„Koch-A-nie” Teatr Atelier im. Agnieszki Osieckiej w Sopocie

fot. Marta Robakowska

23 paździenika 2024 roku w Teatrze Atelier im. Agnieszki Osieckiej w Sopocie odbyła się premiera spektaklu „Koch-A-nie” w reżyserii Anny Godlewskiej. Scenariusz, również, Anny Godlewskiej, opierał się na fragmentach książki Anny Niemczyk „Aseksualność – czwarta orientacja” oraz wybranych tekstach nadesłanych na zorganizowany przez Asferę – stowarzyszenie na rzecz osób spod parasola aseksualności i Federację Znaki Równości konkurs literacki. Prace konkursowe były świadectwami osób aseksualnych i dotyczyły ich doświadczeń. Spektakl, tak samo jak konkurs, odbył się z okazji Tygodnia Widoczności Osób Aseksualnych i został przygotowany przez Stowarzyszenie Lunatycy we współpracy z Teatrem Atelier oraz wspomnianą wyżej Asferą. W zamyśle miał być wystawiony tylko ten jeden raz. Choć nie mogłabym powiedzieć, że mi się nie podobał, czy że późniejszy panel dyskusyjny mnie autentycznie nie poruszył, nie czułam się jednak na siłach, żeby napisać recenzję wtedy. Czegoś mi w sztuce zabrakło. Obsada przedstawiana jako zawodowi lub też profesjonalni aktorzy jakoś mnie do siebie w całości nie przekonała. Po młodym zespole pracującym już od lat z Anną Godlewską, w części zasilającym też szeregi wspaniałej grupy Plastydy (założonej również przez Annę Godlewską), z fenomenalną wokalnie oraz aktorsko Marysią Godlewską spodziewałam się być może zbyt dużo. Choć wspomniana Marysia wypadła naprawdę świetnie, spektaklowi – przypominając go sobie z perspektywy czasu – zarzuciłabym dziś pewną „szkolność” i chyba właśnie z tego powodu nie chciałam o nim pisać.
Kiedy dowiedziałam się, że 6 kwietnia 2025 roku, z okazji Międzynarodowego Dnia Aseksualności, „Koch-A-nie” zostanie wystawione ponownie, nie planowałam wybrania się do teatru po raz drugi, choć wierzyłam, że wypadnie lepiej. Okazało się jednak, że Anna Godlewska potraktowała październikową premierę jak etiudę, po czasie nieco rozbudowując scenariusz i wprowadzając kilka znaczących zmian. Zaskoczeniem była też niemal całkowita zmiana obsady (z poprzedniej została jedynie Marysia Godlewska, co niesłychanie mnie ucieszyło). Innymi słowy, rozsadzała mnie ciekawość i nie mogłam nie przyjść.
Moje wrażenia po tym spektaklu są skrajnie inne niż za pierwszym razem. Przede wszystkim nowe sceny zdecydowanie pomogły scenariuszowi – stał się w moim odczuciu bardziej jasny i spójny. Doszło też kilka nowych piosenek, choć sztuka musicalem nie jest. Przejmujące „Kasztany” w wykonaniu fantastycznej Moniki Trawickiej, czy poruszająca „Kochana” doskonale zaśpiewana przez Mayę Patek i Marysię Godlewską nadały „Koch-A-niu” głębi, a sam spektakl odkrył w obydwu piosenkach nowe sensy.
Druga obsada sprawiała wrażenie bardziej przejętej i zaangażowanej, a odgrywane przez nią emocje dużo silniej do mnie przemawiały. Tu prawdopodobnie dochodzimy zresztą do sedna – wydaje mi się, że w każdej sztuce, choćby nie wiem jak abstrakcyjnej, istotny jest jakiś element, z którym odbiorca może się utożsamić. I choć uwielbiam dzieła odrealnione, dziwne, burzące zastaną rzeczywistość, jednak tak właśnie działa nasz umysł – łatwiej nam wykrzesać z siebie jakiekolwiek emocje, kiedy czujemy, że poznawany bohater w jakimś obszarze ma podobnie, jak my, czy też jest do nas podobny. No a poza wszystkim odrealnienie i dziwność nie wyklucza przemycenia wartości neutralnych. Wracając jednak do spektaklu, m
nie jeszcze w październiku zjawisko aseksualności było całkowicie obce. Znałam jedynie słowo i jego znaczenie, ale ponieważ aseksualność nie dotyczy ani mnie bezpośrednio, ani nikogo z moich najbliższych, nie miałam pojęcia, z czym się mierzą na co dzień asy. Ciekawa i ważna edukacyjnie dyskusja po październikowej premierze nakreśliła mi kontekst, więc z pewnością na kwietniowy spektakl wybrałam się uzbrojona w podstawową chociaż wiedzę. Jednak to nadal nie to wpłynęło na mój zgoła odmienny od pierwszego odbiór sztuki.

fot. Marianna Patkowska

Gdyby ktoś zadał mi pytanie, o czym jest „Koch-A-nie” tuż po premierze w październiku, odpowiedziałabym z lekkim zawahaniem, że

o doświadczeniach ludzi aseksualnych.

Dziś gdyby ktoś zadał mi pytanie, o czym jest „Koch-A-nie”, bez zastanowienia odpowiedziałabym, że

o wykluczaniu.

– nie „wykluczeniu”, ale „wykluczaniu” – to ważne!

I to jest właśnie największą siłą nowego „Koch-A-nia”. Postawienie punktu ciężkości na ciągłym wykluczaniu w różnych wariantach otworzyło temu spektaklowi furtkę na nowych odbiorców i prawdopodobnie też nowe interpretacje. Owszem, przyszłam z małą, ale jakąkolwiek wiedzą o aseksualności, ale równocześnie z gigantycznym wyczuleniem na problem, jakim jest wszelkiego typu dyskryminacja. Dodatkowo sama miałam niedawno pewną nieprzyjemną sytuację i doświadczyłam krzywdzącego zaszufladkowania za swoją otwartość w pisaniu. Nie uznaję tematów tabu i wiem, że dzięki temu odstraszam czytelników, na których mi tu nie zależy. Czy mi się to podoba, czy nie, żyjemy w kraju, który jest ciągle pozamykany w skostniałych, latami narzucanych (m.in. przez religię) przekonaniach, więc mówienie czy pisanie również o seksie dla wielu będzie problematyczne. Przyjmuję to ze smutkiem, rozumiejąc, że to z tą postawą jest coś nie tak, a nie z tymi, którzy próbują normalność normalizować. Równocześnie nie jestem w stanie zrozumieć, jak wewnętrznie niestabilnym i niezintegrowanym trzeba być, żeby na poruszany przez kogokolwiek temat seksu reagować histerią i wielkimi, całkowicie nieadekwatnymi gestami. Do tego dochodzi też moja ulubiona broń słabych ludzi, czyli zawstydzanie. Można wiedzieć o mechanizmach manipulacji prawie wszystko, a nadal być do zawstydzania łatwym niestety celem. Oglądając przedstawienie drugi raz, dużo silniej zrozumiałam potworny i obrzydliwy ostracyzm, z jakim mierzą się osoby aseksualne. Bo źle jest, okazuje się, nie tylko lubić  seks za bardzo. Źle jest także nie lubić go wcale. Ta mityczna „normalność” dotyczy przeciętnego środka; środka oczywiście wyłącznie osób heteroseksualnych. Kiedy kobieta otwarcie mówi, pisze i żartuje o seksie, a do tego śmie jeszcze zakładać duży dekolt (o posiadaniu dużego biustu nie wspominając), siup, ląduje w worze rozwiązłych. Porządni ludzie tak się przecież nie zachowują. No, chyba że są heteroseksualnymi mężczyznami, to wtedy mamy dla nich gotowe szablony. Są na ogół zdobywcami, ewentualnie, jeśli zdobywają zbyt długo, zostają na stare lata lovelasami lub bawidamkami. Porządność i przyzwoitość natomiast rozpatrywane są całkowicie równolegle i bez związku z powyższym. Jeśli jednak osoba stroni od tematów seksualnych, deklaruje, że nie chce mieć dzieci, szuka partnera, który byłby jej bratnią duszą, ale nie potrzebował seksu lub też nie chce wchodzić w związki w ogóle, społeczeństwo również ma w tej kwestii coś do powiedzenia, autorytatywnie rozstrzygając, że z pewnością nie jest normalna.
Przejmujące było dla mnie oglądanie na scenie ludzi bardzo młodych. Jako widzowie nie znamy wieku autorów nadesłanych tekstów. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak piekielnie trudno podczas burzy hormonów, ale też podczas walki o bycie zauważonym i uznanym w grupie, odkrywać swoją aseksualność lub aromantyczność. Jak trudno ją zrozumieć i zaakceptować. Podczas panelu dyskusyjnego, który tym razem również odbył się po spektaklu, siedziałam obok pani, która co jakiś czas wyrzucała z siebie niekontrolowane:

– To przecież nienormalne!

Widzowie próbowali się doszukać „powodu” aseksualności w traumach seksualnych z dzieciństwa. Tak, jak by chcieli usprawiedliwić to, że ktoś seksu po prostu nie potrzebuje. Znakomicie i z cierpliwością tłumaczyła to zjawisko Anna Niemczyk, różnicując chwilowy brak pociągu seksualnego czy wręcz obrzydzenie do seksu spowodowane np. doświadczeniem przemocy seksualnej, a aseksualność, która jest orientacją i z którą trudno dyskutować.
W pewnym momencie podczas panelu narodził się pomysł, by przygotować seanse „Koch-A-nia” również w godzinach przedpołudniowych, co umożliwiłoby szkołom pojawienie się z uczniami. Uważam, że to fantastyczny pomysł, bo w tych dzieciach, które czują jakąś swoją inność, można byłoby zasiać ziarenko przekonania, że wszystko z nimi w porządku, a z kolei w dzieciach, których to zagadnienie bezpośrednio nie dotyczy, rozwinąć pewną wrażliwość na otaczającą je różnorodność. Mając spore doświadczenie jako nauczyciel wyrzucany, uważam, że dla pójścia z dziećmi na tak mądry spektakl, warto byłoby stracić pracę jeszcze raz.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Zanim deser… nie przywykłam do tłumaczenia własnych mniej lub bardziej udanych żartów, ale tu jednak muszę zrobić wyjątek. Jestem absolutnie przekonana, że najstarsze klasy podstawówki (VI, VII, VIII) powinny ten spektakl zobaczyć, a mądrzy dyrektorzy szkół wychodzić z taką inicjatywą. Po prostu mieszkamy jednak w dziwnym kraju.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Czy w niebie jest cyrk?” Teatr Witkacego w Zakopanem

zdjęcie pochodzi ze strony

spektakl na podstawie prozy:
Aglaji Veteranyi
adaptacja:
Justyna Kowalska,
Mateusz Przyłęcki
reżyseria: Justyna Kowalska
scenografia i kostiumy: Katarzyna Lewińska
muzyka: Michał Sarapata
pełny opis wraz z obsadą

Miałam ogromną przyjemność (jeśli tak można nazwać przeżycie duchowe, jakim niewątpliwie było doświadczenie tego spektaklu) zobaczyć przedstawienie „Czy w niebie jest cyrk?” w Teatrze Witkacego już kilka miesięcy temu. Jednak z powodu natłoku obowiązków, jak i potrzeby przeżycia i przetrawienia tej sztuki w sobie, piszę o niej dopiero teraz.
Nie znam całej prozy wspaniałej rumuńskiej pisarki Aglaji Veteranyi, jednak jej książka, którą przeczytałam dobre kilkanaście lat temu – „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze” – jest jedną z ważniejszych w moim życiu. Na jej podstawie (jak również dwóch innych tekstów autorki: „Regał ostatnich tchnień” i „Uprzątnięte morze, wynajęte skarpety i pani masło”) powstało w Teatrze Witkacego przedstawienie wyjątkowe i również – jak autobiograficzna proza Veteranyi –  wbijające w fotel.
Rzecz dzieje się w rodzinie artystów cyrkowych, którzy uciekli z Rumunii przed represjami Nicolae Ceaușescu za granicę, mając ogromne nadzieje na lepsze i godne życie. To jednak – nawet poza Rumunią – okazuje się bardzo trudne, a losy rodziny – dramatyczne. Główną bohaterką jest dziewczynka o niebywałej wrażliwości (Aglaja Veteranyi opisuje siebie samą), która przygląda się swoim nietypowym bliskim i ma niesamowity dar wyjątkowo oryginalnej narracji. Wkrótce wszystko się zmienia i musi wraz z przyrodnią siostrą stawić temu czoła. Równocześnie ciągle pielęgnuje swoją inność, płynącą zarówno z rumuńskiego pochodzenia (ciągle powtarzane z siostrą, coraz to drastyczniejsze wersje bajki o dziecku gotującym się w mamałydze), jak i życia w rodzinie cyrkowców (opowiadanie wszystkim, że jej „mama wisi za włosy”). Zadaje też mnóstwo zaskakujących pytań…

Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze?
Czy dziecko smakuje jak mięso z kurczaka?
Czy kroi się dziecko w plasterki?
Czy podczas spadania umiera się ze strachu?
Czy rzeczywiście w niebie jest cyrk?
Czy Bóg mówi w obcych językach?
Czy rozumie też obcokrajowców?
I ile jest zagranic?

– Aglaja Veteranyi „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze”

Proza Veteranyi chwyta za serce – jest niesłychanie poruszająca, czasem wręcz drastyczna, choć równocześnie przepełniona niesamowitą poetyckością i dziecięcą niewinnością. Zastanawiałam się, jak zostanie wystawiona, bo choć spektakl ma bardzo przejrzystą fabułę, jednak siła książek Veteranyi polega przede wszystkim na posługiwaniu się językiem.
Justyna Kowalska – współautorka adaptacji, reżyserka i odtwórczyni głównej roli – poradziła sobie z tym niełatwym zadaniem znakomicie (również zresztą aktorsko – rola wydawała się być napisana dla niej)!
Choć miałam wrażenie, że druga część spektaklu dość wyraźnie odróżniała się od pierwszej i była być może odrobinę zbyt dramatyczna, jednak całość bardzo mnie ujęła i poruszyła. I – jak zawsze – zadziałała magia samego Teatru Witkacego, który jest miejscem pod każdym względem wyjątkowym.