu uwielbiamy wieczorowe suknie i makijaże i czujemy się w nich idealnie, choćby zawożąc dzieci do przedszkola. Crocsy i dres w operze też raczej wykluczą nas z grona osób umiejących się odpowiednio zachować w tym miejscu. Nasza niewiedza w tym zakresie, czy też nieprzyjęcie tego do wiadomości nie zmieni postaci rzeczy. Możemy to jednak zrobić świadomie i z premedytacją – wtedy ma to szansę nabrać jakiegoś sensu (nawet artystycznego sznytu czy formy protestu). Prawo do wolnego wyboru mamy na szczęście zawsze, jednak myślę, że – jak w każdym przypadku – po prostu lepiej robić coś świadomie, niż nieświadomie.

P.S. Chciałabym w imieniu wszystkich kobiet gorąco podziękować producentom maseczki, którą mam na zdjęciu, za wspaniały pomysł na jej kolor! Od teraz można robić włam, pielęgnując równocześnie skórę twarzy – jak wiadomo, kobiety są  ponoć wielozadaniowe.

O prawie do ciszy

fot. Jan Lewandowski

Jako muzyk jestem szczególnie wrażliwa nie tylko na muzykę, ale na całą sferę dźwięku jako takiego. Fascynują mnie naturalne odgłosy większych i mniejszych miast, wpisane w ich foniczny krajobraz. Lubię je nagrywać, wsłuchiwać się w ich rytmy. Jednocześnie wszelki przymus słuchania tego, czego słuchać nie chcę i co zaburza ów krajobraz, odbieram jako przemoc. Wiem, że nie jestem w tym odosobniona.
Do największych przeciwników narzucania hałasu i orędowników prawa do ciszy należał wybitny kompozytor – a prywatnie, często bywający u nas w domu przyjaciel mojego taty – Witold Lutosławski.

Jako członek Międzynarodowej Rady Muzycznej przy UNESCO spowodował, że w 1969 z jego inicjatywy przyjęto pierwszą ustawę potępiającą nadużywanie muzyki w miejscach publicznych i prywatnych, jako naruszenie prawa człowieka do spokoju i ciszy. Do problemu tego powracał wielokrotnie, uważając, że muzyka dobiegająca zewsząd i ciągle nie tylko męczy, ale także tępi wrażliwość na prawdziwą muzykę.

Wikipedia

Dziś, niemal pół wieku później, nie tylko nic się w tej kwestii nie polepszyło, ale i całkiem sporo pogorszyło. Sama mieszkam w mieście nastawionym na bardzo specyficzny rodzaj turysty (turysty prymitywnego), które niestety nie szanuje ani swoich mieszkańców, ani tym bardziej ich ustawowego prawa do ciszy.

1. Cisza. Nocna?

W powszechnej opinii (także policjantów i strażników miejskich) prawo do ciszy przysługuje nam tylko w nocy między 22.00 a 6.00. I choć zakłócanie spokoju podczas dnia jest w myśl prawa wykroczeniem, to jednak każdy, kto podjął próbę walki o swoje prawo do ciszy, wie, jaka to trudna i wyboista droga.
Skoro trudno egzekwować przestrzeganie prawa ogólnego, nie dziwi też fakt, że równie trudno egzekwować przestrzeganie przepisów poszczególnych miast. Na przykład moje miasto ustaliło wspaniały, przybliżający nas w kierunku zachodniej strony przepis, w myśl którego lokale usługowe położone przy głównym deptaku nie mogą mieć głośników na zewnątrz. Jednak… równocześnie można się o takie pozwolenie postarać i je dostać. Tym samym nikt już, łącznie z władzami miasta, nie wie dokładnie, które lokale mogą, a które nie mogą nagłaśniać wspólnej przestrzeni publicznej, jaką jest ulica (lub taka jest tylko wersja dla namolnych interesantów, do których się zaliczam).

2. Taksówki

Z taksówek korzystam najczęściej w Warszawie, kiedy przemieszczam nieprzyjazne szpilkom odległości między jednym a drugim miejscem koncertu podczas festiwalu „Warszawska Jesień”, w godzinach nocnych. Każde wejście do taksówki muszę rozpocząć prośbą o wyłączenie lub znaczne ściszenie muzyki. I zastanawiam się, czy to dziwne, że mam głowę pełną skomplikowanych i ważnych dźwięków, które jakoś przeżywam, które muszę przemyśleć, przetrawić, lub do których przyjęcia chcę się dopiero przygotować, a zdecydowanie nie pomaga mi w tym najnowszy numer wiecznie żywego Bajmu czy innego Pitbulla (zakładając, że mam szczęście i kierowca słucha tradycyjnego komercyjnego radia, a nie takiego, które specjalizuje się w popularyzacji disco-polo). A potem zadaję sobie pytanie,

czy ja naprawdę muszę się nawet sama przed sobą z czegokolwiek tłumaczyć?

– pytanie, które sobie zadaję

Mam po prostu prawo do ciszy. Mogę chcieć się skupić przed koncertem, przed egzaminem, mogę być w żałobie, pogrążona w jakimkolwiek bólu, wreszcie mogę nawet po prostu nie lubić muzyki ze szczególnym uwzględnieniem tej, która nie przeszkadza panu kierowcy. Nie muszę się z tego tłumaczyć. Usługą świadczoną przez taksówkarzy jest przewiezienie klienta z punktu A do punktu B, a nie uświetnianie tego czasu jakąkolwiek niekonieczną oprawą muzyczną.

3. Punkty gastronomiczne

No dobrze, umówmy się, że w punktach gastronomicznych istnieją znacznie gorsze efekty dźwiękowe, niż te wyprodukowane przez Pitbulla i tło w postaci neutralnej, nienachalnej i nieagresywnej ściany dźwięku bywa wręcz wskazane. Jednak kluczem jest tu nienachalność właśnie i odpowiednia, czyli minimalna, głośność. No i dobór muzyki. Cicha i spokojna muzyka instrumentalna zawsze będzie elegancka. Zmorą natomiast jest – niestety często praktykowane w lokalach o mniejszym prestiżu – włączone radio. Nie ma chyba niczego bardziej odpychającego podczas jedzenia od konieczności słuchania polityków, a także o hemoroidach, wydzielinach z pochwy i lekkim nietrzymaniu moczu.
(Temat apetyczności reklam doskonale przedstawił Marek Koterski w „Dniu Świra”.)

4. Słuchawki naszych bliźnich

Słuchawki – przewodowe, bezprzewodowe, nauszne, duże, małe, dokanałowe, itd. – są fantastycznym cudem techniki, mającym za zadanie, cytując za Wikipedią:

przekształcenie sygnału elektrycznego w słyszalną falę dźwiękową, podobnie jak czyni to głośnik; od głośnika jednak odróżnia ją sposób w jaki jest wykorzystywana: słuchawka służy do indywidualnego odbioru dźwięku, najczęściej umieszcza się ją w bezpośredniej bliskości ludzkiego ucha, a nawet w jego przewodzie słuchowym.

Wikipedia

Kluczowe w tej definicji wydają się być: różnica między nimi a głośnikiem oraz wspomnienie o bliskości ludzkiego ucha. Tymczasem w przestrzeni publicznej (np. transporcie miejskim) zaobserwować można bardzo dużo słuchawek, których używanie niczym nie różni się od korzystania z głośników – odbiorca danej muzyki narzuca jej słuchanie wszystkim swoim bliźnim w promieniu kilometra, podkręcając głośność do maksimum. Osoby starsze często zwracają uwagę tego rodzaju melomanom, zasłaniając się „troską o ich słuch”.
Mnie z powodu głuchnięcia jednostek w narodzie jest całkowicie wszystko jedno, jednak zmuszanie ludzi do przyjmowania dźwięków wbrew swojej woli i bez wyrażonej na to zgody uważam za drażniące.

5. Telefony w mojej głowie

Sama jednak, kiedy wypuszczam się w miejską dżunglę, nie wyobrażam sobie, by nie wziąć ze sobą słuchawek, na wypadek gdybym musiała trafić do jakiejś przestrzeni zamkniętej (np. poczekalni, czy wspomnianej komunikacji miejskiej). Tam przeważnie mamy do czynienia z czymś jeszcze gorszym, niż narzucona nam z góry muzyka. Tam mamy… ludzi z telefonami, prowadzących długie telefoniczne debaty. Dowiemy się z nich między innymi, że rozmawiająca tuż przy nas młoda i zadbana pani „właśnie ma okres, więc w piątek nie będzie mogła iść na basen”, przedwczorajszy pan „się na***ał i ciągle go trzyma”, a jeszcze ktoś inny ma dokładnie taki adres, taki pesel i taki numer telefonu, „podam, dla pewności, jeszcze raz”.
Cudze głośne rozmowy na tematy, które w najmniejszym nawet stopniu mnie nie obchodzą, ale które wchodzą w bardzo mocną interakcję z moimi myślami – a tak mam, że idąc, czy jadąc gdziekolwiek bardzo lubię myśleć – uważam za przemoc jeszcze brutalniejszą, niż narzucanie mi słuchania jakiejkolwiek muzyki.
Oczywiście u podstaw tych wszystkich rzeczy, o których dziś piszę, leży niezmiennie jedno: brak kultury. A tę się wynosi głównie z domu, choć solidna edukacja w zakresie dobrych manier podjęta przez szkołę, też nie byłaby złym rozwiązaniem.
Nie mam złudzeń, że ten apel trafi do tych ludzi, do których trafić powinien, jednak zaapeluję – szanujmy swoje prawo do ciszy.

Oczami dziecka

fot. Jan Lewandowski

Jakiś czas temu dostałam zapiski od mojej mamy, która postanowiła kiedyś, parafrazując pewną reklamę, zostać Gallem Anonimem w swoim domu. Dotyczyły mnie i moich odzywek z dzieciństwa na przestrzeni pierwszych kilku lat. Po ich wnikliwej lekturze byłam zaszokowana, na jak wczesnym etapie rozwoju miałam już mocno sprecyzowaną osobowość. Nie bardzo znam się na dzieciach, ale to doświadczenie kazało mi się skłonić ku teorii, że wszystko jest tak naprawdę w genach.
Z okazji dzisiejszego Dnia Dziecka postanowiłam zaprezentować świat widziany oczami bardzo jeszcze małej nNi, skrupulatnie i wiernie opisany onegdaj przez moją mamę, opatrując całość swoimi komentarzami. (Przy przeglądaniu swoich zdjęć z tamtego okresu nie miałam najmniejszej trudności z wyborem właściwego do zilustrowania tego wpisu.)

P.S. „Ja” w tych zapiskach to, wyjątkowo, moja mama.

Wiek: 2 lata i 4 miesiące

Marianna: Muszę sprzątać, bo mi tu dziecko zrobiło bałagan.
Ja: Jakie dziecko?
M.: No, Patkowskie.

– pierwsze objawy egocentryzmu plus dziwne zamiłowanie do sprzątania (chyba jednak nie genetyczne, bo w dorosłym życiu minęło bezpowrotnie)

M. kończy modlitwę:
– Pa, pa, Boziu, tylko nie zrób bałaganu!

– pierwsze objawy agnostycyzmu plus… co ja miałam z tym bałaganem?

M. śpiewa w łóżku pieskowi, z którym śpi, kołysankę.
Ja: O czym mu śpiewasz?
M.: O krancoludku, który mi się zlał do łóżka.

– moje podejście do kołysanek już od najmłodszych lat było dosyć mocno określone i niewiele się w tej kwestii zmieniło w późniejszym dorosłym życiu

M. zasypia z trudem. Józef [Patkowski] położył się w jej pokoju i zanucił melodię piosenki „Jedzie pociąg z daleka”.
M.: O czym śpiewasz?
J.: Śpiewam ci kołysankę.
M. (z wyrzutem): To nie jest kołysanka, „Konduktorze łaskawy”.

– kołysanek możemy nie lubić, ale bądźmy jednak precyzyjni

Wiek: 2 lata i 8 miesięcy

Byłyśmy na wakacjach w Podkowie Leśnej. Marianna rozmawiała z Józefem przez telefon i prosiła, by jej przywiózł z Warszawy jakieś zabawki. Gdy Józef przyjechał i zobaczyła, że przywiózł to, o co prosiła, zawołała:
– Ty jesteś kochany! Ty jesteś bardzo mądry! Ty rozumiesz, co się do ciebie mówi!

– już wtedy przeczuwałam smutną prawdę, że bardzo niewiele osób rozumie to, co się do nich mówi; no i dostrzegałam już wtedy wyjątkowość swojego taty

Wiek: 2 lata i 10 miesięcy

Maria [moja ciocia] mówi Mariannie modlitwę „Aniele Boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój”.
M.: A DLACZEGO ma zawsze przy mnie stoić?

– od najwcześniejszego dzieciństwa miałam całe zastępy wyimaginowanych przyjaciół, jednak już wtedy do Bozi i aniołów podchodziłam z ogromną dawką sceptycyzmu

M. na Powązkach: Dlaczego tu jest tak dużo rzeźb?

– no tak, a w kościele jak podobało mi się śpiewanie chóru, pytałam, czy „możemy pójść za kulisy” z gratulacjami

Byliśmy w plenerze.
Józef do Marianny: Zdejmiemy bluzeczkę, bo jest straszny upał.
M., rozglądając się: Rzeczywiście jest straszny upał.

– tata był ukochany i najmądrzejszy, ale jednak co własna ocena, to własna ocena (czasem nie tym zmysłem, ale byłam jeszcze mała)

Wiek: 3 lata i 1 miesiąc

Marianna lubi się bawić, że jest ptaszkiem, który przyleciał do mnie z wizytą. (Podpowiada mi jak powinna wyglądać nasza rozmowa.) Kiedyś konwersacja wyglądała tak:
Ja: A cóż to za ptaszek do mnie przyleciał? Czy to sikorka, czy to wróbelek? Czy to kruk?
M.: Tak, kruk.
Ja: Dzień dobry, kruku. Cieszę się, że mnie odwiedziłeś. Jak się miewasz?
M.: Dobrze.
Ja: A co robiłeś w domu?
M.: Gotowałem obiad swoim dzieciom.
Ja: Masz dzieci, kruku? A ile?
M. (z namysłem): Trzeba policzyć.
Ja: A co robią twoje dzieci?
M.: Poszły na spacer, na huśtawki.
Ja: A masz dziewczynki czy chłopców?
M.: Mam chłopca i dziewczynki.
Ja: A jak twój chłopczyk ma na imię?
M. długo się zastanawia.
Ja (ze śmiechem): Nie wiesz? Nie wiesz jak twój synek ma na imię? Co to za mamusia, która nie pamięta jak się nazywa jej synek?
M.: Co to za TATUŚ?! Ja jestem kruk!

– już wtedy było widać moje luźne podejście do rodziny oraz jej członków, które do dziś dnia się niespecjalnie zmieniło; a poza tym… możesz mnie wyśmiewać, ale przynajmniej bądź logiczny

Wiek: 3 lata i 4 miesiące

Ja: Marianko, wiesz, że niedługo, za parę dni przyjdzie św. Mikołaj i – jeśli będziesz grzeczna – przyniesie ci jakieś prezenty?
M. – wielki uśmiech.
Ja: Napisz do niego list, co byś chciała dostać.
M.: Dobrze. E, nie. Lepiej zatelefonuję. (Telefonuje:) Dzień dobry, Mikołaju, jak się miewasz? Dobrze? Przyjdziesz do nas? Dzisiaj?! Nie zaplanowaliśmy…

– Mikołaj Mikołajem, ale jednak trzeba się szanować, jakieś zasady dobrego wychowania muszą obowiązywać

Wiek: 4 lata i 5 miesięcy

Marianna odmawia modlitwę „Ojcze nasz”. Przy słowach „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”… wskazuje na mnie.

– tak, wolałam się mimo wszystko skupić na tym, co realne

M.: Co to jest rózga? – (pewnie przyniosła to z przedszkola)
Ja: Do mnie kiedyś, gdy byłam mała, przychodził Mikołaj z Aniołem i diabłem. Czasami diabeł bije niegrzeczne dzieci rózgą. Lekko.
M. (po chwili zastanowienia): Dlaczego lekko? Przecież diabeł jest zły, powinien bić mocno.
Ja: Anioł mu nie pozwala.
M.: Co to za nowa moda? Przecież diabeł nie słucha Boga ani Anioła!

– wiara to jedno, ale z logicznego punktu widzenia dosyć jednak szybko pojęłam sedno sprawy

Wiek: 4 lata i 9 miesięcy

Dziadek powiedział kiedyś Mariannie – z powodu jej sposobu wymawiania „r” [typowo francuski] – że jest hrabiną.
M.: Kto to jest hrabina?
Ja miałam wielki kłopot z wytłumaczeniem, w końcu wpadłam na pomysł: Marianko, hrabina to jest dama.
M.: Nie pytam się JAK SIĘ ZACHOWUJE, tylko KTO TO JEST.

– do dzisiaj bardzo cenię odpowiedzi na pytania, które zadaję

Wiek: 7 lat i 8 miesięcy

Marianna zupełnie nie umie i nie próbuje się spieszyć. Rano doprowadza mnie to oczywiście do furii. Kiedyś powiedziałam nawet coś w stylu, że zginie na tym świecie, jak będzie taka wolna. A ona spojrzała na mnie z wielkim żalem i prawie ze łzami w oczach powiedziała: Nie mów mi o tym świecie. Ja mam SWÓJ ŚWIAT.

– i to chyba mogłoby się stać moim życiowym mottem

Ale żeby nie zrobiło się za poważnie, dodam na koniec jeszcze jeden dialog, który znam z opowieści i który poniekąd pamiętam, mimo że miałam pewnie nie więcej niż 5 lat. Byłam z rodzicami w Filharmonii Narodowej na koncercie Warszawskiej Jesieni. Chadzałam wtedy wszędzie ze swoją ukochaną lalką Lizą. Podszedł do nas bardzo zresztą sławny dyrygent i zaczął do mnie zagadywać:

Dyrygent: Och, to pewnie twoja córeczka?
M.: Nie, to moja siostra.
D.: Młodsza?
M.: Nie, starsza.

– już wtedy zdradzałam ogromne predyspozycje do zostania mistrzem kuluarowego small talku; i rzeczywiście – do dziś dnia nic się w tej kwestii nie zmieniło

🎂 🎂 🎂 Wszystkim Dzieciom z okazji ich święta życzę tego, żeby – w razie konfliktu tych dwóch wariantów – nad BYCIE GRZECZNYM zawsze wybierały BYCIE SOBĄ. Dedykuję im też piosenkę, którą od najwcześniejszego dzieciństwa zawsze naprawdę lubiłam i ceniłam (być może ukształtowała moją miłość do harmonii i śpiewania na głosy): 🎂 🎂 🎂

Najwięcej wypadków zdarza się w domu

fot. Nika Zamięcka

Najwięcej wypadków zdarza się w domu, chyba że jest się mną, to wtedy najwięcej wypadków zdarza się gdzie bądź.
Już jako dziecko zdawałam się nie przejawiać najmniejszych oznak instynktu samozachowawczego i podczas jednej wycieczki z rodzicami do Szwecji i Danii udało mi się zaliczyć aż trzy małe wypadki w trzech różnych parkach rozrywki. Rodzice starali się jeszcze bardziej uatrakcyjnić mi te wakacje i wyszukali gdzieś w szwedzkiej Skanii, kawał drogi od miejsca naszego zamieszkania, sporych rozmiarów plac zabaw. Mieścił się tam ogromny dmuchany zamek, na który można się było wdrapać i trochę poskakać. Byłam ponoć zachwycona. Jakież więc było zdziwienie moich rodziców, kiedy po piętnastu minutach radosnego skakania wróciłam z płaczem, a z moich ust wypływała krew. Okazało się, że skacząc, dość niefortunnie przygryzłam sobie język…
Jakiś czas później pojechaliśmy do lunaparku położonego w innej części Skanii, w którym zachwyciła mnie zwłaszcza mała kolejka z wagonikami, mknąca sobie beztrosko po torach. Udałam się więc na fantastyczną przejażdżkę. I wszystko było super… do momentu, kiedy przejechała mi po stopie, jak z niej wysiadałam.
No i pamiętne duńskie Tivoli, w którym tak mi się spodobało na karuzeli, że błagałam rodziców o jeszcze jedną rundkę, na którą żadne z nich się już nie pisało. Nagle znikąd pojawił się jakiś przystojny młody mężczyzna, który się zaoferował, że chętnie ze mną pojedzie. Było wspaniale… dopóki nie opuściliśmy karuzeli. Przy swoim towarzyszu trzymałam dzielnie fason, ale wróciłam do rodziców dosłownie zielona. To był dzień, w którym zrozumiałam, że karuzele nie tworzą najlepszej relacji z moim organizmem. (Nie to, żebym jeszcze x razy w swoim nastoletnim życiu nie próbowała sobie udowodnić, że może jednak jest inaczej, oraz bym za każdym razem się nie przekonywała, że jednak nie jest.)
Na rowerze nie jeżdżę już w ogóle od momentu, kiedy na pewnym obozie językowo-sportowym w Bieszczadach, wracając z wycieczki rowerowej, przed samym już ośrodkiem, zapomniałam zwolnić przed wjechaniem na mostek, w który nie zdążyłam skręcić. Nagle okazało się, że mam nieoczekiwanie tylko dwa wyjścia – wjechać do strumyka lub gwałtownie zahamować. Do ostatniej chwili nie mogłam się zdecydować, które z nich wybrać, i koniec końców rower wjechał do strumyka sam, a ja, przelatując nad nim efektownym łukiem, wylądowałam tuż przed mostkiem, na żwirze. Ten wbił mi się w kolano, na którym do dzisiaj mam małe blizny. Po latach myślę, że jednak powinnam wtedy zahamować, ale nie mam co do tego stuprocentowej pewności.
Dorosłe, samodzielne mieszkanie, stanowiło dla mnie zawsze potencjalne zagrożenie, do którego szybko przywykłam. Nie dość, że ciągle mi się coś wydarzało, to przeważnie wydarzało mi się po kilka razy. Każdy z nas pewnie raz wyprasował sobie niechcący jakieś ubranie bezpośrednio na skórze – ja zrobiłam to trzy razy. Każdy z nas zalał się niechcący wrzątkiem – ja nieskończoną ilość razy, w przeróżny sposób. Najbardziej pamiętną była sytuacja, w której, chcąc wlać wrzątek z czajnika do kubka, błędnie oceniłam trajektorię lotu wrzątku. W efekcie zawartość czajnika wylądowała mi na dekolcie. Najgorsze, że trzy miesiące później, po intensywnym leczeniu maścią, gdy zaczerwienienie w końcu zniknęło, kiedy znowu nalewałam sobie wrzątek do kubka, przydarzyło mi się drugi raz zupełnie to samo.
Przed jednym sezonem letnim, w dniu powrotu z rodzinnego domu do Zakopanego, spadłam ze schodów i bardzo mocno potłukłam lewe przedramię. Przeciążyła mnie moja ogromna walizka. Poranek przed pracą spędziłam na izbie przyjęć, gdzie dowiedziałam się, że ręka na szczęście nie jest złamana. Próbując myśleć pozytywnie, ucieszyłam się, że to nie prawa.
Pod sam koniec tego samego sezonu letniego pojechałam z przyjacielem na koncert do Katowic. Pochodziliśmy trochę po mieście, a ja czułam się dosyć słabo i marzyłam o tym, by móc się gdzieś położyć, ale uznałam, że jak pojedziemy gdzieś na dużą kawę, to mi do koncertu przejdzie. W autobusie miejskim, idąc w kierunku wolnych miejsc, stałam się ofiarą mocnego szarpnięcia kierowcy… uderzenie mojej głowy o posadzkę usłyszeli pewnie nawet w Pyrzowicach. Przyjaciel, po odwróceniu się, pobladł, otoczył mnie wianuszek ludzi, z których część nagle okazała się być harcerzami (marząc o możliwości położenia się, niekoniecznie miałam na myśli przejechanie jednego przystanku na podłodze autobusu). Dostałam kategoryczny zakaz ruszania się, ktoś wezwał pogotowie. Ratownicy medyczni, czekający już na następnym przystanku, weszli do autobusu i spytali: „to do pani mieliśmy wezwanie?”. Niezwykle mnie to rozbawiło, biorąc pod uwagę, że byłam jedynym leżącym pasażerem. Z koncertu oczywiście nic nie wyszło, za to przez siedem godzin miałam wyjątkową okazję dość dobrze poznać katowicką izbę przyjęć, gdzie dowiedziałam się, że ręka na szczęście nie jest złamana. Próbując myśleć pozytywnie, ucieszyłam się tym razem, że to nie lewa.
Nadeszła zima i postanowiłam na siebie uważać. To nie zawsze jest proste przy lodzie i halnym równocześnie, ale byłam z siebie niesłychanie dumna, że nie przewróciłam się ani razu. Ani razu… oprócz tego jednego upadku, po którym byłam niemal pewna, że coś mi się w środku przemieściło. Po kilku dobrych tygodniach udałam się do lekarza, który powiedział, że ma mnie prawo boleć jeszcze dwa miesiące. Akurat do końca sezonu, ale przynajmniej wiedziałam, na czym stoję, więc dzielnie zagryzłam zęby.
Na wiosnę, dokładnie w dniu, w którym zauważyłam, że ból pleców ustał, poszłam radośnie do sklepu… zamykając sobie niechcący jego ciężkie drzwi dokładnie na palcu. (Dziś, rok później, mogę śmiało powiedzieć, że paznokieć prawie zupełnie do siebie doszedł.) To była chyba jedna z najboleśniejszych sytuacji i prawdopodobnie jedyna, która wycisnęła z moich oczu łzy. Palec jednak nie był długo w swojej niedoli osamotniony, bo chwilowa praca w gastronomii też przyniosła swoje żniwo, kiedy mnie poproszono o pokrojenie cytryny… tasakiem.
Wszystkie historie skończyły się dobrze, nie pozostawiając po sobie większych śladów (z wyjątkiem kilku małych blizn). A ja ze swojego bogatego doświadczenia, mogę śmiało powiedzieć, że jednak prawdą jest, że:

wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.