Mary Kay: jesienNe nNowości z bazą w ponadczasowej klasyce

fot. Marianna Patkowska

Po dłuższej przerwie, wracam z kolejnym jesiennym wpisem, tym razem kosmetycznym! Mary Kay ma dla nas cudowne nowości, a poza nimi w mojej kolekcji pojawiło się kilka produktów, których jeszcze tu nie opisywałam (choć o części z nich już mówiłam w swoich makijażowych tutorialach).

1. Rozświetlający podkład IntelliMatch 3D TimeWise®

fot. Marianna Patkowska

Jesiennym hitem Mary Kay jest z pewnością cała ogromna paleta podkładów w płynie IntelliMatch 3D TimeWise, zarówno tych matujących, jak i rozświetlających. Jak już tu kiedyś pisałam, całe swoje makijażowe życie byłam wierna podkładom matującym, bo nie lubiłam się świecić. Pierwszym podkładem, jaki dobrała mi moja nieoceniona Konsultantka, był matujący podkład w płynie TimeWise® Beige 4 (nawiasem mówiąc, jeszcze nikt nigdy tak idealnie nie trafił z kolorem w moją jasną karnację). Zaczął mi się kończyć akurat niedawno, kiedy na rynek trafiła linia IntelliMatch 3D TimeWise, więc z przyjemnością wybrałam się na spotkanie konsultantek, na którym omawiana była jesienna oferta Mary Kay. Podkładów jest więcej, niż w poprzedniej serii, więc i same nazwy i numery trochę się różnią. Odpowiednikiem starego  matującego podkładu TimeWise® Beige 4 jest matujący podkład IntelliMatch 3D TimeWise® Beige W 160.

fot. Marianna Patkowska

Miałam okazję go wypróbować i mogę powiedzieć, że rzeczywiście bardzo ładnie kryje (efekt utrzymujący się do dwunastu godzin po nałożeniu!), pięknie współgra z odcieniem skóry i nie daje drażniącego efektu maski, czyli zupełnie tak samo, jak swój poprzednik, ale równocześnie jest też od niego dużo lżejszy i praktycznie nieodczuwalny na twarzy. Jednak… przyglądając się pozostałym uczestniczkom spotkania, które w większości testowały podkłady rozświetlające (i wszystkie wyglądały w nich doskonale!), zdecydowałam się również sprawdzić, jak się w takim poczuję. Do mojej karnacji odpowiedni okazał się rozświetlający podkład IntelliMatch 3D TimeWise® Beige C 110 i to była prawdziwa strzała amora! Twarz po jego nałożeniu prezentowała się świeżo, zdrowo i promiennie, nie potrzebując właściwie ani pudru, ani bronzera!
Niezależnie jednak, na który rodzaj podkładów się zdecydujemy, warto zaznaczyć, że wszystkie mają właściwości długotrwale opóźniające procesy starzenia i nie zatykają porów, a skóra staje się po nich jedwabista.

fot. Marianna Patkowska

2. Szczoteczka do podkładu w płynie

fot. Marianna Patkowska

Co prawda nie uważam jej za absolutny kosmetykowy must-have, ale bardzo przyjemnym akcesorium jest też kolejna nowość, czyli szczoteczka do podkładu w płynie Mary Kay, która ułatwia sprawną aplikację podkładu bez brudzenia rąk. Można nią szybko rozprowadzić fluid, a efekt końcowy sprawia wrażenie dużo bardziej profesjonalnego niż wtedy, kiedy użyjemy do tego namoczonej gąbeczki lub dłoni. Idealnie sprawdzi się na wyjazdach i w sytuacjach, kiedy chcemy coś szybko poprawić.

fot. Marianna Patkowska

3. Zestaw cieni  do oczu „Makeup Look
by Luis Casco” – Feel Fierce

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Tej jesieni Mary Kay ma też dla nas przepiękne paletki cieni do oczu „Makeup Look by Luis Casco”. Moim absolutnym kolorystycznym faworytem jest ta o nazwie  Feel Fierce, w którą wchodzą kolory (od lewej do prawej): czarny Onyx, brązowoszary Hummingbird, przepiękny śliwkowo-czerwony Pomegranate oraz pudrowozłoty Rose Gold. Cienie te, choć zawierają lśniące drobinki, są bardziej matowe niż perłowe i utrzymują się idealnie na powiekach przez cały dzień (bardzo pomaga w tym też baza na powieki, o której kilka słów za chwilę). Moimi dwiema ulubionymi kombinacjami jest śliwkowa oraz smokey. Obydwie wykonuję bez użycia konturówki do oczu.

fot. Marianna Patkowska

1. Do uzyskania śliwkowej, pokrytą bazą powiekę maluję na całej powierzchni kolorem Pomegranate, a na zewnętrzne kąciki oczu kładę Onyx, delikatnie go rozblendowując z pierwszym cieniem. Pod oczami rozcieram natomiast Hummingbird. Potem już tylko tuszuję rzęsy. Makijaż, mimo braku kresek, jest sam z siebie dość mocny i cudownie podkreśla jasne oczy.  Rose Gold stosuję jako rozświetlacz, nakładając go w niewielkich ilościach pod łuki brwiowe, na sam czubek nosa, łuk kupidyna oraz na brodę i rozcierając. Ten piękny kolor jest jednak odrobinę ciemniejszy od rozświetlaczy i wymaga większej czułości w rozcieraniu.
Ciekawym rozwiązaniem jest też – choć tu nie należy przesadzić – delikatne nałożenie pędzelkiem do cieni koloru Pomegranate na kości policzkowe oraz odrobiny fluidu i szybkie, energiczne wymieszanie i roztarcie ich. Pamiętajmy jednak o sporym umiarze!
(Na powyższym zdjęciu na ustach mam koloryzujący flamaster do ust Magenta Mirage połączony z błyszczykiem do ust NouriShine® Peach Glow.)

2. Efekt smokey eye przy pomocy tej paletki osiągniemy, nakładając na bazę cień Hummingbird – również na całą powiekę górną oraz dolną, rozblendowując w górnych zewnętrznych kącikach oczu z Onyxem. Resztę malowałam tak samo, jak w przypadku makijażu śliwkowego. Jedynie na usta, na koloryzujący flamaster do ust Magenta Mirage nałożyłam jeszcze pędzelkiem cień Pomegranate, co dało im piękne, głębokie i matowe wykończenie, również – jak cały makijaż – utrzymujące się całkiem długo.

fot. Marianna Patkowska

4. Korektor pod oczy

fot. Marianna Patkowska

W ostatnim ze swoich tutoriali niestety wprowadziłam swoich Czytelników w błąd, mówiąc że zamiast korektora pod oczy Mary Kay można z powodzeniem użyć korektora do twarzy. Była to opinia niektórych użytkowniczek, z którymi spotkałam się na szkoleniu (związana też z tym, że korektory do twarzy można sobie dobrać kolorystycznie do karnacji, a ten pod oczy ma tylko jeden kolor, dla wielu kobiet „zbyt pomarańczowy”), nie skonsultowałam jej jednak w porę ze swoją Konsultantką. Błąd w stosowaniu korektora do twarzy pod oczy polega na tym, że mamy tam naprawdę delikatną skórę, a ten korektor – znakomity na wszystkie inne zaczerwienione miejsca na twarzy – wysusza skórę, w przeciwieństwie do korektora pod oczy, który właśnie nawilża i chroni miejsce, w którym odczuwamy czasem dyskomfort.
Od kiedy zaczęłam go stosować, czuję się w makijażu zawsze znakomicie (nawet, jeśli jestem zmęczona, a moje oczy są bardziej wrażliwe). Pomarańczowy kolor po rozsmarowaniu nie jest wcale widoczny, a za to ulga – nie do opisania!

fot. Marianna Patkowska

5. Korektor do twarzy

fot. Marianna Patkowska

Korektor do twarzy, który w razie potrzeby nakładamy pod fluid, pomoże się nam rozprawić z wszelkimi nieoczekiwanymi niedoskonałościami i zaczerwienieniami na twarzy. Możemy sobie dobrać pasujący nam kolor. Do mojej jasnej karnacji najbardziej pasuje Light Ivory. Wszystkie fluidy Mary Kay pięknie go pokrywają.

fot. Marianna Patkowska

6. Baza na powieki

fot. Marianna Patkowska

Zależy nam na trwałości idealnego makijażu, a odznaczające się po jakimś czasie w zgięciach powiek przetarcia cieni są makijażową zmorą naszych wieczornych wyjść? Cienie Mary Kay są naprawdę doskonałej jakości i utrzymują się na powiekach (dokładnie tam, gdzie powinny!) długo, ale by nieskazitelny efekt jeszcze przedłużyć, powstała wspaniała baza na powieki Mary Kay. Niewielką jej ilość trzeba wetrzeć w umytą i wysuszoną powiekę (mała kropla starczy na obie). Konsystencją przypomina klej. Bardzo szybko się wchłania. Wiem, że to średnio profesjonalne, ale ze względu na dużą delikatność mojej skóry i widoczne pod nią żyłki, nakładam na bazę również niewielką ilość roztartego (najchętniej matowego) fluidu. Nie jest to jednak konieczne.

7. Baza pod podkład

fot. Marianna Patkowska

Kiedyś wspominałam już o tym, że nieczęsto używam bazy pod podkład, nadszedł jednak moment, w którym postanowiłam wypróbować tę z Mary Kay. Fluidy tej firmy są bardzo trwałe, a kiedy nałożymy je na prawidłowo wypielęgnowaną twarz, to już w ogóle! Jednak czasami potrzebujemy wzmocnić ten efekt, na przykład kiedy musimy się umalować rano, a wyglądać promiennie i olśniewająco do późnych godzin nocnych, nie mając zbyt dużo czasu na poprawianie makijażu po drodze. W takich sytuacjach baza pod podkład Mary Kay sprawdzi się doskonale. Łatwo ją rozprowadzić, szybko schnie i lekko matowi skórę. Jestem tym produktem zupełnie zachwycona!

fot. Marianna Patkowska

8. Baza pod tusz do rzęs

fot. Marianna Patkowska

Jeśli lubimy efekt długich, gęstych i zdrowych rzęs bez sztucznego ich przedłużania, zagęszczania czy doklejania czegokolwiek, idealnym rozwiązaniem oprócz oczywiście zalotki, będzie użycie pod tusz do rzęs specjalnej, naprawdę znakomitej  bazy Mary Kay. Efekt sztucznych rzęs bez obciążania ich – gwarantowany!

9. Pędzel do pudru

fot. Marianna Patkowska

O pędzlach Mary Kay pisałam już nie raz. Od kiedy systematycznie powiększam ich kolekcję, trudno mi już używać czegokolwiek innego do aplikacji makijażu. O pędzlu do pudru mogę dodać tylko, że jest mięciutki i milusi, a rozprowadzanie nim pudru po twarzy, powoduje na niej duży uśmiech.

fot. Marianna Patkowska

10. Kojący żel pod oczy Indulge

fot. Marianna Patkowska

Codzienna pielęgnacja twarzy Mary Kay, którą stosuję już nieprzerwanie od roku  (to jest od początku mojej przygody z tą firmą), czyli zestaw Age Minimize 3D™ TimeWise®, to także – używany rano i wieczorem – wspaniały przeciwzmarszczkowy krem pod oczy. Jednak nie wszystkie noce należą zawsze do przespanych. Wtedy idealnie sprawdza się kojący żel pod oczy Indulge, który niweluje efekty zmęczenia i przywraca delikatnej skórze pod oczami zdrowy wygląd, a także podwyższa poziom jej nawilżenia.

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę piosenkę, która nieodmiennie już od lat kojarzy mi się z piękną złotą jesienią.

PożegnanNie lata

fot. Geo Dask

Choć trudno w to uwierzyć, dopiero dziś oficjalnie kończy się kalendarzowe lato. Już dawno zrobiło się zimno. Sama doznałam pierwszego szoku termicznego w ostatnim tygodniu sierpnia, kiedy wróciłam z cudownych greckich temperatur do… 24ºC w Zakopanem i szybko musiałam się rozstać z sandałkami, by założyć adidasy, co nie było najszczęśliwsze w skutkach dla mojej biednej stopy (ostatni rentgen wykazał, że jednak kostka była pęknięta i teraz jest na etapie zrastania się, co niestety objawia się ciągłym bólem).
Jednak mimo wszystko nNie dajmy się zwariować – lato ciągle trwa! Przynajmniej do końca dzisiejszego dnia, bo już od jutra zagości na naszym obszarze geograficznym moja ukochana złota polska jesień.

fot. Geo Dask

Pisałam już kiedyś, jak bardzo jest ona bliska mojemu sercu i jak mało poruszają mnie inNe pory roku, ale dopiero podczas ostatniego lata uzmysłowiłam sobie, że nie było to do końca prawdą. Najpewniej dlatego, że od dłuższego czasu (o czym wspominałam wielokrotnie) nie miałam wakacji i zdążyłam już chyba zapomnieć o urokach lata. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna (o ile nie pierwszy w życiu w ogóle!) opłakuję nNieuchronNy jego koniec. Na otarcie łez postanowiłam więc podjąć się próby nazwania tego, co tak mnie w lecie zachwyciło, skupiając się na swojej zmysłowej percepcji tej pory roku.

1. Oślepiające promienie słoneczne

Na brak słońca w tym kraju cierpimy wszyscy, niezależnie od tego, czy mamy skłonności do depresji, czy nie. Podczas wakacji w Grecji tamtejsze – uciążliwe nawet czasem – słońce uświadomiło mi, jak bardzo było go w moim codziennym życiu mało. Z przyjemnością więc chłonęłam je całą sobą. Nie zniechęciła mnie nawet konieczność czytania książki w okularach słonecznych na plaży, mimo całkowitego cienia, w którym się na czas lektury kładłam. Chwile oślepienia mają też swoje ogromne plusy. Nawet w tak obłędnie pięknych miejscach jak Thassos, warto czasem widzieć mniej.

2. Szum fal

Fani lata dzielą się na dwie grupy: miłośników morza oraz miłośników gór. Ponieważ nie lubię się ograniczać, moimi idealnymi miejscami do spędzania lata są te, w których można leżeć w morzu, patrząc na góry. Z potrzeby gór w swoim życiu przeprowadziłam się z nizinNej Warszawy do stolicy Tatr – jednych z najpiękniejszych polskich gór. Jednak lato i przypadające na nie wakacje to dla mnie szum wody. Najchętniej fal, choć z braku laku może to być i szum górskiego strumyka. Jako dziecko bardzo często kąpałam się w potokach, na których były postawione małe tamy, tworzące jakiekolwiek głębiny. Dziś nie bardzo sobie wyobrażam zafundowanie sobie podobnej krioterapii, jednak w tamtych czasach całkiem ją sobie chwaliłam. Tak czy tak, udowodniono już naukowo zbawienNy wpływ szumu fal na działanie ludzkiej głowy. W tym roku niesamowicie mnie odprężył i pomógł mi się zrelaksować przed – jak się okazało – bardzo bolesnym powrotem do rzeczywistości.

3. Smak świeżych owoców morza,
lekkich sałatek i zimnego białego wina

Piszę oczywiście o sobie i swoim odbiorze smaku lata. Przypominam o tym na wypadek ewentualnego wysypu komentarzy nieprzyjaciół owoców morza, zajadłych mięsożerców czy zaciekłych abstynentów, że „to bardzo subiektywne” – tak, to bardzo subiektywne uroki lata, jak cały mój blog zresztą (bo w końcu opisuję świat widziany oczami nNi, a nie kogoś innego).
Owoce morza ubóstwiam od najmłodszych lat, ale nigdy nie smakują tak, jak latem. Kiedy jem na Thassos kalmary, patrząc na morze, z którego zostały wyłowione, mam zawsze – oprócz niewątpliwych cudownych doznań smakowych – jakieś takie poczucie idealnej harmonii.
Inna sprawa to wysokie temperatury podczas lata, które nie sprzyjają na szczęście napadom wilczego głodu i pozwalają być ukontentowanym nawet sałatką (oczywiście najchętniej grecką), co doskonale wpływa nie tylko na naszą sylwetkę (co bardzo miłe), ale na cały nasz organizm (co jeszcze milsze).
Jak już kiedyś pisałam, moja relacja z winem nie należy do najlepszych, jednak wyjątkiem są letnie wyjazdy, podczas których zimne białe wino potrafi mi sprawić nawet całkiem sporą przyjemność. Pewnie dlatego do smaków lata zaliczyłabym smak białego wina. Nie do przecenienia są też te wypijane codziennie bez najmniejszego problemu hektolitry wody, tak przecież dla nas ważnej.

4. Zapach opalonej skóry

Skóra zarówno opalona, jak i – na jakimś etapie lata – spalona słońcem, ma inny zapach. Nie chodzi mi tu oczywiście o zapach kremów do opalania lub po nim (czy wszelkich kosmetyków, których w lecie używamy) lub może jakichś innych, delikatniejszych perfum, lecz ten jej własny, nowy, letni; zapach skóry wymieszany z zapachem słońca. Bardzo wyjątkowy i bardzo krótkotrwały niestety. Gdybym miała ułożyć listę swoich ulubionych letnich zapachów, na pierwszym miejscu plasowałby się właśnie on!

5. Dotyk delikatnych tkanin na
rozgrzanym nagim ciele

Ostatnim ze zmysłów jest dotyk i ten odgrywa również bardzo ważną rolę w moim postrzeganiu lata. Mam jasną karnację, więc opalam się wolniej. Również moje cierpienie po zbyt dużej i intensywnej dawce kąpieli słonecznej trwa dłużej. Choć trudno powiedzieć, żebym jakoś bardzo się lubowała w tym okresie przejściowym, jakim jest stan czerwoności poprzedzający tak przeze mnie wyczekiwany etap złotego brązu, jednak nadwrażliwość spalonej skóry, również na tkaniny, jakie na siebie zakładam, ma pewien urok.
Trudno mi wskazać jakąkolwiek inną porę roku, w której fizycznie odczuwałabym ubranie, które noszę. Gdybym miała jakikolwiek gryzący wełniany sweter, prawdopodobnie wytypowałabym zimę, jednak po pierwsze nie posiadam wyżej wymienionego, a po drugie wspomniana niedogodność związana jest z samym rodzajem wełny – którego można unikać – nie zaś ze skórą i jej chwilową kondycją.
Chyba lubię ten czas, w którym te bardzo przecież nieliczne warstwy lekkich materiałów lekko łaskoczą moją skórę, leniwie zachęcając mnie do zrzucenia wszystkiego i zanurzenia się w morzu.

P.S. Na deser łączę – jak we wpisie „JesienNa dziewczyna” – cudowną, tematycznie pasującą, piosenkę z Kabaretu Starszych Panów „Niespodziewany koniec lata”, choć znowu w tytule pojawił się błąd, bo przecież to ewidentny „nNiespodziewany koniec lata”! Ach, ten Przybora, psotnik, żartowniś i figlarz!

fot. Geo Dask

WiosenNymi oczami nNi

fot. Marianna Patkowska

Mimo że wiosna nie jest moją ulubioną porą roku, jednak pewien urok dostrzegałam zawsze w Świętach Wielkanocnych, które – choć cieszą się mniejszym społecznym uwielbieniem niż Boże Narodzenie – są z jednej strony najważniejszym świętem chrześcijańskim, a z drugiej, niektóre ich obrzędy mają bogatą tradycję sięgającą jeszcze czasów pogańskich, przez co wydają się jakoś nierozerwalnie związane z ludzką naturą i miejscem człowieka na Ziemi.

fot. Zofia Mossakowska

Niezależnie od światopoglądu czy przekonań religijnych, Wielkanoc jest czasem celebrowania życia i jego zwycięstwa nad śmiercią. Otaczająca nas przyroda również wydaje się świętować, więc kiedy myję zmęczone zimą i smogiem okna lub dekoruję wielkanocny stół, zadaję sobie co roku jedno i to samo pytanie: „Dlaczego w żadnym inNym czasie nie jest mi aż tak trudno udźwignąć (tego zwyciężającego) życia, jak właśnie podczas wiosny?”
Odszukanie w sobie jakichkolwiek jego oznak jest niebywale trudne i przywodzi mi na myśl pewną wizytę u internisty, do którego kiedyś przypadkiem trafiła moja mama. Lekarz ten miał na oko 154 lata i po osłuchaniu swojej pacjentki stwierdził, nie bez zdziwienia, że jej:

serce jeszcze bije

– diagnoza, którą usłyszała kiedyś moja mama

fot. Marianna Patkowska

Moje też bije. Jeszcze. Tymczasem na zewnątrz drzewa kwitną, ptaki śpiewają, trawniki się zielenią, a ja wyłabym, gdybym znalazła w sobie choć odrobinę siły i chęci. Narasta we mnie deprymujące wrażenie jeszcze większego niż zazwyczaj niedopasowania do otoczenia. Do tego chroniczne zmęczenie i chęć zapadnięcia w jakiś sen wiosenny.
Na wiosnę staję się fatalną partnerką, nieciekawą towarzyszką życiową i jeszcze gorszą rozmówczynią (i pewnie taką też pisarką…). Wyparowuje ze mnie cała esencja, chowając się pod zbyt już lekką kołdrą i czekając na lato. Bo kiedy to już wreszcie nadejdzie, sytuacja wydaje się już znacznie prostsza. Słońce rozleniwia, ale pobudza równocześnie zmysły. Lato jest nieskomplikowane, beztroskie, pełne wolności, lekkości i nieskrępowania. Potrzebne przed magiczną, intrygującą jesienią i potem bajeczną zimą.
Reasumując, nadal Wielkanoc uważam za zdecydowanie najjaśniejszy punkt wiosny, mimo że tej mogłoby w moim kalendarzu po prostu nie być wcale…

P.S. Na deser dołączam piękny cover niebywale pasującej do okoliczności piosenki Czesława Niemena w wykonaniu Staszka Sojki oraz garść zdjęć ze swoich tegorocznych Świąt. 🐣🐣🐣🐥🐥🐥🐇🐇🐇

 

fot. Zofia Mossakowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Zofia Mossakowska

Boże Narodzenie oczami nNi

fot. Marianna Patkowska

Od kiedy pamiętam Boże Narodzenie było dla mnie czasem trudnym, choć przecież lubiłam nasze świąteczne przyjazdy z rodzicami do Zakopanego, gdzie prezenty kładł pod choinką nie żaden z gruba ciosany, rubaszny mazowiecki Święty Mikołaj, lecz eteryczny, delikatny, odrobinę hermafrodyczny Aniołek. Nawet w okresie wzmożonej religijności uznawałam jednak uczestnictwo w tych świętach raczej za obowiązek, gdyż zawsze byłam zdania, że nie dorastają swoją magią do pięt ani dużo ważniejszej przecież Wielkanocy, ani przede wszystkim moim absolutnie ukochanym Wszystkim Świętym. Potem wiele się w moim światopoglądzie w innych kwestiach pozmieniało, jednak jakaś bożonarodzeniowa niechęć pozostała nienaruszona.

fot. Zofia Mossakowska
fot. Zofia Mossakowska

Boże Narodzenie przez całe moje dzieciństwo, a nawet jeszcze dłużej, spędzaliśmy w czteroosobowym gronie: z rodzicami i dziadkiem. Nie miałam jednak świadomości, że grono to jest kameralne, bo od najmłodszych lat definiowałam tłok jako zgromadzenie liczące więcej, niż dwie osoby, co i tak było bardzo daleko posuniętym i mozolnie wypracowanym kompromisem z resztą świata, bo nierzadko już dwie zgromadzone w jednej czasoprzestrzeni osoby (z których jedną byłam ja sama) wywoływały u mnie duszności.
Po śmierci najpierw dziadka, a niedługo później również taty, doświadczałam przez pewien czas rokrocznie, na swój sposób pięknych, prawdziwie polskich, rodzinnych i dużych wigilii, które pomogły mi się zmierzyć z moją aspołecznością, introwertyzmem i antropofobią, by ostatecznie się ku nim jednak zwrócić. Zrozumiałam, że samotność w pojedynkę ma zdecydowaną przewagę nad samotnością w tłumie (co znakomicie ilustruje praca „Samotność” Dróżdża).

Boże Narodzenie na Thassos

Na jedne święta – ku ogólnorodzinnej konsternacji – nawet wybyłam do swojego ukochanego Thassos, pooddychać zimową Grecją i zgłębić brytyjskie bożonarodzeniowe tradycje. Potem wyprowadziłam się do Zakopanego na stałe, rozpoczęłam absorbującą mnie podczas świąt pracę i stałam się, trochę z konieczności, organizatorką dwuosobowych (a czasem trzyosobowych) wigilii na jeden palnik (do dzisiaj nie mam ani kuchenki, ani piekarnika), a co za tym idzie wyrobnikiem: barszczu na własnym zakwasie, uszek, pierogów z kapustą i grzybami, karpia w różnych wariantach, kutii, pierniczków, ziemniaczanej sałatki z selerem oraz oczywiście kompotu z suszu.

fot. Zofia Mossakowska

I aspekt kulinarny dał mi ogromną radość, gdyż – mam to po tacie – lubię karmić. Problemem był jedynie brak czasu spowodowany pracą (podczas samych świąt każdy z pracowników miał tylko jeden dzień wolny). Wcześniej, kiedy na wigiliach bywałam tylko czyimś gościem, miałam nadmiar czasu. Potem, kiedy spadł na mnie przyjemny obowiązek organizowania kolacji wigilijnej, musiałam wszystko robić w tzw. międzyczasie. Ale w skrajnościach umiem się zazwyczaj odnaleźć. Co prawda przed każdym nadchodzącym Bożym Narodzeniem zarzekałam się, że wezmę nadgodziny, żeby przesiedzieć w pracy ten wieczór, że nie dam rady, że przerasta mnie przygotowywanie wszystkiego, do tego na turystycznym palniku, ale jednak koniec końców zawsze wszystko wychodziło dobrze, a cały ten stres mijał. Lub przynajmniej można go było skutecznie zajeść czymś dobrym.

fot. Zofia Mossakowska

Ten rok przyniósł mi kolejną zmianę w postaci pracy etatowej i nieznanego mi dotąd luksusu, jakim są nie dość, że dwa dni wolnego w tygodniu, to również zupełnie wolne podczas całego Bożego Narodzenia! (Pech chciał, że akurat tydzień przed świętami rozłożył mnie wirus i znów perspektywa lepienia uszek z zatkanym noskiem… tzn. nosem nie należała do najmocniej przeze mnie wyczekiwanych, jednak jakoś – nie bez trudu! – powstałam z łoża boleści.)
Być może z powodu nadmiaru wolnego czasu, umożliwiającego mi udekorowanie mieszkania po raz pierwszy nie na ostatnią chwilę, być może z powodu pracy w szkole, w której każde święta celebruje się mocniej ze względu na dzieci, ale ze zdziwieniem przyłapałam się na tym, że po raz pierwszy autentycznie wyczekiwałam nadchodzącego Bożego Narodzenia, a w jego trakcie byłam zrelaksowana i zachwycona tym wszystkim, czego doświadczam tylko ten jeden raz w roku, czyli np. smakiem (swojego) kompotu z suszu, odtwarzaną do upadłego w tych dniach ukochaną świąteczną płytą King’s Singersów „Joy to the World”, aromatem przywożonej przez mamę ziarnistej kawy z cynamonem i czekoladą, porządkiem i własną okolicznościową aranżacją mieszkania, które stało się czymś w rodzaju piernikowej groty pełnej światełek, pachnących świeczek i dobrej atmosfery. Niniejszym chciałabym się dziś nimi podzielić ze swoimi Czytelnikami, wpuszczając ich – poprzez zdjęcia – do swojego gniazdka i życząc przede wszystkim tego, by otaczało Was zewsząd jak najwięcej dobrej i wartościowej Sztuki, a także szczęścia i spełnienia najskrytszych marzeń 😉

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Zofia Mossakowska
fot. Marianna Patkowska

🎄🎄🎄 P.S. A na deser łączę swoje dwie aranżacje kolęd. Z różnych powodów nagrania są dość kiepskie jakościowo, ale też jedyne, jakimi dysponuję 😉 🎄🎄🎄

JesienNa dziewczyna

fot. Jan Lewandowski

Proszę Państwa, dziś oficjalnie zaczęła się kalendarzowa jesień, czego nie sposób nie uczcić okolicznościowym wpisem! 🍁🍁🍁🍂🍂🍂

Jeszcze kilka lat temu naprawdę bardzo lubiłam lato, spędzając je na ogół na greckim Thassos, w kusych strojach pośród ludzi, nago – na dzikich plażach. Słońce cudownie wszystkich rozleniwiało, poważne problemy nie istniały, blade przez większość roku nogi wreszcie zaczynały się znacząco odróżniać od szpitalnej ściany, jednym słowem – raj! Choć nie odnajduję się jakoś szczególnie w temperaturze 40°C w cieniu, możliwość spędzania większości czasu w nieziemsko przejrzystej chłodnej wodzie, a potem w zwiewnej kreacji zajadania najświeższych owoców morza, popijania ich białym winem i upajania się swoim lekkim wstawieniem (no, to raczej sporadycznie), zawsze uważałam za wyjątkowo pociągającą.

fot. Jan Lewandowski
fot. Jan Lewandowski

Nieszczęście w szczęściu było jednak takie, że po latach coraz to bardziej specyficznych pracodawców stawianych przez los na mojej zawodowej drodze, o których można byłoby napisać powieść kryminalną w kilku tomach, poznałam w końcu jednego uczciwego i sprawiedliwego w nieznanej mi wtedy branży turystycznej i zapragnęłam, by stał się właśnie moim pracodawcą. Haczyk polegał jednak na tym, że praca miała mnie absorbować m.in. przez całe wakacje. Szybko więc lato stało się dla mnie czymś między małą Brytanią w lipcu (charakterystyką lipca w Zakopanem jest średnio 31 deszczowych dni) a walką o przeżycie upałów w służbowym uniformie, z przerwami na wypakowanie ze schowka na kilka dni zimowej kurtki i włączenie na ten czas pieców w sierpniu. Proszę mnie źle nie zrozumieć – praca i uczciwość pracodawcy była warta wszelkich poświęceń, jednak z biegiem czasu po prostu przestałam lato lubić (choć może polubię je z powrotem, bo nadeszła pewna znacząca zmiana w moim życiu, ale o tym kiedy indziej).
Jesień jednak to zupełnie inNa para kaloszy. Zwłaszcza w Zakopanem! Nawet ta tasyjska, zaczynająca się w Grecji troszkę wcześniej niż u nas, nie dorównuje złotej polskiej jesieni w Tatrach. Nie przemawia przeze mnie patriotyzm lokalny – przemawia przeze mnie wrażliwość na piękno.

fot. Jan Lewandowski

Ta pora roku urzekała mnie od zawsze. Nawet Warszawa, w której utknęłam na pierwsze ćwierć wieku swojego życia i w której przez ten czas nie odnalazłam niczego, co mogłabym polubić, podczas jesieni stawała się nagle jakaś taka bardziej znośna. No a w każdy pierwszy piątek po piętnastym dniu września zaczynało się prawdziwe święto muzyki współczesnej – festiwal „Warszawska Jesień”.
W czasach szkolnych jesień wyznaczała nowe rozdanie – nowe zeszyty, nowe książki, nowe postanowienia z nimi związane. Do tego dłuższe wieczory, dopiero podczas których umiem najbardziej efektywnie funkcjonować (zbyt długo utrzymujące się światło dzienne za oknem jest dla mnie zmorą lata), kubki rozgrzewających herbat z cytryną i miodem czy wyjęte z szafy (lub zdjęte ze sklepowej półki) botki czy kozaki. No a w kwestii ubraniowej, wreszcie większa liczba warstw, które trzeba na siebie zarzucić, by potem móc je z siebie zdjąć. Jest w tym coś pociągającego i bardzo lubię się tym napawać, póki nie przyjedzie zima, a wraz z nią zbiorowy gwałt na taliach, jakim są wszelkiego typu zimowe puchówki.
Poza tym podoba mi się też jakaś taka melancholia, zaduma, konsekwencja kolorystyczna otaczającej nas (nawet w miastach) przyrody. Nie lubię wiosny, którą właściwie mogłabym w całości przespać. Kojarzy mi się z katarem i psimi kupami na chodnikach wystającymi spod roztapiających się warstw brudnego śniegu, którego wszyscy mają już serdecznie dosyć. Nie wiem kto się wtedy budzi do życia, ale na pewno nie ja, a jesień jest dla mnie właśnie idealną na to porą! Jak napisał o mnie kiedyś (ponad dwadzieścia lat przed moim urodzeniem, dlatego nie wiedział, że powinno być „jesienNa” – wybaczam) największy znawca kobiecych dusz i pióra w jednej osobie – Jeremi Przybora:

fot. Jan Lewandowski

Wiosennych dziewcząt pełno
i letnich tyle ładnych.
Jesienną jestem jedną,
zimowych nie ma żadnych.
O tamte zresztą mniejsza,
gdy złoto i szkarłatnie
zabarwi jesień pejzaż
na przyjście tej ostatniej…
Jesiennej Dziewczyny,
odmiennej od innych…
dziewczyny z chryzantemami,
z chryzantemami.
Dziewczyny Jesiennej –
dziewczyny bezcennej
i nie zamiennej już na nic,
już na nic.

– Jeremi Przybora „Jesienna dziewczyna”