Quo vadis, kraju?

Dając życie blogowi oczami nNi, założyłam sobie, że nie będę na nim zahaczać o tematy polityczne, żeby nie musieć nurzać się w brudach, od których staram się stronić. Dziś jednak coś we mnie pękło i czuję, że muszę przemówić.

Po południu dotarła do nas z Gdańska tragiczna wiadomość o tym, że prezydent tego miasta, Paweł Adamowicz, nie przeżył wczorajszego ataku nożownika podczas 27. finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Jeszcze chyba nigdy żadna śmierć człowieka, którego nie znałam osobiście (zwłaszcza ze świata polityki) mną tak mocno nie wstrząsnęła. Przez większość dnia nie umiałam się pozbierać, tłumiąc łzy w pracy i zalewając się nimi zaraz po jej opuszczeniu.

1. Dlaczego to boli aż tak?

Każda informacja o jakiejkolwiek tragedii mnie głęboko smuci. Czemu jednak z tą tak niesamowicie trudno się pogodzić? Prawdopodobnie z powodu kontekstu. Młody fantastyczny, prężny polityk i  porządny człowiek, podczas wspierania najpiękniejszej i najbardziej pozytywnej imprezy w naszym kraju, jaką jest Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, ginie na scenie, dźgnięty nożem przez szaleńca, wykrzykującego polityczne brednie (z jego słów wyłania się taki obraz: ponieważ siedział jakoby niesłusznie w więzieniu, do którego wsadziła go Platforma Obywatelska, prezydent Gdańska musi teraz ponieść śmierć). I chyba ten kontrast między dobrem w czystej postaci, jakie od lat zasiewa w naszym kraju Jurek Owsiak – znienawidzony, o ironio, przez środowiska prawicowo-katolickie – i tym, że mamy (mieliśmy 😦 ) kilku naprawdę doskonałych prezydentów polskich miast (żeby choćby wspomnieć pierwszy z brzegu Słupsk) a plugastwem, jadem i żółcią tych z nas, którzy zostali zarażeni wirusem odcinającym umiejętność myślenia, jest najtrudniejszy.

2. Sprawa polityczna

Choć można usłyszeć i takie głosy, że wczorajsza tragedia nie jest sprawą polityczną, jednak bardzo trudno nie zauważyć, że jest bezpośrednią konsekwencją przyzwolenia (z politycznej góry) – czy też systematycznego przyzwalania od kilku lat – na publiczne okazywanie sobie pogardy, a nawet nienawiści. Coś, co jeszcze jakiś czas temu było uznawane za obyczajowość plebsu i pospólstwa, dziś jest obowiązującym na tzw. salonach standardem. Nad hordą ordynarnych, niewykształconych chuligańskich analfabetów rząd rozpościera parasol ochronny, traktując ich jak może nie do końca rozwinięte, ale jednak nieszkodliwe maskotki, podczas kiedy są niebezpiecznymi bandytami i tak właśnie powinni być traktowani (choćby w ramach przestrogi dla następnych, którzy też będą dla zabawy chcieli uczcić pamięć Hitlera w kraju, w którym zginęło przez niego kilka milionów ludzi, czy podpalić jakiś samochód podczas… narodowego święta).
Czy jednak mogę mieć pretensje do ludzi, których ego nieudolnie utkane z kilku ton kompleksów kilkukrotnie przewyższa ich IQ, że są u władzy? Nie mogę. Każdy ma przecież prawo do marzeń, nawet tych najbardziej odjechanych. Mam pretensje do ludzi, którzy im pozwolili te nierealne marzenia ziścić.
Nie podoba mi się koncepcja podziału Polaków na zwolenników tylko dwóch partii. Ponieważ żadna z nich nie spełnia moich oczekiwań, nie biorę w tej przepychance udziału. Obiektywnie jednak patrząc, nie umiem się zgodzić z tym, że wina – leżąca niewątpliwie po obydwu stronach – rozkłada się symetrycznie. Po jednej stronie są kłamstwa, chciwość oraz brak odwagi i zdecydowania w podejmowaniu decyzji dobrych dla kraju (czyli dosyć typowa lista politycznych przewinień), a po drugiej kłamstwa, chciwość i podejmowanie politycznych decyzji bez najmniejszej poprzedzającej je refleksji plus… prostactwo, niedouczenie i brak obycia, oczytania, wiedzy. Czyli takie polityczne disco-polo, które – jak pisałam w poprzednim tekście – wyczerpująco określa tylko jedno słowo: nieudolność. I o ile w muzyce może to co najwyżej śmieszyć czy irytować, na najwyższych szczeblach państwa – zasmuca i przeraża.
Jednak, gwoli ścisłości, obie te partie – zbyt zajęte w pewnym momencie sobą – mocno przyczyniły się do zmiany języka debaty publicznej na zdecydowanie bardziej agresywny i nienawistny.

3. Polska dla Polaków

Wierzę w to, że ciągle jakoś ewoluujemy i że nacjonalizm to także stan przejściowy. Skoro udało się nam zejść z drzewa, a potem zacząć poruszać w pozycji wyprostowanej na dwóch nogach, to jednym z kolejnych etapów będzie porzucenie prymitywnego przywiązania do geograficznego pochodzenia w czasach, w których granice są otwarte.
Zostałam wychowana w domu, w którym nie padało słowo „patriotyzm”. A jeśli padało, to niezmiernie rzadko. Jednak moi rodzice przez całe życie uczciwie, rzetelnie i ciężko pracowali na rzecz kultury tego kraju. Płacili podatki, nigdy – nawet tam, gdzie było to niebywale proste – nie dokonali najmniejszych nadużyć finansowych, co spotykało się z zupełnym niezrozumieniem ogółu (swego czasu modne przecież było odliczanie sobie od podatku kosztów np. benzyny użytej nie do celów służbowych, lecz prywatnych, „bo nikt tego nie sprawdzi” – dla rodziców taka postawa była właśnie niepatriotyczna i niegodna przyzwoitego człowieka). Tata stworzył pierwsze i jedyne takie Studio, w którym mogli rozwijać swój talent rewelacyjni polscy (i nie tylko!) kompozytorzy, m.in. Krzysztof Penderecki. Stąd pewnie model patriotyzmu zakładający wymachiwanie szabelką do mnie – pacyfistki – nie przemawia. Przepraszam, że trywializuję, bo z drugiej strony rzeczywiście wzrusza mnie walka o nieistniejącą na mapie Polskę pod zaborami. Jednak jesteśmy tamtym walczącym o nią z miłością i oddaniem ludziom winni zdecydowanie lepszy kraj.
Kocham język polski, kocham specyficzne polskie poczucie humoru (za którym tęsknię, kiedy się zasiedzę w Grecji), kocham część polskiej muzyki współczesnej, polską literaturę, malarstwo. Kocham różnorodność polskich gwar i dialektów, ostałe się jeszcze na wsiach i na cudownym Śląsku resztki polskiej gościnności. Kocham polską przyrodę, krajobrazy, surowe Tatry, dzikie Bieszczady czy zimny, nastrojowy Bałtyk. Kocham niesamowicie zachodni Poznań, nawet śmieszny w swojej prowincjonalności Kraków dość lubię. Jednak czuję się obywatelką najpierw świata, a potem Europy. Polskość jest we mnie, nie wyznaczają jej granice kraju, w którym (ciągle jeszcze) mieszkam.

4. Ile z tej tragedii wyniesiemy?

Przy każdej tragedii nasuwa się pytanie, na ile dojrzali (jako naród) jesteśmy i czy będziemy umieli potraktować ją jak lekcję, z której coś wyniesiemy. Nie chciałabym być złym prorokiem, ale doświadczenie podpowiada, że nie wyniesiemy z niej nic. Jedna partia zrzuci winę na drugą, druga na pierwszą. Oberwie się też z pewnością Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, pojawią się głosy, że zachowania szaleńca i kryminalisty nie wolno z polityką w ogóle wiązać. Nie będziemy słuchać argumentów drugiej strony, tych zresztą merytorycznych i wyważonych nie będzie wiele.
W kraju, w którym (przynajmniej statystycznie) większość ludzi wierzy w to, że można zostać świętym po śmierci, niestety mało kto dostrzega świętość (ale taką z ludzką twarzą, jakąś małą skazą, bez szukania cudów na siłę, zaglądania pod kołdrę czy do portfela i rozliczania z chodzenia lub niechodzenia do kościoła) bliźnich za życia. A tak pojętą świętość reprezentuje właśnie Jurek Owsiak. Robi mnóstwo dobrego, zapala do tego rzesze ludzi, w tym coraz młodsze pokolenia, a ataki, z którymi się spotyka osłabiają moją wiarę w ten naród. Skala obrzydliwości i zezwierzęcenia atakujących jest porażająca.
Wczorajsza tragedia, choć nie była prawdopodobnie wymierzona w samego Owsiaka czy WOŚP, jednak wpisała się w tę samą, przepraszam, ohydną z perspektywy dzisiejszych czasów starotestamentową retorykę oka za oko, podczas kiedy wspierany na scenie przez prezydenta Adamowicza Owsiak wielokrotnie udowadniał, że bliższa jest mu nowotestamentowa filozofia nadstawiania drugiego policzka i robienia swojego… czyli dobrego dla innych!
Paweł Adamowicz został zamordowany, biorąc udział w niewątpliwie i jednoznacznie najpiękniejszej polskiej akcji wszech czasów. Nie umiem wyrazić krzyczącej we mnie niezgody na to, co się stało…

Gdańsk jest szczodry, Gdańsk dzieli się dobrem, Gdańsk chce być miastem solidarności. Za to wszystko wam serdecznie dziękuję, bo – na ulicach, placach Gdańska – wrzucaliście pieniądze, byliście wolontariuszami. To jest cudowny czas dzielenia się dobrem. Jesteście kochani. Gdańsk jest najcudowniejszym miastem na świecie. Dziękuję wam!

– Piotr Adamowicz, ostatnie słowa przed śmiercią

Psubrat we wspomnieniach

fot. Jan Lewandowski

Przedwczoraj w nocy odszedł mój królik Psubrat. Nie wiadomo jak się przygotować na taką stratę, nie wiadomo też jak ją zrozumieć. Był bardzo wiekowy (przeżył równo dwanaście lat – w sklepie mówili, że dożyje ośmiu) i pod koniec życia niestety bardzo też schorowany. Choć z jednej strony wiem, że już na pewno nie cierpi, z drugiej, bardzo trudno mi się pogodzić z pustką, jaka po jego odejściu nastała. Pomyślałam, że jedyne co mogę w tej sytuacji zrobić, to go opisać. Był naprawdę fantastycznym królikiem o wyraźnym charakterze i zasługiwał na to, by o nim czytano.

1. Początek naszej przygody

Rok po śmierci mojego taty dojrzałam do decyzji o zaopiekowaniu się jakimś zwierzątkiem. Długi czas byłam zachwycona legwanami (a zwłaszcza ich masywnymi zielonymi udami), jednak ponieważ mieszkałam jeszcze z mamą i decyzja musiała chociaż odrobinę przypominać kompromis, stanęło ostatecznie na króliku. Właściwie już podczas pierwszej wizyty w sklepie zoologicznym „Pyszczak” zakochałam się w Psubracie. Był najładniejszy i najsłodszy z całego miotu i od razu złapaliśmy kontakt – wydawał się zdecydowanie outsiderem, niczego się nie bał i miał w sobie mnóstwo luzu. Sklep w sumie odwiedziłyśmy z mamą trzy razy (za trzecim wróciłyśmy z Psubratem do domu), w międzyczasie upewniając się, że ostra alergia na koty, która u mamy kilka razy skończyła się wizytą na pogotowiu, nie dotyczy także królików. Za drugim razem w sklepie poinformowano nas, że Psubrat jest jednak płci pięknej. Nie planowałam posiadania samicy, ale już byłam w tym zwierzęciu zakochana, więc przyjęłam z pokorą, że może być i Psubratą. Na szczęście za trzecim razem w sklepie, pytając trzeciej już pani, jakiej tak naprawdę płci jest królik, w którego posiadanie właśnie wchodzę, po wnikliwej analizie narządów rozrodczych mojego pupila, pani krzyknęła radośnie na całego „Pyszczaka”:

Nie no, penis! Na tym to się akurat znam!

– pracownica sklepu „Pyszczak”

Pierwsza wspólna noc pod jednym dachem była obcym i nowym doświadczeniem. Doszło do mnie, jak wielka odpowiedzialność na mnie spoczywa i trochę się tego chyba przestraszyłam. Pamiętam, że uzmysłowiłam sobie, że już nic nigdy nie będzie takie samo. I już nigdy nie było. Na szczęście.
Psu, jak widać, też musiał mieć tej nocy swoje stresy i wątpliwości, bo rano w pokoju, w którym nocował (a w Warszawie miał swój oddzielny) zastałam przedziwny krajobraz. Szczelnie zamknięta przeze mnie wieczorem klatka była otwarta (do dziś nie wiem jak ją zdołał otworzyć), plastikowa konewka leżała na podłodze pod parapetem w sporej kałuży wypływającej z niej wody, a na tapczanie przed telewizorem leżał pilot z precyzyjnie wygryzionymi wszystkimi kolorowymi przyciskami, które – wyplute – znajdowały się tuż obok niego  na jednej kupce. Sam Psubrat natomiast siedział w klatce. Kiedy spytałam go, co robił w nocy i czy coś mu wiadomo o konewce i pilocie, udawał, że absolutnie nie. Właściwie nie dopracował tylko jednego szczegółu – nie zamknął za sobą klatki. To był chyba ten moment, w którym zrozumiałam, że to zdecydowanie mój królik, a nawet już w pewnym sensie też część rodziny. No i że imię, które mu nadałam było trafione.

2. Imię, budowanie się więzi i wyczuwalny charakter

Inna sprawa to tłumaczenie ludziom czemu takie imię. Dla mnie – językowca i zadeklarowanej psiary, która z powodów technicznych nigdy psa mieć nie mogła – imię było oczywiste, do tego wieloznaczne. Niestety nie każdy to rozumiał.
Psu jako dziecko skakał bardzo wysoko, a jedno z jego długich uszek stało pionowo do góry, podczas gdy drugie opadało, przez co wyglądał niezwykle uroczo i pociesznie. Nie przepadał za telewizją, ale były dwa programy, przy których się zdecydowanie ożywiał i które wyraźnie oglądał: prognoza pogody oraz „Smurfy”. Reagował też na kolor niebieski.
Mówi się, że króliki są bardzo płochliwe, że mają słabe serduszka, że bardzo łatwo je przestraszyć, jednak Psubrat był oazą spokoju, żeby nie powiedzieć, że po prostu miał wszystko w kuprze. Wzbudzał niesamowite emocje wśród psów, nawet tych bardzo dużych, sam jednak zdawał się ich nawet nie zauważać. Dopóki była marchewka i ciastko pietruszkowe, świat mógł nie istnieć. Często brałam go na ręce i tuliłam. Kiedy jego serduszko biło zdecydowanie szybciej, przytulałam go mocno do piersi. Uspokajał się momentalnie. Ale oczywiście na swoich zasadach – jeśli nie chciał czułości (a rzadko, ale czasami nie chciał), jasno dawał do zrozumienia, że nie teraz.
Długo zastanawiałam się, jak mnie postrzega, kim w jego rozumieniu dla niego jestem. Odpowiedź przyniosła jedna z książek, którą czytałam, wg której odbierał mnie jako „dziwnego królika”. Dosyć mnie to wzruszyło – nikt jeszcze do tej pory tak o mnie nie myślał (chyba).
Na ogół miał bardzo dobry humor, podchodził do domowników, trącał ich nosem, domagał się pieszczot, uwagi i zabawy, jednak zdarzały mu się też napady tupania. Coś nagle potrafiło sprawić, że był wyraźnie zdenerwowany – zmieniał nawet (choć to dziwne) mimikę pyszczka i tupał z całą złością i zawziętością. Kiedyś nawet spytałam pani doktor co może być przyczyną takiego zachowania. W odpowiedzi usłyszałam, że ponoć króliki „widzą duchy zmarłych”. Zrozumiałam wtedy, że czas najwyższy zmienić weterynarza.
Dużo też podróżowaliśmy samochodem, autobusami i pociągami. Bardzo to lubił i zawsze bardzo dobrze to znosił. Odkryłam jednak, że mieliśmy trochę inne potrzeby estetyczne – całą drogę Zakopane – Kraków krajobrazy za oknem były mu najzwyczajniej obojętne, jednak nie mógł oderwać pyszczka od szyby… w Kielcach.

3. Psubrat, kultura, sztuka i język

Kiedy robiło się cieplej, zakładałam mu szeleczki ze smyczą, pakowałam do przenośnej torbo-klatki i szliśmy w plener. Uwielbiał kicać po trawie w wielu miejscach, natomiast jego chyba ulubionym był dawny ogródek dawnej Willi „Atma” w Zakopanem (mieście, do którego się razem przeprowadziliśmy) i krzak róży, pod którym można było troszkę pokopać, pobrudzić futerko ziemią i odpocząć w cieniu.
Muzyka mu nie przeszkadzała, natomiast był jeden utwór – akurat jeden z moich ulubionych utworów muzyki współczesnej w ogóle – przy którym się wyraźnie relaksował. Przy pierwszych dźwiękach rozkładał się jak długi na brzuszku, mrużył oczka i kontemplował muzykę całym sobą. Za każdym razem kiedy go słyszał. To „Telegraphic” Yannisa Kyriakidesa. Pisałam o tym z samym Kyriakidesem – kompozytor nie wydawał się być zdziwiony, stwierdził nawet, że

może Psubrat rozumie zakodowaną wiadomość.

– Yannis Kyriakides w naszej prywatnej korespondencji

Wyraźnie też – o czym już kiedyś pisałam – był wrażliwy na jedną z niewielu fraz, jakie jestem w stanie wypowiedzieć poprawnie po islandzku, czyli „góða nótt, sofðu rótt” („dobranoc, śpij dobrze”) – rozumiał ją, a bardziej pewnie jej melodię. Zawsze, kiedy mu to powiedziałam, mając go na rękach, zamykał oczka i odchylał główkę.
Wielokrotnie też się zastanawiałam, w jakim języku by się porozumiewał ze światem, gdyby umiał mówić. Dosyć szybko doszłam do wniosku, że tym językiem byłby czeski. Niemal słyszałam jak wypowiada: „oko za oko, zub za zub”.

4. Być opiekunem zwierzęcia

Przed Psubratem miałam we wczesnym dzieciństwie tylko kilka malutkich zwierzątek, które żyły naprawdę bardzo krótko. W pewnym więc sensie dopiero Psu sprawił, że zaczęłam świadomie przynależeć do grona ludzi, którzy posiadają zwierzęta. Choć nie jestem specjalnie socjalizującą się jednostką, jednak muszę przyznać, że wizyty w klinikach weterynaryjnych były czymś w rodzaju światełka w tunelu – okazywało się, że istnieje jakiś szczególny rodzaj człowieka troszczącego się o swoje zwierzę. Jakiś jeszcze jeden świat, o którym nie miałam wcześniej pojęcia. Zwierzęta wyzwalają w ludziach dobro i czułość, których na co dzień sobie nie okazujemy. To też było mocno odczuwalne, kiedy szłam gdzieś z klatką. Ludzie stawali się przyjaźni, nawet uśmiechali się do nas.

Z powodu moich ostatnich wyjazdów, Psubrat trochę czasu spędził w Warszawie, w naszym rodzinnym domu. Przyjechał do mnie dopiero niedawno (ze względu na bardziej komfortowy samochodowy transport). W bardzo już niestety złym stanie. W dniu, kiedy odszedł, miałam przeczucie, że to się może wydarzyć. I wydarzyło się, kiedy byłam przy nim…
Nie mam sprecyzowanego stanowiska co do tego, co dzieje się po naszej śmierci. Tym bardziej nie wiem, gdzie po swojej śmierci trafiają zwierzęta. Część mnie jednak wierzy, że Psu jest w jakimś lepszym wymiarze pełnym marchewki, pietruszkowych ciastek i świętego spokoju. Tam, gdzie już nic go nie boli, a z głośników sączy się jego ulubiony „Telegraphic” Kyriakidesa…

Blogosfera oczami nNi, czyli SHARE WEEK 2018

fot. Mariusz Stępień

Po wielkanocnej przerwie wracam z naręczem wiosenNych kwiatów oraz bukietem blogów, które chciałabym polecić swoim Czytelnikom, bo uważam je za ważne, wartościowe i naprawdę godne uwagi.
Wpis został zainspirowany akcją SHARE WEEK 2018, która ma na celu pokazanie (przez nas, blogerów) różnorodności w polskiej blogosferze i docenienie innych blogerów, nie zawsze bardzo popularnych, ale wpływających na nas.
Zasadą akcji jest podzielenie się u siebie trzema ulubionymi blogami i zgłoszenie ich do konkursu. (Szczegóły akcji są dostępne TUTAJ.)

1. Blogi, które gorąco wszystkim polecam:

SZORTOWNIA – BLOG KRÓTKOMETRAŻOWY, powstawała niejako na moich oczach i ma dla mnie znaczenie szczególne. To blog poświęcony filmom krótkometrażowym – pierwszy i jedyny taki polski blog zawierający przegląd filmów krótkometrażowych z całego świata i w przeróżnych kategoriach; nie lada gratka dla miłośników tzw. „szortów”, choć ze mnie np. dopiero zrobił wielkiego fana tego gatunku.
Jeśli mamy ochotę urządzić sobie wieczorem – samotnie lub w grupie – intrygujący, ciekawy seans złożony z kilku wysmakowanych filmów na jakikolwiek wybrany temat (a może na kilka różnych), Szortownia będzie do tego idealnym wręcz miejscem! ❤

Skumbrie w tomacie to blog kulinarny, będący kopalnią fantastycznych przepisów (zwłaszcza podkarpackich), który podbił moje serce, kiedy sama zaczynałam swoją przygodę z kulinarnym blogowaniem i Jednopalnikową. Autorka Kasia jest niesłychanie serdeczną i ciepłą osobą, która okazała Jednopalnikowej bardzo dużo bezinteresownej życzliwości, choć nigdy nie poznałyśmy się osobiście.
Już sama nazwa jej bloga, romansująca z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, obiecuje inteligentną zabawę z czytelnikiem i kawał dobrej literatury przy okazji! Do tego przepiękne, kuszące zdjęcia i nienaganna polszczyzna – jest smacznie w każdym tego słowa znaczeniu! ❤

Janina Daily.com to cudowne, niewiarygodnie pozytywne miejsce w sieci, w którym zawsze czuję się bezpiecznie, i do którego choćbym przyszła nie wiem jak smutna, to zawsze opuszczam je z ogromnym uśmiechem na ustach.

Jestem jak Bronisław Malinowski – tylko ładniejsza.

– pisze o sobie Janina (w notce Jestem Janina)

Janina – mieszkająca na stałe w Irlandii i wykładająca tam statystkę – pisze o wszystkim. Robi to w sposób niesłychanie zabawny, a równocześnie pozbawiony złośliwości i sarkazmu (z którymi ja ciągle walczę – mam nadzieję, że z coraz lepszym rezultatem – u siebie). Jej blog to dowód na to, że najlepszym lekarstwem na całe zło tego świata jest zdrowy śmiech – taki do łez. Jednak kiedy przychodzi do tematów troszkę większego kalibru, Janina potrafi w sposób bardzo mądry i wyważony opowiedzieć się po stronie zdrowego rozsądku, nie wchodząc równocześnie w polityczne przepychanki. Polecam serdecznie! ❤

2. Vlogi, które gorąco wszystkim polecam:

W myśl regulaminu akcji SHARE WEEK 2018, możemy polecić tylko trzy, a także tylko blogi (do których vlogi, czyli blogi prowadzone w formie filmików, się nie zaliczają). Jednak w ramach swojego wpisu mogę polecić tyle blogów (a także vlogów), ile chcę, choć nie zgłaszając wszystkich do konkursu.
Z tego powodu, przy okazji tego wpisu nie mogłabym nie wspomnieć o dwóch vlogach, które wyjątkowo mnie urzekły i których wierną fanką jestem.

Paweł Opydo – autor serii „Złe książki” – prowadzi bardziej rozbudowaną stronę składającą się z wielu ciekawych serii. Polecam również „Złe piosenki”, „Złe komentarze” i wszelkie felietony (w wersji mówionej), jednak dziś chciałabym się skupić na moich chyba ulubionych „Złych książkach”.
Opydo przeczytał za mnie wszystkie najgorsze z możliwych książki, a potem je rzetelnie streścił, posiłkując się (na szczęście tylko krótkimi, ale dającymi pewien ogląd) cytatami. To kawał naprawdę fantastycznie wykonanej roboty, którą niesamowicie doceniam. (Przeczytanie na ten przykład chociaż jednego tomu „Pięćdziesięciu twarzy Greya” to wyczyn, na który sama nie potrafiłabym się zdobyć, zwłaszcza po zobaczeniu cytatów.)
Równocześnie komentarze Pawła – komentarze inteligentnego, myślącego analitycznie człowieka – bawią mnie i mnóstwo jego fanów do łez. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że nie jest to vlog dla każdego. Wiem, że to, co mnie na tym kanale urzeka, wielu będzie drażnić. I dobrze! Przynajmniej kanał jest jakiś! 😉

Dyplomowana polonistka, fascynatka języka polskiego, a także prezenterka telewizyjna Paulina Mikuła zauroczyła mnie już jakiś czas temu swoim vlogiem Mówiąc inaczej, który jest poświęcony poprawności językowej. Trafiłam na niego zupełnie przypadkiem i od razu zostałam jego fanką.
Paulina z ogromną klasą i kulturą, a równocześnie lekkością i wdziękiem opowiada o językowych zawiłościach, rozwiewając największe wątpliwości.
Jej vlog to kopalnia wiedzy nawet dla innych absolwentów polonistyki.
A jeśli chcemy zrobić sobie małą przerwę od jednak nauki, Paulina ma też dla nas równie ciekawą, pozajęzykową serię „Myśląc inaczej”! 😉

❤ Chciałam ogromnie podziękować wszystkim wymienionym przeze mnie Blogerom za ich pracę, serce i pasję! ❤