Moje wielkie greckie wakacje

fot. Geo Dask

Jak już niedawno wspominałam, podczas tegorocznego lata wyjechałam wreszcie na upragnione (i w pełni zasłużone!) pierwsze prawdziwe wakacje od równo pięciu lat. Przez ten czas wybywałam oczywiście z kraju (głównie do Grecji), zawsze jednak – ze względu na specyfikę mojej poprzedniej pracy – było to grubo po sezonie urlopowym, lub też jakiś czas przed nim, co wiązało się z brakiem gwarancji nNieustającego słońca czy możliwości opalania się i kąpieli. Takie wyprawy mają oczywiście swoje niewątpliwe plusy, począwszy od mniejszej liczby turystów, a na niższych cenach hotelowego pobytu skończywszy; cieszę się, że choć tak dane mi było oderwać się od otaczającej mnie rzeczywistości i odpocząć w ukochanych miejscach. Jednak nie oszukujmy się – wakacje to wakacje!
W moim rodzinNym domu zawsze, przez całe moje dzieciństwo i wczesną młodość, kultywowało się  ideę odpoczywania po całym roku pracy/szkoły najlepiej jak najbliżej przyrody. Z powodu rodzinnych obowiązków nasz letni pobyt w Zakopanem był koniecznością, ale mama dbała też o jakiś czas nad morzem lub – kiedy trochę podrosłam – moje uczestnictwo w koloniach z rówieśnikami na łonie natury. Pewnie, że oderwać się od codzienności można nawet w październiku, zwłaszcza jeśli nie lubi się upałów, a nad odpoczynek bierny wyżej ceni się ten czynny. Jednak – choć lubię spacerować i zwiedzać nowe (i stare) miejsca – niesamowicie potrzebny mi był (co uświadomiłam sobie dopiero w tym roku!) całkowity reset w postaci opalania się do oporu przerywanego beztroskim chłodzeniem rozgrzanego ciała w rozkosznych morskich falach, a kiedy skóra odmówiła na chwilę współpracy, po prostu leżenia na leżaku w cieniu i czytania znakomitej książki. Potrzebny mi był całkowity reset w postaci wtopienia się w ten niesamowity grecki klimat, w którym niby nie da się oddychać, ale który uzależnia i zachwyca. Pomyślałam nawet, że ludzie, którzy nie umieją wypoczywać biernie, są pozbawieni czegoś bardzo cennego. Nic nierobienie ma przecież ogromną moc.

I. Θεσσαλονίκη – άφιξη
(Saloniki – przyjazd)

fot. Geo Dask

Już sam przylot do Salonik i postawienie stóp na cudownej, rozgrzanej greckiej ziemi naładowuje mnie zawsze cudowną pozytywną energią. Wiem, że zdarzy się – jak zawsze – coś nieoczekiwanego i pięknego. A poza wszystkim, zwyczajnie uwielbiam to magiczne miasto!

1. Moje miasto

fot. Geo Dask

W tym roku pojechałam na wakacje z mamą. Obie zarówno Saloniki, jak i Thassos odwiedzałyśmy już nie pierwszy raz i – mając tu wspólnych znajomych, a także wspólne historie związane z tymi miejscami – byłyśmy niesamowicie podekscytowane perspektywą tego babskiego czasu, który możemy spędzić po swojemu, bez stresu, że czegoś nie zdążymy zobaczyć. Jakże miłe było na przykład powitanie kelnera w naszej ukochanej tawernie Kazaviti, mieszczącej się w restauracyjnej części Salonik – Ladadika (tawernie założonej zresztą przez mieszkańca miejscowości Kazaviti na Thassos), który aż do nas podbiegł, żeby nas wyściskać!

fot. Geo Dask

Doszło do mnie po tych dwóch dniach, że minął mój etap fascynacji i bezkrytycznego zauroczenia tym miastem  i oto wkroczyłam właśnie w kolejny – etap miłości głębszej, mądrzejszej. Miłości „pomimo”. Saloniki nie są idealne. Nie wszyscy i nie wszędzie są mili, nie wszystkie rozwiązania architektoniczne zapierają dech w piersiach. W tym roku miałam wrażenie, że na ulicach jest niestety więcej ludzi bezdomnych, wielu z nich jest w dziwnym stanie umysłowym, co powoduje jakiś mój lęk (którego do tej pory raczej tu nie czułam). Jest też zdecydowanie więcej muzułmanów, co po Zakopanem – gdzie w sezonie letnim ze świecą szukać kobiety, która nie byłaby odziana w nikab – nie robi może aż takiego wrażenia, jest jednak obce i dosyć niepokojące. Jednak idealne miasto to miasto nieprawdziwe, nieistniejące, zafałszowane. Poczułam, że kiedy jakaś maska opadła, pokochałam Saloniki jeszcze mocniej. Za to, co w nich najlepsze, czyli przede wszystkim za ich energię, która sprawia, że czuję się tam po prostu dobrze; za ich piękne miejsca (prawdopodobnie zresztą nie wszystkie jeszcze odkryłam), za zupełnie bezinteresowną serdeczność wielu ludzi, za zapach powietrza, no i w końcu za doskonałe jedzenie i możliwość odbywania moich ukochanych rejsów statkiem o (niemal) każdej porze dnia i nocy!

fot. Geo Dask

2. Saloniki zagłębiem szpilek

fot. Geo Dask

O butach na obcasach mogłabym rozprawiać bez końca (wie coś o tym moja szafa, z której szpilki dosłownie wylewają się strumieniami), więc postaram się jednak jakoś okiełznać zakusy na popełnienie epopei na ten temat.
Jeśli kochamy buty (lub choćby tylko je lubimy), Saloniki są fantastycznym miejscem na zakupy. Wybór może przyprawić o zawrót głowy. Wystarczy wymarzyć sobie np. buty w kolorze czerwonym – proszę bardzo, w co najmniej pięciu różnych sklepach widziałam całą jedną półkę z najróżniejszymi fasonami we wszystkich możliwych odcieniach czerwieni. Piszę zresztą nie tylko o swoich ukochanych butach na obcasach (od najwyższych do najniższych), ale również o tych zupełnie płaskich. Zachwyca wszystko – ich uroda, oryginalność, a także to, jak niewiarygodnie są wygodne! Jeśli chodzi o cenę, istnieją sklepy, w których za parę zapłacimy 60-70€, ale na szczęście jest ich mało i lepiej w ogóle nie zawracać sobie nimi głowy. W większości sklepów ceny butów (jest mnóstwo promocji i trafiałam na nie właściwie we wszystkich miesiącach roku) wahają się od 10 do 30€. A najlepsze jest to, że te same modele są często dostępne w kilku sklepach (i różnych cenach, więc przed ostatecznym zakupem warto zrobić sobie wycieczkę).
W tym roku zaszalałam i – zupełnie jak nie ja – nabyłam prześliczne sandałki…

fot. Marianna Patkowska

bez obcasu! Zawsze to jakieś nowe, ciekawe doświadczenie.

II. Θάσος (Thassos)

fot. Geo Dask

Wyjeżdżając z Salonik, nawet poczułam jakiś zaczyn tęsknoty za promenadą, Placem Arystotelesa i spacerami do Białej Wieży i jeszcze dalej, do parasolek, choć to właściwie dziwne, bo kierunkiem było przecież moje ukochane Thassos, do którego zawsze mi się wyrywa serce. Perspektywa w ogóle kreśliła się fantastycznie – przed nami całe półtoratygodniowe wakacje (na plaży), a potem jeszcze dłuższy, niż teraz czas w Salonikach.

1. Czy warto było spadać tak?

fot. Geo Dask

Dzień przyjazdu na Thassos był jak zwykle ekscytujący przez samą podróż wszystkimi autobusami i promem, którą bardzo lubię, ale jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Mianowicie to, że w kolebce wysokich obcasów, jaką Saloniki niewątpliwie są, kupiłam tylko – choć wyjątkowej urody, ale jednak… – buty na płaskim. Przemknęła mi przez głowę przerażająca myśl, że… być może się zestarzałam. Mojego obecnego wieku nie dożył w końcu przecież ani Kurt Cobain, ani Jim Morrison, ani nawet Jezus Chrystus (choć oczywiście każdy z innego powodu). I że może teraz tak już będzie, że zacznie mnie zadowalać kupowanie butów wygodnych. I taka przygnębiona wysiadłam z promu w Limenas, kierując swoje pierwsze kroki do cudownego zaprzyjaźnionego snack baru Panos Place na pyszny lunch. Stwierdzenie u siebie wciąż dużego apetytu nie tylko na życie, ale przede wszystkim na obłędne souvlaki pomogło mi jednoznacznie ustalić, że nie pochylam się jeszcze nad grobem. Jednak ostateczna świadomość, że oto wracam do gry zwanej życiem pojawiła się, kiedy najedzona, ciągnąc ciężką walizkę na dworzec autobusowy, nNiespodziewanie zastałam się nagle w sklepie obuwniczym, mierząc jedne z piękniejszych butów na platformie, jakie widziałam w życiu. Bajecznie wysokie, obłędnie zdobione greckimi wzorami, zadziwiająco wygodne, a przede wszystkim idealnie leżące na nodze. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Z czystym sumieniem jechałam do Skala Potamii, czując się pełnowartościową, pełną sił witalnych kobietą!

fot. Geo Dask

Pech jednak chciał, że wieczorem, kiedy już się zainstalowałyśmy w pokoju i poszłyśmy odwiedzić znajomą (ja w swoich nowych koturnach!), na drodze doszło do zupełnie nieoczekiwanego wypadku. Mama robiła mi zdjęcia, nadjechał samochód, ja wpadłam w panikę i – zapominając, że nie jestem przecież w obuwiu sportowym… – podbiegłam, zaliczając spektakularny i wielokrotny upadek w stylu tych ze światowych domów mody
Buciki na szczęście nie ucierpiały ani trochę, biedactwa, ale resztę wieczoru spędziłam u znajomej, okładając (o dziwno tylko jedną) obolałą stopę lodem i pijąc wino. Jedno i zwłaszcza drugie pomogło, jednak kiedy następnego dnia rano nie mogłam w ogóle na nią stanąć, uzmysłowiłam sobie, że to będzie ten pierwszy raz, kiedy pojadę do Centrum Medycznego w Prinos jako pacjent. Podróż z przesiadką znowu w Limenas była stresująca nie tylko z powodu bólu, ale też rozmowy z moim ubezpieczycielem, który kazał mi się przygotować na wyłożenie swoich własnych pieniędzy. Od przystanku w Prinos do Centrum Medycznego czekał na jeszcze kilometr piechotą. W upale… Ja go pokonywałam, kulejąc… Co prawda bardzo chciałam mieć za tego pobytu sesję zdjęciową, nie miałam jednak na myśli zdjęć rentgenowskich swojej stopy.

fot. Geo Dask

Ale postanowiłam odpuścić i zostawić tę sprawę Zeusowi. Spisał się całkiem nieźle, bo w szpitalu po zrobieniu prześwietlenia i badaniu nie chcieli ode mnie przyjąć żadnych pieniędzy, powtarzając, że „są przecież szpitalem publicznym”. No i – co najważniejsze – stopa nie okazała się złamana czy zwichnięta, a jedynie mocno stłuczona. Swoją drogą to tak bardzo w moim stylu, bo co mogłam sobie zrobić w Grecji? No przecież tylko spaść z obcasu! Żarty żartami, ale rzeczywiście co się nacierpiałam, to moje. I choć po kilku dniach przestałam nawet kuleć i wydawało się, że wszystko wróciło już do normy, jednak okazało się, że niestety wcale nie do końca. Po „rutynowej kontroli” lekarskiej po przylocie do Polski dostałam nawet L4 (lub też – jak kto woli – sobie na nie poszłam), a po ostatnich konsultacjach ortopeda nie wyklucza nawet jednak pęknięcia kości. Zupełnie jakby powrót już sam z siebie nie był dostatecznie bolesny.

fot. Geo Dask

2. PlażowanNie

fot. Geo Dask

Po dwóch dniach leżenia z obłożoną lodem stopą (i od czasu do czasu polewaną octem), ledwo, ale jakoś dokuśtykałam na pobliską plażę, na której zachwyciła mnie… prawda o ludzkich ciałach. Już od dawna nie opalałam się na plaży pełnej ludzi. Nie tylko zresztą ze względu na swoje ekshibicjonistyczne uwielbienie dla opalania się nago, ale przede wszystkim na moje pozasezonowe greckie pobyty.

fot. Geo Dask

Więc kiedy tak stanęłam, oderwana od tej całej nieprawdziwej instagramowej rzeczywistości, gdzie wszędzie prężą się idealne, wyćwiczone sylwetki – wszystkie takie same, jakby produkowane taśmowo – poczułam fascynację tym, jacy jesteśmy inni i równocześnie jacy piękni. Moim oczom ukazało się całe mnóstwo (zupełnie od siebie różnych) kobiecych sylwetek, które uznałam za dużo bardziej atrakcyjne od swojej, ale ukazało się też drugie tyle – także od siebie różnych – sylwetek, które uznałam za atrakcyjne mniej. O męskich ciałach nie wspominając! Wszyscy rozleniwieni lejącym się z nieba rozkosznym greckim żarem, niemający siły na udawanie, prężenie się, zakrywanie nadprogramowych fałdek. Poczułam się piękna i spójna w swojej odmienNości. Zobaczyłam prawdę i to było wzruszająco ożywcze.

3. Skala Hałasamia (Σκαλα θόρυβος)

fot. Geo Dask

Thassos, a zwłaszcza Skala Potamia, to mój drugi dom. Bardzo mi więc ciężko mówić o nim źle, zwłaszcza publicznie. Z drugiej strony wierzę też, że tylko prawda może nas oczyścić i – nie bójmy się tego słowa – wyzwolić (choć tego stanowiska akurat przeważnie nie podzielają moi pracodawcy – liczba mnoga nie jest tutaj zresztą przypadkowa…). Z krwawiącym sercem muszę więc wspomnieć o czymś, co trochę popsuło nam ten wyjazd i wprawiło mnie w lekkie przygnębienie – o hałasach, które do tej pory nie były domeną tego pięknego miejsca. Faktem jest, że bardzo dawno nie byłam na Thassos w samym środku sezonu, jednak dwa sierpnie tej dekady było mi dane na wyspie spędzić i nie pamiętam barbarzyńskiego zwyczaju nagłaśniania całej plaży przez okoliczne beach bary muzyką taneczną (różną zresztą od siebie, bo co bar, to inny styl, nigdy zresztą tradycyjny grecki, co byłoby może łatwiejsze do zniesienia).

fot. Geo Dask

Do urokliwie położonych nad samym morzem leżaków docierały (przez morskie fale) jedynie odarte z melodii tłuste beaty, przeszkadzające prawdopodobnie nie tylko nam, bo otaczało nas bardzo dużo ludzi, którzy – tak samo jak my – czytali jakieś książki (swoją drogą bardzo to było budujące).
W Skala Potamii prym wśród najgłośniejszych beach barów wiodła Paralia Nouveau – choć dostaniemy tam najlepsze frappe w tej części wyspy (serwowane zresztą przez Polaka) i prawdopodobnie zauroczymy się zarówno wyglądem tego baru (i jego leżaków), jak i nawet samą muzyką, jednak jej głośność jest rodzajem przemocy, na którą nie ma we mnie przyzwolenia. Pisałam tu już kiedyś o prawie do ciszy, o którym tak często mówił przyjaciel taty, Witold Lutosławski. Ograniczanie go komukolwiek jest zbrodnią.

fot. Geo Dask

Doskonale pamiętam czasy (wcale zresztą nie takie odległe!), kiedy jedynym głośnym miejscem w centrum Skala Potamii był klub Mandragoras, w którym przetańczyłam wiele nocy we wszystkich swoich najbardziej niebotycznych obcasach, wcale nie lądując następnego dnia w Centrum Medycznym w Prinos. Otaczające go tawerny kusiły klientów tradycyjną grecką muzyką (czasami nawet wykonywaną na żywo), a w sklepach zawsze było włączone jakieś radio, jednak… cicho. Podczas tegorocznego pobytu doznałam szoku, przechodząc przez główny deptak i będąc atakowana trudną na dłuższą metę do zniesienia kakofonią. Muzyka – najczęściej latynoamerykańska – wydobywająca się z Mandragoras była chyba najcichsza i najmilsza dla ucha. Miałam niesłabnące wrażenie, że nagle Grekom się wydało, że im będzie w ich tawernie/barze/sklepie głośniej, tym więcej pojawi się w nich klientów. W cywilizowanych krajach już dawno odkryli, że nie tędy droga. Grecja ma jeszcze dużo do nadrobienia. I niestety może sobie z Polską i jej „kurortami” (w jednym z nich mieszkam, więc wiem co mówię) podać ręce…
Rozważam zresztą napisanie w tej sprawie do władz Thassos, mających swoją siedzibę w Kawali. Nie spodziewam się oczywiście żadnej reakcji, czuję się jednak – przez wzgląd na bycie autorką jedynego do tej pory polskiego przewodnika po Thassos – ambasadorką tego miejsca i choćby z tego powodu uważam, że muszę zrobić cokolwiek, a moją siłą są przecież słowa.

fot. Geo Dask

Żeby jednak nie kończyć tego podrozdziału w tak smutnym tonie, mogę dodać, że wypożyczyłyśmy samochód i pojechałyśmy na fantastyczną, nieco dziką, piaszczystą i przede wszystkim nadal cichą plażę Dasilio w urokliwej miejscowości Skala Prinos. Mamy do tego miejsca sentyment, bo raz już tam mieszkałyśmy. Dużym plusem tej plaży – oprócz wszystkich wymienionych – jest też to, że woda jest tam znacznie spokojniejsza; nawet kiedy są fale, możliwe jest pływanie, co na pięknej Golden Beach w Skala Potamii – przez najczęściej spore fale i płycizny – wcale nie jest zawsze osiągalne. Ten nasz beztroski czas na Dasilio był rzeczywistym i prawdziwym odpoczynkiem. Ideałem byłoby pewnie wypożyczenie samochodu na cały pobyt.

4. Mój mąż z zawodu jest właścicielem

fot. Geo Dask

Jedną z ciekawszych naszych obserwacji była ta, że wszelkiego typu właściciele – hoteli, sklepów czy barów – rzadko kiedy (żeby nie powiedzieć, że niektórzy wcale) byli przez nas widywani w pozycji innej, niż siedząca. Ich specyficzny rodzaj aktywności zwanej „doglądaniem” przejawiał się siedzeniem całymi dniami na mniej lub bardziej wygodnym krześle. Nierzadko zresztą z komórką w ręku, dzierżoną jednak raczej nie z powodów biznesowych, co wnioskuję po mnogości serduszek (i częstotliwości ich otrzymywania) od większości z nich pod moimi zdjęciami na Facebooku.
Ogromne wrażenie zrobiła więc na mnie sytuacja, w której zobaczyłam pewnego zaprzyjaźnionego właściciela po raz pierwszy w pozycji wertykalnej. Kolejka do kasy w jego sklepie była jak stąd do Aten, w dodatku ktoś upuścił niechcący jajka, więc część podłogi została zafajdana jajeczną breją. Jedna z pracownic sklepu zabrała się do zbierania ich ze skorupkami z podłogi, a właściciel rycersko ruszył do pomocy. Ta jednak wprawiła mnie w szok, z którego nie mogę wyjść do dzisiaj. Mianowicie po pobieżnym „oczyszczeniu” podłogi z jajek, ale równocześnie pozostawieniu na niej jajecznych glutów, właściciel powrócił, lecz nie z mopem czy ręcznikiem papierowym, jak obstawiałam, lecz z dużym kawałkiem tektury, by rzucić go na miejsce jajecznej zbrodni i – ku zaskoczeniu kolejki, która musiała się na ten czas rozejść na boki – z wyraźnym namaszczeniem długo go przydeptywać. Czynność powtórzył, kiedy ponownie wrócił z chodniczkiem, który prawdopodobnie w okolicach lat 60. mógł mieć bliżej niesprecyzowany kolor jasny. Do tej pory zbieram myśli, które rozsypały się i rozbiły niczym te jajka…

5. Czas grecki

fot. Geo Dask

Nie sposób nie opisać tu też niesamowitego zjawiska, jakim jest czas grecki. Otóż w Grecji wszystko dzieje się po prostu w czasie odpowiednim. Zegarek jest tu przedmiotem zbędnym. Nawet kiedy jest, rzadko kiedy działa. (Co w jakimś sensie rozumiem, jako osoba nienosząca zegarka na ręku, jednak nie bardzo sobie wyobrażająca funkcjonowanie bez komórki.) Kwintesencją tego, o czym mówię, jest to zdjęcie:

fot. Marianna Patkowska

Od razu uprzedzę ewentualne pytania, czy kierowca tego autobusu nie miał przypadkiem jakiegoś lustra, które odbijałoby mu obraz właściwy. Też mi to przyszło do głowy, ale był to trop błędny. Nie miał. Równocześnie jakoś mnie wzrusza pewna konsekwencja, której nie trudno przecież nie zauważyć. W rzeczywistości była godzina 16.19, jak na zegarze elektronicznym (no, 16.21, ale nie bądźmy drobiazgowi), a ten przedziwny zegar też ją przecież pokazywał, tylko na swój własny sposób.
Na inny swój własny sposób musiał działać natomiast zegarek organizatorów pewnej imprezy, która odbywała się tuż pod naszym hotelem na Thassos. Właściciele hotelu uprzedzili, że zostały do Skala Potamii zaproszone jakieś greckie gwiazdy z okazji 15 sierpnia (i dzień wcześniej odbył się ich koncert), więc

będzie troszkę głośniej tak pewnie do dwunastej w nocy, no, może do dwunastej pięć, bo i tak dłużej takich dużych głośnych imprez nie mogą tu robić.

– słowa naszych gospodarzy

Punktualnie o 2.55 zakończono występy. (Swoją drogą jeśli zastanawiacie się, czy może być coś gorszego od słabej wokalnie Greczynki śpiewającej piosenkę Beyoncé, spieszę z odpowiedzią, że tak: słaby wokalnie Grek śpiewający piosenkę Freddiego Mercury’ego.)
A powracając do greckich autobusów, nasza pamiętna podróż do Centrum Medycznego w Prinos wymagała przesiadki w Limenas (stolicy wyspy). Tak się szczęśliwie złożyło, że spotkałyśmy w pierwszym autobusie zaprzyjaźnioną przemiłą Polkę (zresztą spokrewnioną z tym Polakiem z głośnej Paralii Nouveau, co to najlepsze frappe w tej części wyspy robi). Jako, że pani mieszka w Grecji na stałe, dużo nam poopowiadała o greckich zwyczajach (temat greckich pogrzebów i mnogości pośmiertnych imprez, jakie tu trzeba wyprawić, sowicie nagradzając za każdym razem popa, zasługuje na osobny wpis – dopiero wtedy zrozumiałam słowa mojego greckiego przyjaciela, który radził mi „unikać umierania w Grecji”). Kiedy spojrzałam na komórkę i stwierdziłam, że „kurczę, dotrzemy do dworca dopiero za co najmniej 7 minut, a wg planu autobus, na który się mamy przesiąść, właśnie w tej chwili odjeżdża”, pani uspokoiła mnie mówiąc, że kierowca tego drugiego autobusu przecież wie, że część osób będzie chciała jechać dalej, więc „poczeka na przyjazd naszego”. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie łatwiej byłoby przypadkiem po prostu inaczej ułożyć rozkład jazdy, ale sobie szybko przypomniałam, że przecież autobus, którym jedziemy, spóźnił się 25 minut. Więc w całym tym chaosie dało się dostrzec jakiś rodzaj sensu jednak. Wbrew też pozorom, naprawdę można się do tego dosyć szybko dostroić.
Kiedy wracałyśmy już z Thassos do Salonik, stojąc w kolejce po bilet na prom, zostałyśmy zaczepione przez jakiegoś mocno zdenerwowanego Polaka, któremu chyba ulżyło, kiedy usłyszał swój ojczysty język. Z tego, co zdołałam zrozumieć z jego pytania, prom, który już stał, miał mieć odjazd za minutę, a kolejka do kas liczyła kilka osób. Bilet ponoć – w przeciwieństwie do tych autobusowych – można kupić tylko na konkretny prom. Pana sytuacja wydawała się przerosnąć, więc, przesiąknięta grecką aurą, wytłumaczyłam mu:

– Wie pan, są na szczęście tylko dwie możliwości: albo zdążymy na ten prom, albo na niego nie zdążymy. Prawdopodobnie poczekają na nas – być może na nas nakrzyczą, ale poczekają. Z drugiej strony mogą też nie poczekać. W sumie to zobaczymy.

– odpowiedzi, jakich udzielam po dłuższym pobycie w Grecji

Podejrzewam, że już w połowie mojej odpowiedzi jego entuzjazm związany z tym, że mówię po polsku osłabł. Jednak – jak przewidziałam – poczekali na nas, choć nakrzyczeli.
Tak naprawdę to cały ten wpis mógłby być opublikowany co najmniej tydzień temu, ale… czekałam na zdjęcia. Nie powiem jednak złego słowa na swoją utalentowaną, wspaniałą i przecudowną fotograficzkę i nikomu też nie dam tego zrobić!

III. Θεσσαλονίκη – αναχώρηση
(Saloniki – wyjazd)

fot. Geo Dask

Ostatnia część naszego pobytu w Grecji, czyli trzy ostatnie dni w Salonikach, była z jednej strony ekscytująca, bo ciągle czekała mnie sesja zdjęciowa, na którą nastawiałam się i cieszyłam już od dawna, z drugiej trochę trudna ze względu na temperatury i moje ciągle jednak ograniczone możliwości długiego chodzenia, a także samo rozstanie z Thassos (dla odmiany) też dawało się we znaki. Postanowiłam się jednak niczym nie przejmować!

1. Sesja zdjęciowa nNomakeupanNi

fot. Geo Dask

Od swojej ostatniej sesji zdjęciowej z Georgią Dask – dosyć drapieżnej i ostrej (sporo zdjęć znajdziemy TUTAJ) – minął już ponad rok i zamarzyła mi się sesja zupełnie inna, naturalna do granic możliwości. Żadnej farby na głowie (choć na ostatnich zdjęciach też jej nie było), żadnych „tylko rzęs”, „tylko pomadki” czy „tylko pudru” (ucieszyło mnie to, że nie musiałam – w końcu obiektyw rządzi się własnymi prawami, ale obyło się bez żadnego „matowania” twarzy). Jedyne, na co sobie pozwoliłam to utwardzacz do paznokci, żeby ich nie połamać i lakier na paznokciach u nóg (ot, jedyna taka ekstrawagancja i sztuczność). Chciałam w dobie upiększania wizerunków (tak, sama też to oczywiście czasem robię), mnogości filtrów do selfie, czy retuszu pokazać swoją „prawdziwą twarz”. Nawet nie to, żebym uważała ją w makijażu za nieprawdziwą, ale jednak nie z każdym się nią bez niego do tej pory dzieliłam. Uznałam, że teraz odczuwam taką potrzebę. Efekty przerosły moje oczekiwania przede wszystkim dlatego, że miałam znowu niebywały zaszczyt współpracować z tą fenomenalną, młodą grecką artystką (a prywatnie moją dobrą koleżanką i cudowną dziewczyną), której wizje, ogromna wrażliwość, fotograficzne oko i artystyczne spojrzenie na świat za każdym razem mnie wzruszają!
Ευχαριστώ, Γεωργία! ❤

2. Grecki yin yang

fot. Geo Dask

W całym tym greckim chaosie i bałaganie oprócz czasami dostrzegalnego sensu, wyraźnie widzę też pewną symetrię i równowagę. Zawsze kiedy coś nie działa, równocześnie działa coś innego! W hotelu na Thassos w kabinie prysznicowej nie działał przełącznik natrysku i woda leciała jedynie z  kranu pod prysznicem, co utrudniało kąpiele, więc zostało przez nas zgłoszone i naprawione, za to w hotelu w Salonikach również nie działał przełącznik natrysku, ale za to woda leciała jedynie ze słuchawki prysznicowej, co już było spoko, więc nie było potrzeby tego zgłaszać. Inny rodzaj symetrii – a ściślej raczej pewnej konsekwencji – wystąpił we wszystkich trzech pokojach hotelowych, w których spałyśmy, a tak naprawdę dwóch, bo w Salonikach podczas obydwu pobytów mieszkałyśmy i w tym samym hotelu, i w tym samym pokoju. Za każdym razem, kiedy już wybrałyśmy swoje łóżka, a dopiero potem sprawdzałyśmy lampki do czytania, okazywało się, że ta przy mamy łóżku (!) odmawia współpracy. Zadziwiające, że ta sama, naprawiona za naszym pierwszym pobytem w Salonikach lampa, znowu nie działała za drugim. Rozbroił nas jednak pan, który ją zreperował (bo okazało się, że to jakaś grubsza sprawa, niż tylko zmiana żarówki) i włożył do niej finalnie… jarzeniówkę. Można byłoby spytać kto w dzisiejszych czasach używa jarzeniówek w przestrzeniach przeznaczonych do mieszkania, jednak odpowiedzi nie musiałybyśmy długo szukać – wystarczyło sięgnąć pamięcią do hotelu na Thassos i powodu, dla którego nigdy nie włączałyśmy w swoim pokoju górnego światła.

fot. Geo Dask

Kolejny przykład na idealną grecką równowagę można zaobserwować na przejściach dla pieszych. Piesi niemal nigdy nie zatrzymują się na czerwonym świetle, tak samo zresztą jak kierowcy samochodów. Na logikę więc, jeśli na jezdni spotyka się grupa rozpędzonych samochodów i rozpędzonych pieszych, powinno dochodzić ciągle do jakichś straszliwych wypadków, tymczasem jedni i drudzy zachowują się tak, jakby należeli do dwóch równoległych czasoprzestrzeni. Choć coraz to obserwowałam jak samochód od człowieka dzieliły dosłownie milimetry, jednak było to wystarczająco dużo, by ten drugi uszedł z tego z życiem. Zastanawiało mnie też czy piesi i kierowcy samochodów w ogóle się wzajemnie widzą. Jak inaczej wytłumaczyć, że kierowca, któremu ktoś właśnie (na swoim czerwonym) przemknął przed maską, nawet nie dotyka klaksonu? W pewnym sensie nawet mnie wzruszyło, że nie jestem jedynym kierowcą na świecie, który nie zauważa pieszych.
To przywodzi mi z kolei na myśl sytuację z Thassos, kiedy wypożyczyłyśmy samochód. Na wszelki – nomen omen – wypadek prowadziła mama. Gdzieś na południu wyspy wyrósł przed nami bardzo duży Grek na bardzo małym skuterku. Wyciągał na swoim mechanicznym wierzchowcu z jakieś 10 km na godzinę, lecz informował lewym kierunkowskazem, że będzie skręcać, więc nie miałyśmy żadnego pola manewru. Bardzo to było jednak podejrzane, gdyż po lewej stronie drogi rozciągały się tylko gęste gaje oliwne bez żadnego wyraźnego zjazdu gdziekolwiek. Warto było się przemęczyć te 15 minut, żeby zrozumieć, że ostatecznie nasz król szos miał jednak na myśli kierunkowskaz prawy i że tak naprawdę to już na samym początku mogłyśmy go wyprzedzić. Ale z drugiej strony nie można mu zarzucić, że nie dawał znać. Dawał. Źle, ale dawał!

3. Atrakcje Salonik i powrót
do rzeczywistości

fot. Geo Dask

Trzy ostatnie dni w Salonikach upłynęły nam spokojnie i z tlącym się gdzieś smutkiem, że oto nieuchronnie zbliża się koniec naszych wakacji, ale postanowiłyśmy wykorzystać każdą chwilę jak najlepiej. Dzień mojej sesji był dniem szalonym. I jedynym przez całe wakacje, w którym miałam cokolwiek zaplanowane. Oczywiście więc akurat wtedy musiała nam wypaść jakaś niespodziewana roszada pokojowa w hotelu (tylko pierwszą noc spędziłyśmy w innym pokoju, bo ten „nasz” z jakiegoś powodu był zajęty). Dowiedziałyśmy się, że „już rano” będzie się można wprowadzić do pokoju docelowego i wtedy mama zadała najbardziej niestosowne pytanie, jakie w ogóle można zadać Grekom. Mianowicie…

– Przepraszam, ale co dla państwa oznacza „rano”?

Odpowiedź nie była dla mnie specjalnym zaskoczeniem:

– No… tak jakoś… w okolicach 12.00.

Punktualnie o 13.23 mogłyśmy się wprowadzić do naszego pokoju obiecanego. Udało mi się też ze wszystkim zdążyć.
Następnego, ostatniego już dnia pojechałyśmy zwiedzić niesamowite Muzeum Kultury Bizantyjskiej, w którym nigdy jeszcze nie byłam. Opisałam tę przygodę (TUTAJ), więc nie chciałabym się powtarzać. Zachęcam do lektury tego wpisu, a przede wszystkim do odwiedzenia Muzeum.
Wieczorem po doskonałej jak zawsze kolacji w Kazaviti i wylewnym pożegnaniu z kelnerem, zafundowałyśmy sobie odprężający nocny rejs statkiem.
To były naprawdę piękne wakacje.

P.S. Na deser mogę dołączyć tylko jedną piosenkę – „Έχει Τελειώσει” mojego ukochanego Nikosa Vertisa. Choć mam już trzy jego płyty, jednak nie znałam jej wcześniej. Puściłam sobie w dniu powrotu z Thassos przypadkową playlistę tego artysty na YouTube’ie  i… rozpłakałam się, kiedy usłyszałam właśnie ten utwór. Dziś zdaję sobie sprawę z tego, że jego przesadna patetyczność może trochę bawić, a moje emocje w chwili, kiedy usłyszałam go po raz pierwszy związane były bardziej z opuszczaniem wyspy, niemniej jednak mam do niego duży sentyment.

Muzeum Kultury Bizantyjskiej w Salonikach

fot. Marianna Patkowska

fot. Marianna Patkowska

Kiedy znajdziemy się w Salonikach, jednym z punktów obowiązkowych jest zwiedzenie Muzeum Kultury Bizantyjskiej. Koszt biletu to 8€, ale bardzo ciekawą opcją – z której tym razem nie skorzystałam – jest zakup biletu łączonego. Wtedy za jedyne 15€ możemy zwiedzić Muzeum Kultury Bizantyjskiej właśnie, Muzeum Archeologiczne i Białą Wieżę (do których zobaczenia bardzo, bardzo gorąco zachęcam!), a także stanowisko archeologiczne i Muzeum Rzymskiej Agory. Na to wszystko mamy trzy dni, co w zupełności wystarczy.

Myślę, że Muzeum Kultury Bizantyjskiej zachwyci nie tylko tych zainteresowanych historią, historią sztuki czy początkami chrześcijaństwa, ale każdego wrażliwego na piękno miłośnika Grecji, który chciałby się czegoś więcej na jej temat dowiedzieć.

fot. Marianna Patkowska

Zbiory muzeum pochodzą z okresu II – XX w.n.e. (w większości z wykopalisk, ale też zapisów i darowizn). Kolekcja składa się m.in. ze znaczków, monet i przedmiotów codziennego użytku, rzeźb oraz ikon, ale również zachowanych fragmentów ścian świątyń, podłóg czy grobowców. Jak czytamy na stronie muzeum: „[…] szczególnie ważne są zbiory pochodzące z zapisów Dimitriosa Oikonomopoulosa i Dori Papastratou, dwóch głównych darczyńców Muzeum. Kolekcja rycin Dori Papastratou jest jedną z najważniejszych tego typu kolekcji na świecie”.
Warto też zaznaczyć, że to właśnie tutaj znajduje się największy zbiór poruszających nagrobnych malowideł ściennych (od III do VIII w.).

fot. Marianna Patkowska

Oprócz malowideł ściennych, fresków, mozaik grobowych czy rycin, zobaczymy tu również niewielkie, ale urokliwe zbiory ksiąg i rękopisów oraz ubrań z wczesnego okresu bizantyjskiego.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Największe wrażenie zrobiły na mnie najstarsze dzieła, które z powodzeniem można by pomylić z najdoskonalszą sztuką współczesną. Bogactwo środków, surowość formy, łatwo dostrzegalne myślenie abstrakcyjne twórców (mimo że same malowidła abstrakcyjne oczywiście nie były) zupełnie mnie zachwyciły! Zachwyciły i wzruszyły.
Od zawsze zresztą w muzyce (tak samo miał mój tata) najbliższa mi była ta najbardziej współczesna i równocześnie ta najdawniejsza. Wbrew pozorom mają ze sobą dużo wspólnego (co pięknie pokazuje cała twórczość Pawła Szymańskiego, ale to już na inny wpis).

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Nie można tu nie wspomnieć o ogromnej i fantastycznej pracy kuratorów muzeum! Żadna, nawet najlepsza, treść nie obroni się bez formy, więc bardzo istotne jest nie tylko co się wystawia, ale też jak się to robi.
W Muzeum Kultury Bizantyjskiej dopracowany jest każdy najmniejszy szczegół.
Jak czytamy w jednym z przewodników:

Zarówno ekspozycje, jak i sam budynek, zaaranżowane są niezwykle nowocześnie, z kolejnymi salami wznoszącymi się kaskadowo wokół centralnego dziedzińca (zwiedzanie przypomina zdobywanie góry), prezentującymi chronologicznie czasy od wczesnego chrześcijaństwa aż po okres po zaniknięciu kultury bizantyjskiej.

E-przewodniki

fot. Marianna Patkowska

Od siebie mogę jeszcze dodać, że duże wrażenie zrobiły na mnie… kolory ścian, na których rozwieszone były (również z wyraźną dbałością o zachowanie logiczno-artystycznej ciągłości) dzieła.
Ja wiem, że to odkrycie może przypominać fragment filmu „Jaś Fasola: Nadciąga totalny kataklizm”, kiedy główny bohater jako ekspert, przyglądając się obrazowi, po długiej zadumie stwierdził: „ładna rama”, ale my prawopółkulowcy tak już mamy, że zwracamy uwagę na takie detale.

fot. Marianna Patkowska

Jakie kosmetyki przywieźć z Grecji

fot. Marianna Patkowska

Po dziewczęcym okresie kupowanNia hurtowych ilości szpilek, czując się w pewnym momencie dojrzalszą już kobietą, przerzuciłam się na kupowanNie hurtowych ilości kosmetyków. Chociaż właściwie „przerzuciłam się” sugerowałoby, że zrezygnowałam z kupowania szpilek, by kupować kosmetyki, a to właściwie niezupełnie prawda… Teraz po prostu kupuję i to, i to. Kosmetykowe szaleństwo zaczęło się u mnie od poznania marki  Mary Kay, a wyjeżdżając w tym roku do Grecji, postanowiłam nie brać ze sobą żadnych kosmetyków do codziennej higieny (oprócz tych do mycia twarzy) i pobuszować trochę po greckich aptekach i półkach z naturalnymi regionalnymi produktami, by móc je przetestować właśnie podczas swojego pobytu.
Tak, aptekach. W Grecji nie ma zbyt wielu drogerii i najlepiej kosmetycznie zaopatrzone są właśnie φαρμακεία [czyt. farmakija], czego jednak świadomość nie uchroniła mnie od odbycia najdziwniejszego dialogu w moim życiu w sklepie sprawiającym wrażenie drogerii właśnie:

– Kalimera, czy dostanę może żel pod prysznic, balsam do ciała oraz szampon, wszystko z oliwą z oliwek, najchętniej z tych stron?
– Dla psa?

– dialog, który odbyłam w drogerii w Salonikach

Wtedy zrozumiałam, że wcale nie jestem w drogerii, lecz w dziale kosmetycznym najlepiej pod słońcem wyposażonego sklepu dla zwierząt.

1. Żel pod prysznic i balsam do ciała

fot. Marianna Patkowska

Szybkie „zwiady” uświadomiły mi, że bardzo popularne i wysoko cenione są tu naturalne produkty firmy Korres. Szukając żelu pod prysznic i balsamu do ciała, znalazłam ich ogromny wybór, jednak żaden z nich mi nie odpowiadał przez swoją intensywność i wrażenie zbyt dużego wyperfumowania. Zakochałam się jednak z miejsca w serii Pure Greek Olive, która zauroczyła mnie właśnie łagodnością zapachów oraz piękną etykietą. Osobiście najbardziej przypadł mi do gustu zapach Sea Salt.
Ceny zwykłych żeli do kąpieli nie przekraczały 7€, a tych z serii Pure Greek Olive – 8€. Trafiłam jednak w jednej z aptek na dużą promocję i za żel zapłaciłam nie 7,9€, tylko 4,30€, a za balsam do ciała o tym samym zapachu 4,90€ zamiast 8,10€.
Po intensywnym używaniu obydwu produktów w warunkach, w których skóra zdecydowanie potrzebowała nawilżenia i natłuszczenia, mogę powiedzieć tylko, że jestem nimi całkowicie zachwycona!

2. Szampon, odżywka i maska do włosów

fot. Marianna Patkowska

Szampon był dla mnie produktem pierwszej potrzeby, odżywka już niekoniecznie, a maska to w ogóle nie! W zupełnie innej już aptece zapytałam czy nie mają może z serii Pure Greek Olive firmy Korres szamponu wzmacniającego włosy (mnogość stresów w ostatnim roku mocno osłabiła cały mój organizm, m.in. również włosy).

fot. Marianna Patkowska

Pani poradziła mi szampon (za 8,80€) widoczny na zdjęciu. Po trzecim umyciu nim włosów, kiedy zaobserwowałam wyraźnie mniejsze wypadanie włosów (aż nie mogłam w to uwierzyć!), wybrałam się po raz kolejny do jeszcze innej apteki już na Thassos po odżywkę (9€) do niego.
Z pełnym przekonaniem do obydwu produktów mogę je z całego serca polecić.

fot. Marianna Patkowska

 

 

Już na lotnisku w Salonikach w sklepie bezcłowym znalazłam też maskę do włosów z tej samej serii za 11,80€. Zdecydowałam się na nią tylko ze względu na zachwyt, w jaki wprawił mnie szampon z odżywką. I jestem bardzo z tego kroku zadowolona!
Oprócz niesamowitego wzmocnienia włosów, blasku, jaki im nadały, wszystkie też obłędnie pachną (nutką miodu – może to tylko moja interpretacja, ale jakby tego tasyjskiego, sosnowego).

 

włosami nNi… fot. Zofia Mossakowska

3. Naturalna gąbka do cellulitu i krem
do rąk

fot. Marianna Patkowska

Co to, to nie – cellulitu nie mam, jednak kiedy zapytałam w jednym sklepiku z greckimi artykułami (notabene bardzo go polecam – nazywa się ΦΥΣΗ i mieści się na samej górze Placu Arystotelesa, na ul. Vlali 1 w Salonikach) o mocniejszy peeling solny, pani powiedziała, że „ma coś lepszego” – mianowicie STEFI LOOFAH, czyli zaschniętą trukwę, zwaną także gąbczakiem. Jest to całkowicie naturalny produkt (kosztuje 3€), przy pomocy którego można zetrzeć martwy naskórek, poprawić krążenie, ożywić skórę i pozbyć się cellulitu, gdyby ktoś potrzebował.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli chodzi natomiast o kremy do rąk, po latach doświadczeń mogę napisać, że każdy – nawet najtańszy i najmniej wyględny – kupiony w Grecji okaże się rewelacyjny!
Moim tegorocznym odkryciem były wszelkie naturalne kosmetyki z… oślim mlekiem! Okazuje się, że jest ono bardzo zdrowe, cudownie wpływające na skórę, ale niestety też dosyć drogie. Postanowiłam spróbować właśnie kremu do rąk z jego dodatkiem. Zdecydowałam się na firmę Olive (kosztował 8€). Zapach jest przepiękny, a krem bardzo dobrze nawilża i natłuszcza dłonie i do tego szybko się wchłania!
Ze wszystkich swoich greckich zakupów jestem naprawdę ogromnie zadowolona. Jeszcze jednym plusem używania kosmetyków z danego miejsca podczas pobytu w nim, a potem przywiezienia ich ze sobą, jest to, że w zapachach przecież najłatwiej zakląć większość cudownych wyjazdowych wspomnień. Tym razem zdecydowałam się na bagaż rejestrowany, bo nie jechałam sama, więc objętości butelek nie były dla mnie problemem. Jednak jeśli musimy się zmieścić w 100 ml, warto przed podróżą zaopatrzyć się w buteleczki podróżne, by resztę, która zostanie, do nich przelać, a te większe, oryginalne opakowania, wymyć i też zabrać ze sobą.

fot. Marianna Patkowska

Kiedy wszystko jest tak jak ma być, czyli moja samotna wyprawa do Grecji cz. 2

fot. Geo Dask

Dzisiejszy wpis to druga część wpisu poprzedniego. Zachęcam do czytania w kolejności 😉

5. Dzień piąty… Zakochana oślica i girls night w Skala Potamii

Już nazajutrz wracałam do Salonik (i mojego ulubionego hotelu Kastoria), więc to był mój ostatni dzień na wyspie. Po śniadaniu odwiedziłam swoją znajomą na jej ziemi, gdzie ma właściwie swoje prywatne mini zoo (swoją drogą zachęcam do zaglądania na jej stronę, przyjeżdżania do tego miejsca i wsparcia finansowego, bo utrzymuje się ono jedynie z darowizn, a jest domem dla wielu cudownych, ale niestety opuszczonych tasyjskich zwierząt). Kiedy pewnego dnia zaprzyjaźniony Grek stwierdził, że

dziś już nikt na Thassos nie hoduje osłów,

– stwierdzenie zaprzyjaźnionego Greka

odparłam:

a moja znajoma ma ich siedem!

– to, co mu na nie odparłam

Siedem osłów, pięć kóz (w tym też małe), cztery żółwie, dwa króliki, sporo kaczek i całe zastępy kur. Jednym słowem miejsce, w którym nie mogło mnie zabraknąć i za tym pobytem!
Tego dnia było trochę ludzi, przez chwilę siedzieliśmy sobie w większej grupie, a potem uwaga skupiła się na dzieciaczku, który chciał się przejechać na osiołku, więc zostałam sama, siedząc przy ogrodowym stoliku i spokojnie dopijając kawę. Nagle podeszła do mnie oślica Bella. Pomyślałam, że to miłe, że nie ucieka, kiedy wyciągam rękę, by ją pogłaskać. Ale nie ukrywam, że czułam się coraz bardziej niepewnie, kiedy zaczęła do mnie podchodzić bliżej i bliżej. Zastanawiałam się jakie ma zamiary, ale postanowiła possać mi (bardzo delikatnie i z wyczuciem) rąbek sukienki, a potem położyła pysk na moich kolanach, ewidentnie się w nie wtulając. To było rzeczywiście niesamowite. Kiedy oderwałam od niej na chwilę dłonie – zaczęła… tupać! ❤
Dziś był znowu przepiękny, upalny dzień. I znowu udało się trochę popływać.
A wieczorem miałyśmy babskie wyjście. Jeśli ktoś zastanawia się, co można robić w Skala Potamii wieczorem, zwłaszcza w większym gronie, to najlepiej pójść potańczyć do Mandragoras. Parkiet będzie cały dla nas (bo Grecy nie tańczą), no i dostaniemy tam doskonałe drinki (cherry colada podbiła moje serce), a jak już wybierzemy się ze znajomą, która przypadkiem jest też DJ-em i zacznie tam puszczać swoją muzykę, to już w ogóle jest absolutna pełnia szczęścia!

6. Dzień szósty… Powrót do Salonik

fot. Marianna Patkowska

Dzień powrotu był dla mnie najtrudniejszym dniem ze wszystkich, z powodów, o których nie chciałabym się rozpisywać. Przyjazdy na Thassos to dla mnie trochę jak podróż do Delf – za każdym właściwie razem. Thassos odpowiada na wszystkie moje pytania, choć nie zawsze tak, jakbym sobie tego życzyła.

fot. Marianna Patkowska

Zrobiłam sobie krótki postój w stolicy Thassos – Limenas i postanowiłam zjeść drugie śniadanie w swoim ulubionym snack barze. Z właścicielem znamy się o tyle, że jak tylko mogę, tam właśnie jadam, ale nie nazwałabym tego jakąś wielką zażyłością. Trafiłam na gigantyczną kolejkę, lecz gdy tenże właściciel mnie zobaczył – obsłużył mnie poza nią. Zamówiłam doskonałe souvlaki w picie, dobierając jeszcze do nich napój, a kiedy wyciągnęłam portfel, żeby zapłacić, właściciel zdecydowanym gestem pokazał, że nie chce ode mnie pieniędzy, szeroko się do mnie uśmiechając. To było niesłychanie miłe, jeszcze nigdy w tak krótkim czasie nie nakarmiło mnie za darmo tylu Greków! 😉
A jadąc już autobusem miejskim, znowu jakąś okrężną drogą przez trochę rozkopane Saloniki, siedziałam obok greckiego brodatego popa, z którego słuchawek dochodził do mnie Νίκος Βέρτης, a dokładnie piosenka „Μόνο για σένα” z płyty pod tym samym tytułem (wiem, bo mam w domu trzy płyty tego artysty, co w moim greckim artystycznym środowisku zdecydowanie nie jest powodem do dumy, co dano mi niejednokrotnie odczuć). Nuciłam sobie z nim pod nosem, a potem, upewniając się, czy na pewno dojadę tym autobusem na interesujący mnie przystanek, zagadnęłam o to popa i wdałam się z nim nawet w krótką konwersację po grecku na temat mojego pochodzenia.
Po dotarciu do Kastorii byłam ledwie żywa. Pod koniec poprzedniego pobytu, bojąc się, że nieoswojone zapyziałe będzie gorsze od zapyziałego oswojonego, poprosiłam, żebym na dwie kolejne noce, które tam spędzę po powrocie z Thassos, mogła dostać ten sam pokój. „Nie było problemu”. Nowy pokój jaki dostałam, okazał się jednak o niebo lepszy, mniejszy, ale za to ładniejszy i bardziej może – że pozwolę sobie to tak szumnie nazwać – „przytulny”, no i na pierwszym piętrze. Ogromnym zaskoczeniem były ręczniki, którym dałabym zdecydowanie mniej dekad, niż poprzednim. Więc właściwie dobrze się stało, że nikt nie potraktował mojej prośby poważnie.

7. Dzień siódmy… Ostatni dzień w
Salonikach, powódź i noc bez wody

fot. Marianna Patkowska

Niech ktokolwiek jeszcze kiedyś spróbuje mnie wyśmiać, widząc, że wybierając się do Grecji, pakuję do walizki parasolkę…

Po co ci parasolka w Grecji?

– pytanie, którego nie należy mi zadawać

Tego dnia trochę się zanosiło na pogorszenie pogody. Parasolkę mam ze sobą zawsze, więc nie robiło mi to wielkiej różnicy, ale na śniadanie i swój rytualny poranny spacer z Placu Arystotelesa do parasolek wybrałam się dość beztrosko w sandałkach i zwiewnej tunice na ramiączkach. Wracając z założeniem, że przebiorę się w hotelu w sportowe buty i coś cieplejszego, zorientowałam się, w okolicach Białej Wieży, że zaczyna padać. Deszcz jednak nieoczekiwanie przerodził się w prawdziwe oberwanie chmury. Dodatkowo zerwał się naprawdę silny wiatr i moja parasolka wyginała się na nim we wszystkie możliwe strony. Plan był taki, by przedostać się z promenady przy Białej Wieży na drugą stronę ulicy, gdzie są restauracje i kawiarnie i tam przeczekać ten najgorszy czas przy kubku czegoś ciepłego. Pech chciał, że… nie znalazłam przejścia dla pieszych. Do dziś zresztą nie mam pojęcia, w jaki sposób legalnie przemieścić się spod Białej Wieży na drugą stronę ulicy, równoległą do promenady, bo przejście na pasach prowadzi do zupełnie innego miejsca, z którego wcale nie jest łatwiej. Wiatr, deszcz i coraz niższa temperatura też nie ułatwiały sprawy. Wylądowałam pod jakimś bankiem, później pokonałam tę samą drogę, by wrócić do punktu wyjścia – znowu pod Białą Wieżę, tylko już całkowicie przemoczona i coraz bardziej zziębnięta. Jakoś, po raz pierwszy się rzeczywiście bojąc, pokonałam tę ulicę bez pasów i przystanęłam pod jakimś daszkiem, próbując złapać oddech – wiatr był coraz mocniejszy.

fot. Marianna Patkowska

Nagle ktoś otworzył drzwi miejsca, pod którym stanęłam i wciągnął mnie do środka. Znalazłam się w sklepie z pamiątkami, a ekspedientki zlitowały się nade mną, co było naprawdę wzruszające. Przyniosły mi krzesło oraz dużą rolkę ręcznika papierowego i kazały się osuszyć, siedzieć i czekać,

 

chyba, że masz łódkę.

– jak dodała jedna z nich

Wiedziałam już, że nie dojdę na żaden postój taksówek (nie miałam łódki), więc poprosiłam ekspedientki o wezwanie mi jednej, w duchu żegnając się z 10€ lub Zeus raczy wiedzieć jaką tak naprawdę kwotą (kwestię niezliczonej ilości taryf w greckich taksówkach omówiłam bardziej szczegółowo TUTAJ). Okazało się jednak najpierw, że w sklepie nie ma zasięgu, a potem, że nigdzie się nie idzie dodzwonić. Pragnęłam znaleźć się w Kastorii jak jeszcze nigdy wcześniej (oraz jak już nigdy później).

fot. Geo Dask

Przyglądając się zza szyby wodzie na chodnikach, która sięgała teraz do wysokości kostek, i którą co jakiś czas przepływały pojedyncze cytryny, jabłka i pomidory – ku ogólnej uciesze ekspedientek – zastanawiałam się, czy dobrze się ubrałam na tę okoliczność, czy źle. Bo z jednej strony z moich skórzanych sportowych sandałów można było dosłownie wyżymać wodę, podobnie zresztą jak z tuniki na ramiączkach oraz wszystkich niewielu pozostałych części garderoby, a z drugiej, wziąwszy pod uwagę, że jutro o 4.00 muszę być już z walizką na przystanku i prawdopodobnie nie wszystko mi doschnie, wolę mieć w szczelnej siatce niedoschnięte sandały, niż na nogach mokre adidasy. Zwiewna tunika też szybciej schła, niż cieplejsza bluza, która z pewnością rano się przyda także sucha. Tak więc bilans zysków i strat zdawał się przemawiać na moją korzyść, choć ściekające mi po twarzy strugi deszczu i dreszcze z zimna zdawały się tego nie potwierdzać.
Spojrzałam jeszcze raz za okno i ogarnęło mnie jakieś chwilowe poczucie beznadziei płynące (nomen omen) z bezsilności. I nagle przypomniałam sobie Laurie Anderson i jej cudowną płytę „Landfall”, którą artystka poświęciła utracie całego dorobku swojego życia na skutek powodzi, która zalała jej piwnicę podczas huraganu Sandy. Przypomniał mi się najbardziej poruszający mnie utwór na tej płycie, „Everything is floating” i słowa, które wymawia tak smutno i tak pięknie:

and I looked at them floating there
in the shiny dark water, dissolving
all the things I had carefully saved
all my life becoming nothing but junk
and I thought how beautiful
how magic and how catastrophic

– Laurie Anderson „Everything is floating”

Z zadumy wyrwała mnie jedna z ekspedientek – które teraz śmiały się z przepływającego chodnikiem ziemniaka – częstując mnie krakersem.
W sklepie spędziłam jednak nie wieczność, jak to samodzielnie oszacowałam, a godzinę dwadzieścia. Nagle woda zniknęła, co prawda nadal trochę kropiło, ale dało się już przejść suchą stopą, gdyby owa stopa w tym momencie taka właśnie była.

(Niedowiarkom oraz tym, którzy się opisaną przeze mnie powodzią zainteresowali, polecam zilustrowany zdjęciami anglojęzyczny artykuł w greckiej prasie na jej właśnie temat  – znajdziemy go TUTAJ.)

W hotelu Kastoria na szczęście nie od razu zrozumiałam, co mój ulubiony portier mi właśnie, swoją łamaną angielszczyzną, zakomunikował. Mówił coś o ulewie i wodzie, więc uznałam, że mnie informuje o tym, że przed chwilą była powódź. To bardzo praktyczna wiadomość, dobrze, że się nią ze mną podzielił, gdy stałam przed nim w kałuży ściekającej z moich włosów i ubrania deszczówki. Dopiero w pokoju dodałam dwa do dwóch – otóż przez powódź w całym mieście była wielka awaria prądu, a także braki ciepłej wody. Prąd na szczęście wrócił (i być może woda w obiektach, które nie były hotelem Kastoria, również), ale na razie prysznic nie był możliwy. No nie były to najwspanialsze wieści, ale ponieważ w pokoju miałam umywalkę, skorzystałam z jakichś rachitycznie płynących resztek zimnej wody, cudownego zakupionego niedawno greckiego płynu do kąpieli i ręczników, których się nie brzydziłam.

fot. Marianna Patkowska

Po przebraniu się w cieplejsze i przede wszystkim suche ubrania oraz wypiciu gorącej herbaty poczułam się jak nowo narodzona. Zupełnie się przejaśniło, więc wyszłam nieśmiało na swój ostatni już tutaj obiad – najcudowniejsze kalmary serwowane przez Jorgosa. A po nim, zachęcona brakiem deszczu, postanowiłam zaryzykować trasę z rana i znowu udać się pod Białą Wieżę na również ostatni już rejs statkiem. Morze i niebo były takie spokojne. Jakby zupełnie nic dziś nie zaszło. To zrobiło na mnie chyba jeszcze większe wrażenie, niż cała ta powódź. Po rejsie jeszcze ponad godzinę spacerowałam promenadą, aż wróciłam do hotelu, chcąc szybciej dziś zakończyć ten dzień. Czekała mnie pobudka o 3.00.
W najśmielszych snach nie przypuszczałam, że na ostatnią przed lotem powrotnym noc utknę w hotelu bez wody… jakiejkolwiek. Powódź, jak się okazało, zrobiła na hotelu Kastoria tak piorunujące wrażenie, że wody zabrakło zupełnie. Nie wiem, do której, bo przed 4.00 musiałam już go opuścić… Do północy byłam jeszcze na chodzie, mając ciągle nadzieję najpierw na prysznic, potem na choć kilka kropli w umywalce, a na końcu na cokolwiek w spłuczce w toalecie. Niestety. Do 4.00 nie uświadczyłam ani jednej kropli znikąd. Z pomocą przyszły jakieś niewielkie zapasy wody pitnej i chusteczek nawilżanych.
Po tym zresztą doświadczeniu jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że bycie czystym i pachnącym to kwestia wyboru, a nie realnych możliwości.

8. Dzień ósmy… Powrót

fot. Geo Dask

Przed 4.00 byłam już na przystanku, oczekując na autobus na lotnisko (78, N7 lub X1 – trzy możliwości, bo zapytałam tylko trzy osoby). Z moich doświadczeń wynikało, że muszę wsiąść w zastępczą linię X1, którą tydzień temu tu przyjechałam, bo 78 miało nie jeździć, a N7 to jakieś nieporozumienie chyba.  Jednak 78 cudownie ożyło. Już nawet nie miałam siły się tym niepokoić. Wiedziałam, że i tak muszę wsiąść po prostu w odpowiedni autobus.
Swoją drogą przejażdżka autobusem na lotnisko o 4.00 to fascynujące przeżycie. Wszyscy współpasażerowie podróży sprawiają wrażenie, jakby właśnie jechali do pracy – czyści, wymyci (jest to dla Polaków zdecydowanie egzotyczne w środkach komunikacji miejskiej) i uśmiechnięci. Na cały autobus tylko jeden pan był pijany. Oczywiście usiadł koło mnie akurat, ale przy każdym mijanym kościele trzeźwiał i wykonywał ręką znak krzyża.

fot. Geo Dask

Po upływie niespełna czterdziestu minut znalazłam się na opustoszałym lotnisku. Miałam jeszcze do odlotu spory zapas czasu. Na odprawie jak zwykle na luzie, nikt nie pofatygował się, by zważyć mój bagaż czy jakkolwiek się nim przejąć. Tym samym znowu przez przypadek przemyciłam jedzenie. Zorientowałam się dopiero po drugiej stronie, że miałam w torebce nadgryziony rano batonik. Podobną przygodę na tym samym lotnisku miała zresztą ostatnio moja mama, która po odprawie ze zdziwieniem zauważyła, że zapomniała się pozbyć dwudniowych kanapek z szynką, przygotowanych nam przez naszych gospodarzy jeszcze na Thassos! Nie zachęcam oczywiście do przemycania dyskusyjnego jedzenia z premedytacją, ale nie stresujmy się za bardzo – lotnisko Macedonia w Salonikach w niczym nie przypomina portu lotniczego Ben Guriona w Tel Awiwie!
Ponieważ czasu, jak wspominałam, miałam bardzo dużo, wybrałam się od niechcenia do sklepu bezcłowego. Z reguły bardzo takich sklepów nie lubię, bo co prawda nie mają cła, ale naliczają za to pięciokrotnie wyższe marże, więc ceny są w nich zupełnie kosmiczne, a produkty łatwe do dostania wszędzie indziej, za to dużo taniej. Jednak coś trzeba było robić. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że w greckim sklepie bezcłowym jest… taniej, a w najgorszym wypadku tak samo jak w każdym innym. Z drugiej strony to nie powinno zdziwić mnie aż tak, od momentu kiedy odkryłam, że wszystkie sklepowe triki (typu usytuowanie chleba na końcu sklepu, żeby klient musiał minąć wszystkie alejki, czy umieszczanie najdroższych produktów na poziomie oczu, a najtańszych najniżej) jeszcze do Grecji nie dotarły. Tym samym po raz pierwszy w życiu kupiłam dosyć spory zapas greckiego jedzenia w sklepie bezcłowym właśnie w całkiem przyzwoitej cenie.
Po powrocie, jak zawsze, jeszcze długo dochodziłam do siebie. Tęskniłam za tą swoją grecką wolnością i niezależnością, tęskniłam za poczuciem bezpieczeństwa, które tam – mimo wszystko – ciągle miałam i za każdym razem mam. Pozostaje mi odliczać dni (i finanse) do następnego, najchętniej również samotnego, przyjazdu! 😉

fot. Geo Dask
  • A z plotek… ponoć hotel Kastoria w latach swojej „świetności” oferował pokoje na godziny! Wątpię, by dziś takim klientom odpowiadał ten standard, ale tak naprawdę zbyt mało o nich wiem, żeby się wypowiadać.
  • Najbardziej osobiste, ważne i niezwykłe sytuacje pozostawiłam dla siebie, jednak cały dwuczęściowy opis mojego pobytu w Grecji spokojnie można potraktować jak literaturę faktu. Wszystko, co opisałam, wydarzyło się naprawdę 😉
  • Jeśli macie ochotę również wybrać się na taką wycieczkę, potrzebujecie garści praktycznych informacji na temat transportu, biletów i sposobu przemieszczania się po tej części Grecji, a przegapiliście mój wpis na ten temat, zachęcam do lektury tegoż:

    Jak dostać się na własną rękę z Salonik na Thassos i z powrotem

Jeśli kochasz Thassos,
podoba Ci się jak piszę i nie masz jeszcze
„Przewodnika po Thassos” mojego autorstwa
– zachęcam do zakupu:

baner Przewodnika po Thassos

Kiedy wszystko jest tak jak ma być, czyli moja samotna wyprawa do Grecji cz. 1

fot. Geo Dask

Jakiś czas temu opisywałam na blogu swoją ostatnią grecką podróż, starając się tak skonstruować ten wpis, żeby zawrzeć w nim jak najwięcej praktycznych wskazówek dla tych, którzy zechcą pójść w moje ślady i również samodzielnie przebyć w obydwie strony trasę Saloniki – Thassos. Skupiłam się więc na zagadnieniach bardzo przyziemnych, takich jak ceny biletów czy opis poszczególnych odcinków mojej podróży z uwzględnieniem przystanków wsiadania do kolejnych środków komunikacyjnych oraz innych rzeczach w podróży w moim odczuciu istotnych (zachęcam do lektury, cały wpis TUTAJ).
Wpis więc, siłą rzeczy, miał charakter dosyć obiektywny. Tymczasem dziś chciałam się  – zupełnie subiektywnie – podzielić tym, co się działo w trakcie tego niesamowitego dla mnie tygodnia. Opisać Wam go. Bo być może rzeczywiście mój mózg interpretuje pewne przypadki jak zdarzenia magiczne (więcej na ten temat dowiemy się TUTAJ), jednak najwięcej tychże przytrafia mi się zawsze w Grecji właśnie.
P.S. Wpis podzieliłam na dwie części, żeby się go łatwiej czytało.

W poniższym linku część druga:

1. Dzień pierwszy… Saloniki, przylot

fot. Geo Dask

Przede wszystkim to był  mój pierwszy od początku do końca zupełnie samotny pobyt w Grecji (wyjąwszy trzy dni, podczas których nocowałam u znajomej na Thassos, jednak nawet wtedy większość czasu spędzałam w pojedynkę). Od dawna bardzo chciałam mieć takie doświadczenie, jednak wcześniej się nie złożyło. Jeśli przyjeżdżałam sama – ktoś już na mnie czekał na miejscu, a jeśli wybierałam się na wakacje, podczas których mieszkałam w hotelu, zazwyczaj jechałam z kimś.
Tym razem czułam, że Grecja pragnie mi coś powiedzieć na ucho i rzeczywiście okazało się, że miałam rację.
Pierwszy dzień był jak zawsze ekscytujący. Umiem już sama sobie kupić bilet, używając swojej skromnej greki, więc z tymże w dłoni stanęłam w wielkim tłumie oczekującym na przylotniskowym przystanku na autobus do centrum.
Pierwszy stres był związany z tym, że nigdy dokładnie nie wiem, gdzie wysiąść, choć kierowca autobusu szybko rozwiał moje wątpliwości, a drugi z tym, że nie udało mi się tym razem zarezerwować pobytu w moim ulubionym hotelu i jechałam do jakiegoś innego miejsca, w którym znalazłam pokój w niewiarygodnie okazyjnej cenie.

fot. Marianna Patkowska

Po wejściu do hotelu Kastoria od razu zrozumiałam dlaczego. Wąski korytarz, strome, wydające się nie mieć końca schody w górę, moja dosyć ciężka walizka i kartka informująca o tym, że recepcja znajduje się na bliżej niesprecyzowanej „górze” nie zrobiły na mnie najlepszego wrażenia. Potem zresztą było już tylko gorzej.
Pan portier, który by pokazać mi jak prawidłowo zamknąć drzwi, zamknął się ze mną w pokoju obok portierni, a potem (już po wyjściu na szczęście) próbował mnie przekonać, że aj szud hew e Grik bojfrend, nie wzbudził we mnie największego zaufania. Dość długo się, już w pokoju będąc, zastanawiałam (pokoju na trzecim piętrze, żeby jeszcze trochę potaszczyć swoją walizkę), jakie jest prawdopodobieństwo, że ma zapasowe klucze i że zechce z nich zrobić użytek. Zastanawiałam się też, kto wpadł na pomysł, żeby pomalować jedną ścianę na wściekły, ostry niebieski kolor, a łóżka przykryć jaskrawoseledynowymi kocami.
To wszystko jednak nie miało większego znaczenia wobec ręczników, które z całą pewnością pamiętały wojnę… pierwszą światową. Na pewno były wyprane, jednak ich „wykończenia”, dziury i rzucająca się w oczy „nie pierwsza świeżość” no… nie zachęcały do użycia, a pech chciał, że marzyłam już o wzięciu prysznica natychmiast. Szybko zaczęłam żałować, że skusiłam się na hotel bez łazienki w pokoju, jednak prysznice na korytarzu nie były wcale aż takie złe. Podczas całego pobytu na szczęście tylko raz widziałam pośladki pana, który rzeczywiście chyba poczuł się w Kastorii jak u siebie w domu, wybierając się na wieczorną toaletę. Za to sprawiały one wrażenie równolatków moich ręczników.
Po przełamaniu się i prysznicu poczułam się zdecydowanie lepiej, gotowa pójść na podbój miasta, a przede wszystkim na obiad, bo głód dopadł mnie niemiłosierny. Nim jednak dotarłam do swojej ulubionej tawerny, nieoczekiwanie zastałam się w sklepie z butami, podczas mierzenia szpilek. Tak, szpilki to mój nałóg i mała obsesja, a Saloniki to istne zagłębie pięknych, czasem nawet wygodnych i przede wszystkim tanich szpilek. Taszcząc pudło z nowiutkimi ślicznościami, poszłam wreszcie zjeść.
Po południu, kiedy wróciłam do hotelu odstawić buty, poprosiłam o klucz do pokoju, słowami: τριάντα πέντε [triada pede] (35 – numer pokoju, którego raczej nie polecam), co skłoniło mojego ulubionego portiera do refleksji, że „teraz musi uważać na to, co przy mnie mówi”. Tak, to była bardzo dobra myśl i poczułam się wreszcie trochę pewniej.
Wieczorne wyjście zafundowało mi sinusoidę doznań. Zaczęłam od wizyty w sklepie jednej z sieci komórkowych – z różnych powodów lubię mieć grecki numer z internetem. Dotychczas ta przyjemność kosztowała mnie 10€. Po opisaniu bardzo miłemu sprzedawcy pakietu, z którego korzystałam do tej pory, dowiedziałam się, że cena tegoż wzrosła do 15€. Nie powiem, żeby mnie ta wiadomość podniosła na duchu, ale przyjęłam ją z pokorą i gotowością. Ucieszyło mnie więc niesamowicie, kiedy pan wydał mi z 50€… 40€ i na moją uwagę, że się chyba o 5€ pomylił, odpowiedział mrugnięciem (pięknego zresztą) oka 😉

fot. Geo Dask

W tym cudownym nastroju, w jaki mnie wprawił, zadzwoniłam do znajomej, doskonałej fotograficzki, z którą od miesięcy byłam umówiona na sesję zdjęciową następnego dnia. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy się dowiedziałam, że ona jutro pracuje i może pojutrze… kiedy to o 9.00 miałam wyruszać już na Thassos. Mimo że zdaję sobie sprawę z tego, że w Grecji czas jest pojęciem względnym i że wszystko naprawdę dzieje się tam po prostu w czasie właściwym, to jednak nie powiem, trochę mnie przybiło, że nie do końca miałam pomysł jak z sytuacji wybrnąć, zwłaszcza, że bałam się jechać późniejszym autobusem z omówionych TUTAJ powodów. Pomyślałam jednak to, co zawsze, czyli że stanie się i tak to, co jest mi pisane (mniej więcej to mam zresztą właśnie napisane po grecku na wewnętrznej części ramienia).
Poszłam na przepiękny spacer pod Białą Wieżę, zafundowałam sobie relaksujący rejs statkiem, a wracając, wstąpiłam do tawerny, w której dziś jadłam obiad, bo znajomy kelner gorąco mnie zapraszał na wieczór, kiedy będzie muzyka na żywo.

fot. Marianna Patkowska

Pomyślałam, że doskonałym zwieńczeniem tego dnia będzie kieliszek białego wina. Moja relacja z winem należy raczej do tych cierpkich, jednak czasami się zdarza, że mam na nie ochotę i dziwnym trafem przydarza się tak przeważnie w Grecji właśnie.
Zamówiłam więc kieliszek, który dotarł do mnie pełny po brzegi – naprawdę ktoś nalał mi tego wina, co to go raczej nie pijam, od szczerego greckiego serca. Kiedy je z pewnym trudem wysączyłam do końca i próbowałam rozpracować w głowie sekretny plan, w jaki sposób z gracją wstać i opuścić to miejsce, inny kelner przyniósł mi następny kieliszek, jeszcze bardziej pełny, „od Jorgosa” (jak się okazało, kelnera, który najczęściej mnie tu obsługuje i który mnie zaprosił na to wieczorne granie). Rozdarcie między tym, by nie urazić Jorgosa, a wielką niechęcią do spędzenia reszty nocy w toalecie hotelu Kastoria było ogromne. Jednak postanowiłam wypić trochę chociaż, ale nie za dużo. Kiedy gorąco podziękowałam za piękny gest, przeprosiłam, że część zostawiłam i chciałam zapłacić za swoją pierwotnie zamówioną lampkę, Jorgos machnął ręką, nie przyjął moich pieniędzy i zaprosił mnie na kolejną wizytę.
Wino i zmęczenie sprawiły, że nawet zaczęłam się powoli odnajdywać w swoim specyficznym pokoju.

2. Dzień drugi… Pamiętaj, nie pozwolą ci tu umrzeć z głodu

 fot. Marianna Patkowska

Pierwszym spędzającym mi sen z powiek problemem była sesja zdjęciowa, na której mi bardzo zależało i na którą się nastawiłam. Ostatecznie udało się podjąć decyzję o tym, że odbędzie się ona następnego dnia o 7.00 i że pojadę na Thassos autobusem o 11.00. W międzyczasie zawisła nad nami groźba dużych opadów deszczu i wtedy z pomocą przyszedł… hotel Kastoria, a właściwie mój pomysł, żeby ewentualnie spróbować zrobić tę sesję w hotelu, jeśli będzie padać (choć w duchu modliłam się, żeby nie było takiej potrzeby).
Jak już ten problem został zażegnany, pojawił się następny – to nie był mój pierwszy pobyt w Grecji i wiedziałam, że mam ze sobą wystarczającą ilość pieniędzy, jednak ze względu na kilka większych wydatków dnia poprzedniego bardzo mi zależało na tym, żeby tego dnia zmieścić się w dosyć skromnym budżecie. I jak tak zaczęłam zliczać i śniadanie i obiad i jakąś kawę w mieście, to trochę się zaczęłam niepokoić, czy mój plan będzie wykonalny. Jednak pomyślałam sobie wtedy: „Hej, jesteś przecież w Grecji – pamiętaj, nie pozwolą ci tu umrzeć z głodu”.
Pierwszym miłym zaskoczeniem było to, że udało mi się dostać na Placu Arystotelesa doskonałe śniadanie z kawą za 2,5€, po którym miałam energię na kilkugodzinny, piękny spacer po mieście zakończony wizytą w moim ulubionym Muzeum Fotografii. Zrobiło się naprawdę gorąco, nadeszła pora na jakiś posiłek.

fot. Marianna Patkowska

Poszłam do swojej ulubionej tawerny, zamawiając tylko pół sałatki greckiej i trochę się tłumacząc, że z pewnością przyjdę tu jeszcze wieczorem na coś większego, co rzeczywiście miałam w planach. Jorgos zapytał, czy mam ochotę na darmowy deser (na zdjęciu powyżej; to tutaj norma – w większości tawern dostaje się deser za darmo), poprosiłam, a kiedy przyszło do płacenia… Jorgos znowu machnął ręką i stwierdził: „to przecież TYLKO PÓŁ SAŁATKI, przyjdziesz wieczorem, to zjesz coś jeszcze”.
Wieczorem jednak, po kolacji, okazało się, że Jorgos sałatki doliczyć mi nie zamierza, a mój rachunek również został podejrzanie zaniżony.
Tym samym zostało mi akurat tyle pieniędzy, by sprawić sobie jeszcze kolejny rejs statkiem, tym razem w zupełnych ciemnościach, przy kieliszeczku Baileys’a, który nieodłącznie kojarzy mi się z Thassos i czasami, w których pracowałam tam jako kelnerka.
Dzień okazał się więc nadspodziewanie udany.

3. Dzień trzeci… Długo oczekiwana sesja – na szczęście nie w hotelu – i podróż na Thassos

fot. Geo Dask

Wczoraj po konsultacji ze znajomą, u której się na Thassos miałam zatrzymać, postanowiłam wyjechać z Salonik o 13.00. (Nie zdążyłam już na autobus na wyspie: Limenas – Skala Potamia, ale koleżanka na szczęście przyjechała po mnie samochodem.)
To dawało mi i mojej fotograficzce trochę większą swobodę. Wstałam o 5.00, kiedy niestety padało, ale do 7.00 się rozpogodziło. Koleżanka wywiozła mnie w jakieś zupełnie niesamowite, choć wcale nieodległe od centrum tereny i udało się nam zrobić sesję, o której od dawna marzyłam.

fot. Geo Dask

To był rzeczywiście wspaniały, inspirujący, artystyczny czas, który zawsze jest dla mnie przeżyciem mistycznym jak każde obcowanie ze sztuką i artystami, których cenię.
Tego dnia z kolei artystka zaprosiła mnie na pyszne śniadanie po sesji.
No a resztę dnia spędziłam w licznych autobusach i na promie (opis tej podróży TUTAJ), aż dotarłam wreszcie na moje ukochane, wytęsknione Thassos. Oto nastał mój dwunasty raz na wyspie! Wieczorny spacer po Skala Potamii ze znajomą, był tym, czego mi było trzeba najbardziej.

4. Dzień czwarty… Kiedy wreszcie i morze, i góry są na wyciągnięcie ręki

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Nastał dzień długo wyczekiwanego beztroskiego lenistwa, podczas którego kompletnie nic nie musiałam zrobić. Udało mi się trochę odespać nieprzespaną noc, zjeść doskonałe greckie śniadanie w pięknym angielskim domu i wybrać się na cudowny, długi spacer w upale, zakończony kąpielą w Morzu Egejskim, podczas której mogłam podziwiać tutejsze przepiękne góry. Co prawda tubylcy skwitowali wybór moich aktywności tego dnia słowami, że jestem nienormalna, bo woda przecież zimna, ale trudno wytłumaczyć czym jest zimna woda komuś, kto nigdy nie kąpał się w Bałtyku. A Morze Egejskie naprawdę nie bywa zimne.
Te cudowne chwile sam na sam z przyrodą dały mi bardzo dużo. Przede wszystkim pozwoliły mi się tak naprawdę wsłuchać w siebie. A to czasami wydaje się być niebezpieczne, bo nie zawsze przecież chcemy siebie usłyszeć…

cdn.

Jak dostać się na własną rękę z Salonik na Thassos i z powrotem

fot. Geo Dask

Przepraszam za dłuższą przerwę – była spowodowana m.in. cudowną grecką podróżą, której skutkiem jest tenże wpis. Dziś postanowiłam opisać trasę, którą już od kilku przyjazdów do Grecji pokonuję – czasem tylko w jedną ze stron i do tej pory przeważnie z kimś. Tym razem po raz pierwszy pokonałam ją w obie strony zupełnie samodzielnie i postanowiłam zebrać tu wszystkie doświadczenia i dostępne mi informacje. Celowo opisuję tę podróż w obydwie strony – dzięki klikalnemu spisowi treści każdy może się „dosiąść” na dowolnym jej odcinku.
Niektóre biura podróży oferują wczasy na Thassos z dojazdem własnym. Gorąco polecam zapolowanie na tanie bilety lotnicze* do Salonik i co najmniej dwa noclegi w jedną i np. jeden w drugą stronę w tym właśnie mieście.

_____________________________________

* jeśli, jak ja, nie umiecie zbyt dobrze wyszukać naprawdę dobrych i tanich lotów po Europie, bardzo gorąco polecam skorzystanie z profesjonalnej usługi tej firmy (opis oferty TUTAJ).

  1. Saloniki
    Z jakich atrakcji koniecznie skorzystać w Salonikach?
    Co warto zobaczyć w Salonikach?
  2. Saloniki – Kawala
  3. Kawala – Keramoti
  4. Keramoti – Limenas
  5. Limenas – Skala Potamia
  6. Limenas – Keramoti
  7. Keramoti – Kawala
  8. Kawala – Saloniki

1. Saloniki

Saloniki, o czym pisałam już wcześniej, odkryłam kiedyś na własną rękę i nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, choć miasto od razu zrobiło na mnie wrażenie. Dziś ciągnie mnie do niego równie mocno jak na Thassos i gorąco zachęcam wszystkich do spędzenia w nim choćby dwóch nocy i poznania jego klimatu.
Po pierwsze, warto zatrzymać się w centrum, czyli na ulicy Egnatia lub w jej ścisłym sąsiedztwie tak, by mieć blisko do Placu Arystotelesa. Wtedy wszędzie dojdziemy na piechotę, ale też mamy dobre połączenia autobusowe na lotnisko i na dworzec autobusowy (który się nam przyda w samodzielnej podróży na Thassos). By swobodnie poruszać się po Salonikach, wystarczy zapamiętać, gdzie jest morze (na dole), by wiedzieć, gdzie leży stare miasto (na górze). Musielibyśmy się naprawdę wyjątkowo postarać, żeby się gdziekolwiek zgubić.
Jeśli chodzi o hotele, to osobiście mogę bardzo polecić dostępny w serwisie booking.com hotel Atlantis. Nocleg w pobliskiej Kastorii udało mi się przeżyć, ale to przygoda raczej dla klientów o mocniejszych nerwach (dlaczego – szczegółowo opisałam w dwuczęściowym wpisie TUTAJ i TUTAJ);)

  • PRAKTYCZNE INFORMACJE

Po przylocie warto pamiętać, że:

1) jesteśmy teoretycznie w innej strefie czasowej, bo jest tu o godzinę później, niż w Polsce, jednak w praktyce obowiązuje tu całkowicie inny od wszystkiego, co jest nam bliskie, czas grecki. Co ma się zdarzyć, to się zdarzy we właściwym czasie. Zapomnijmy o zegarkach najlepiej – z pewnością nie będą nam tu potrzebne.

2) Toalety stanowią tu zupełnie odrębne zagadnienie…

a. Po pierwsze w całej Grecji obowiązuje całkowity zakaz wrzucania papieru toaletowego do muszli klozetowej (do tego przeznaczone są kosze na śmieci) i prawdopodobnie po raz pierwszy zetkniemy się z tym właśnie w lotniskowej toalecie. Choć to będzie nas z początku dziwić, zapewniam, że można się do tego szybko przyzwyczaić.

b. Spróbujmy być przygotowani na to, że nie dość, że kabiny (na lotnisku, ale także na dworcu) są bardzo małe, to ich drzwi zawsze otwierają się… do wewnątrz. W praktyce oznacza to, że jeśli musimy wejść do nich z bagażem (a przeważnie musimy), to zamknięcie za sobą drzwi oznacza prawdziwą ekwilibrystykę, w najgorszym wypadku równoznaczną z koniecznością wejścia na muszlę klozetową… oczywiście jeśli będziemy mieć szczęście i trafimy na taką, która ma zamykaną klapę.

3) Prawdziwe zagłębie tawern i restauracji znajduje się w niedalekiej odległości od Muzeum Fotografii, w części miasta zwanej Λαδαδικα [Ladadika] (MAPA). Warto zjeść we wszystkich tawernach, bo każda z nich ma coś wyjątkowego do zaoferowania, ale miłośnikom Thassos gorąco polecam znakomitą Kazaviti, która jest filią tasyjskiej tawerny, umiejscowionej w przepięknej wiosce Kazaviti Megalo, w sercu wyspy. Oliwki, oliwa, większość ziół, przypraw  i innych składników w daniach serwowanych w Salonikach pochodzi właśnie z Thassos.

4) W restauracjach i tawernach często do rachunku automatycznie doliczą nam wodę i pieczywo, które, mimo że ich nie zamówimy, jednak pojawią się na naszym stole (łączny koszt jednego i drugiego to maksymalnie 2€). Nie wszędzie tak jest, jednak jeśli się zdarzy, to jest to tutaj całkowicie normalne. Za to prawie wszędzie poczęstują nas darmowym deserem, no i porcje są naprawdę bardzo duże. Żywiąc się tu ostatnio sama, zamawiałam głównie przystawki na ciepło, w pełni się nimi najadając.

fot. Marianna Patkowska

5) Jeśli nie mamy wykupionego w hotelu wyżywienia, a nie chcemy przepłacać za śniadanie w tawernie (które przy największych staraniach raczej nie będzie kosztować mniej, niż 5€), bardzo gorąco polecam wszelkie piekarnie i cukiernie, w których dostaniemy tzw. pie (przepis na domowy pie TUTAJ) za bardzo małe pieniądze, a naprawdę doskonale się nim najemy. Moja ulubiona propozycja śniadaniowa to właśnie pie z szynką i serem (1,9€) i mrożona kawa, czyli frappe (1€) w sieci ToDaylicious, gdzie wszystko jest zawsze świeże, pyszne i tanie.

  • BILET LOTNISKO – CENTRUM

Bilet autobusowy z lotniska na dworzec autobusowy (autobus przejeżdża przez ścisłe centrum miasta i dojazd do centrum zajmuje mu ok. 40 minut) kosztuje 2€. Do tej pory na Plac Arystotelesa jeździł autobus nr 78, jednak ostatnio obowiązywała komunikacja zastępcza i dojeżdżałam do centrum autobusem X1 – wszystkie informacje zostaną nam udzielone w kiosku przy wyjściu z lotniska. Bez problemu dogadamy się po angielsku.
Jeśli jednak chcemy zacząć szlifować swój grecki, podam też:

  • GARŚĆ PRZYDATNYCH GRECKICH SŁÓWEK I ZWROTÓW

bilet – εισιτήριο [isitirio]

bilet ulgowy – μειωμένο εισιτήριο [mijomeno isitirio]

bilet normalny – κανονικό εισιτήριο [kanoniko isitirio]

dwa bilety do… – δύο εισιτήρια για… [dijo isitiria gia]

Poproszę o bilet na Plac Arystotelesa. – Ένα εισιτήριο για Πλατεία Αριστοτέλους, παρακαλω. [ena isitirio gia platija aristotelus parakalo]

Poproszę dwa bilety na Plac Arystotelesa. – Δύο εισιτήρια για Πλατεία Αριστοτέλους, παρακαλω. [dijo isitiria gia platija aristotelus parakalo]

  • Z jakich atrakcji koniecznie skorzystać w Salonikach?

  1. AUTOBUSOWE ZWIEDZANIE SALONIKBus Tour SightSeeing Thessaloniki to fantastyczna siedemdziesięciominutowa autobusowa wycieczka po Salonikach, podczas której zobaczymy wszystkie najważniejsze budowle tego miasta, mogąc w dowolnym momencie wysiąść, by zwiedzić dany obiekt też w środku (i dokończyć wycieczkę następnym autobusem). Autobusy kursują co 40 minut, a bilet jest ważny przez dwa dni. W ramach biletu dostajemy mapkę z trasą wycieczki, mamy również do dyspozycji słuchawki z nagraniem przewodnika, także w języku angielskim. Gorąco polecam!

    cena biletu: 10€
    lokalizacja:
    autobusy wyruszają spod Białej Wieży (od strony ulicy) i tam też można kupić w kasie bilety
    strona internetowa: www.thessaloniki-sightseeing.com

  2. REJS STATKIEM – z tej atrakcji skorzystałam dopiero podczas ostatniego pobytu, ale za to na cztery dni, które w sumie w Salonikach spędziłam, aż trzy razy (u kilku różnych przewoźników)! Powstrzymywała mnie do tej pory jedynie lekka choroba morska, która się jednak na szczęście nie uaktywniła. Rejsy odbywają się przez cały dzień i większość nocy. Robią ogromne wrażenie i za dnia, i kiedy jest już dokoła zupełnie ciemno (do szklaneczki Baileys’a czy dobrej Whisky jak znalazł!).
    Każdy może wziąć udział w takim rejsie, nie trzeba kupować biletu, warunkiem jest jednak nabycie czegoś w bufecie, który ma zawyżone ceny (frappe, dostępne wszędzie indziej za 2,5€, a czasem nawet za 1,5€, na statku kosztuje 5€). Jednak coś za coś. W moim odczuciu czterdziestopięciominutowy rejs z kawą za 5€ to ciągle przyzwoita cena.
    cena biletu: bilet w cenie dowolnego napoju (najtańszy jest za 5€, a najdroższy za 10€)
    lokalizacja: wszystkie statki odpływają z portu również na wysokości Białej Wieży
    strona internetowa: www.visitthessalonikigreece.com

  • Co warto zobaczyć w Salonikach?

Podkreślę tylko, że lista będzie niezwykle subiektywna, a przede wszystkim będzie zawierać te miejsca, do których dotarłam i które bardzo lubię.

    1. BIAŁA WIEŻA
      fot. Marianna Patkowska

      to właściwie wizytówka Salonik. Mieści w sobie Muzeum Kultury Bizantyjskiej (z ekspozycją dotyczącą historii miasta), a na samym jej szczycie znajduje się punkt widokowy, z którego rozpościera się przepiękna panorama.
      cena biletu: 3€
      lokalizacja:
      MAPA

    2. MUZEUM ARCHEOLOGICZNE – niesamowite, ogromne muzeum o imponujących zbiorach, wśród których zobaczymy na przykład większość znalezisk z królewskich grobowców greckich władców, m.in. ojca Aleksandra Wielkiego – Filipa II Macedońskiego. Wobec toczących się między Republiką Macedonii (państwem Europy Południowej) a Grecją sporów o nazwę „Macedonia” oraz tożsamość historyczną obu tych krajów, warto odwiedzić to muzeum, by przekonać się o niepodważalnej greckości tego miejsca.
      cena biletu: 8€
      lokalizacja: MAPA
  1. 3. MUZEUM KULTURY BIZANTYJSKIEJ – fascynujące miejsce, które szczegółowo opisałam TUTAJ.
    cena biletu: 8€
    lokalizacja: MAPA
  1. 4. MUZEUM FOTOGRAFII – zarówno ci, którzy są fotografią żywo zainteresowani, jak i ci, którzy nie mają o niej dużego pojęcia, znajdą w tym muzeum coś dla siebie, bo ono przede wszystkim pokazuje pewną prawdę o współczesnej Grecji. To, w jaki sposób na przestrzeni ostatnich lat Grecy przedstawiali na fotografiach swój kraj i naród, jest dla nas pięknym i niezwykle cennym źródłem wiedzy.
    cena biletu: 2€
    lokalizacja: MAPA

5.  PARASOLKI GEORGE’A ZONGOLOPOULOSA – ta niezwykła praca greckiego rzeźbiarza została pierwotnie wystawiona na Biennale w Wenecji, od razu zyskując popularność i rozgłos na całym świecie.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Zongolopoulos poczuł się szczególnie uhonorowany instalacją parasoli w Salonikach w roku 1997, roku, w którym miasto było Europejską Stolicą Kultury, bez możliwości wyobrażenia sobie – w wieku 96 lat – że ta rzeźba będzie ważnym punktem odniesienia dla przestrzeni publicznej Grecji.

www.zongolopoulos.gr

lokalizacja: MAPA

Zachęcam też do zobaczenia przepięknego filmu promującego Saloniki, którego autorem jest Σπύρος Αρβανιτάκης. Film pojawił się na greckiej stronie ThessMou, którą serdecznie polecam.

2. Saloniki – Kawala

A kiedy już się zrelaksujemy w Salonikach, trochę zachłyśniemy greckim powietrzem i zdecydujemy, że już czas samodzielnie wyruszyć na Thassos, będzie na nas czekał intensywny, ale ekscytujący dzień. Mimo tego, co na początku wspominałam o zegarku, lepiej ten właśnie dzień jednak zacząć wcześniej.

  • PRAKTYCZNE INFORMACJE

Sama podróż nie trwa może bardzo długo, jednak z uwagi na mnogość środków lokomocji i wysokie prawdopodobieństwo, że coś na jakimś etapie podróży nie pójdzie zgodnie z naszym planem, dobrze wyruszyć wcześniej. Pierwszym odcinkiem podróży będzie pokonanie dystansu z Salonik do Kawali. Druga miejscowość jest jeszcze na lądzie, ale już zdecydowanie bliżej Thassos.

1) W zależności od tego, czy pojedziemy autobusem ekspresowym, czy zwykłym, podróż będzie trwać 2 godziny lub 2,5 godziny. Obie drogi są bardzo ładne, jednak drugi autobus strasznie kluczy po wszystkich okolicznych wioskach, więc najbardziej radzę celować na autobus ekspresowy, który z Salonik wyrusza o 9.00 z dworca autobusowego (zdaje się, że w niedziele odjeżdża pół godziny później, ale najlepiej szykować się na 9.00).

2) Dojazdu z centrum na dworzec autobusowy nigdy jeszcze, wstyd się przyznać, nie pokonałam komunikacją miejską (robiłam to natomiast w drugą stronę). Mam natomiast już pewne doświadczenie z taksówkami. Nie próbujmy zrozumieć zasad tam panujących, ponoć istnieje 15 różnych taryf – dopłacimy za to, że taksówka zostanie nam zamówiona przez pracowników hotelu (choć ci twierdzą, że to nieprawda, bo mają podpisane umowy z korporacjami), dopłacimy za bagaż i za całą masę innych rzeczy z kapelusza, choć, jak z obezwładniającym urokiem powiedział mi jeden z pracowników hotelowej recepcji:

tak naprawdę wszystko zależy od charakteru i osobowości taksówkarza

– coś, co powiedział mi z obezwładniającym urokiem jeden z pracowników hotelowej recepcji

Charakter i osobowość taksówkarzy na odcinku ścisłe centrum – dworzec autobusowy zamyka się w 10€. Raz zapłaciłam 6€, raz 9€, ale nigdy cena nie przekroczyła 10€.
Podróż autobusem wychodzi oczywiście dużo taniej, bo tylko 1€, ale dobrze wcześniej upewnić się, z którego odjeżdżamy przystanku i być na nim już o godzinie 8.00. A, no i sugeruję zjeść śniadanie przed wyjściem, ewentualnie kupić sobie coś na drogę, bo na dworcu ceny są bardzo zawyżone, a jedzenie niestety słabe.

3) Toalety dworcowe… nic się tu nie zmienia w stosunku do tych lotniskowych – kabiny są nadal mikroskopijne, a drzwi otwierane do środka, ale pojawia się dodatkowa trudność. Żeby do nich dotrzeć trzeba pokonać pokaźną liczbę schodów w dół. Oczywiście nie ruchomych. Oczywiście nie ma windy. Ale dobrą informacją jest to, że zarówno na lotnisku, jak i na dworcu, w kabinie będą na nas czekały muszle… O tym, dlaczego to dobra informacja, napiszę szerzej, kiedy już dotrzemy do Kawali.

  • BILET SALONIKI – KAWALA

Bilet na autobus do Kawali kosztuje 16,3€. Jak już wspominałam wcześniej, autobus ekspresowy jedzie 2 godziny, a zwykły 2,5 godziny. O pośpiechu piszę dlatego, że choć w sezonie promy na Thassos kursują do godziny 22.00 (zawsze to jednak dobrze sprawdzić, bo rozkłady zmieniają się co miesiąc, a chęć wyjścia naprzeciw turystom zdecydowanie nie jest w Grecji priorytetem), to jednak autobusy z Limenas (stolicy wyspy) do Skala Potamii potrafią jeździć w maju jedynie do 16.30. Wyruszając z Salonik o 9.00, nie musimy się tym martwić, bo spokojnie zdążymy.

  • GARŚĆ PRZYDATNYCH GRECKICH SŁÓWEK I ZWROTÓW

na najbliższy autobus – για το πλησιέστερο λεωφορείο [gia to plisjestero leoforijo]

Poproszę bilet do Kawali. – Ένα εισιτήριο για Καβάλα, παρακαλω. [ena isitirio gia kavala parakalo]

Poproszę dwa bilety do Kawali: zwykły i ulgowy – Δύο εισιτήρια για  Καβάλα:  κανονικό και μειωμένο, παρακαλω. [dijo isitiria gia kavala kanoniko kje  mijomeno parakalo]

3. Kawala – Keramoti

Kawala, do której dojedziemy, co prawda jest miastem portowym i stamtąd także można się dostać promem na Thassos, jednak promy kursują tu tylko do 14.00. Dopłyniemy wtedy do położonej na północnym zachodzie wyspy miejscowości Skala Prinos, a czas podróży promem to godzina z kwadransem. Podróż, którą tu opisuję – do Limenas (stolicy wyspy) i docelowo Skala Potamii, w której sama się najczęściej zatrzymuję – wymaga od nas przemieszczenia się jeszcze do oddalonego o 40 km od Kawali Keramoti, którą to odległość autobus pokonuje w 70 minut.

  • PRAKTYCZNE INFORMACJE

1) Podobno są autobusy bezpośrednie Kawala-Keramoti, ja jednak jeszcze nigdy na taki nie trafiłam i zawsze jechałam w sumie dwoma autobusami z przesiadką w miejscowości Chrysoupoli. Jednak, co ważne, kupujemy jeden bilet do Keramoti!

2) Toalety na dworcu w Kawali… w Kawali po raz pierwszy na własne oczy spotkałam się w toalecie z sytuacją, która mnie przerosła i którą do tej pory wspominam jako traumatyczną. Mianowicie… w kabinie, parafrazując klasyka, nie było niczego oprócz dziury. Nie chcę już do tych wspomnień wracać, bo usilnie próbuję je wymazać z pamięci, ale wolałabym ostrzec ludzi o podobnej toaletowej wrażliwości do mojej, bo to akurat jedyna dworcowa toaleta w tej podróży, która jest płatna, a z której prawdopodobnie nie każdy jednak chciałby skorzystać. Moja propozycja jest następująca: wychodząc z dworca autobusowego (tak, że kasy są po naszej prawej stronie), pójdźmy w prawo do końca uliczki. Na rogu jest przyzwoity snack bar, z przede wszystkim całkiem nawet akceptowalną toaletą.

3) Przechowalnia bagażu na dworcu w Kawali… istnieje, ale – co jakoś mało mnie dziwi – akurat coś poszło nie do końca tak, kiedy chciałam z niej skorzystać. System jest prosty – otwieramy szafkę, wkładamy swój bagaż, wrzucamy 2€, zamykamy szafkę. Mnie połknęła monetę, ale nie dała się jednak zamknąć. Na szczęście pracownicy obsługi uwierzyli w to, co im szczerze opisałam i pozwolili mi przechować bagaż u siebie. Być może tylko ta moja była felerna…

  • BILET KAWALA – KERAMOTI

Bilet na autobus do Keramoti kosztuje 5,2€. Całkowity czas jazdy to 70 minut. Najlepiej spytać, kupując, czy autobus jest przesiadkowy czy nie. Jeśli będzie, to podróż do Chrysoupoli trwa ok. 40 minut i przed ich upływem dobrze być już czujnym. Kierowcy najczęściej krzyczą, który autobus jedzie dalej do Keramoti, ale mnie ostatnio udało się wpakować bagaż do powrotnego do Kawali (na szczęście w porę oprzytomniałam), więc wysiadając, skupmy się i pamiętajmy, że jedziemy do Keramoti i pod żadnym pozorem nie wyrzucajmy biletu, który musimy okazać jeszcze w drugim autobusie.

  • GARŚĆ PRZYDATNYCH GRECKICH SŁÓWEK I ZWROTÓW

bez przesiadki – χωρίς αλλαγή [horis alagi]

z przesiadką – με αλλαγή [me alagi]

Poproszę bilet do Keramoti. – Ένα εισιτήριο για Κεραμωτή, παρακαλω. [ena isitirio gia keramoti parakalo]

Poproszę dwa bilety do Keramoti. – Δύο εισιτήρια για Κεραμωτή, παρακαλω. [dijo isitiria gia keramoti parakalo]

Z przesiadką czy bez przesiadki? – Με αλλαγή ή χωρίς αλλαγή; [me alagi i horis alagi]

4. Keramoti – Limenas

Ten ostatni już etap podróży w tę stronę będzie zdecydowanie najprzyjemniejszy, bo spędzimy go na promie, no i… już za 45 minut wreszcie będziemy na Thassos! ❤

  • PRAKTYCZNE INFORMACJE

1) O ile Kawala – raczej średnio lubiana przez tasyjczyków, zresztą z nieskrywaną wzajemnością – jest miasteczkiem z wielu powodów wartym zwiedzenia (więcej na ten temat można przeczytać w moim „Praktyczno-sentymentalnym przewodniku po Thassos”), o tyle Keramoti to właściwie port, kilka snack barów i trochę domów. Po opuszczeniu autobusu nie będziemy mieć najmniejszych wątpliwości gdzie się udać. Autobus podjeżdża niemal pod sam prom. Z boku jest budka, w której kupimy bilety.

2) A tak na marginesie, właścicielką jednego ze snack barów jest mieszkająca tam od lat Polka – przemiła, ciepła osoba, która w razie jakichkolwiek naszych wątpliwości chętnie odpowie na nasze pytania.

  • BILET KERAMOTI – LIMENAS

Bilet na prom do stolicy wyspy, Limenas (inaczej Thassos Town) kosztuje 4€. Dostaniemy go w budce po lewej stronie, stojąc twarzą w kierunku promu.
Dopiero podczas ostatniej podróży dowiedziałam się, że cięższy bagaż można zostawić na dolnym pokładzie – tam, gdzie parkują samochody.
Jeśli chcemy spędzić ten czas na zewnątrz (nie we wszystkich promach są miejsca siedzące na zewnątrz, ale w wielu są) i np. coś zjeść, wychylając się beztrosko za burtę,  uważajmy na mewy, które mają od nas dużo lepszy refleks i zdecydowanie dużo większy tupet.

  • GARŚĆ PRZYDATNYCH GRECKICH SŁÓWEK I ZWROTÓW

Poproszę bilet na Thassos. – Ένα εισιτήριο για Θασος, παρακαλω. [ena isitirio gia thassos parakalo]

Poproszę dwa bilety na Thassos. – Δύο εισιτήρια για Θασος, παρακαλω. [dijo isitiria gia thassos parakalo]

5. Limenas – Skala Potamia

No i jesteśmy w końcu na naszym ukochanym Thassos! Cudownie, prawda? Zawsze jest cudownie! Jeśli, jak ja, macie jeszcze do przebycia drogę do Skala Potamii (ok. 30 minut autobusem), skierujcie pierwsze swoje kroki na pobliski w stosunku do portu dworzec autobusowy i kupcie na nim od razu bilet. Bardzo prawdopodobne, że niedługo będzie odjeżdżać wasz ostatni autobus.
Ostatnio, kiedy przyjechałam na wyspę dopiero po 17.00 (bo z powodów od siebie niezależnych niestety musiałam wyjechać z Salonik dopiero o 13.00, autobusem zwykłym), znajoma, która mnie odbierała, uświadomiła mi, że akurat „tego dnia nie kursują taksówki”. Kiedy zapytałam ją jak to technicznie jest w ogóle możliwe, westchnęła tylko znacząco „Greece…”, gdyż sama pochodzi z tej części Europy, do której cywilizacja już dotarła.

  • PRAKTYCZNE INFORMACJE

Jeśli zorientujecie się, że jednak macie trochę czasu (np. godzinę) do kolejnego autobusu, możecie wybrać się na spacer po mieście. Pamiętajcie jednak wtedy, że:

1) godzina odjazdu greckiego autobusu nie zawsze jest w pełni wiążąca. Spotkałam się tu zarówno z sytuacją półgodzinnego opóźnienia, jak i taką, w której autobus – ostatni zresztą tamtego dnia – odjechał 15 minut przez czasem (a jego kierowca srogo krzyczał na biednych, goniących go starszych Niemców). Sugerowałabym więc raczej nie oddalanie się na zbyt długo. I na pewno – jeśli się okaże, że zostały tego dnia jeszcze np. dwa autobusy, nie przywiązywanie się do myśli, że ten drugi na pewno przyjedzie.

2) Przechowalnia bagażu na dworcu autobusowym w Limenas wygląda tak… Pan, który sprzedaje bilety (i ma biuro, w którym można byłoby postawić walizkę), odsyła nas do pani, która sprzedaje vis-à-vis tego biura (ciągle w obrębie tego mikroskopijnego dworca) batoniki, kawę i lody. Pani się do nas uśmiecha, bierze od nas walizkę i idzie z nią… do przestrzeni całkowicie poświęconej czekającym na autobusy przypadkowym ludziom, której na dodatek zupełnie zza swojej lady nie widzi. Która nie jest nawet w zasięgu jej wzroku. Tam upycha nasz bagaż między dwa fotele (na których ktoś oczywiście siedzi) i wraca do swojego stanowiska pracy. No przyznam, że ten rodzaj zabezpieczenia mojego bagażu mnie zdumiał (choć mało rzeczy mnie już w Grecji dziwi), ale akurat jeszcze nigdy w Grecji nikt mnie nie okradł. Z pozytywów – przechowalnia jest bezpłatna.

3) Toaleta na dworcu autobusowym w Limenas… jest całkowicie akceptowalna, czysta, nawet dosyć spora, co akurat jednak tam cieszy mniej, ponieważ drzwi nie są zamykane na klucz. Ja znalazłam pewien patent – przewiązałam pasek od swojej torebki między klamką, a kranem, blokując w ten sposób możliwość niepożądanej wizyty osób trzecich w trakcie mojej tam bytności. Ale, wiadomo, różni są ludzie, różne są torebki…

  • BILET LIMENAS – SKALA POTAMIA

Bilet do Skala Potamii kosztuje 1,8€. Można go także kupić u kierowcy, ale i tak pierwszeństwo wejścia (oczywiście jedynie teoretyczne) mają osoby z biletem, więc najbezpieczniej kupić go na dworcu.

  • GARŚĆ PRZYDATNYCH GRECKICH SŁÓWEK I ZWROTÓW

Poproszę bilet do Skala Potamii. – Ένα εισιτήριο για Σκάλα Ποταμιάς, παρακαλω. [ena isitirio gia skala potamija parakalo]

Poproszę dwa bilety do Skala Potamii. – Δύο εισιτήρια για Σκάλα Ποταμιάς, παρακαλω. [dijo isitiria gia skala potamija parakalo]

PODSUMOWANIE PODRÓŻY W JEDNĄ STRONĘ

  • CAŁKOWITY KOSZT PODRÓŻY SALONIKI – SKALA POTAMIA:  27,30€
  • WSZYSTKIE CZASY PRZEJAZDÓW TEGO DNIA (do których musimy jeszcze dodać czas oczekiwania na kolejne autobusy i prom):
    2 – 2,5 godziny,
    70 minut,
    45 minut,
    ok. 30 minut

6. Limenas – Keramoti

Zastanawiałam się, czy jest sens w opisywaniu tej podróży w drugą stronę, uznałam jednak, że gdyby moi Czytelnicy odbywali tę podróż właśnie z Thassos do Salonik, to łatwiej im będzie jednak nie czytać tego tekstu od tyłu. Ale informacje tu zawarte będą już trochę okrojone.
Założyłam już też, że wiemy, jak dostać się z dowolnej części wyspy do jej stolicy, Limenas.

  • BILET LIMENAS – KERAMOTI

Bilet na prom do Keramoti, co będzie zaskoczeniem, kosztuje w tę akurat stronę 3,5€. Dlaczego mniej o pół euro, niż w stronę przeciwną – tego nie wie nikt. Bilet dostaniemy w budce naprzeciwko promów.

Reszta praktycznych informacji – por. KERAMOTI – LIMENAS.

7. Keramoti – Kawala

  • BILET KERAMOTI – KAWALA

Bilet na autobus do Kawali kosztuje 5,2€. W poprzednią stronę jadąc, bilet kupowaliśmy na dworcu w Kawali. W Keramoti tymczasem nie ma dworca. Po wyjściu z promu musimy podążyć za tłumem i dokładnie po przeciwnej stronie ulicy będzie niepozorny przystanek (ławka postawiona w najbardziej nasłonecznionej części Keramoti), przy którym zatrzymują się autobusy do Kawali. Bilet kupimy bezpośrednio u kierowcy. Najprawdopodobniej znowu będziemy jechać autobusem przesiadkowym, co oznacza, że przed upływem 30 minut powinniśmy być czujni, bo tyle trwa stąd podróż do miejscowości Chrysoupoli, w której musimy się przesiąść do autobusu do Kawali. Kierowcy nam to wykrzyczą, jednak dobrze o tym wcześniej pamiętać. Skupmy się i – jak pisałam wcześniej – pod żadnym pozorem nie wyrzucajmy biletu, który musimy okazać jeszcze w drugim autobusie.

Reszta praktycznych informacji – por. KAWALA – KERAMOTI.

8. Kawala – Saloniki

  • BILET KAWALA – SALONIKI

Bilet na autobus do Kawali kosztuje 16,3€. Bardzo prawdopodobne, że trafimy na ten autobus, który jedzie nie 2, ale 2,5 godziny, bo ekspresów jest mniej. Droga jest również bardzo piękna i interesująca, a miejsca przystanków zupełnie zaskakujące. Już może się wydawać, że dotarliśmy właśnie na sam koniec świata, położony tuż nad Morzem Egejskim, z cudownymi, surowymi widokami, przepięknymi, odległymi górami i skrawkiem jakiejś niewychodzonej ziemi, a tu okazuje się, ze to przystanek, na którym wysiada połowa współtowarzyszy podróży, choć w promieniu 20 kilometrów nie widać ani połowy żadnego domu.

Reszta praktycznych informacji – por. SALONIKI – KAWALA.

P.S. SALONIKI – LOTNISKO

Koszt biletu autobusowego z Salonik na lotnisku to 2€. Kupimy go już bezpośrednio w autobusie – w biletomacie. Wystarczy włączyć wersję angielską i przyciskać tam, gdzie pojawi się 2€. Zaopatrzmy się też w drobne przed taką podróżą. Na lotnisko kursuje linia 78 lub zastępcza X1 (jedzie ok. 40 minut z centrum) – najlepiej zapytajmy kogoś zawczasu, a wsiadając, jeszcze kierowcy. Jeśli wracamy z Salonik do Modlina Ryanairem i mamy wylot o 7.20, najbezpieczniej celować na autobus z przystanku Κολομβου [Kolombu] pod samym hotelem Atlantis (zobaczymy go TUTAJ) o g. 4.00. Oczywiście godzina jego odjazdu nigdy nie jest zupełnie pewna, ale – jak powiedział mi pewien Grek – „no później, niż o 4.20 na pewno nie będzie” i to się rzeczywiście sprawdza. Jest przeważnie bliżej 4.00, niż 4.20, więc sugeruję być na przystanku najpóźniej o 3.55.
Wbrew obawom, które możemy mieć, w autobusie o tej godzinie jest całkowicie bezpiecznie, a współtowarzysze jazdy są rześcy i – co jeszcze bardziej zdumiewające – do czysta wymyci. Sprawiają w większości wrażenie, jakby właśnie się wybierali do pracy. Nic nam nie grozi.
A na samym lotnisku gorąco polecam sklep bezcłowy, który w przeciwieństwie do większości sklepów bezcłowych w innych krajach, naprawdę jest dużo tańszy. Jak zostanie nam trochę pieniędzy, warto przywieźć stamtąd fetę, oliwę i oliwki przynajmniej.

PODSUMOWANIE PODRÓŻY W DRUGĄ STRONĘ

  • CAŁKOWITY KOSZT PODRÓŻY SKALA POTAMIA – SALONIKI:  26,80€
  • WSZYSTKIE CZASY PRZEJAZDÓW TEGO DNIA (do których musimy jeszcze dodać czas oczekiwania na kolejne autobusy i prom):
    ok. 30 minut,
    45 minut,
    70 minut,
    2 – 2,5 godziny

Mam ogromną nadzieję, że ten wpis zachęci kogoś do odbycia takiej podróży. Mnie osobiście zawsze sprawiała ona ogromną frajdę, a w samych Salonikach coraz bardziej się odnajduję. Wierzę też, że przejechanie tego dystansu samodzielnie uświadomi nam, że nasz tasyjski raj wcale nie jest aż tak daleko, jak się zawsze martwimy, że jest. Saloniki są na wyciągnięcie ręki, bo mamy znakomite i tanie połączenia lotnicze, a stamtąd dotarcie na Thassos naprawdę nie jest trudne, za to niesłychanie przyjemne!

P.S. Jeśli jesteście ciekawi jak spędziłam czas w Grecji i dlaczego jest dla mnie taka magiczna, zachęcam do lektury dwuczęściowego wpisu:

Jeśli kochasz Thassos,
podoba Ci się jak piszę i nie masz jeszcze
„Przewodnika po Thassos” mojego autorstwa
– zachęcam do zakupu:

baner Przewodnika po Thassos