Jak jest?

fot. Bożena Szuj

Od najmłodszych lat powraca do mnie wciąż to samo natrętne pytanie:

Jak jest?

Pytanie skażone pychą. Od początku nie umiem pogodzić się z tym, że nigdy nie poznam na nie odpowiedzi. Wszystko się bezustanNie zmienia. Żyjemy na planecie, która jest w ciągłym ruchu. Co prawda kręci się wokół własnej tylko osi, ale jednak. To nie może pozostawać bez znaczenia. W każdej sekundzie czas teraźniejszy staje się przeszłym. Otaczający nas ludzie się zmieniają; i w nich samych dokonują się zmiany, i zamieniają się miejscami z tymi, z którymi w danym momencie bardziej nam po drodze. My sami weryfikujemy swoje przekonania pod wpływem nowych doświadczeń. W pewnym momencie otrzepujemy się z tych, w które nas ubrano w rodzinnym domu, a potem zakładamy takie, w których nam rzeczywiście wygodnie. Czasami tego nie potrafimy, więc męczymy się w przyciasnych wdziankach, męcząc – przez dotkliwy dyskomfort własny – przy okazji też innych naokoło. Najczęściej wtedy znowu pozwalamy się ubierać innym: grupie rówieśniczej, wszelkiego typu przywódcom, przyjaciołom lub partnerom. Czasem idziemy na terapię, żeby odkryć, że część naszego światopoglądu da się farmakologicznie i terapeutycznie uleczyć. Najczęściej nabieramy wtedy pokory, łagodności i wyrozumiałości, co jest przejawem psychicznego zdrowienia. Kiedy indziej zakładamy zbroję ograniczającą nam widzenie prawd innych od naszej. Czujemy się wtedy z tym monopolem na Prawdę zdrowi, a w rzeczywistości zasilamy tylko potężne szeregi osób niezdiagnozowanych.
Dziś rozumiem, że moja obsesyjna potrzeba zrozumienia jak jest wynika ze specyficznych potrzeb mojego ADHD-owego mózgu. Chcę się odnaleźć w chaosie, którego nie rozumiem, wiedząc równocześnie, że zbyt długo nie wytrzymam braku chaosu. Dostałam w ostatnim czasie kilka potężnych ciosów od życia. Nie ukrywam, że wynik wyborów prezydenckim był dla mnie kolejnym. Piszę dziś bardziej niż kiedykolwiek zawiedziona i skołowana nowym porządkiem, którego coraz bardziej chyba, mimo wszystko, nie rozumiem, choć od początku byłam jego najgorętszym orędownikiem.

fot. Bożena Szuj

Córka przyszłości

fot. Bożena Szuj

Choć jako zakochana w Jeremim Przyborze nastolatka znałam na pamięć wszystkie piosenki z „Kabaretu Starszych Panów”; choć regularnie przygotowywałam proszone kolacje, prezentując swoje kulinarne umiejętności. Choć potem – w sukniach do łydki i zgrabnych klasycznych szpilkach – zabawiałam gości swoim krótkim koncertem, podczas którego śpiewałam, akompaniując sobie na fortepianie, własne piosenki, nigdy nie rozumiałam stwierdzenia na swój temat, które często w takich momentach słyszałam, mianowicie, że „urodziłam się w niewłaściwych czasach – zbyt późno”. Znaczy diagnoza w jakimś sensie była słuszna, bo rzeczywiście urodziłam się w niewłaściwych czasach, ale właśnie zbyt wcześnie. Wiedziałam, że gdzieś w środku jestem córką przyszłości. Poza tym byłam przede wszystkim córką Patkowskiego, a on również całym sobą reprezentował nie tylko to, co współczesne, ale też przyszłe. Historia jest znakomita, by z niej czerpać oraz wyciągać wnioski, ale na pewno szkodliwa, jeśli próbujemy się w niej zadomowić. Możemy zachwycać się modą minionych epok i nadal się nią bawić. Możemy słuchać dawnych piosenek, czytać powstałe kiedyś teksty, ale mamy niebywałe szczęście, że nie musimy już tego robić w oparach papierosowego dymu i absurdalnych przekonań na temat dzieci, zwierząt oraz roli kobiet (o osobach nieheteronormatywnych nawet nie wspominając).
Urodziłam się w połowie lat osiemdziesiątych. Żyłam w otwartym dla artystów domu, ale równocześnie też narzuconym z jednej strony katolickim reżimie, który nas, jako społeczeństwo, straszliwie pokiereszował. Choć, jak każde skutecznie zindoktrynowane dziecko, wierzyłam żarliwie, nie potrafiłam pojąć, czemu innym katolikom tak zależy na tym, żeby Muzułmanin, Żyd, Buddysta czy jakikolwiek wyznawca innej niż nasza religii, nie mógł mieć po śmierci po prostu tego, w co wierzy. Z pewną taką wyższością stwierdzano, że każdy ma prawo wierzyć w co chce, ale po śmierci okaże się, że „to my mamy rację”. Przecież tak naprawdę nikt z nas tego nie wie. Smuciło mnie to. Chciałam, by po mojej śmierci spotkało mnie to, w co wierzę równie mocno, jak tego, by inni religijni wyznawcy mogli doświadczyć po własnej śmierci tego samego. Nie rozumiałam zaciętości w narzucaniu naszej idei innym.
Byłam dzieckiem pragnącym przyszłości. Czułam się bardzo odosobniona w poglądach, które nie wydawały mi się przełomowe, a raczej oczywiste i logiczne. Pewnie, gdyby tata był bardziej obecny w moim życiu (dużo pracował i podróżował, do tego chorował na CHAD, który potrafił go na długi czas całkowicie wyłączyć z życia domu), czułabym wsparcie. Często powtarzam tu na blogu, że nie znoszę lat 90., na które przypadło moje dzieciństwo i wczesna młodość. Wyparłam z pamięci prawie wszystko, co się wtedy wydarzyło.
Dziś, w trzeciej dekadzie XXI wieku, w czterdziestej wiośnie swojego życia, funkcjonuję w całkowicie odmiennej rzeczywistości. Dzieci i zwierzęta odzyskały swoje prawa (czy też raczej są w trakcie ich odzyskiwania). Kobiety są słyszalne, osoby nieheteronormatywne tworzą dużą i silną społeczność. Zaczynamy nazywać przemoc po imieniu, dystansujemy się od wszelkich prawd objawionych, masowo odchodzimy od kościoła. Dzieją się naprawdę dobre rzeczy. Wszystko to progres, który mamy okazję obserwować na własne oczy – wydarza się znacznie szybciej niż kiedykolwiek w historii. Zwolennicy starego porządku załamują ręce, a ja czuję, że wreszcie, po latach cierpień nastały w końcu czasy, o których marzyłam. Niestety równocześnie okazuje się, że nie zmierzamy wcale w dobrą stronę, bo niepogodzona z rozwojem część populacji zapiera się rękami i nogami, wierząc, że można wrócić do tego, co było. Problem w tym, że nie można, a odbudowywanie starego porządku w nowych realiach to przepis na katastrofę. Widoczna radykalizacja tak wielu krajów, której punktem kulminacyjnym będzie prawdopodobnie kolejna wojna światowa, jest na to najlepszym dowodem. Reasumując i parafrazując Piłsudskiego równocześnie, czasy wspaniałe, tylko ludzie…

fot. Bożena Szuj

Rozwój (pseudo)nauki

fot. Bożena Szuj

Pamiętam, że od wczesnych lat dziecięcych było dla mnie jasne, że biblijne opisy stworzenia świata są metaforą, której nie da się traktować literalnie. Stąd mój szok, kiedy dowiedziałam się o ludziach, którzy zarówno Teorię Wielkiego Wybuchu, jak i darwinizm kwestionują, bo im one… kolidują z wiarą. Od zawsze wiedziałam też, że istnieją kobiety, mężczyźni oraz osoby transpłciowe, czyli takie, które zostały uwięzione w ciele człowieka płci przeciwnej. Współczułam im. Mogłam się tylko domyślać, że to bardzo trudne położenie. Hermafrodytyzm był dla mnie pojęciem zrozumiałym tylko ogólnie, za to przedziwny miks kiepskiego poziomu biologii w mojej muzycznej podstawówce i narzuconej religijności, pozwalał mi wierzyć w dzieworództwo Matki Boskiej. Innymi słowy, Maryja Zawsze Dziewica jako matka niebędąca mszycą ani rozwielitką, wydawała mi się całkiem prawdopodobna. I tak jak wyrosłam z wiary w Aniołka (który przynosił u nas na Gwiazdkę prezenty), tak z wstydliwą wiarą w dzieworództwo u ssaków przetrwałam do zaawansowanej dorosłości. I nie śmiejcie się ze mnie zbyt głośno, bo jeśli głębiej pogrzebać, każdy z nas choć jednego istotnego faktu nie zna dużo dłużej, niż powinien.
Można – co naganne i wielce kompromitujące – tkwić we własnej niewiedzy, jednak przeraziło mnie globalne zjawisko cofania się z punktu, w którym osiągnęliśmy już jakąś wiedzę przekazywaną w każdej, nawet najgorszej/muzycznej szkole. I tak oto w XXI wieku spotykamy się z wysypem płaskoziemców i antyszczepionkowców, który nie wiem nawet, jak skomentować. U podłoża leży zawsze ignorancja wobec zdobyczy nauki, wobec wcześniejszego rozwoju. Równolegle dzieje się też coś przedziwnego z dosyć – jak do niedawna myślałam – powszechną wiedzą na temat płci. Kiedy internet zaczęły obiegać przeróżne histeryczne narracje o transpłciowości, zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie zdobyliśmy już wiedzy na ten temat jakieś co najmniej trzydzieści parę lat temu, bo mniej więcej wtedy właśnie dowiadywałam się o tym, jako o czymś, co się zdarza, choć rzadko. Dziś sama znam takie osoby i zaczynam rozumieć, że zjawisko to wcale aż tak rzadkie nie jest, jednak coraz mocniejsza społeczna transfobia i brak dopasowania procedur do rzeczywistości bardzo niestety utrudnia życie transseksualnym Polakom. (W tym miejscu gorąco polecam przejmującą i otwierającą oczy książkę Piotra Jaconia „Wiktoria. Transpłciowość to nie wszystko”.) Ponieważ zaczyna się też mówić o niebinarności, nagle doszliśmy do punktu, w którym zasadne wydaje się wielu osobom postawienie pytania:

Ile jest płci?

Oto ewolucyjnie doszliśmy do miejsca, w którym jedna grupa uważa, że:

  • są dwie płcie (albo też „pucie”, jak mawia najsłynniejszy polski alfons): męska i żeńska, a wszystko co to ani męskie, ani żeńskie, a bardziej nie wiadomo jakie, to „wynaturzenie i zbrodnia przeciw [tu ich ulubiony argument] – BIOLOGII”.

Druga zaś ma po swojej stronie naukę, ale kompletnie nie potrafi jasno i spójnie wytłumaczyć swojego stanowiska, szastając najgorszym chyba w takiej dyskusji argumentem – płachtą na byka dla tej pierwszej grupy, mianowicie, że:

  • jestem tym, jako co się identyfikuję

Kompletnie nie rozumiem, skąd wzięło się pytanie o liczbę płci, bo przecież fakt bycia transseksualną kobietą czy transseksualnym mężczyzną nie wpływa na liczbę dwa. Jeśli ktoś jest niebinarny, a co za tym idzie, nie czuje się ani kobietą, ani mężczyzną, albo czuje w sobie pewną płynność między jedną a drugą płcią, również nie rozmnaża to w jakiś magiczny sposób liczby płci. Dziś wiemy, że płeć to spektrum. Po jednej stronie jest jedna płeć, po drugiej druga, gdzieś pośrodku mamy niebinarność. Stąd niektórzy mężczyźni są w jakimś sensie bardziej męscy od innych, a niektóre kobiety mniej czy też bardziej kobiece od innych. A wszystko to jest mocno niejednoznaczne, bo płeć to również konstrukt kulturowy i bardzo trudno zdefiniować kobiecość i męskość przez pryzmat samej tylko biologii. Plus, czy uznamy transpłciowe kobiety i transpłciowych mężczyzn za przedstawicieli płci żeńskiej i męskiej, czy też będziemy woleli definiować ich przez ich transpłciowość, to nadal niewiele to zmienia w kwestii liczby płci. Nie umiem pojąć, jakim cudem przejście z przekonania, że jest tylko białe i czarne do wiedzy, że jest z jednej strony białe, z drugiej czarne, a pośrodku istnieją jeszcze różne natężenia tych kolorów, okazało się kontrowersyjne i tak trudne do przyjęcia dla tylu osób.

Kwestię płci biologicznej i psychicznej znakomicie wyjaśnia na swoim kanale Człowiek Absurdalny. Polecam.

U podstaw transfobii, homofobii, kompletnego niezrozumienia ciałopozytywności czy feminizmu stoi gigantyczny lęk przed odwróceniem znanego nam porządku. Nieważne, jak zły by nie był, znamy go, oswoiliśmy się z nim. Jesteśmy społeczeństwem DDA. Wolimy patologiczny, ale przez swoją paradoksalną przewidywalność bezpieczny dom niż zdrowy, ale kompletnie nam nieznany. Boimy się. Stąd tak ważna jest edukacja, bo puszczone samopas wyobrażenia na temat LGBTQ+, feministycznych postulatów czy też uchodźców mogą być naprawdę przerażające, ogromnie krzywdzące i tragiczne w skutkach. Ale o ile – choć sama potrzebuję rozwoju i zmian – jestem w stanie podłoże takiego lęku zrozumieć, o tyle nie mam pojęcia, w czym zawiniła ludziom obecna wiedza o szczepionkach i ich modyfikacjach czy kulistość Ziemi.

fot. Bożena Szuj

Głupi ten, co głupio robi?

fot. Bożena Szuj

Po wyborach prezydenckich poczułam ogromny żal i bunt, bo miałam wrażenie, że dostaję ciosy z każdej strony. Z jednej – dlatego, że uświadomiłam sobie, że żyję w kraju, w którym połowa obywateli lubi być na państwowych wiecach obszczekiwana przez prymitywne naziolstwo. Z kolei z drugiej – dlatego, że odmówiono mi prawa do przeżycia wkurwu na swoich własnych zasadach. Nagle podzieliliśmy się na dwa obozy:

  • zadowolonych z wyniku wyborów
  • niezadowolonych, bo widzących nieco trzeźwiej tego wyniku konsekwencje,

a ja obrywałam równocześnie od członków każdego z nich. Nagle oddano jakąś gigantyczną sprawczość politykom, twierdząc, że „dajemy się im podzielić”, zamiast przyjąć na klatę, że są między nami tak gigantyczne różnice, że być może nigdy nie uda się nam ich pogodzić. Tego nie wyczarował w politycznym kotle Tusk z Kaczyńskim – sytuacja polityczna pozwoliła nam zobaczyć, na czym stoimy. A to jest absolutnie przerażające. Bolały mnie pacyfistyczne nawoływania, żeby „nie gardzić połową obywateli własnego kraju” i wynurzenia, że „wszystkiemu winni są ci, którzy przez lata nie zauważali potrzeb ludzi niewyedukowanych”. Nagle szambo wybiło, skala hejtu w internecie przerosła najśmielsze oczekiwania. Jedni wyzywali drugich od „ciemnoty”, drudzy pierwszych od „elyt”. Zupełnie, jak by wszyscy nagle zapomnieli, w jaki sposób tworzy się każdy system totalitarny i jaką rolę pełnią w nim ludzie wykształceni, a jaką niewykształceni. Ta obserwacja nie ma nic wspólnego z tezą, kto jest lepszy czy bardziej wartościowy. O najgorszym sposobie myślenia, czyli symetryzmie, nawet nie wspomnę, bo już mnie nosi.
Kiedy w momencie krytycznym poczułam chęć niesprawiedliwego (oczywiście!) generalizowania i wyrażenia frustracji oraz pogardy dla takiego wyboru… nagle przybyli jacyś samozwańczy mistrzowie Zen, zabraniający mówienia tego, co czuję i myślę. Całe życie starałam się formułować swoje myśli w sposób, który możliwie jak najmniej zrani odbiorców moich komunikatów. Nie zawsze się udawało, ale naprawdę umiem w delikatność. Próbowałam używać argumentów merytorycznych, historycznych. Z takim nastawieniem napisałam „List do Artystów – sympatyków partii obecnie rządzącej”. Po odpowiedzi, którą dostałam prywatnie od znajomej kompozytorki, zrozumiałam niezwykle dosadnie przekaz świetnego tekstu Jerzego Sosnowskiego „Nie z każdym…” . Jeśli zapraszasz kogoś do dialogu, a w odpowiedzi dostajesz upławy z oczadziałego mózgu (łącznie z sugestią, że trudnisz się prostytucją, gdyż komuś się to logicznie spina z przynależnością do Strajku Kobiet), to naprawdę szkoda tracić energię na rozmowę, która nie będzie produktywna, a nas samych pociągnie na dno. Po wyborach poczułam, jak wielkim błędem była ta „delikatność”, ta „troska o uczucia myślących inaczej niż ja”. Trzeba było mówić dosadniej i częściej, że ludzie pierdolą jak potłuczeni i że jest to niebezpieczne dla nas wszystkich. Bo te słowa nie dość, że ciałem się stały, to jeszcze w dodatku ciałem w żonobijce.
W przeciwieństwie jednak do mamy Forresta Gumpa, nie uważam, że:

głupi ten, co głupio robi.

Oddzielam wybory od dokonujących ich ludzi. Mogę, jak mam czas i potrzebę, zrozumieć, skąd biorą się złe (również moje). W przypadku tych prezydenckich, biorą się ze ślepego przywiązania do tradycji, z lęku, o którym pisałam wyżej, niewystarczającej wiedzy, braku umiejętności myślenia szerzej i bardziej perspektywicznie. Jednak nie oznacza to automatycznie, że ludzie, którzy dokonują wyborów złych, głupich i niebezpiecznych, sami są źli, głupi i niebezpieczni. I kiedy próbowałam o tym pisać w mediach społecznościowych, że jednak statystycznie takiego prezydenta wybrali nam w większości niewykształceni, zmanipulowani pisowskimi mediami mieszkańcy wsi, spotykałam się z argumentem, że obrażam polską wieś. Cóż jest obraźliwego w powoływaniu się na statystyki? Brak edukacji skutkuje mniejszą wiedzą. To fakt. Są oczywiście wyjątki, ale też ci, którzy nie mając matury lub/i studiów wyższych wyedukowali się sami, sporo czytając, nie należą do niewyedukowanej grupy, o której mówię. Kiedyś byłam w swoim środowisku najsłabiej wykształcona, bo większość moich znajomych miała doktoraty. Dziś w niektórych środowiskach mam wrażenie, że lepiej przemilczeć swojego magistra nie dlatego, że obciachem jest zakończyć na nim edukację, ale żeby przypadkiem nie zostać odebraną jak ta, co zadziera nosa. Plebejskość zaczęła bardzo odczuwalnie wypierać elitarność.
Przykro byłoby po tylu latach patrzenia w przyszłość dojść do konkluzji wszystkich starców, mianowicie, że za moich czasów było lepiej, ale z całą pewnością wyczuwalna kiedyś niepewność osób niewykształconych, ich ogromna ambicja by równać wyżej i duża pokora dawała więcej benefitów całemu społeczeństwu niż powszechna dziś prostacka i bezczelna ignorancja, w starciu z którą każdy głos rozsądku będzie brzmiał jak niezrozumiały bełkot wykształciuchów.

fot. Bożena Szuj

Hejt, prawda czy może troska?

fot. Bożena Szuj

W moim dzieciństwie społeczeństwo zakochało się w wybitnym polskim aktorze Karolu Wojtyle, który – o ironio! – powtarzał swojej widowni jak mantrę, że prawda ich wyzwoli. Moich bliskich wyzwalała najbardziej, kiedy spieszyli mi donieść, że jestem gruba, mam krzywe nogipowinnam zostać piosenkarką, bo głupia już jestem czy że jestem ich życiową porażką. Mnie co prawda nie wyzwoliła, ale za to wyzerowała mi poczucie wartości. Stałam się łatwiej sterowalna. Do czasu.
Dzisiaj, o czym pisałam wyżej, mamy w internecie do czynienia z hejtem na niebywałą skalę i niemal za każdym razem, kiedy pojawia się gdzieś dyskusja o języku bez przemocy, o tym, że po drugiej stronie są żywi ludzie, że hejtem można zniszczyć człowieka, znajdziemy komentarze o rzekomym „zamachu na wolność słowa”. Co tu się tak naprawdę wydarza? Znów pojawia się strach o zburzenie dawnego, znanego już porządku. Hejt przecież istniał na długo przed internetem i przybierał przeróżne postacie. Najczęściej chamskie, przekraczające granice komentarze owinięte były w bawełnianą powłokę:

  • prawdy mówionej między oczy, bezkompromisowej szczerości – czyli w sumie czegoś pozytywnego
  • szczerej i głębokiej troski, że „jeśli ja ci tego nie powiem, nikt ci tego nie powie, a to przecież dla twojego dobra” – czegoś jeszcze bardziej pozytywnego

Dzisiejsza wrażliwość na te kwestie granicząca czasem wręcz z przewrażliwieniem, jest czymś w gruncie rzeczy pozytywnym. Oczywiście drugą stroną medalu jest wkładanie każdej nieprzychylnej opinii do jednego wora z hejterskimi komentarzami. Bo czym innym jest nagonka na celebrytkę, która majstrowała przy swojej twarzy (czego byśmy na ten temat nie myśleli, to jej wybór, jej twarz i jej emocje, kiedy będzie nasze wynurzenia czytać), a czym innym poczynienie ogólnych na ten temat obserwacji. Uważam, że inwazyjne i coraz częściej spotykane zabiegi estetyczne oraz operacje plastyczne w momencie, kiedy twarz nie uległa wcześniej wypadkowi lub coś się w niej, np. pod wpływem jakichkolwiek problemów ze zdrowiem, nie zmieniło są tematem, który warto na spokojnie podjąć. Bez histerycznego rzucania, że „kobieta ma prawo”, bo każdy ma oczywiście prawo. To ciekawe socjologiczne zjawisko i prawdopodobnie coś więcej, niż chwilowa moda. Czy za uporczywym upodabnianiem się do siebie nawzajem nie stoi niepewność siebie? Brak pełnej samoakceptacji? Nie powiem, że mnie to przeraża; raczej dziwi. Stwierdzam, że warto się temu przyjrzeć z perspektywy innej niż estetyczna. Natomiast poniżanie człowieka za to, że zrobił coś, co być może jest jedynym mu znanym sposobem na to, by poczuć się pewniej, jest słabe i absolutnie nic nie zmienia. Pogłębia natomiast podziały.
Kolejnym wzbudzającym w internecie emocje tematem jest ciałopozytywność, nazywana przez swoich przeciwników „promocją otyłości”. Dosyć zaskakujące jest to, że realna promocja otyłości, jaką są istniejące od kiedy pamiętam (telewizyjne, prasowe, w końcu internetowe) reklamy słodyczy, chipsów, wszelkiego typu niezdrowych przekąsek, fast foodów, napojów gazowanych, czy alkoholi nigdy nie wzbudzały kontrowersji. Ale wystarczyło, żeby dziewczyny z nadwagą, o sylwetkach odbiegających od tych uznanych za atrakcyjne zajęły się nakręcaniem filmików w fajnych ciuszkach i jeszcze fajniejszej pewności siebie, żeby pół internetu zaczęło niezwykle agresywnie martwić się o ich zdrowie. Batalie związane ze zrzucaniem kilogramów potrafią trwać latami. Bywają też niestety nierówną walką. Dlaczego przez ten czas nie poczuć się sexy? Nie zainspirować innych kobiet o podobnej figurze i kompleksach, by pokochały swoje odbicie w lustrze i zaczęły bawić się modą? O ile promowanie mocno wychudzonych figur w latach dziewięćdziesiątych rzeczywiście skutkowało obsesyjnym odchudzeniem się wielu dziewczyn, które często prowadziło do poważnych zaburzeń odżywania, o tyle trudno mi sobie wyobrazić, że szczupła kobieta mogłaby pod wpływem filmików z pewnymi siebie, dobrze ubranymi większymi modelkami zapragnąć przytyć; żeby nagle zamarzyła jej się nadwaga czy otyłość. To nie do końca tak działa. Nikt (chyba) nie kwestionuje tego, że nadwaga, a tym bardziej otyłość jest super zdrowa i nie należy jej leczyć, jednak co jest złego w chorych ludziach w przestrzeni publicznej? Przez lata godziliśmy się na sztuczne i kuriozalne opinie, co wypada, a czego nie wypada nosić, mając rozmiar XL, XXL czy XXXXL. Legginsy opinające się na fałdach tłuszczu paliły nam oczy. (Kto by pomyślał, że to disco-polowo-grillowokiełbasiane społeczeństwo cechuje tak wrażliwa dusza estetów, a jednak…) Może już dosyć? Choć to chyba ciągle jedynie marzenie. Niesterapeutyzowany mózg (tak walczący z wszelką innością i odmiennością) ma tę przewagę nad cellulitem, że go na ulicy nie widać. Przy dobrych wiatrach można go całkiem długo skrzętnie skrywać. Tyle, że to nie otyłości zawdzięczamy nasz* narodowy rozkwitający romans z faszyzmem, a brakowi terapii właśnie.

*Problem dotyka – wydaje mi się – całego świata, ale żyję w Polsce, więc poświęcam swój wpis przede wszystkim polskim realiom.

fot. Bożena Szuj

Czy wszystko jest subiektywne?

fot. Bożena Szuj

To chyba najtrudniejsze z pytań, których miliony przetaczają się codziennie przez moją głowę. Nie ufam ludziom, którzy wyznają jedną taką samą dla wszystkich prawdę. Jaskinia Platona jest jedną z moich najulubieńszych koncepcji filozoficznych, bo okazuje się niewiarygodnie ponadczasowa. Jeśli rzeczywiście widzimy tylko odbicia idei, jakim cudem mielibyśmy widzieć zupełnie to samo? Myślę, że stykamy się jedynie z wycinkami jakiegoś obrazu i im mamy lepiej wytrenowany mózg (m.in. wykształceniem, czy też własną pracą nad poszerzaniem horyzontów), tym możemy zobaczyć więcej. Im więcej widzimy, tym szerszą mamy perspektywę, a to pomaga wyłapać pewne zależności, jakąś powtarzalność. Jednak nadal… są to tylko mniejsze lub większe, ale ciągle wycinki. Do tego dochodzą kwestie, które ze swojej natury są i będą subiektywne. Nie możemy obiektywnie stwierdzić, czy ktoś wygląda czy nie wygląda ładnie. Nie możemy też obiektywnie stwierdzić, że jakaś piosenka jest ładna albo brzydka. Możemy wyrazić tylko i wyłącznie naszą własną opinię, choć będzie ona nasza również tylko w części, bo składają się na nią także przekazy medialne, które latami formowały nasze gusty. (Stąd, w przypadku wyglądu, tak ważny jest ruch ciałopozytywności – dzięki niemu każda sylwetka ma szansę mieć swojego reprezentanta w szeroko pojętym medialnym świecie.) Z drugiej strony (w przypadku piosenki) jest też coś takiego jak znawstwo w danej dziedzinie sztuki. Muzykolodzy są jacy są, podobnie z historykami sztuki czy literaturoznawcami, ale jednak wszyscy oni mają fachową wiedzę pozwalającą odróżnić sztukę od bubla. Oczywiście, że i oni się mylą, i oni potrafią mylić swoje subiektywne sympatie i antypatie z wiedzą o warsztacie, jednak to, że coś jest po prostu złe (jak np. disco polo – zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej), nie oznacza, że ktoś komuś zakazuje lubienia takiego czy innego nurtu bądź dzieła. Po jednej stronie są fakty, a po drugiej indywidualne preferencje.
Ale jest też inna strona medalu, o której sama często zapominam, powtarzając radośnie i bezmyślnie, że „każdy jest wolny i może robić co chce”. Tak, to prawda, jednak wolność oznacza równocześnie konieczność wzięcia odpowiedzialności za swoje wybory.
Każdy ma prawo do pasji, którą możemy podzielać i której możemy nie podzielać czy nie rozumieć. Jednak czym innym jest umiłowanie do gry w szachy, tworzenia origami czy do zbierania grzybów (co kto lubi, Cage na przykład uwielbiał!), a czym innym hobby polegające na… mordowaniu bezbronnych zwierząt. Nie umiem pojąć, jakim cudem w XXI wieku wszelkiego typu polowania nie są jeszcze zdelegalizowane. Nie umiem zrozumieć, jak można brać na taką chorą rzeź małe dzieci, nieodwracalnie niszcząc ich psychikę.
Ale śmierć to w ogóle jeszcze odrębny i wielki temat. Każdy chciałby myśleć, że jest przeciw zabijaniu, ale zawsze jakieś zabijanie będzie dla nas łatwiejsze do przełknięcia niż inne. Najbardziej zacięci przeciwnicy aborcji są na ogół równocześnie zwolennikami kary śmierci (o polowaniach, czy jedzeniu mięsa nie wspominając). Ci, dla których aborcja powinna być wyborem kobiety, często opowiadają się też za legalizacją eutanazji. Można oczywiście dyskutować dlaczego ci pierwsi nazywają stanowisko tych drugich „cywilizacją śmierci”, skoro zarówno w aborcji (np. płodu, który nie urodzi się żywy), jak i eutanazji chodzi bardziej o godną i sprawiającą mniej cierpienia śmierć, ale to już zostawmy. Każdy z nas jakieś pozbawienie życia (człowieka, zwierzęcia lub płodu) uważa za lepsze, a inne za gorsze. Nie mówiąc już o wojnach, gdzie nagle całą naszą moralność diabli biorą i wychodzą z nas najdziksze i najgorsze instynkty. Więc, podsumowując, obiektywnie pozbawianie życia innych istot jest złe. Subiektywnie jednak, rozważamy każdy rodzaj sytuacji indywidualnie. Z mojego doświadczenia wynika, że najgorsi są ludzie, którzy mówią o sobie samych, że „nie zabiliby muchy”. Na takich lepiej uważać – szokująco mało jeszcze o sobie wiedzą.
Pytanie, czy wszystko jest subiektywne, zadawałam sobie kompulsywnie tuż po wyborach prezydenckich. Złe sympatie polityczne (tak, faszyzm i totalitaryzm są złe) mogą być przecież motywowane tyloma różnymi czynnikami; niekoniecznie złymi. Mój tata – najbardziej otwarty i kochający ludzi człowiek, jakiego znałam – miał doskonałą świadomość, że istnieją „ludzie, którym nie podaje się ręki” na ogół właśnie za całkowicie naganne poglądy. Pewnym paradoksem jest to, że lepszość naszych czasów polega również na tym, że zaczynamy to piętnować. Odchodzimy od społecznego ostracyzmu (który uważam za wspaniałe narzędzie do uświadamiania ludziom, że zboczyli z właściwych torów)  właśnie dlatego, żeby nie iść drogą dehumanizowania kogoś o „innych poglądach”. Z założenia robimy dobrze, tylko zapominamy o pewnym niuansie – wspieranie (choćby głosem w wyborach) ludzi nawołujących wprost do antysemityzmu, homofobii, rasizmu, ksenofobii, nacjonalizmu, faszyzmu nie jest tylko „innym poglądem” niż nasz. I wszystko jedno, czy ci nawołujący robią to z przekonania, czy cynizmu. To nieistotne. Nie gra się w drużynie, w której ktoś nawołuje do zła. I to dokładnie tego samego zła, które jeszcze całkiem niedawno, na oczach naszych dziadków i pradziadków wstrząsnęło światem. Chcąc być inni od Hitlera i jego wyznawców, używamy empatii i w rezultacie… przymykamy oczy na to, że historia zatacza koło tuż pod naszym nosem. Pod Żydów nasi bliźni (pod wodzą kościoła) podstawili sobie tylko środowiska nieheteronormatywne i imigrantów. Cała reszta to kopiuj wklej.
Kiedy zaczynam apelować, że może by nazywać zarówno plebejskość, jak i zło po imieniu, słyszę, że „się zradykalizowałam, a każda radykalizacja jest zła”. A potem, sącząc w pubie piwo, zastanawiam się tylko, co poszło nie tak, że siedzę na nim również z ludźmi, którzy na faszystów głosowali i omijam temat, żeby „kogoś nie urazić”, wmawiając sobie równocześnie, że to dobrze, że się różnimy i że „mimo różnic, potrafimy się dobrze bawić”. Ale są też jasne strony. Kiedy znajdziemy się wszyscy w bunkrze, przeczekując wojnę (my nie będziemy walczyć z powodów światopoglądowych, oni – z wrodzonego tchórzostwa), będzie przynajmniej względnie miło. Być może nie uda się nam ich przekonać, że wcale nie jesteśmy zdegenerowanymi lewakami, za których nas mają, ale za to nakarmimy własne poczucie wyższości przeświadczeniem, że przynajmniej umiemy zrozumieć, że przynajmniej potrafimy dostrzec w nich ludzi. Tylko… czy naprawdę o to nam chodzi?

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę doskonałą i przejmującą, jak cała twórczość Katarzyny Nosowskiej, piosenkę „Piękna degrengolada”.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Rozstania, asertywność i przyjaźń, czyli sierpień

fot. Bożena Szuj

Sierpień był gorący i słoneczny. W dodatku miałam pracę, którą uwielbiałam i w której czułam się coraz pewniej. Dość elastyczny grafik pozwolił mi dopasować godziny pracy do pomagania Partnerowi w sprzątaniu apartamentu. Jeździłam na Stogi sześć razy w tygodniu: pięć do pracy, a szósty (w sobotę lub niedzielę – w zależności od pogody i pracy w apartamencie), na najpiękniejszą trójmiejską plażę trochę się poopalać i popływać. Woda była obłędna, w dodatku w porównaniu z innymi miejskimi plażami, całkiem czysta. Dwie, trzy, maksymalnie cztery godziny tych słoneczno-wodnych kąpieli ładowały moje akumulatory na cały tydzień. Wygrałam życie! Niemal regularnie raz w tygodniu spotykaliśmy się z naszą gdańską przyjaciółką u niej. Na piwko (ja bezalkoholowe), pyszności, w których przygotowywaniu jest mistrzynią, ploteczki i gry planszowe. Braliśmy ze sobą Żulinkę, dla której nasza przyjaciółka szybko stała się Ciocią Chipsikową, rozpieszczając rzeczonymi niezdrowościami naszą sunię. W okolicach września mała dała się jej już nawet pogłaskać, co było ogromnym osiągnięciem. Cierpliwość, systematyczność i życzliwość okazały się w tej kwestii kluczowe.
Cotygodniowe wypady do Boto przestały być dla mnie cotygodniowe z kilku powodów. Często byłam po prostu zmęczona, ale też – powiedzmy to sobie szczerze – lęk separacyjny dotknął nie tylko Żuli, ale również mnie. Mnie może nawet w większym stopniu. Dłuższa rozłąka z psem była dla mnie torturą. Ciągle myślałam tylko o małej. Kiedy zorientowałam się, że już lepiej sobie radzi w domu sama, wychodziłam do Boto czasem wręcz na siłę. Nie ma w końcu nic zdrowego w całkowitym uzależnieniu od siebie psiórki, a ja chcę być mądrą adopcyjną matką. Matką kochającą z całego serca, ale mającą też swoje życie (i pozwalającą podopiecznej mieć swoje, beze mnie). Zawsze zresztą okazywało się, że umalowanie się i wyjście chociaż na dwie godziny – jak bym z początku nie wolała zostać w domu w dresie – było dobrym pomysłem. Partner i tak grał na kongach na scenie (to dla niego przede wszystkim rehabilitacja ręki), a ja mogłam przy wodzie z cytryną i sokiem imbirowym pospędzać jeszcze trochę czasu z naszą przyjaciółką i coraz większą grupą botowych znajomych, śmiejąc się do łez.
W sierpniu miałam też ogromną przyjemność – poszliśmy na koncert Kur z materiałem z „Polovirusa”. Byłoby więc niemal idealnie, gdyby nie to, że niedużym, ale jednak cieniem, położył się na to wszystko jeden wyczytany w pewnym memie, boleśnie prawdziwy tekst:

Sierpień to taka niedziela wśród miesięcy. Niby odpoczywasz, ale wiesz, że zaraz wszystko się skończy.

Nie byłam gotowa na koniec lata.

fot. Bożena Szuj

Rozstania 

fot. Bożena Szuj

Sierpień w całości upłynął mi pod znakiem rozstań. Wspomniane już zbliżające się i nieuniknione rozstanie z wakacjami i latem oraz drugie, z cudowną, dającą mi mnóstwo satysfakcji i spełnienia pracą były oczywiste. I wiadome na długo wcześniej. Do tego jedną z moich sierpniowych lektur była długo wyczekiwana książka Natalii Tur „I po związku. Jak zrozumieć i przeżyć rozstanie”. Po lekturze literackiego debiutu autorki („Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?”) cieszyłam się na zapowiedź kolejnej części. Cudownie było wrócić do tego bezpretensjonalnego i przystępnego języka, którym autorka wyjaśnia mnóstwo zagadnień współczesnej psychologii, powołując się na badania oraz autorytety ze świata psychologii i filozofii. (Recenzja pojawi się wkrótce.) Teoretycznie temat nie dotyczył bezpośrednio mojego życia; jestem przecież w związku, o który wspólnie dbamy i którego kończyć nie chcemy (choć rozstajemy się średnio raz w tygodniu, na ogół w mojej własnej głowie). Szybko musiałam jednak zweryfikować pułapkę myślową, w którą wpadłam. Temat rozstań dotyczy nas wszystkich. Zawsze. Za każdym razem coś lub kogoś tracimy, albo się czegoś lub kogoś pozbywamy. Niemal na każdym etapie swojego życia coś lub kogoś zmuszeni jesteśmy odrzucić, ale też przez coś lub kogoś jesteśmy odrzucani. Rozstania nie są zarezerwowane dla kochanków. Rozstajemy się z przyjaciółmi, pracą, środowiskiem, jakimś miejscem, nałogiem, zdrowiem, dziećmi, kiedy przestają nimi być, młodością, pojmowaną w jakiś sposób urodą, własnymi wyobrażeniami, złudzeniami czy bliskimi, którzy umierają. Całkiem tego sporo. Słowo „rozstanie” ma pejoratywny wydźwięk, choć powinno być neutralne. Przywołuje na myśl nierzadko porażkę, choć czasem może stać się naszym największym sukcesem. Oznaką pokory i dojrzałości jest wszak zrozumienie, że nic nie jest nam dane raz na zawsze, a kończąc jakiś rozdział, automatycznie zaczynamy następny.
Właśnie w sierpniu też zupełnie niezależnie od siebie, kilka bliskich nam osób doświadczyło rozstań z partnerami. Wspieraliśmy i byliśmy obecni. Nic więcej niestety nie można zrobić, ale wbrew pozorom to nie jest wcale mało. Ten czas jest zawsze trudny, związany z bólem i żałobą, ale też odkrywaniem na nowo siebie i swojej drogi. Z jednej strony obserwowałam rozdzierającą serce rozpacz, znikanie i zapadanie się w mroku własnych demonów i lęków bez ukochanej osoby; walkę o relację z nią, o nową szansę, nowy początek. Nie uważam, że istnieje jakaś jedna rada czy mądrość, której należy się w takich sytuacjach trzymać. Rozstanie nie jest ani dobre, ani złe – czasem bywa nieuniknione i pewnie dobrze umieć rozróżnić, kiedy takie właśnie jest. Wiem jednak, że nawet jeśli po rozstaniu ludzie się ze sobą schodzą i uczciwie pracują nad swoim związkiem, to jest to właśnie wspomniany „następny rozdział”. Rozstanie pomaga nam uświadomić sobie kruchość wszystkiego, co nas spotyka i czyni nas mimo wszystko silniejszymi. Czy swoją nową drogą podążymy już samotnie, z inną osobą, czy z tą samą, z którą się kiedyś rozstaliśmy – nie ma to znaczenia. Najważniejsze, że się na niej w końcu znaleźliśmy. A jak mawiał Heraklit z Efezu:

nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki,

co jest niestety tak nagminnie błędnie używane i rozumiane, że czuję się w obowiązku łopatologicznego wyjaśnienia jego słów. Wszystko płynie, a naturą świata materii jest ciągła przemiana. Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, bo ona co chwilę staje się już inną rzeką. Schodząc się więc z byłym partnerem, nie stworzymy nigdy po raz drugi tego samego związku, co wcześniej. (Oczywiście w przypadku osób uzależnionych i odmawiających leczenia, powtarzać się będą wcześniejsze schematy, bo nie mają one związku z samą osobowością czy charakterem konkretnego człowieka, lecz naturą jego choroby, o czym należy pamiętać.)
Z drugiej strony byłam świadkiem innego rozstania, w którym ktoś, z nie do końca nawet własnej woli, ucinając relację niezdrową i przytłaczającą, odblokował w sobie ogromne pokłady siły. Przecierałam oczy ze zdumienia, odkrywając na nowo bliską mi osobę, która jakby nagle znalazła w sobie włącznik do poczucia własnej wartości. Zaczęła świecić nieznanym mi dotąd blaskiem, zdając sobie w jednym momencie sprawę z tego, że wszystko dobre i piękne, co w niej widzimy, nie jest żadną kurtuazją czy grzecznością, tylko niezaprzeczalnym faktem. Możesz znać i uwielbiać jakieś pomieszczenie, w którym nie ma światła, więc oświecasz je mocną latarką, ale kiedy zobaczysz je wreszcie w jego własnym oświetleniu, rozumiesz, że dokładnie tego mu brakowało do całkowitego bycia sobą. (Tak, Kochanie, to była aluzja do braku światła w naszej łazience.) Tym włącznikiem okazało się oderwanie od osoby, która nie tylko światło odbierała, ale jeszcze rzucała duży, przytłaczający cień. Potem niespodziewanie życie ruszyło z kopyta, przyspieszając jak szalone i obsypując naszego Człowieka z Włącznikiem szczęściem, na które naprawdę zasługiwał. Przyglądanie się temu z bliska było dla mnie zaszczytem i niezwykle wartościową lekcją.
Z boku często wydaje nam się dziwne to, że ktoś z własnej nieprzymuszonej woli tkwi w jakimkolwiek układzie, który nie jest dla niego dobry, podkopuje jego poczucie własnej wartości, nie pomaga się rozwijać, czy uzależnia. Łatwo jednak oceniać cudze życie z kanapy i ferować proste wyroki typu: „przecież nie mają dzieci” lub „dzieci już są dorosłe”, więc w domyśle „może bez problemu odejść”. Tymczasem ludzi wbrew pozorom łączy bardzo dużo mechanizmów. Jednym z nich jest trzymanie się za wszelką cenę schematów, które znamy. Nasz mózg podpowiada nam: „może i zdradza/pije/bije/mną gardzi/mnie nie kocha, ale przynajmniej już to znam, wiem jak się z tym obchodzić; dużo gorsze jest nieznane w samotności lub z kimś nowym”. To oczywiście nie jest prawda – nasz mózg nas okłamuje, ale faktycznie nie wiemy, co czeka na nas poza tym, co już znamy, czyli poza słynną strefą komfortu. Wyjście z relacji nie tylko przemocowej, ale również już nam niesłużącej jest nie lada wyzwaniem i wymaga ogromnej odwagi m.in. dlatego, że dopiero z miejsca, w którym się po wyjściu z niej znajdziemy, widać, że była dla nas nieodpowiednia. Będąc w środku, nie jesteśmy w stanie tego dostrzec.
Oczywiście czym innym jest rozpad związku toksycznego, a czym innym rozpad relacji, która była kiedyś bardzo udana, a po czasie coś się zmieniło, wypaliło, ewoluowało w kompletnie inną niż romantyczna stronę. To trudne do zaakceptowania i bardzo smutne, niezależnie, czy to my już nie chcemy w tej relacji być, czy druga osoba. Niełatwo się po czymś takim poskładać. Myślę, że nie ułatwia tego również narracja, w której rozstanie z partnerem czy rozwód ze współmałżonkiem określane są jako porażka lub wygodnictwo wynikające z braku podjęcia walki o relację. Sami w środku czujemy najlepiej, czy jest o co walczyć, czy już nie. Porażką jest brak rozwoju, a ten czasem nie jest możliwy, jeśli utkniemy w czymś, co oddala nas od esencji nas samych. Każdego dnia się zmieniamy. I my, i nasz partner. (Wszystko płynie…) Związki są nam dane na określony czas. Bywa, że jest nim większość naszego życia, bywa, że kilka lat, miesięcy, tygodni czy nawet dni. I nie ma w tym nic złego, czy niewłaściwego, choć jeśli przywiążemy się do myśli, że mamy być ze sobą do końca życia (równocześnie nic w tym kierunku nie robiąc), uświadomienie sobie innego terminu ważności naszej relacji straszliwie boli. Jeśli coś nas kiedyś wzbogacało, a dziś odbiera nam nas samych, musimy zadbać w pierwszej kolejności o siebie. Nikt za nas tego nie zrobi.
Wydaje mi się, że zbyt mało rozmawiamy o tym z dziećmi. Nie przygotowujemy ich na rozstania z ich miłościami, przyjaciółmi, wymarzoną pracą, zwierzętami, z nami. Nie mówimy im o kruchości życia. Nie mówimy im także o niestałości i nietrwałości, a jeśli tak, to raczej w kontekście obwiniania „młodych, co to się teraz ciągle rozwodzą”. Tymczasem tworząc temat tabu z tego, co naturalne, urządziliśmy sobie świat niezgodny z jego i naszą naturą. Również tą niemonogamiczną. Nie mówimy o codziennych wyborach, wyrzeczeniach, codziennej pracy czy terapii. Oczekujemy, że ze wszystkim, co raz sobie wybierzemy rozłączy nas dopiero śmierć. Gdzie w tym miejsce na rozwój? Rozstania każdego rodzaju mogą być realnymi końcami świata. Ale na ogół są też początkami zupełnie nowej, bardziej dla nas odpowiedniej drogi, na którą wkraczamy silniejsi.

fot. Bożena Szuj

Asertywność

fot. Bożena Szuj

Ważnym punktem mojej psychoedukacji była nauka asertywności oraz komunikacji bez przemocy, a sierpień miał mi pokazać w praktyce, jak z niej korzystać. Mniej przyjemne sytuacje czy spory, które jeszcze rok temu by mnie załamały, urastając w mojej głowie do nieadekwatnych rozmiarów i skłaniając mnie do wyciągania kuriozalnych wniosków,  teraz stały się dziwnie… nieistotne. Jestem wrażliwcem, biorę wszystko do siebie, przeżywam każdą bzdurę i to się pewnie nigdy nie zmieni. Jednak po emocji, jaką jest smutek czy złość zawsze nadchodzi moment wyboru, co z nią dalej zrobimy. Kiedyś wybierałam działania histeryczne, dziś okazuje się, że wystarczy trochę poprzeklinać, ponarzekać z tymi, którzy mają podobny punkt widzenia, a potem razem z nimi obrócić wszystko w nieraz złośliwy żart i zdrowo się ze wszystkiego pośmiać. A potem pobawić się z psem i wziąć go na długi spacer. Podzieliłam się z prowadzącą moją (nareszcie dobrą) psychoedukację panią psycholog wątpliwością, że:

właściwie wcale nie wiem, czy to asertywność lub komunikacja bez przemocy, bo przecież nie zawsze nawet podejmowałam merytoryczną rozmowę o tym, co mnie zabolało lub było wobec mnie nie fair. Wiele rzeczy, uczciwie mówiąc, po prostu przemilczałam.

Pani psycholog kompletnie zbiła mnie z tropu, słowami:

najwyraźniej była pani przyzwyczajona do wybierania w trudnych sytuacjach walki, ale ucieczka wcale nie jest złym wyborem. Powiem coś być może mało popularnego, ale w świecie zwierząt ucieczka jest wybierana dużo częściej niż u ludzi. Dla zwierząt walka jest raczej ostatecznością.
– Czy ucieczka chroni je przed niepotrzebnym zużywaniem energii? – zapytałam, zaintrygowana.
– Tak – odparła.

Oczywiście jestem rebeliantką. Walkę ze złem, uciskiem czy niesprawiedliwością mam wpisaną w DNA. Stąd moja – opisana w recenzji książki „Sclavus” Tymona Tymańskiego – niezgoda na umniejszanie zła komunizmu, czy jakiegokolwiek totalitaryzmu. Stąd czynne uczestnictwo w Strajku Kobiet Podhale, skarga na przemocowe zachowanie OLZON-u (skoro wobec mnie, to też wobec innych – o czym zresztą, dzięki Czytelnikom, doskonale wiem i zapewniam, że to nie koniec mojej batalii) czy reagowanie na zachowania haniebne, nawet jeśli dopuszcza się ich osoba znajoma, z tzw. środowiska. Pod tym względem jesteśmy z Partnerem identyczni i uważam to za naszą największą supermoc. Obyśmy nigdy nie przeszli obojętnie wobec zła, które należy najpierw wskazać, a potem sukcesywnie eliminować.
Słowa pani psycholog uświadomiły mi, że po prostu nie wszystko jest walki warte. Póki jakaś sytuacja dotyczy wyłącznie mnie samej, mam pełne prawo zadecydować, że nie stanę się jej ofiarą; że podniosę się, obśmieję ją i pójdę dalej. Nie muszę ani „rozumieć wszystkich wokół” (przekleństwo, z którym przyszłam na terapię). Nie muszę rozkładać na czynniki pierwsze, czemu jeden jest złośliwy, drugi antypatyczny, a trzeci niesprawiedliwy. Nie muszę tego „wyjaśniać”, albo „oczyszczać atmosfery”. Mogę, jeśli będzie mi to w danym momencie potrzebne, ale do niczego nie jestem zobligowana. Zobaczyłam, że równie fajnie jest czasem zwyczajnie odpuścić. Robić swoje, nie żywić do nikogo urazy, ale nie dać się też nikomu stłamsić. „Ucieczka” nie brzmi dobrze, ale jak zadałam sobie pytanie:

Od czego?

a potem uczciwie sobie na nie odpowiedziałam, wszystko nabrało sensu. Bo nigdy nie uciekałam przed trudnymi czy nieprzyjemnymi rozmowami (choć często się ich bałam). Zaczęłam w końcu uciekać od nadawania głupotom (średnio fortunnym odzywkom, irytującym nierealnym oczekiwaniom, niemiłym docinkom) rangi wyższej niż ta, na którą zasługują. Czy to nie rozsądniejsze?
W sierpniu zdarzyło się też coś dosyć nieoczekiwanego. Ktoś pozwolił sobie na zbyt dużo, uderzając niestosowną odzywką w mój najczulszy punkt, w dodatku w bardzo trudnym tygodniu i jeszcze gorszym dla mnie dniu. Zareagowałam w sposób uwzględniający mój komfort (pierwsza nowość) – opisując problem jako szersze zjawisko, którego od dłuższego czasu doświadczam i mam już serdecznie dość. Sytuacja koniec końców przerodziła się w słowną jatkę, która obnażyła bardzo wiele, jaskrawo pokazując mi, że moja intuicja od początku była słuszna, tylko jak zwykle jej nie posłuchałam. Stało się, ale po kłótni należy posprzątać, do czego czułam się zobowiązana. Zobaczyłam wtedy, z jaką łatwością przychodzi mi wycofywanie się z własnych przekonań, żeby tylko… „było dobrze”. Dla kogo „dobrze”? Z przerażeniem zauważyłam, że naprawdę gdzieś w środku wierzę w to, że gdybym nie zareagowała, nie byłoby problemu. Naprawdę? A moje poczucie krzywdy? Dlaczego to moja reakcja ma być zła, a już to, na co reaguję lepiej puścić w niepamięć? Jasne, można wybrać ucieczkę, ale nie przy tak silnej emocjonalnej reakcji. Tu chodziło o coś innego – o zaznaczenie swoich granic, mówiąc szumnie, światu.
Więc już spokojniejsza siadłam, zastanowiłam się, za co mogę szczerze przeprosić (w kwestii treści wątpliwości nie miałam, w kwestii formy – to nie był mój dzień) i listownie przeprosiłam. Szczerze. Bez tłumaczenia się i usprawiedliwiania. Nie pozwoliłam jednak sobie samej posłuchać tego zbyt dobrze znanego głosu grzecznej poukładanej dziewczynki, która się przymila, wije, wstydzi i przeprasza za wszystko, błagając, by ktoś o niej źle nie pomyślał. Zdenerwowałam się, bo ktoś mnie zdenerwował. Dlaczego miałabym mu to odbierać? Z pewnością mój list spełniał wszelkie wymogi komunikacji bez przemocy, a ja zaczęłam się zastanawiać, czemu to jest takie trudne. Czemu bycie sobą, stawanie za sobą przysparza tylu lęków? Czy dlatego, że staję się wreszcie widzialna?

fot. Bożena Szuj

Przyjaźń

fot. Bożena Szuj

Nie obserwowałam jako dziecko kobiecej przyjaźni. Jedyny wzór przyjaźni, jaki miałam w zasięgu, był wzorem przyjaźni męskiej (stąd tak mnie wzruszają opowieści mojego Partnera oraz opisy Tymona). Jednak… byłam dziewczynką. Potrzebowałam przyjaciółek. Nie umiałam budować przyjaźni, bo nie wiedziałam, na czym one polegają, więc już od podstawówki wchodziłam w dziwne i często toksyczne układy. (Dopiero po latach okazało się, że istniał tylko jeden od tego wyjątek i – z pewną nieistotną przerwą – trwa do dziś.) Myliłam przyjaźń z fascynacją, a umiejętność dobrego sprzedania się z powodem do zaufania. W dodatku byłam straszliwie naiwna, więc łatwo było mnie wykorzystać.
Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy w życiu jestem w naprawdę właściwym miejscu. Szybciej niż kiedykolwiek wcześniej rozpoznaję fałsz i go ze swojego ogródka wypleniam. Mam trzy wspaniałe przyjaciółki, które stają mi się coraz bliższe i pokazują mi też, kim dziś jestem, czego potrzebuję, ile mogę z siebie dać. Po jedenastu latach wyniszczającej przyjaźni (przypadającej na mój okres dojrzewania), w ciągu których wszystkie moje sekrety były przekazywane dalej, nie mam już potrzeby zwierzania się. Wolę słuchać, niż „się wygadywać”, choć może to nieuczciwe i niewłaściwe. Skąd miałabym wiedzieć? Czasem oczywiście zrzucam jakiś zalegający na barkach ciężar. Nigdy też nie kłamię, choć mam gigantyczny problem z zaznaczaniem, kiedy moje granice są przekraczane i przy wsparciu jednej z przyjaciółek, próbuję go rozwiązywać. Odkrywam też przyjemność w mówieniu o błahostkach. Każda z tych przyjaźni i kobiet jest inna, jednak we wszystkich relacjach czuję się szanowana, co po pięciu latach innej przyjaźni (już w dorosłym życiu) z osobą, która – jak się na końcu okazało – liczyła, że mnie „nawróci”, jest bardzo miłą odmianą. Nie z każdą przyjaciółką dzielę światopogląd, jednak szacunek jest tu właśnie rozwiązaniem. Nikt nikogo nie „nawraca” i nie zmienia. Przyjmujemy siebie takimi, jakie w danym momencie życia jesteśmy i nie musimy nikogo przed sobą udawać. Może po prostu… wreszcie zaprzyjaźniłam się też ze sobą?

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi przez większość sierpnia – „Marching Band” Natalii Kukulskiej.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️
Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

Tęsknię za przyszłością

fot. Bożena Szuj

Już od dawna mam nieodparte wrażenie, że podczas niecałych czterech dekad, przez które dane mi chodzić po tym łez padole, czasy zmieniają się w zdecydowanie szybszym tempie, niż to miało miejsce wcześniej. Pokolenie i naszych rodziców, i dziadków, chociaż w większości na starość stwierdzało z grymasem dezaprobaty, że ta dzisiejsza młodzież to jest dopiero, czy też że drzewiej to było, jednak świat nie stawiał przed nimi tak potężnych wyzwań jak dzisiaj. Urodzili się w kompletnie innej rzeczywistości, a umrą w świecie obcym, dziwnym, niezrozumiałym dla nich i rządzącym się całkiem odmiennymi prawami od tych, które zostały im kiedyś wpojone. Brzmi to przerażająco, lecz przesadne demonizowanie tego, co nowe, prowadzi do budowania murów, a nie mostów. Tymczasem, może nie zawsze udolnie, i nie zawsze drogą pozbawioną wybojów, ale zmierzamy w kierunku zdecydowanie lepszym od poprzednio obranego. Psychologia rozwija się w zawrotnym tempie, wiemy o ludzkiej psychice coraz więcej, nie poruszamy się więc – jak kiedyś – po omacku. Przestajemy się dostosowywać do otaczającej nas czasem przykrótkiej, a czasem przydługiej rzeczywistości i zaczynamy skrajać ją sobie na miarę. Wiemy już, że życie nie musi nas uwierać. Czy przyszłość w świecie, w którym mamy dostęp do tak rozległej wiedzy o ludzkiej psychice tylko mnie jawi się jako cud?

fot. Bożena Szuj

Sentyment i futurystyka

fot. Bożena Szuj

Licentia poetica licentią poeticą, ale czy można tęsknić za przyszłością? Pamiętam, kiedy mój ówczesny sporo starszy ode mnie przyjaciel stwierdził, że

urodziłam się zdecydowanie za późno.

Być może powiedział tak, bo jest we mnie niesłabnąca fascynacja Kabaretem Starszych Panów; a może dlatego, że jako typowa panienka z dobrego domu latami organizowałam proszone kolacje (wszystko przygotowując samodzielnie) i dawałam po nich gościom mały koncert, podczas którego śpiewałam własne piosenki, akompaniując sobie na ukochanym Blüthnerze. Być może dlatego, że do dziś za lepsze rozwiązanie od pokazania się w Sali Koncertowej Filharmonii Narodowej, w Operze Narodowej oraz na Wigilii w spodniach, uważam śmierć. Choć najprawdopodobniej jednak dlatego, że gdybym urodziła się czterdzieści lat wcześniej i była jego rówieśnicą, bez wątpienia weszlibyśmy w płomienny romans. Wtedy przytaknęłam, myśląc, że faktycznie należę do lat już minionych, bo:

  • miałam dwadzieścia parę lat
  • rówieśników niemal nie zauważałam, w przeciwieństwie do ludzi co najmniej kilka wieków ode mnie starszych, których obierałam za przyjaciół, mentorów oraz życiowych partnerów
  • zatapiałam się w melancholii (w rzeczywistości były to myśli samobójcze wynikające z niezdiagnozowanej depresji oraz ADHD)
  • uwielbiałam delektować się samotnością i smutkiem na łonie natury
  • wzruszały mnie niektóre piękne wycinki przeszłości (m.in. wspomniany Kabaret Starszych Panów, muzyka Jana Sebastiana Bacha czy malarstwo Hieronima Boscha)

Jednak równocześnie byłam przecież nieodrodną córką swojego taty – Człowieka Przyszłości.

Nota bene był tylko jeden moment, kiedy mnie naprawdę zdenerwował. Otóż, w okresie mojej największej fascynacji Kabaretem Starszych Panów, z rozbrajającą szczerością stwierdził:
– Kurczę, gdybym wiedział, że tak ich pokochasz, poznałbym Cię z Przyborą, póki żył.

Człowieka, który poświęcił całe swoje zawodowe życie muzyce współczesnej, szamocząc się najpierw z głupią, głuchą i ślepą na sztukę komuną a potem z wszelkim głupim, głuchym i ślepym na sztukę betonem urzędniczym (m.in. zakopiańskim w ramach pracy społecznej). Jestem córką człowieka, który choć zdawał sobie sprawę z zacofania, z jakim musiał notorycznie obcować, wierzył, że warto pokazywać ludziom to, co najlepsze, najbardziej wartościowe i wyjątkowe. Jego studenci do dziś wspominają, że otwierał im oczy, pokazywał zachodnie trendy i poszerzał horyzonty. Uwielbiał wszystko, co nowe i młode, męczyło go to, co stare. Z tym, że oczywiście nie miał dla niego znaczenia wiek metrykalny, lecz wiek ducha. Więc owszem, ciągnęło mnie do ludzi starszych, pewnie dlatego, że byłam w niektórych obszarach bardziej od rówieśników dojrzała (znów typowe ADHD), ale to dzięki tym konkretnym osobom, do których mnie ciągnęło, stykałam się ze sztuką i literaturą współczesną oraz myśleniem wykraczającym daleko poza ramy umysłów przeciętnych. (Żeby niedaleko szukać, jednym z moich pierwszych ulubionych dorosłych był Władysław Hasior.) To ich nietuzinkowość mnie pociągała, nie zaś wiek.
Kiedy miałam pewien problem z połączeniem we własnej głowie umiłowania muzyki współczesnej, zwłaszcza elektronicznej, z potrzebą otoczenia się ze wszystkich stron – również dźwiękowo – naturą (na pewno ukształtowały mnie nasze częste wyjazdy do słynnego domu Oskara i Zofii Hansenów w Szuminie), usłyszałam pewien niesamowity wywiad z Björk. Powiedziała w nim coś, co intuicyjnie wyczuwałam. Musiał to też czuć mój tata. Elektronika jest nam (ludziom) bliska i w jakimś sensie dla nas naturalna. Więc jak najbardziej możemy nią wyrażać swoją własną naturę. Jest jakimś potężnym nieporozumieniem przeciwstawianie elektronice – jako czemuś „sztucznemu” – natury. (Zwłaszcza, jeśli przysłuchamy się uważnie cykadom podczas ciepłej letniej greckiej nocy.) Inną kwestią jest ta, że instrumenty są tylko narzędziami (patrz sonoryzm).
Reasumując, jak najbardziej można wyprzedzać swoje czasy, czerpać z najlepszych wzorców i być inspiracją dla innych oraz zachwycać się równocześnie geniuszem Bacha czy obrazami Boscha. Dawne czasy wypluły z siebie również innych geniuszy: Mozarta i Chopina, na których muzykę osobiście reaguję alergicznie (wyjątkiem jest tylko wstrząsające Requiem pierwszego kompozytora). Może to fantastyczny słodki Bosch pomógł mi znaleźć kontekst dla niesamowitych, ale też mrocznych i przerażających prac Davida Nebredy. Stare jest wartościowe, kiedy można na nim budować. Kiedy daje nie tyle korzenie, lecz właśnie konteksty nowemu. Pozwala się przekształcać, ale też dekonstruować. Budować można wszak również w kontrze.
Patrząc w przyszłość, czekając na nią oraz w nią wierząc, nie trzeba obowiązkowo przyodziewać futurystycznych srebrnych kostiumów – można równie dobrze korzystać z uroków mody lat 30.; przyszłość, w którą zmierzamy charakteryzuje się przede wszystkim empatią, zrozumieniem inności i pełną wolnością, której granice wyznacza krzywda jakiejkolwiek czującej istoty. Gdybym miała ją nakreślić przy pomocy materiału, byłby to plusz symbolizujący wszystko, co przytulne, bezpieczne i miłe.

fot. Bożena Szuj

Ordynarna plemienność
vs. empatyczne zrozumienie jednostki

fot. Bożena Szuj

Pamiętam, że kiedy już studiowałam, jakaś krewna mamy, goszcząc nas obie, zaczęła pewne zdanie od słów:

My katolicy…

Zdanie, w którym – by zachować jego sens – słowa „katolicy” można byłoby użyć zamiennie z „Polacy”. Nie ukrywam, że zrobiło to mnie ogromne wrażenie. Wrażenie negatywne. Poczułam, że wyraźnie przekroczyła moją granicę, nie mając pojęcia, czy katoliczką nadal jestem, czy nie. Gdybym już nie była (prawdopodobnie pociągał mnie wtedy jeszcze agnostycyzm), powinnam poczuć się wykluczona? Inna? Wybrakowana? Dziś chętnie zasiałabym ferment, podkreślając, że z katolicyzmem już całkiem formalnie nie mam nic wspólnego. Jednak wtedy poczułam się prawdopodobnie tak, jak mogłaby się poczuć osoba homoseksualna lub biseksualna, słysząc słowa:

My heteroseksualiści…

Chciałabym być dobrze zrozumiana – problemem jest dla mnie nie samo sformułowanie, ale zakładanie czyjegoś światopoglądu, stosunku do wiary czy orientacji seksualnej bez całkowitej pewności, jakie one są. (Pamiętajmy, że światopogląd czy stosunek do wiary mogą się zmieniać, a odkrycie swojej orientacji seksualnej czasem zajmuje wiele lat.) Zdanie rozpoczęte od „my katolicy” w katechetycznej salce podczas spotkania katolików jest całkowicie w porządku. Podobnie jak „my hetero/homo” wypowiadane przez osoby, które doskonale znają wzajemnie swoją orientację i wiedzą, że mogą ze sobą o niej rozmawiać. Na spotkaniu fanów/kibiców artystów/drużyny też można raczej założyć, że nazwanie wszystkich przybyłych fanami/kibicami jest całkowicie na miejscu.
Wiąże się to z plemiennością. Jesteśmy stworzeniami stadnymi i teoretycznie nie ma niczego złego w szukaniu tego, co nas łączy. Widzę jednak coś mocno niepokojącego, kiedy łączyć ma nas nie wypływające z naszego człowieczeństwa podobne przeżywanie pierwszych rozstań czy złość, którą w nas wywołuje krzywda dziecka lub zwierzęcia, a indoktrynacja czy niezwykle indywidualne, osobiste, a wręcz intymne kwestie. Plemienność, o czym należy pamiętać, nie tylko łączy, ale też dzieli. Skoro jesteśmy my, to też są jacyś oni. I my nie jesteśmy tacy jak oni. Nie da się obronić tezy, że nie wybrzmiewa w ostatnim zdaniu pogarda do innych i nasze własne poczucie wyższości. Niezależnie od tego, czy stanowimy większość („my katolicy”, od których wyszłam, miały wydźwięk „my Polacy”), czy mniejszość (statystycznie osób nieheteronormatywnych jest w tym kraju mniej od heteronormatywnych).
W moim – i nie tylko moim – odczuciu, dobra i mądra plemienność to wyznawanie podobnych wartości bez względu na to, czy w cokolwiek wierzymy, czy jesteśmy agnostykami albo ateistami. Bez względu na kolor skóry, narodowość, płeć, przynależność etniczną czy orientację seksualną. Nie sposób  o wzajemny szacunek, kiedy posługujemy się różnymi kompasami moralnymi, a ów kompas kształtują wcale nie wyżej wymienione czynniki, ale nasze wychowanie, środowisko, życiowe doświadczenie oraz geny. Bliska jest mi wspólnota niezwiązana z szufladkowaniem i często podświadomym szukaniem wrogów. Nie użyłabym więc do określenia własnej tożsamości sformułowań:

  • my Polacy
  • my kobiety
  • my ateiści
  • my filolodzy,

bo w każdym z tych zbiorów są ludzie, z którymi mi całkowicie nie po drodze. Równocześnie – choć ten zbiór łączy ich wszystkich – nie mam problemu z zaliczeniem się do grupy:

  • my ludzie

To zresztą problem, jaki mam z dzisiejszym feminizmem. Nie jest mi bliski duch siostrzeństwa, bo fakt, że ktoś też, jak ja, jest kobietą, nie oznacza, że zrozumiemy się w naturalny sposób lepiej niż z jakimkolwiek mężczyzną. Nie mam bolesnych miesiączek, nie urodziłam dziecka, nie brałam ślubu – brakuje mi więc doświadczeń, które wiele kobiet łączy. Równocześnie nie chcę przez to powiedzieć, że z mężczyznami dogaduję się lepiej z automatu. Dogaduję się lepiej z osobami:

  • wrażliwymi
  • empatycznymi
  • inteligentnymi
  • dobrymi
  • pełnymi pasji
  • oczytanymi
  • inspirującymi
  • twórczymi

Najczęściej są artystami. Ich płeć obchodzi mnie w tym samym stopniu, co ich narodowość, orientacja seksualna, rasa, wiek czy podejście do wiary – czyli w ogóle. Nawet im więcej przy tym, co mnie do nich przyciąga różnic, tym więcej uczę się o świecie, jego barwach.
Myślę, że dzisiejszy świat przezierający tylko cienką strużką do naszego polskiego grajdołka obrał kierunek, w którym coraz więcej ludzi zacznie czuć gruby nietakt w dziwnych, nietrafionych generalizacjach. Plemienność powoli zaczyna odzyskiwać swój sens, przypominając nam o tym, czym jest człowieczeństwo. Przyszłość, o której marzę i którą nam wróżę, to czas, kiedy przy świątecznych stołach będą padać zdania zaczynające się np. od:

My ludzie…

Ja, jako katoliczka…

itd…

fot. Bożena Szuj

Zmierzch lubieżnego dziada

fot. Bożena Szuj

Nazwa tego rozdziału jest oczywiście bezwstydnie zaczerpnięta ze zbioru felietonów Pauliny Młynarskiej pod tym samym tytułem. Nie ma w nowoczesnej przyszłości miejsca dla zwietrzałego patriarchatu. Nie ma. Nowoczesność i przyszłość, która powoli nadchodzi, zakłada równość i brak dyskryminacji. Słyszę już, rzecz jasna, w głowie kontrargument, że ludzie nigdy nie są równi. Że jedni są bogaci, drudzy biedni. Jedni mają w życiu łatwo, inni pod górkę. Jedni urodzili się w krajach, w których ich prawa nie są respektowane, a drudzy w cywilizacyjnych rajach. Nie będę z tym dyskutować. To rodzaj taniej demagogii. Tak, mamy różne losy i nieczęsto jakikolwiek na nie wpływ. Równość nie polega jednak na tym, że jesteśmy tacy sami, mamy tyle samo, czy że stać nas na to samo, ale na tym, że mamy równe prawa. Że bez względu na to, co nas różni, wszyscy, osiągnąwszy pełnoletność, możemy brać udział w wyborach. Że na tym samym stanowisku, mając te same kwalifikacje, za pracę w takim samym wymiarze godzin zarabiamy tyle samo bez względu na wiek, płeć, orientację seksualną czy kolor skóry. Że skoro nikt nie pyta mężczyzny, jak godzi swoje rodzicielstwo z pracą zawodową (bo to pytanie wydaje się nieco dziwne i nieco nie na miejscu), nikt z tego samego powodu nie zapyta o to kobiety. Że skoro do patologicznej rzadkości należą obrzydliwe aluzje do męskich genitaliów padające pod adresem mężczyzn podczas damsko-męskiej rozmowy (zwłaszcza niebędącej randką), nikt normalny nie pozwoli sobie w swobodnej rozmowie z kobietą na aluzje dotyczące jej biustu. Że skoro liczba zmarszczek u słynnych mężczyzn zdobiących okładki magazynów dodaje im uroku, seksapilu i męskości, słynne kobiety zdobiące okładki tych samych magazynów po czterdziestym roku życia nie będą photoshopowane tak, by ich cera przypominała twarz niemowlaka, a zrobione ukradkiem zdjęcia ukazujące ich zmarszczki nie staną się g…o sensacją na skalę światową.
Jakiś czas temu, stawiając mi zresztą kawę, napisał do mnie znajomy, komentując jeden z moich blogowych wpisów. Było to raczej miłe i serdeczne, ale wywołało we mnie dobrze znany ucisk. Mówiąc wprost – zaleciało starym dobrym mansplainingiem. I znowuż, nie chciałabym być źle zrozumiana, bo sens wiadomości był taki, że jest pod wrażeniem mojego pisania i uważa, że mogłoby być naprawdę na znakomitym poziomie, gdybym zmieniła kilka w sumie niedużych elementów. Miał w tym nawet sporo racji. Rada teoretycznie cenna, zwłaszcza, że od sporo starszego, ale jednak kolegi po fachu. Co więc zgrzytnęło? Najpierw jedno mocno niefortunne słowo. Mianowicie, że z czymś mi „odbiło”. Niby drobiazg, ale mnie uruchomił. Może była to kwestia braku językowego wyczucia. (Z drugiej strony, właściwie dlaczego ktoś, kto wykazał się w liście do mnie problemem akurat z wyczuciem językowym, poucza mnie, o ironio, jak lepiej pisać?) To zgrzytnęło mi najpierw, więc pomyślałam, że choć to w moim stylu, nie będę przecież linczować go w myślach za jedno niestosownie dobrane słowo. Jednak potem poczułam vibe mansplainingu. Oto mężczyzna objaśnia mi świat. Piszę prawie doskonale i on wręczy mi klucz do pisania zjawiskowego. Kiedy wspomniałam o tym, autor zarzekał się, że żaden mansplaining to nie był, „bo mansplaining jest tym i tym, a on mężczyźnie napisałby to samo”. Mężczyzna objaśniający kobiecie mansplaining to chyba metamansplaining. Wtedy przypomniałam sobie, że nie prosiłam nikogo o radę, więc jest jakoś wyjątkowo nadprogramowa, przez co uwierająca. I to jest punkt, w którym brzmi się jak buc, który jest w swoim własnym mniemaniu „najmądrzejszy z całej klasy” (słyszałam tę frazę całe swoje dzieciństwo). Tymczasem kiedy byłam gotowa na rady, poszłam na studia – kierunek filologia polska – i wybrałam sobie fantastycznych mentorów (m.in. często tu wspominanego profesora Jerzego Bralczyka, profesora Włodzimierza Gruszczyńskiego, profesora Krzysztofa Kłosińskiego, Jacka Wasilewskiego czy niedościgniony wzór pisania – Jerzego Sosnowskiego), a potem cierpliwie znosiłam wszelką krytykę, czasem nawet płacząc ze złości (najczęściej po niebywale kulturalnych i tak samo druzgocących recenzjach tego ostatniego). Poszłam uczyć się warsztatu, nie tylko zresztą pisarskiego, a moje większe lub mniejsze polonistyczne osiągnięcia były oceniane oraz omawiane. Z najmniej nawet przyjemnymi komentarzami na ogół się zgadzałam, ważne jednak było co innego – z tymi ludźmi miałam zaszczyt i chciałam pracować. Tych ludzi o „rady” prosiłam. Chciał nie chciał, byli również w większości mężczyznami, ale nasze relacje cechowała przejrzystość: to byli profesorowie/wykładowcy, nie znajomi (moi czy rodziców). Ich stopnie naukowe były wyższe od moich, ich wiedza obiektywnie znacznie przewyższała moją i z tych powodów spotkaliśmy się w takim a nie innym miejscu. Z tych powodów poddawałam ich ocenie swoje postępy w gramatyce opisowej, literaturoznawstwie czy pisaniu. Nasze pozycje były z założenia nierówne. Po to zresztą idzie się do szkoły, a potem na studia. Nauczyciel czy wykładowca niekoniecznie jest mądrzejszy od ucznia, ale na ogół w swojej dziedzinie bardziej kompetentny.
Przez swoje ADHD często zajmuję pozycję uległą; wydaję się sama sobie małą dziewczynką, która wie mniej i każdy starszy od niej, a już zwłaszcza mężczyzna, na pewno ma w swojej krytyce rację i powinnam być wdzięczna, że zechciał mnie nią uraczyć. Z drugiej strony ten lepszy świat, w kierunku którego zmierzamy, ciągle powtarza, że:

  1. po pierwsze nieproszone rady są formą przemocy
  2. po drugie dzielenie się swoją wiedzą, doświadczeniem czy mądrością musi odbywać się za zgodą i przyzwoleniem osoby, z którą się dzielimy (podobnie – co dla wielu panów szokujące – jak z seksem; każda ze stron musi być dorosła, świadoma i wyrazić na niego niewymuszoną niczym zgodę)

Mało co mnie tak wkurza, jak mówienie „proszę panią” zamiast „proszę pani”, „wziąść” zamiast „wziąć” czy „w cudzysłowiu” zamiast „w cudzysłowie”, ale nie wyobrażam sobie, żeby kogokolwiek poprawiać w rozmowie, m.in. dlatego, że jest to niebywale pasywno-agresywne. Wyjątkiem była szkoła, w której pracowałam. Jako pani od polskiego, poprawiałam dzieci również na korytarzach i w świetlicy (nie „na” niej!). Nauczyły się dzięki temu tak ładnie, że kiedy byłam na kolejnym L4 (czy też – jak mawiały koleżanki z pracy – „sobie na nie poszłam”), zaczęły poprawiać panie, mówiące błędnie. Nie ociepliło to relacji z współpracownicami, ale zaowocowało czymś znacznie ważniejszym i lepszym. Mam wśród bliskich osoby, którym bardzo zależy, żeby mówić poprawnie. Często korygują swoje błędy same, ale też mnie proszą, bym – jeśli coś wyłapię – im o tym mówiła. I to są jedyne przypadki, kiedy poprawiam swoich rozmówców.
Wracając jednak do mojego czytelnika, dziś widzę, że jego komentarz był ze wszech miar nie na miejscu. Czy „nie można mi nic powiedzieć”? Taka teza jest typową formą obrony. Oczywiście, że można, jednak trzeba wiedzieć, jak. Jeśli mamy nieodparte wrażenie, że ktoś byłby w swojej dziedzinie genialny, gdyby wyzbył się tego, owego, czy tamtego, wystarczy napisać mu, co się nam podoba i zasygnalizować, że chcielibyśmy mu coś poradzić i jeśli on będzie na to gotowy – jesteśmy dla niego. Wywalanie rady, bo mamy taką kompulsję (jak nazywa to przywołana w tytule Paulina Młynarska), jest robieniem dobrze nam samym, nie osobie, której dobrze radzimy. Wcale nie chcemy pomóc, a jedynie połechtać własne ego. Wiemy lepiej, nauczymy uczniaka, stworzymy z niego wybitnego w dziedzinie, którą sam wybrał (ale w domyśle my jesteśmy w niej lepsi). My – osoby starsze, my – mężczyźni, tak naprawdę wszystko jedno, jednak kiedy pouczana jest kobieta, pouczenia trafiają na bardziej podatny grunt. (Gdybym nie zgodziła się nie tylko z formą, ale i treścią samej krytyki, byłabym zadufana w sobie, wydawałoby mi się, że zjadłam wszystkie rozumy, brakowałoby mi pokory.) Nierówność między płciami polega również na nierówności w wychowywaniu dziewczynek i chłopców. Dziewczynki mają być potulne i spełniać oczekiwania otoczenia – zadziorni mogą być chłopcy. To również zaczyna się na szczęście zmieniać i prowadzi nas w lepszą, normalniejszą i kierującą się równością przyszłość.

fot. Bożena Szuj

Świadomość przemocowości

fot. Bożena Szuj

Od dawna powtarzam ukutą przez siebie kiedyś frazę, że „zło nie jest jaskrawe”. Lata 90., na które przypadła większość mojego dzieciństwa, zdawały się nie przyjmować tej prostej prawdy do wiadomości. Gwałcicielem był więc obleśny typ wyskakujący w nocy zza krzaka na obcą kobietę. W dodatku kobietę na bank wracającą z dyskoteki, pijaną i w zbyt „wyzywającym” (moje ulubione słowo) stroju, więc niby przykra sprawa, ale tak naprawdę pani była sama sobie winna, bo typów zza krzaków nie powinno się „prowokować”. (Podobnie, jak innych psychopatów nie należy prowokować do morderstw, a złodziei do kradzieży.) Dziś wiemy już, że statystycznie najczęściej gwałcą bliscy oraz partnerzy ofiar. Wiemy już, czym jest „gwałt małżeński”. Zdajemy sobie sprawę, jak cienka granica dzieli „tak” od „nie”. Wiemy, że coś, co rozpoczęło się jak piękny i namiętny wstęp do seksu za obopólną zgodą, może skończyć się przerażeniem jednej strony wywołanej nieoczekiwaną agresją drugiej. „Nie” nie zawsze musi być wypowiedziane. Czasem ze strachu sztywniejemy. Empatyczny, delikatny człowiek momentalnie to wyczuje i się wycofa. Zaburzony i agresywny partner może tego nie zauważyć. I jest to nadal gwałt, choć polskie prawo ciągle nie jest dostosowane do powszechnej już psychologicznej wiedzy.
„Przemocą” nazywaliśmy pod koniec ubiegłego wieku przypadki skrajne, więc również rzadkie. Katowanie na śmierć maleńkich dzieci czy zwierząt, akty bestialstwa opisywane w podręcznikach do kryminologii. Tak, jest to bez wątpienia również rodzaj przemocy, ale zdarzającej się sporadycznie. Ta ma jednak wiele barw i odcieni. Nie jest jaskrawa, bywa pastelowa. Nakładanie dziecku w stołówce zbyt dużej dla niego porcji jedzenia, a potem przymuszanie go do jej dokończenia, „bo dzieci w Afryce głodują” jest również przemocą. Powtarzanie dziecku przez całe jego dzieciństwo, że jest „beznadziejne”, że „ciągle potrzebuje pochwał”, „jest skupione tylko na sobie” czy „rozpuszczone” jest przemocą i czyni z rodzica przemocowca nawet, jeśli nigdy nie podniósł na dziecko ręki. To rolą rodzica jest zaopatrzenie dziecka w pewność siebie i poczucie sprawczości, to rolą rodzica jest nauczenie dziecka funkcjonowania w świecie. Jeśli dziecko ma deficyt pochwał, to znaczy, że dawaliśmy mu ich zbyt mało. Jeśli jest „rozpuszczone”, zażalenia możemy kierować wyłącznie do siebie. Przekonanie, że karaniem cokolwiek uzyskamy na szczęście odchodzi powoli do lamusa. Uzyskamy wszystko… przykładem i pokazaniem nieprzekraczalnych granic, które nasze dziecko ochronią. W czasach mojego dzieciństwa dorośli mścili się na dzieciach za swoje własne trudne dzieciństwo. Z kolei pokolenie naszych dziadków przeżyło wojnę, która z pewnością nie pomogła im być rodzicami wzorowymi. Rewolucja, która się w podejściu do dzieci dokonuje (w Polsce dużo wolniej, ale mimo wszystko), pomaga się mojemu pokoleniu radykalnie odciąć od błędów naszych rodziców. Mamy coś, czego nie mieli oni – wiedzę i narzędzia. Szczytem ignorancji jest niekorzystanie z nich. Wkrótce to, co dziś dla niektórych jest wywrotowe, stanie się normą. Przyszłość będzie miękka, empatyczna i wyda na świat cudowne wrażliwe istoty.

fot. Bożena Szuj

Kiedyś to będzie…

fot. Bożena Szuj

Podobnie jak tata, jestem uczulona na mentalną starość. Mierzi mnie więc, kiedy ktokolwiek – bez względu na to, czy ma lat osiemdziesiąt, czy dwadzieścia dziewięć – zaczyna zawodzić fałszywie starą śpiewkę „kiedyś to było” i krytykować teraźniejszość. Czy jest dziś idealnie? Nie jest. Czy mierzymy się tylko z problemami przeszłości? Nie tylko. Część tych problemów zniknęła, pojawiły się za to nowe, związane z obecnymi czasami. Nagle za dawną dobrą kindersztubą i znajomością zasad savoirvivre’u u innych zaczynają tęsknić osoby, którym można z powodzeniem wytknąć braki w kulturze osobistej. Nagle oburzający się zniszczonym przez komputery i niewychodzenie na podwórko dzieciństwem dzisiejszych dzieci okazują się tymi samymi, którym te dzieci przeszkadzają, biegając i krzycząc beztrosko w przestrzeni publicznej. Może to właściwy moment na zaangażowanie się w budowanie większej liczby placów zabaw dla najmłodszych? Czasy narzekania trwały zdecydowanie zbyt długo, dziś – by mieć prawo głosu – trzeba działać. Jakkolwiek. Nie trzeba mieć worka z pieniędzmi, wystarczy napisać pismo, podpisać apel, wyjść na ulicę w ramach manifestacji albo strajku. Jest dużo form wspierania ważnych inicjatyw – nie wszystkie łączą się z wydatkami.
Myślę, że największym problemem dzisiejszych czasów jest skrótowość. Szukanie szybkich bodźców i uciekanie od wszystkiego, co bardziej dla mózgu wymagające. Łatwiej nam (piszę niestety przede wszystkim o sobie samej) zobaczyć kilka króciutkich filmików na Fejsbuku czy Instagramie, niż przeczytać książkę czy wręcz dłuższy, wartościowy wpis. To rozleniwia mózg i z pewnością mierzymy się z tym, jako ludzkość, po raz pierwszy. Przynajmniej w takiej formie. Wolimy szybko zmieniające się obrazki niż cokolwiek, co będzie wymagać od nas skupienia. Posługujemy się też skrótami – co jest łatwe do zaobserwowania przy wszelkich kłótniach w mediach społecznościowych. Sztuka dyskutowania umiera – wymiana zdań w formie pisemnej z kimś obcym na ogół zamienia się w jatkę. Niektórzy nazywają to ogłupieniem społeczeństwa. W moim odczuciu to raczej pogubienie. Oczywiście, poprzedni rząd (w wielu zresztą krajach) oddał głos dyskretnym do tej pory idiotom. Usłyszeliśmy ich i doznaliśmy szoku. Jednak to, że wcześniej byli ciszej, nie oznacza przecież, że nie istnieli.
Kolejnym problemem tych czasów jest kwitnąca pseudonauka. Nagle byle chłopek roztropek płci wszelakiej ze średnim wykształceniem „myśli samodzielnie”, aż wymyśli, że nie należy się szczepić i staje się zagrożeniem dla całego społeczeństwa. Brak mu wiedzy, kompetencji i dostępu do badań, ale czuje się ważny, bo jakiś wywalony z własnej uczelni profesor oszołom napisał niebezpieczne i nieprawdziwe bzdury w swoim artykule i cała masa jemu podobnych to łyka. Na wszelki wypadek zmienia się optykę – łatwiej jest wierzyć, że to ci kurczowo trzymający się zdania specjalistów w swojej dziedzinie (wirusologów, lekarzy) są jak stado baranów idących za swoim przywódcą, który – wiadomo – uczestniczy w wielkim spisku koncernów farmaceutycznych. Z boku wydaje się to niemal tak absurdalne jak płaska Ziemia czy teoria, że smugi kondensacyjne są toksycznymi opryskami. Najwyraźniej jednak opór wobec racjonalności jest dla pewnej grupy charakterystyczny i spaja ją ze sobą, działając na starej zasadzie plemienności.
Pogubiliśmy się też w indywidualności. Oczywiście, każdy z nas jest wyjątkowy i unikalny, co paradoksalnie oznacza równocześnie, że nikt z nas nie jest bardziej wyjątkowy od innych. Jest taki moment w terapii, kiedy uświadamiamy sobie na nowo siebie samych. Mówimy: „wow, to są moje ręce, które mogą bardzo dużo. A to nogi, którym zawdzięczam to i to. A to jest moja głowa, która również jest niesamowita. A to są moje emocje – żadna z nich nie jest zła czy dobra”. To fajny moment zachłyśnięcia się sobą. Bez oceny, w której nas wychowywano, bez wyrzutów, bez wstydu czy poczucia winy. We wszystkim mamy rację. Nie jakąś „obiektywną”, ale naszą własną, indywidualną. Jest bezpiecznie. Mamy prawo być sobą, odrzucając jakiekolwiek ramy, które nam to utrudniają. Zaczynamy akceptować siebie tu i teraz. W takiej formie, w jakiej jesteśmy w danym momencie. Nie za kilka lat, kiedy doczytamy tysiąc wartościowych książek i będziemy mądrzejsi. Nie za kilka miesięcy, kiedy skończymy kurs języka obcego i będziemy się w nim mogli dogadać. Nie za jakiś czas, kiedy po regularnych treningach na siłowni i zmianie nawyków żywieniowych schudniemy tyle a tyle kilogramów. Teraz. Akceptowanie siebie nie oznacza uznania swojej idealności. Oznacza, że nie dajemy sobie warunków, by zacząć ze sobą dobrą relację. Nie jestem dziś dość mądra – ok, niedługo będę, bo mi na tym zależy i pracuję nad tym. Nie jestem dość szczupła – ok, niedługo będę, bo mi na tym zależy i pracuję nad tym. Ale miłość do siebie zaczynam od teraz. Bezwarunkowo. Gdzie zatem haczyk? Każdy jest wyjątkowy, ale nie każdy jest dość mądry, charyzmatyczny, czy merytorycznie przygotowany, by stać się idolem mas. A – w przeciwieństwie do czasów minionych, w których osoby znane zyskiwały sławę dzięki swojemu talentowi i naprawdę ciężkiej pracy (jako aktorzy, piosenkarze, modele czy dziennikarze) – dziś każdy może być samozwańczym idolem w mediach społecznościowych. I to nie zawsze jest dobre. Nie wszystko, co wygłaszamy do internetowej kamerki tonem mentora jest wartościowe. Choć mogą kryć się pod tym najszczersze intencje, samozwańczy idole robią krzywdę zarówno swoim fanom, jak i samym sobie. Do tego żyjemy w kraju, w którym nigdy nie uczono nas pracy zespołowej. Wszyscy kultywujemy własny indywidualizm, ale nie wiemy, jak pracować w grupie. A jest to umiejętność niezwykle ważna i przynosząca ogromne sukcesy.
Jeśli mam wymieniać dalej rzeczy, które mnie w dzisiejszych czasach uwierają, to na pewno muszę wspomnieć źle pojętą polityczną poprawność. Jej celem jest nienaruszanie niczyich granic, okazanie szacunku i delikatności, możliwość łatwiejszego porozumienia się, więc samo dobro! Jeśli osoby czarnoskóre proszą nas o zrezygnowanie ze słowa „Murzyn”, bo mają z nim problem, to każdy empatyczny i wrażliwy człowiek przestaje tego słowa używać, a nie zapuszcza się w bezsensowną pseudo-filologiczną gadkę (pisałam o tym i TU, i TU). Jeśli ktoś, kogo na oko uznajemy za przedstawiciela jakiejś płci okazuje się osobą transpłciową i prosi nas, byśmy nazywali go imieniem płci przeciwnej – szanujemy to. (Jedna Anna będzie tylko i wyłącznie „Anką”, inna Anna – „Hanią”! Nie robimy im na ogół obszernego wyjaśnienia, że wszystkie formy jednego imienia są synonimami, tylko przyjmujemy do wiadomości, jak ktoś sobie życzy, żeby go nazywać.) Równocześnie kiedy Instagram obcina zasięgi twórcom, którzy użyją m.in. słów:

  • seks
  • gwałt
  • przemoc
  • samookaleczenie
  • samobójstwo
  • pedofilia,

mam wrażenie, że poszliśmy w tym wszystkim za daleko, bo to nie ma akurat żadnego sensu. Skoro rzeczywiście pojawiają się w sieci filmiki nawołujące młodych ludzi do samookaleczania czy wręcz samobójstw, trzeba stworzyć system, który to wykryje i zlikwiduje. Jednak jakimś absurdem jest to, że znakomita instagramerka zajmująca się statystyką, opowiadając o statystykach związanych z samobójstwami, musi sobie to konkretne słowo cenzurować, a inna, przywołująca badania dotyczące seksualności, musi dla niepoznaki używać słowa „sensualność”. I nie do nich mam, rzecz jasna, pretensje – one robią wszystko, by nie stracić zasięgów i dotrzeć ze swoimi naprawdę wartościowymi treściami jak najszerzej. Jednak przecież to nie słowa są problemem. W książkowy sposób wylewamy tu dziecko z kąpielą, utrudniając podstawową funkcję języka – funkcję komunikacyjną. Tu niestety feministki również oszalały, wciskając wszędzie, gdzie widzą rodzaj męski, również rodzaj żeński do kompletu. Przykłady omawiałam już przy okazji recenzji książki „Miłość to pies” Pauliny Młynarskiej. „Każdy i każda”, podobnie jak „obywatele i obywatelki” wypacza język, likwidując jego wieloznaczność. W końcu „każdy” to nie tylko „każdy mężczyzna”, ale też „każdy człowiek”, a „obywatele” to nie tylko obywatele mężczyźni, ale też „obywatele i obywatelki” właśnie. Nikt się jakoś nie oburza, kiedy nazywamy suczkę „psem”, bo gdzieś podskórnie czujemy dwa znaczenia ostatniego słowa. „Pies” to zarówno gatunek zwierzęcia, jak i samiec tego gatunku. Zdania:

Mam psa. To suczka.

będą więc poprawne.
Równocześnie każde przymuszanie i do używania feminatywów, i do ich nieużywania jest przemocowe właśnie. Tym bardziej, że panuje w tym względzie językowa dowolność. Zarówno używanie, jak i nieużywanie przez kobiety feminatywów jest poprawne. Osobiście wierzę w równość, w której cechy płci nie są podkreślane, bo nie ma ona specjalnego znaczenia. Ale szanuję kobiety, które feminatywów używają. Mają do tego pełne prawo.
Burza, jaka rozpętała się po ogłoszeniu pomysłu, żeby nie zadawać dzieciom prac domowych, pokazuje, że ciągle jeszcze tkwimy w przeszłości, więc ta nasza teraźniejszość zmierza w lepszą przyszłość dość wolno i koślawo. Wydaje nam się, że skoro myśmy musieli, to dzisiejsi mali ludzie też muszą. Tymczasem oni już żyją w innych niż my czasach. Największą różnicą jest powszechny dostęp do internetu. To stawia pod sporym znakiem zapytania celowość uczenia się sporych partii materiału na pamięć. Oczywiście, jest to ćwiczenie mózgu (co zawsze samo w sobie będzie dobre); oczywiście, jakąś wiedzę dobrze jest mieć w głowie. Jednak punkt ciężkości zdecydowanie powinien się przenieść w stronę wiedzy o tym, jak i gdzie szukać. Jak rozpoznać wartościowe źródła w sieci, w której może publikować absolutnie każdy. Jak znaleźć bezpłatny dostęp do całkiem niezłych słowników, jak do encyklopedii. Dlaczego Wikipedię można traktować tylko jako naprowadzenie, a nie poważne źródło. Te wszystkie wiadomości trzeba przekazywać dzieciakom jak najwcześniej. Bo to, że sami mieliśmy pierwszą komórkę, i to bez dostępu do internetu, w wieku lat siedemnastu, nie oznacza, że dzisiejsze dzieci nie śmigają po internecie bez problemu już w wieku lat trzech. Do tego zawalanie dzieci często nieprzerobionym podczas lekcji materiałem nie jest w porządku. W dodatku badania wyraźnie pokazują, że odrabianie prac domowych w żaden sposób nie wpływa na przyswojenie danego materiału. Czyż nie bardziej wartościowe będą rozmowy z dziećmi o tym, czego (i dlaczego) w sieci szukają i na tej podstawie korygowanie ich złych bądź niepokojących nawyków?
Dzisiejsze czasy są dalekie od ideału, ale… są najlepsze jak do tej pory. Ewolucyjnie idziemy zawsze do przodu. Czasem szybciej, czasem wolniej, ale do przodu. Wojny ciągle się niestety toczą (co pokazuje też, w którym momencie ewolucyjnym znajduje się Rosja), ale już inaczej niż kiedyś. Mamy większą świadomość ich zła, dążymy więc do łączenia się w jak największe grupy, które nie zostaną zaatakowane oraz nie będą atakować. Wychowywanie dzieci z siermiężnego, traumogennego, leczonego w moim pokoleniu latami na terapiach, powoli się zmienia (Janusz Korczak był wizjonerem i zdecydowanie wyprzedzał myślą swoje czasy). Tak, część rodziców pozwala dzieciom na wszystko i nie ma to żadnego związku z jakimkolwiek wychowaniem. Pamiętajmy jednak, że w przestrzeni publicznej widzimy tylko wycinki ludzkich historii. Nie wiemy, co stoi za jakimś zachowaniem. Czasami faktycznie zwykłe chamstwo rozwydrzonych dorosłych, a czasami autyzm lub ADHD dziecka i mozolna praca z nim zmęczonego, nieraz samotnego rodzica.
Starsi ludzie z lubością narzekają na „młodych z nosami w telefonach”. Nawet niedawno słyszałam anegdotę o parze, która w kawiarni „zamiast rozmawiać, siedziała w telefonach”. Roześmiałam się w duchu, bo to wypisz wymaluj my. Kiedy idę gdzieś ze swoim Partnerem, zwłaszcza do Boto, w którym aż się roi od wspólnych znajomych ekscentrycznych muzyków, a w powietrzu unosi się muzyka na żywo, zapach piwa i trawki, on w przerwach między własnym graniem siada w kącie i rozwiązuje w telefonie Sudoku, a ja mogę spokojnie poflirtować ze wszystkimi. W końcu nie bez kozery mam na sobie cokolwiek z dekoltem do pępka. Kiedy znajomych jest mniej, czasem sama również wyjmuję komórkę. Z nikim nie miałam nigdy takiego porozumienia i tak wspaniałych nieustających rozmów jak ze swoim Partnerem. Jednak z nikim też tak cudownie mi się nie milczy. Jak wyglądamy z zewnątrz? Pewnie jak najgorsza para świata tuż przed nieuniknionym rozstaniem. I co z tego? Czy ma to cokolwiek wspólnego z prawdą? Kompulsywne ocenianie innych jednak prawdopodobnie umrze śmiercią naturalną z poprzednimi pokoleniami, a nowe już się z niego masowo leczą. Powoli zaczynamy się uczyć empatii i wyrozumiałości. Przyszłość jawi się więc w bardzo jasnych barwach.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser nie mogłabym zaserwować twórczości artysty innego niż Björk. „Hyperballad” nigdy nie była utworem, na który zwracałam szczególną uwagę, dopóki nie usłyszałam magicznej wersji tej piosenki na przedziwnej płycie z remiksami „Telegram”. Wersji z samym kwartetem. Bez elektroniki. Od tamtego czasu (a było to już wiele lat temu) śpiewałam ją wielokrotnie i akompaniując sobie na fortepianie, i równolegle z płytą, nie mogąc się pozbyć pewnego cudownego wyobrażenia, że w jakimś innym wymiarze będzie mi kiedyś dane zaśpiewać i nagrać tę wersję z Kwartetem Śląskim. Nie odważyłam się z tym nigdy przed Ślązakami odsłonić. W końcu wiadomo – gdzie oni, a gdzie ja. Ale pomarzyć, że to się zdarzy kiedyś w przyszłości… zawsze można…

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

EgoistyczNIE

EgoistyczNIE

Wizja tej blogowej sesji zdjęciowej pojawiła się w mojej głowie znienacka, jako całkowicie spójne i oczywiste nawiązanie do znakomitego muzycznego tematu Jerzego ’Dudusia’ Matuszkiewicza z filmu „Poszukiwany, poszukiwana”. Czy skojarzenie było słuszne, nie mnie oceniać. Tak czy siak, robiąc przedświąteczny remont w mieszkaniu (w związku z czym przez pewien czas też dość spory bałagan na klatce schodowej, z czego również postanowiłam podczas sesji skorzystać) znalazłam na strychu całe mnóstwo skarbów jawiących mi się jako rekwizyty. Zachwyciłam się zwłaszcza dużą niebieską torbą z drewnianą rakietą tenisową i piłkami. Wszystko przypieczętowała para butów, której pozbycia się lata temu byłam niemal pewna. A nie jest ona byle jaka, bo nie dość, że raz wyszłam w niej z domu, to jeszcze na znakomity koncert Staszka Sojki! Mogłam więc na spokojnie przeliczyć wszystkie swoje buty, w sumie trzydzieści sześć par (oraz trzydziestą siódmą do chodzenia). Potem zobaczyłam po raz kolejny, już po wielu latach, film „Poszukiwany, poszukiwana” i przypomniało mi się, czemu czuję tak wielki wstręt do komuny, choć na szczęście urodziłam się już w lepszych czasach. Zrozumiałam też, czemu mój tata, który chodził z Bareją do szkoły i bardzo ciepło go wspominał, powtarzał, szanując jego twórczość, że nie lubi oglądać jego filmów. Że go nie bawią, bo pokazują naprawdę straszne czasy. Owszem, są niesłychanie śmieszne, ale opisują rzeczywistość, w której tata żył i działał zawodowo, wiedząc, jak bardzo jest bezlitosna dla wielu znakomitych polskich artystów i myślicieli. Zaskoczyło mnie, że kolory, jakie z filmu zapamiętałam, tak naprawdę namalował  Jerzy ’Duduś’ Matuszkiewicz swoim fenomenalnym muzycznym motywem. Wszystko razem połączyło się w mojej prawopółkulowej głowie ze wszystkim. Pozostała natomiast kwestia tematu, jaki chciałam we wpisie poruszyć. Czy rozmycie tła zdjęć załatwiło sprawę? Sprawdźmy!

fot. Bożena Szuj

Egoistą jestem…

fot. Bożena Szuj

Zagadnienie egoizmu przewijało się przez całe moje życie. We wczesnym dzieciństwie został mi przedstawiony w formie całkowicie zdemonizowanej, jako jedna z najgorszych rzeczy. Rosłam więc w przekonaniu, że nie ma większego od egoizmu zła. Równocześnie większość moich młodzieńczych potknięć – mających źródło w penetrowaniu otaczającego świata, istniejących w nim zasad i sprawdzaniu, które ze mną rezonują, a które nie – kwitowana była epitetem (w stosunku do mnie, nie zaś mojego zachowania) „no, zapatrzona w siebie egoistka”. Jak się nietrudno domyślić, powodowało to w mojej głowie całkowity mind fuck. O gigantycznym bólu i późniejszej traumie nie wspominając.
Dziś, kiedy w jednym momencie nawarstwiło się kilka sytuacji, a najważniejszą z nich była rozmowa z przyjaciółką, osobą również wysoko wrażliwą, która określiła samą siebie mianem egoistki, wzbudzając tym mój głęboki sprzeciw, pomyślałam, że warto się z tym terminem wreszcie rozprawić. Oczywiście trzeba najpierw odwołać się do encyklopedycznej definicji, wg której egoizm to:

postawa życiowa nacechowana dbałością, wyłącznie lub przede wszystkim, o własne (bądź osób najbliższych) dobro;
przeciwieństwo altruizmu, jeden z głównych motywów ludzkiego postępowania […]; egoizm ułatwia traktowanie innych w sposób instrumentalny, tzn. jako środek do realizacji własnych celów, a także […] traktowanie ludzi jak rzeczy, którymi można manipulować; w historii etyki pojęcia egoizmu, altruizmu i sympatii występowały jako kategorie sporu o motywy ludzkiego postępowania; skrajna interpretacja egoizmu oskarża go o całkowite odrzucenie moralności, interpretacja umiarkowana uważa egoizm za podstawowy motyw działań moralnych; niektórzy myśliciele uważali egoizm za niezbędną podstawę społeczną dobrobytu (B. Mandeville, A. Smith), bądź czynnik dający odwagę wykraczania poza miernotę i wyzwalania jednostkowej woli (M. Stirner i F.W. Nietzsche).

 

Już po jej lekturze widzimy, że jest to pojęcie dość mgliste, w które łatwo każdemu włożyć swoją własną, subiektywną interpretację. Jak więc się dogadać? Jak porozumieć? Myślę, że ludzie intuicyjnie wyczuwają w słowie „egoizm” pewną bezwzględność, jaką niesie ze sobą brak uważności na innych, pomijanie ich potrzeb czy uczuć. Zaryzykuję tezę, że wszyscy mniej lub bardziej dostrzegamy w tym coś raczej złego niż dobrego. Z drugiej zaś strony uważność na innych, dostrzeganie ich potrzeb czy uczuć, słuchanie tego, co chcą i mogą nam wyznać, towarzyszenie im w trudnych momentach nie jest wcale tożsame z wzięciem na siebie odpowiedzialności za zaspokajanie ich potrzeb. I to jest chyba najtrudniejsze dla niektórych do zrozumienia.
Kiedy ja sama zarzucałam innym egoizm, miałam na ogół na myśli pewną oschłość czy też nieczułość bądź lodowatość w sytuacjach, gdy jakoś wobec mnie lub moich bliskich nawalali. Weźmy na przykład dwie najbardziej chyba uniwersalne sytuacje, czyli spóźnianie się i wiszenie komuś pieniędzy. Choć spóźnianie się niesie ze sobą znamiona braku szacunku, sama niestety nie zawsze w życiu będąc osobą punktualną, rozumiem, że może ono wynikać z bardzo wielu powodów. Dlatego nie oceniam tych, którzy spóźniają się na spotkania ze mną zbyt surowo. Podobnie jak nieoddanie pieniędzy, które za kogoś założyliśmy. Często wynika ze zwykłego zapomnienia i uświadomienie sobie tego może wpędzić nas w spore zakłopotanie. Zmierzam do tego, że te małe wtopy nie są dla mnie dużym problemem… dopóki osoba, która się spóźniła, nie oddała pieniędzy czy w jakikolwiek sposób nas nadwyrężyła, potrafi szczerze za to przeprosić. Z empatią wczuć się w naszą sytuację:

Jejku, długo na mnie czekałeś? Bardzo mi przykro, pewnie zmarzłeś. Przepraszam, że Cię na to naraziłam.

Głupio mi, że nie oddałam Ci pieniędzy, które za mnie założyłeś na czas. Mam nadzieję, że nie znalazłeś się przez to w niekomfortowej sytuacji. Przepraszam.

I nie ma najmniejszego znaczenia, czy spóźnimy się 7 minut, czy 28. Nie ma znaczenia, czy wisimy komuś 59 zł, czy 4,20 zł. Oczywiście, że jesteśmy wolni i mamy prawo do wszystkiego, natomiast w relacjach z ludźmi, chciał nie chciał, nasza wolność staje się odrobinę ograniczona.

fot. Bożena Szuj

I w moim subiektywnym odczuciu (bo u każdego ta granica przebiega gdzie indziej, zwłaszcza w kwestii spóźnień) nie bardzo mam prawo rozliczać innych z ich potknięć, ułomności czy niecelowych przeoczeń. Jestem raczej oazą cierpliwości i wyrozumiałości. Jednak… jeśli nie usłyszę słowa klucza, czyli „przepraszam”, czuję się głęboko skrzywdzona. Tak, nawet jeśli chodzi o 7 minut  czy 4,20 zł, bo w rzeczywistości nie chodzi wcale ani o spóźnienie, ani o pieniądze, ani nawet o fakt, że ktoś w jakimś momencie kompletnie o nas zapomniał. Chodzi o ten moment, w którym sobie przypomniał. Czy umie być wtedy empatyczny i – nawet przesadnie się nie kajając – wczuć się w nasze położenie, które niechcący pogorszył, czy zupełnie nie? (Czasem oprócz „przepraszam” warto, kiedy to możliwe, podjąć próbę jakiegoś zrehabilitowania się.) Jeśli zupełnie nie, a dodatkowo dostrzegę w tym pewną regularność, zapalają mi się wszystkie czerwone lampy. Słowo „przepraszam” nie cofnie tego, co zostało zrobione, ale zmieni absolutnie wszystko. Szczerze mówiąc, jego brak również zmienia wszystko.
Z kolei kiedy to mnie zarzuca się egoizm, spotykam się z zupełnie innym jego rozumieniem. Widzę to dziś w niezwykle jaskrawy sposób. Problemem mianowicie nie jest to, że w jakiejkolwiek interakcji, mówiąc kolokwialnie, dałam ciała, a po uświadomieniu sobie tego, zachowywałam się, jak gdyby nigdy nic. Ba, problemem nie jest również to, że w jakiejkolwiek interakcji, dałam ciała. Problemem okazuje się, to, że bez wejścia w interakcję z drugą osobą, ja nie zachowuję się i nie myślę tak, jak wydaje jej się, że powinnam. (Czy umawiając się na daną godzinę i spóźniając się, jestem nie fair i powinnam za to przeprosić? Jak najbardziej tak. Czy będąc z drugą osobą blisko jestem zobligowana do jakiejś umownej częstotliwości kontaktów czy też jakiejś konkretnej ich formy? No z samej natury rzeczy, póki się na to na twardo nie umówimy, nie.) Problemem okazuje się, że nie stawiam już innych ludzi w swoim życiu powyżej siebie. Że nie podejmuję – po trzydziestu paru latach robienia tego – dalszych nieudolnych prób czytania w myślach, odgadywania cudzych potrzeb i spełniania ich. Okazuje się, że egoizmem (przypisywanym mi, co mnie oczywiście boli i uwiera) może być brak spełniania czyichś cichych oczekiwań. Czy mamy prawo czegokolwiek od drugiego człowieka oczekiwać? (Kiedy się rzecz jasna na coś wyraźnie wcześniej nie umówimy i dwie strony nie wyrażą na to świadomie i dobrowolnie zgody.) Osobiście staram się to w sobie temperować, bo gdzieś w środku czuję, że nie mamy.

W głowie automatycznie odtwarza mi się „If You Love Somebody Set Them Free” Stinga.

fot. Bożena Szuj

Egoizm a egocentryzm

fot. Bożena Szuj

A jak do egoizmu ma się egocentryzm? Zajrzyjmy ponownie do Encyklopedii PWN:

psychol. postawa, sposób myślenia, dla których charakterystyczne jest ujmowanie rzeczywistości z punktu widzenia własnej osoby i własnych przeżyć;
wg J. Piageta, postawa taka dominuje w myśleniu dziecka w wieku przedszkolnym i stanowi charakterystyczną cechę rozwojową tego okresu (tzw. egocentryzm dziecięcy).

 

Pod tym hasłem znajdziemy też cytaty z książek. W jednym z nich przeczytamy, że „odwrotnością egocentryzmu jest empatia” (wydaje mi się, że „egocentryzm” został tu właśnie pomylony z „egoizmem”). Czy tak jest faktycznie? Jako histrioniczka jestem egocentryczna, jako osoba wysoko wrażliwa – mam w sobie sporo empatii (zostałam za nią nawet zwolniona z pracy). Jak to pogodzić? O ile z egocentryzmu będącego cechą rozwojową oczywiście się wyrasta, więc może być na początku bardziej sztywny i bezkompromisowy, o tyle egocentryzm u osoby dorosłej wcale nie musi być jedynym i wyłącznym punktem widzenia. (To znaczy nie wiem tego, tak mi się wydaje. Może włączy się do tej dyskusji jakiś specjalista i wyjaśni, jeśli jednak jest inaczej.) Dla mnie mój egocentryzm jest punktem wyjścia. Z czyjej perspektywy mam widzieć, jeśli nie ze swojej? Czy uczciwym jest założenie, że w ogóle możemy cokolwiek zobaczyć z cudzej perspektywy? Z drugiej strony nie oznacza to (przynajmniej dla mnie) nieumiejętności wczucia się w sytuację i położenie drugiej osoby. Myślę, że mam pewien dar (lub przekleństwo – niepotrzebne skreślić), którym jest ogromna intensywność wszystkich doznań. Gdybym próbowała patrzeć na świat z perspektywy każdego człowieka, o którym pomyślę, jestem pewna, że bym oszalała. Moja głowa by eksplodowała. Ale… czy przybierałabym naprawdę perspektywę innych ludzi, czy jedynie swoje wyobrażenie o ich przeżywaniu jakiejś sytuacji? Lub też wkładała w ich doświadczenia swoje własne przeżywanie? To już pytanie psychologiczno-filozoficzne. Gdyby koleżanka powiedziała mi, że jest zdradzana, gołymi rękami ukatrupiłabym zdradzającego, a potem ją samą, gdyby okazało się, że jednak umie wybaczyć i owszem, rozpacza, ale nie aż tak jak ja, słysząc jej opowieść i wyjąc za nią z bólu. (Mimo że nikt mnie nigdy nie zdradził, jawi mi się to jako gigantyczna krzywda, dlatego też sama nigdy nikogo nie zdradziłam.) Czyli… nie umiem wejść całkowicie w cudze buty. Mogę współczuć, ale nigdy nie zrozumiem reakcji innej niż moja. Reakcji, która – w przeciwieństwie do mojej – nie wypełnia mojego brzucha. Reakcji, której – w przeciwieństwie do mojej – nie leczę na terapii oraz farmakologicznie. Czy jestem w tym jedna jedyna na świecie? Podejrzewam, że nie.
Cały mój blog utkany jest z egocentryzmu (i pewnego, szkolonego głównie tutaj, literackiego warsztatu). Piszę o świecie widzianym oczami nNi – czyli moimi oczami. (Jestem manNi, nNi, nN – tak mnie nazywał tata i nikt mu, oprócz mnie samej, nie dorównuje również w skracaniu mojego imienia tak, jak lubię najbardziej.) Sęk w tym, że częścią mojego patrzenia na świat jest głębokie przekonanie o wolności jednostek, o tym, że nie istnieje coś takiego jak prawda obiektywna oraz że – co za tym idzie – nie ma też jednej prawdy. W związku z tym w mojej perspektywie jest miejsce na inne perspektywy (co się, nota bene, przez lata bardzo mocno zmieniło).
Ile powstałoby wartościowej sztuki, gdyby artyści nie byli egocentrykami? Gdyby bali się zanurzyć się w swój własny dar postrzegania świata, odrzucając na chwilę banalność postrzegania go przez ogół? Można zasłaniać się bogami, byciem narzędziem w rękach Absolutu czy niezrozumiałymi momentami olśnienia podczas tworzenia (przerabiałam to wszystko), jednak stwarzanie sztuki to akt najczystszego, najpiękniejszego egocentryzmu, który z samej istoty rzeczy musi być uduchowiony. W końcu każdy z nas jest kosmosem i odmawianie zanurzenia się w nim jest w moim odczuciu przejawem… pychy. Tylko i aż tu możemy zmieniać, przekształcać, stwarzać, zaczynać i kończyć. Tu i nigdzie indziej poza nami samymi. I właśnie na dnie nas samych znajdziemy na ogół empatię. Chyba, że mamy uszkodzony płat czołowy i układ limbliczny, to wtedy nie.

fot. Bożena Szuj

„Zdrowy egoizm”

fot. Bożena Szuj

Sformułowanie „zdrowy egoizm” cieszące się ciągle popularnością, po pierwszym zachwycie szybko zaczęło mnie śmieszyć. Co właściwie znaczy? W dalszym ciągu nie udało mi się ustalić czym jest egoizm, więc jeszcze trudniej będzie wskazać, czym miałby być ten zdrowy.

Jednym z naszych ulubionych żartów jest ten:

Przychodzi facet do lekarza, a lekarz po badaniu mu mówi:
– Tak, jak podejrzewałem, jest pan po prostu jeb..ięty.
– Panie doktorze – pyta pacjent, – ale zdrowo?

Mam wrażenie, że dość podobnie może być z tym zdrowym egoizmem. Podejrzewam, że każdy z nas zachowuje się czasami egoistycznie i może na to wpływać całe mnóstwo przeróżnych czynników. Chociażby ból, o którym mówi się rzadko, a który niestety paraliżuje i wyłącza z życia towarzyskiego bardzo wiele osób. Przy chronicznym bólu i wynikającej z niego frustracji trudno zdobywać się na altruizm (w który z kolei nie wierzę, ale o tym już pisałam), a perspektywa staje się zniekształcona. Egoizm, będący nieczułością na innych, niezauważaniem swojej niedelikatności w relacji, czy jakichś może nierówności w niej, które są dla nas wygodne, a dla drugiej strony już niekoniecznie, to nic zdrowego. To pewien albo wbudowany defekt, albo efekt zaniedbania, co na ogół można jakoś odkręcić. Jednak pod oksymoronem „zdrowy egoizm” kryje się coś zgoła innego – rzeczywiście zdrowe podejście, uznające nasz własny szacunek do siebie. Wyjątkowo pokrętnym jest pomysł, by nazwać zdrową relacją z samym sobą „egoizmem” (czym ta nigdy nie była i nigdy nie będzie, jeśli faktycznie jest zdrowa), ale ozdobić to na wszelki wypadek słowem „zdrowy”, żeby nikt się nie mógł przyczepić. Widzę tu usilną próbę wytłumaczenia się z czegokolwiek, a zwłaszcza z bycia dla samego siebie dobrym. Czy będę monotematyczna, jeśli obwinię za to katolickie wychowanie i szkodliwą kategorię grzechu, oddalającą nas od zrozumienia własnej natury? Będę. Ale trudno. Tu stoję, tak to (dzisiaj) widzę.
My sami – jako ludzie dla siebie najważniejsi (w dorosłym życiu przejmujemy po rodzicach tę rolę) –  jesteśmy dla siebie kluczem do zrozumienia ludzkości i jedności, jaką stanowimy zarówno z innymi ludźmi, jak i zwierzętami. Dobroć dla innych bez rozpoczęcia od dobroci dla siebie jest możliwa, ale realizuje się ją na ogół koślawo, nieempatycznie, często męcząc i raniąc bliźnich, wbrew swoim najszczerszym i najlepszym intencjom. Nie znam nikogo, kto szczerze kochając siebie, krzywdziłby innych, znam natomiast wiele osób, które nie umiejąc kochać siebie, stają się wobec innych toksyczne.

fot. Bożena Szuj

Być czy nie być?

fot. Bożena Szuj

Jesteśmy wolni. Ograniczają nas nasze własne wybory, np. wybór życia zgodnego z obowiązującym prawem, jakimikolwiek wytycznymi oraz wartościami, które są dla nas ważne. Wolność zakłada też świadomość konsekwencji naszych czynów – zarówno tych wbrew prawu, jak i wbrew relacjom międzyludzkim (np. brak lojalności czy szacunku). Innymi słowy możemy wszystko, ale musimy liczyć się z konsekwencjami, czy też wiedzieć, że te zawsze są. Jest akcja, jest reakcja. Wszystko, co zrobimy nie pozostaje obojętne na nasze losy, losy naszych najbliższych, ale też – w skali mikro, ale przecież również – losy świata. Każda decyzja – o segregowaniu lub niesegregowaniu śmieci, ograniczaniu lub nieograniczaniu plastiku w naszym życiu, rezygnacji lub braku rezygnacji z kupowania nowych ubrań, itd. – ma znaczenie w skali świata. Być czy nie być egoistą? Być czy nie być egocentrykiem? Być czy nie być chętnym całkowitego aż do bólu zanurzenia się w samym sobie? Każda odpowiedź, każda droga, to inny bieg losów świata, inny bieg historii. To życie wśród innych ludzi, w innej bańce informacyjnej. Każda nasza decyzja zyska w jednym kręgu poklask, w innym spotka się z niechęcią. Wybierzemy to, co będzie dla nas albo dobre, albo wygodne. I chyba tu jest najistotniejsza kwestia. Żeby jednak wybrać to, co dobre.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser absolutnie oczywisty temat z filmu „Poszukiwany, poszukiwana”:

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

nNie czyń drugiemu, co JEMU niemiłe, czyli kilka słów o rasizmie

fot. Bożena Szuj

Wszystko zaczęło się od tego, że całkiem niedawno przez przypadek trafiłam na profil Ogi Ugonoh na Instagramie. Jej starsza siostra Osi była zwyciężczynią programu „Top Model”, stąd – dopiero po czasie – skojarzyłam nazwisko. Ogi jest aktywistką poświęcającą swoją platformę ciałopozytywności oraz walce z rasizmem i uprzedzeniami, więc szybko zaczęłam ją obserwować, czując się na jej koncie dobrze i bezpiecznie. Wczoraj znów przez przypadek, choć z pewnością dyktowany moimi instagramowymi preferencjami, YouTube podsunął mi wywiad z Ogi przeprowadzony dwa lata przez Red Lipstick Monster. Wysłuchałam go z dużym zaciekawieniem. Wiele rzeczy już wiedziałam, ale dowiedziałam się też kilku nowych. I prawdopodobnie nie uznałabym tego za powód do stworzenia blogowego wpisu (problem rasizmu poruszałam już w tekstach: „Nie jestem rasistą, ale…” oraz „Zawsze się trochę dyskryminuje”), jednak nieopatrznie… weszłam w sekcję komentarzy. Wiem, że nie powinno się tego robić, jednak mój wzrok przykuł jeden ewidentnie rasistowski, więc kliknęłam, by go zgłosić (każdy z nas ma taką możliwość, zachęcam do korzystania z niej). Wtedy okazało się, że 99% komentarzy zarzuca wywiadowi „szkodliwość”, obu paniom rasizm (!!!), hipokryzję (!!!), głupotę, brak inteligencji, a prowadzącej dodatkowo „białe umizgi do czarnego gościa” i fatalny poziom przeprowadzenia wywiadu. Co do ostatniego punktu rozumiem i być może nawet podzielałabym, gdybym nie miała świadomości, że kanał Red Lipstick Monster jest oryginalnie poświęcony urodzie i makijażom. Jego prowadząca nie jest Katarzyną Janowską – uznaną, niezwykle kompetentną, kulturalną, elokwentną i inteligentną dziennikarką wykształconą i doświadczoną w tym zawodzie. Działa w kompletnie innej branży i sam pomysł przeprowadzenia wywiadu na temat rasizmu z osobą czarną zajmującą się na co dzień edukowaniem w tym zakresie był słuszny i potrzebny.
Poraziły mnie nie dwa czy trzy chamskie, rasistowskie, prymitywne komentarze hejterów, którzy zawsze i wszędzie gdzieś się przyplączą. Poraziła mnie liczba komentarzy niepochlebnych (znakomita większość) niekoniecznie chamskich i czasem całkiem nawet nieźle napisanych, ale pełnych absolutnego niezrozumienia idei rasizmu. Pełnych autentycznego przekonania, że wytykanie czegokolwiek białej rasie można nazwać „rasizmem wobec białych”. Że na serio można doszukać się symetrii między rasizmem wobec czarnych, a krytykowaniem białych przez czarnych w kraju w 99% białym. I, dobitnie chcę to podkreślić, krytykowaniem konkretnych zachowań, a nie niechęcią opartą jedynie na kolorze skóry. Oczywiście jako rozchwiana histrioniczka od razu podałam w wątpliwość swój własny pierwotny odbiór wywiadu. Pomyślałam, że skoro wszyscy widzą w nim coś szkodliwego, to pewnie ja jestem w błędzie, widząc w nim – wprost przeciwnie – treści niezwykle potrzebne. Jednak terapia i autoterapia ma to do siebie, że nawet jeśli zrobimy krok w znany nam tył, autorefleksja pomaga nam zrobić dwa kolejne w przód.

🟰 JEMU niemiłe

fot. Bożena Szuj

Mój Partner ukuł kiedyś tę piękną parafrazę słów Konfucjusza, mianowicie: „nie czyń drugiemu co JEMU niemiłe”. Wydała mi się ona od samego początku niezwykle mądra i głęboka, ale równocześnie trudna do wprowadzenia we własne myślenie. Całe pokolenia byliśmy wychowywani w ten sposób, by nie czynić drugiemu co NAM niemiłe, zakładając, że inni mają/powinni mieć te same co my potrzeby. Na pierwszy rzut oka brzmi to całkiem nieźle – chodzi przecież o troskę o innych. Jednak… czy rzeczywiście? Czy jest tu przestrzeń dla drugiej osoby na jej własne preferencje, granice, potrzeby? Już zastanawiając się nad tym, możemy napotkać opór. Ja u siebie na niego natrafiałam i w gorszych momentach nadal jeszcze czasem natrafiam. Na szczęście coraz rzadziej.
Odnosząc się do wywiadu i jego treści, pierwszym z brzegu przykładem jest nieszczęsny „murzyn”. Nie będą udawać, że rozumiem, czy kiedykolwiek zrozumiem ciężar znaczeniowy, jaki to słowo dla osób czarnoskórych niesie. Nie rozumiem, nie zrozumiem i nie będę nawet próbowała zrozumieć. Zamiast marnować na to energię, wolę ją przekierować na eliminowanie tego wyrazu z własnego słownika (już mi się udało, ale na początku nastręczało mi to pewnym trudności). Dlaczego? Bo ktoś, kogo to słowo określa mnie o to prosi. Bo mówi mi, że czuje się z nim źle. Bo nie tylko jako językoznawca, ale też jako zwykły użytkownik języka polskiego mam świadomość, że słowo to nabiera pejoratywnego wydźwięku we wszystkich związkach frazeologicznych, w których występuje (sto lat za Murzynami, Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść, znaleźć Murzyna, itd.), mimo że sama jego pejoratywności, kiedy stoi luzem nie czuję. (O „Bambo” już pisałam, więc w razie wątpliwości, zapraszam do lektury tekstu.)
Nie czyniąc drugiemu, co tylko mnie jest niemiłe, lekceważę to, co może być niemiłe dla niego. I naprawdę nie chodzi tu o źle pojętą polityczną poprawność, która mnie również mierzi. Chodzi o empatię. Mamy też cudowne narzędzie, o którym mówi Ogi, ale o którym mówi też terapia:

Rozmowę!

Nie wiesz? Zapytaj! Istnieje mnóstwo ludzi, którzy zachowują się niewłaściwie, bo „sobie pomyśleli”, że tak będzie dobrze, zamiast zwyczajnie zapytać, jak będzie dobrze. I w kółko popełniają te same błędy, jednak coś ich wiecznie powstrzymuje od powiedzenia wprost:

Nie wiem, jak lubisz, jak chcesz.

Proszę, naucz mnie siebie. Naucz mnie, jak z Tobą postępować, jak Cię traktować, żeby było między nami dobrze.

Jesteś pierwszą czarnoskórą/nieheteronormatywną/odmienną wyznaniowo osobą, jaką spotkałem. Boję się, że popełnię jakąś gafę – pomóż mi, proszę.

I to nie tyczy się tylko jakichkolwiek mniejszości, ale wszystkich ludzi. Ciężko przecież wierzyć w to, że każda osoba innej rasy, orientacji seksualnej, narodowości czy religii jest identyczna. Zbiorowość to zawsze zbiór indywidualnych jednostek.

🟰 Jeśli najpierw zrozumiem

fot. Bożena Szuj

Postawą, z którą się często stykam, i która budzi mój ogromny sprzeciw, taki z trzewi, jest pozorne otworzenie się na argumenty drugiej strony poprzez próbę jej kontroli. Wygląda to mniej więcej tak, że wiedząc, że komunikacja bez przemocy powinna się opierać na komunikacie ja i opowiedzeniu o własnych odczuciach, mówimy, że to i to nas boli, więc w związku z tym prosimy o to czy tamto, a druga strona nam odpowiada „jeśli mi to dobrze wytłumaczysz, a ja to zrozumiem, wtedy rozważę, czy twoje argumenty są na tyle słuszne, by spełnić twój postulat”. I wbrew pozorom taką postawę wykazuje bardzo dużo osób. Nie umiem stwierdzić, czy jest to charakterystyczne wyłącznie dla naszego narodu, być może nie, ale nie spotkałam się z tym jeszcze nigdzie zagranicą.
Na pierwszy rzut oka sytuacja nie wygląda źle. Ktoś jest na rozmowę z nami, przynajmniej pozornie, otwarty. Wysłuchuje nas, dopytuje. Jednak daje nam też jasny komunikat, że to on tu ustala zasady. Tymczasem kiedy mówimy o własnych uczuciach, nie podlegają one ocenie. Są jakie są. I dopiero w oparciu o nie i o empatię drugiej strony można wypracować jakiś wspólny pomysł na zdrowe współżycie.
Bardzo wyraźnie widzę to w bezsensownych debatach związanych z zasadnością lub niezasadnością używania wspomnianego słowa „murzyn”. Wielu białym Polakom trudno przyjąć, że być może nigdy nie zrozumieją jego ciężaru dla Polaków czarnoskórych. I rozwiązaniem nie jest przekonywanie czarnych, że „mają nie być urażeni tym słowem”. Nie jest nim też wymaganie od siebie całkowitego zrozumienia ich punktu widzenia. Myślę, że dobrze sobie zadać pytanie, czy rezygnacja z używania tego słowa całkowicie zaburzy nam podstawową funkcję języka, jaką jest komunikacja, czy też nie. (Wspomniane zaburzenie tej funkcji możemy obserwować we wciskaniu na siłę rodzaju żeńskiego wszędzie tam, gdzie znajduje się liczba mnoga rodzaju męskiego, jakby ta ostatnia tyczyła się wyłącznie mężczyzn w liczbie mnogiej, a nie ludzi jako takich; wynika to z – liczę, że przejściowej – mody, źle pojętej równości oraz niekompetencji językowej.) Jeśli nie zaburza – nie ma żadnego problemu. Jeśli zaburza – warto się zastanowić, jak zastąpić słowo drażliwe, by komunikacja nadal była możliwa, a osoby czujące się dziś źle, poczuły się dobrze. Polacy w większości niestety wolą dopytywać

a dlaczego tak?

a po dostaniu odpowiedzi, jej nie przyjąć, uważając prośbę za fanaberię/głupotę.

🟰 Z perspektywy przywileju

fot. Bożena Szuj

Myślę, że gigantycznym problemem jest też uznanie, że jest się w jakiejś kwestii osobą uprzywilejowaną. Bycie osobą uprzywilejowaną nie zawsze jest przyjemne, to chyba największy paradoks i być może uświadomienie sobie tego właśnie najmocniej boli. Sama, ponieważ nie używałam nigdy swoich przywilejów z premedytacją przeciw komukolwiek, długo nie wiedziałam, że jako kobieta jestem tylko oczko niżej od najbardziej uprzywilejowanej grupy społecznej, mianowicie białych heteroseksualnych mężczyzn. Mam mniej przywilejów od wspomnianych mężczyzn, ale dużo więcej od osób o odmiennym kolorze skóry lub nieheteronormatywnych. Nie mierzę się z ich problemami (w większości nawet nie znam wszystkich), choć szczerze mnie boli, że oni się z nimi muszą mierzyć. Jednak moje współczucie nie oznacza, że umiem zobaczyć świat z ich perspektywy. W wywiadzie z Ogi poruszyło mnie jej stwierdzenie, że nie lubi hasła „nie widzę koloru skóry”, bo ona, jako osoba czarna, nie ma takiego luksusu, by swojego koloru skóry nie widzieć. Rzeczywiście, będąc białą Polką mieszkającą pośród głównie białych ludzi, nie tyle nie myślę o swoim kolorze skóry codziennie, ale nie myślę o nim niemal w ogóle. Nie będę więc udawać, że umiem sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy wszyscy wokół nie pozwalają mi zapomnieć, jakiej rasy jestem, a mnie nie jest z tym komfortowo. Nie umiem. Przyjmuję do wiadomości, że taki problem istnieje i chciałabym się wspólnie z resztą społeczeństwa zastanowić, co możemy zrobić, żeby go wyeliminować. Dlaczego? Pytanie powinno brzmieć: dla kogo? Dla naszych czarnoskórych rodaków. Nawet idiotyczne hasło Polska dla Polaków (z którym się nie zgadzam, bo pragnę Polski otwartej na tych, którzy chcą w niej być niezależnie od narodowości) zakłada, że w pierwszej kolejności mamy zadbać o Polaków. Wszystkich.

🟰 Najtrudniejsze zagadnienia

fot. Bożena Szuj

Nie wycofując się z tezy, że wielu rzeczy wcale nie musimy zrozumieć, choć powinniśmy je wprowadzić w życie, uważam, że im się więcej wie, tym lepiej. Wiedza poszerza nasze horyzonty, otwiera nam oczy na nowe problemy, ukazuje lepiej konteksty. Zjawiskiem, które jest dla mnie ciągle dość obce i którego jeszcze nie czuję jest tzw. zawłaszczenie kulturowe. Do tej pory byłam zdania, że kultury się po prostu między sobą przenikają. (Zresztą do tego stopnia, że Amerykanie są dziś przekonani, że Halloween jest ich świętem, podczas, kiedy jest oryginalnie świętem irlandzkim.) I w jakimś szerszym aspekcie rzeczywiście stwierdzenie, że plecenie dziś białym osobom warkoczyków noszonych przez czarnych tych ostatnich obraża, czy im coś odbiera, wydaje mi się odrobinę zaskakujące. Rozumiem, że stoi za tym historia, również ta bardzo trudna i bolesna, o czym za chwilę, jednak w przeczytanych przeze mnie komentarzach padł jeden dosyć merytoryczny kontrargument – niektóre czarnoskóre kobiety noszą peruki z włosów Europejek. Czy „zawłaszczają” w ten sposób włosy białych, czy może wzajemnie czerpiemy ze swoich kultur i dóbr? Tu oczywiście pojawia się inny problem – włosy białych zawsze i wszędzie były akceptowane, włosy czarnych nie, przez co te musiały owego „zawłaszczenia” włosów białych kobiet dokonywać. Na przykład po to, by dostać pracę. To oczywiście wiele wyjaśnia, ale nie rozwiewa całkowicie moich wątpliwości. Granica między „zawłaszczeniem” a „inspiracją” czy „hołdem” na pewno jest płynna i uświadomiłam sobie to dopiero, kiedy wpadł mi do głowy dosyć chyba adekwatny przykład. Górale sprzedają na straganach pseudo góralskie kapelusze, pasy, chusty czy ciupagi, a także spódniczki i topy made in China z tradycyjnymi góralskimi wzorami. Wygląda to ohydnie, ale turyści się cieszą, a górale przeliczają swoje dutki. Czysty żywy biznes. Nie wyobrażam sobie jednak reakcji górali na cepra odzianego od stóp do głów w oryginalny strój góralski (nawiasem mówiąc, piekielnie drogi), który cały czas wkłada się tu jeszcze na wesela, pogrzeby i inne ważne uroczystości. Jestem ćwierćgóralką i z rozwagą zakładam swoją tradycyjną chustę, nie czując się godną reprezentantką tej kultury. Moja mama jest półgóralką i to też zbyt mało, by mówiła gwarą. Mam wrażenie, że pomijając jakieś małe pola, które górale oddali, czy też może stworzyli przyjezdnym, ich tradycja jest kultywowana w tak hermetycznym gronie, że żaden obcy nie jest się tu w stanie przebić, nawet ze swoim zachwytem i uwielbieniem dla góralszczyzny. Z drugiej strony czy tak, jak nie przychodzi mi do głowy, żeby przebrać się za góralkę, przyszłoby mi do głowy, by przebrać się za członka jakiegoś afrykańskiego plemienia, Aborygenkę, Eskimoskę czy Hinduskę? No też nie. I teraz czy samą fryzurę (w przypadku kultury góralskiej u kobiet to nisko upięty kok, w innych kulturach to czasem ogolona na łyso głowa) można uznać za część kultury, a czesanie się w określony sposób za zawłaszczenie? W moim odczuciu nie. W odczuciu czarnych tak. Słyszę to i szanuję. Nie czuję się jednak dotknięta – co wybrzmiewało w wielu komentarzach – że ktoś mi czegoś zabrania. Mamy ciągle wolność i możliwość dokonywania własnych wyborów. Ktoś z czymś się czuje źle, mówi o tym głośno i na tyle, na ile będę mogła, zrobię wszystko, by się tak nie czuł, nie tracąc jednak z oczu siebie, swoich wartości i wiary we własny rozsądek.
Kolejną trudną do wytłumaczenia i zrozumienia kwestią jest blackface. Jakiś czas temu rozpętała się burza, bo w programie „Twoja twarz brzmi znajomo”, uczestnik udający czarnoskórą gwiazdę, został (dosłownie) wymalowany na czarno. (Po raz kolejny odetchnęłam z ulgą, że nie mając telewizora, nie muszę trafiać na takie głupoty nawet przez przypadek.) Malowanie twarzy białych aktorów na czarno, by mogli odegrać osoby czarne (podczas kiedy te ostatnie w filmach nie mogły grać), ma niestety długą historię. Trudno mi sobie wyobrazić bardziej kuriozalny pomysł w dzisiejszych czasach, bo przecież oprócz koloru skóry każdy ma pewne charakterystyczne cechy, które dobry aktor zdoła znakomicie odtworzyć bez obsmarowania się czarną mazią. To albo się czuje, albo nie. Tak, jak w tej chwili niezbyt czuję kwestię zawłaszczenia warkoczyków, tak czuję całą sobą, że malowanie się czarną farbą, żeby „udawać Murzyna” (użycie tego słowa całkowicie celowe) jest co najmniej niestosowne, a na pewno drastycznie prymitywne. Usłyszałam od osoby białej, że ona „nie rozumie o co ten szum, bo sama nie miałaby nic przeciwko, gdyby czarnoskóry pomalował się na biało, naśladując jej kolor”. Po pierwsze jestem więcej niż pewna, że jednak miałaby, a po drugie… choć nie myślę na co dzień o swoim kolorze skóry, to jednak nie byłabym zadowolona, gdyby ktoś, chcąc mnie imitować, skupił się akurat na moim kolorze skóry. To byłoby co najmniej dziwnie.

🟰 Bolesna przeszłość

fot. Bożena Szuj

Ogi porusza w wywiadzie również niezwykle ważne zagadnienie tzw. czarnej kultury i stawia ją w opozycji do „kultury białej”, zadając pytanie, co tę ostatnią tworzy. To pytanie fundamentalne, bo właściwie jako biali ludzie nie czujemy białej tożsamości. Jestem Polką, jestem Europejką, ale czy białą rasę uznaję za swoją tożsamość? Nie. Kiedy myślę „czarna kultura”, mam przed oczami pewien uśredniony stereotyp osoby czarnoskórej, mimo że czarnoskórzy zamieszkują chyba wszystkie kontynenty (moja niepewność dotyczy niezamieszkiwanej przez nikogo Antarktydy), więc ich kulturowe backgroundy niesłychanie się od siebie różnią. Jednak mimo tych różnic, osoby czarne odnajdują swoją tożsamość w sformułowaniu „czarna kultura”, a tym, co je łączy, jest doświadczenie traumy niewolnictwa. Kiedy Ogi zadaje podczas wywiadu pytanie:

Czym jest kultura biała? Nie francuska, nie włoska, lecz biała. Jakie doświadczenie łączy wszystkich białych ludzi?

dość szybko znajduje na nie sensowną odpowiedź:

Kolonializm i rasizm.

No i tego fragmentu najbardziej nie udźwignęli widzowie, czując się jednogłośnie oburzeni. Co mówi o nas takie oburzenie? Bo mówi o nas dużo. Przede wszystkim wskazuje na poziom niesterapeutyzowania. Rzeczywiście tym, co przez wieki łączyło wszystkich białych (wszystkich, nawet najbardziej nam odległych kulturowo ludzi) był właśnie kolonializm i rasizm, co nie oznacza, że Ty i Ty, i Ty, i jeszcze Ty jesteście rasistami lub tym bardziej kolonizatorami. (Rasistą i kolonizatorem nie jest nawet każdy Anglik, choć rodzina królewska ma bardzo dużo za uszami w tym względzie.) Ogi nie powiedziała niczego wywrotowego. Stwierdziła tylko, że wszystkich białych ludzi łączy kulturowo niedużo, ale to, co ich łączy, jest akurat złe. Równocześnie „kultura czarna” została zbudowana właśnie na doświadczeniu tego zła.
Kiedy pomyślimy nie w abstrakcyjnych kategoriach „białej kultury”, ale o kulturze polskiej, nas też łączy trauma. W większości pochodzimy od chłopów pańszczyźnianych, którzy cierpieli podobnie, jak czarnoskórzy niewolnicy (o ile w niektórych przypadkach nawet nie bardziej, choć na mniejszą skalę). Jeśli pochodzimy z rodzin szlacheckich, to jeszcze gorzej, bo mamy przekazywaną z pokolenia na pokolenie krew na rękach. (I wcale nie błękitną.)
Jednak mamy skrajnie inny stosunek do swoich traum niż czarni. Oni od dawna przechodzą własną autoterapię, której pierwszym krokiem jest przyznanie:

  • tak, byliśmy niewolnikami,
  • tak, to potworne doświadczenie odcisnęło na nas ogromne piętno,
  • nie, nie pozwolimy, żeby historia się powtórzyła.

Stąd m.in. dbałość o słowa, zachowania, być może nawet czasami przesada. (Czy na pewno, tego nie wiem, czas zweryfikuje.) Ile przez ten czas zrobili Polacy (liczebnie jest nas zdecydowanie mniej niż wszystkich czarnoskórych na świecie), by poradzić sobie z własną traumą niewolnictwa? Może dlatego tak nas uwierają zachowania zdrowe, że sami nie umiemy się na nie zdobyć? Zamiast się uczyć, wolimy tkwić sto lat za… tymi, którzy odrobili już swoją lekcję.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę wspomniany wywiad z Ogi.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Warszawa (nNie) da się lubić

Mój warszawsko-jesienny pobyt w stolicy nieco się w tym roku przedłużył. Spędziłam w niej kilka pierwszych dni września przed fantastycznym tygodniem na Thassos, a potem jeszcze ponad miesiąc po festiwalu, na który tu przyjechałam, rozkładając się całkowicie na anginę i dosyć powoli wracając do zdrowia. Dzięki tej sytuacji (odliczając czas umierania na łożu śmierci) miałam okazję trochę Warszawą pooddychać i trochę się jej poprzyglądać. Choć – jak pisałam w tekście o moim ukochanym Gdańsku – pierwsze dwadzieścia pięć lat, które tam spędziłam, nie były szczęśliwe. Nie lubiłam jej. Podejrzewam, że ze wzajemnością, choć ją prawdopodobnie przepełniała raczej obojętność. Czułam, że to ciężkie i trudne do mieszkania miasto. Niespecjalnie ładne, a w najlepszym razie nierówne. Męczące, dołujące, pozbawione przyrody z wydzielonymi tylko parkami, co od zawsze wydawało mi się dogłębnie smutne. Tak czy tak, zatrzymując się tu na dłuższą niż zazwyczaj chwilę, mogłam sprawdzić, jak dziś odbieram Warszawę. Jaka dzisiaj dla mnie jest.

fot. Bożena Szuj

Dawne życie, czyli edukacja

fot. Bożena Szuj

Kiedy myślę o swoim dawnym życiu w Warszawie, zawsze prześladuje mnie (również w snach) największy koszmar – wspomnienie podstawówki. Chodziłam do szkoły muzycznej połączonej ze szkołą kształcącą ogólnie, więc nie tylko przedmioty muzyczne, ale również te ogólne były na żenująco niskim poziomie. Kiedy w siódmej klasie (szkoła była wówczas, jak znowu dzisiaj, ośmioletnia) zmieniłam nauczycielkę fortepianu na mamę mojej koleżanki z klasy, znakomitej już wtedy skrzypaczki – pianistkę aktywnie koncertującą, doznałam szoku. Była to pierwsza moja nauczycielka fortepianu, która potrafiła na nim grać. Co więcej, podsuwała mi do repertuaru (miałam zawsze wybór!!!) utwory współczesne, np. Witolda Lutosławskiego. (Reszta nauczycieli była przekonana, że jedynym ledwo nadającym się do grania kompozytorem muzyki współczesnej była patronka szkoły Grażyna Bacewicz.) Dramatem była ciężko chora psychicznie pani od historii, kwitująca wszystko słowami „ku chwale ojczyzny”, podnosząc przy tym rękę jak do hajlowania i ukazując nam w cieplejszych miesiącach bujny czarny busz spod pachy. Dramatem byli nasi kolejni nauczyciele religii od katechetek dewotek (jedna mnie uderzyła, ale w przeciwieństwie do baby od plastyki, która również mnie uderzyła, przynajmniej przyszła do moich rodziców przeprosić) po wszystkich zboczonych księży pedofilów, którzy rozbierali nas wzrokiem i wprowadzali dziwną, niekomfortową i niezrozumiałą dla mnie wtedy atmosferę. (Dziś wiem, że była seksualna, co obrzydza mnie jeszcze bardziej.) Zresztą podstarzały wuefista, pan Wojmir, również nie stronił od kolanek ładnych dziewczynek (mówimy o przedziale wiekowym 7 – 14), kładąc się czasem na nich. Taki żartowniś. Dramatem była „polonistka” sadząca takie byki, że moja mama nie była mi w stanie uwierzyć, że przepisałam te błędy z tablicy (nie uwierzyła mi – zrozumiała to dopiero, kiedy porównała mój zeszyt z zeszytami koleżanek). Dramatem była pani od umuzykalnienia, która w pierwszej czy drugiej klasie, kiedy na moje zupełnie naiwne i spontaniczne stwierdzenie po usłyszeniu znajomego nazwiska: „Lutosławski? Był u nas wczoraj!” odparła „Patkowska, przestań się przechwalać znajomościami ojca!”. Dramatem była geograficzka z mopem na głowie (modna wówczas mokra włoszka), która braki w swojej własnej wiedzy nadrabiała niewyobrażalną wobec nas surowością. Dramatem była w końcu nasza wychowawczyni, pani od biologii, z której lekcji zapamiętałam tylko tyle, że istnieją dziewczynki, które podczas miesiączki wrzucają zużyte podpaski za szafę. Opowiedziała nam o tym, nakazując, żeby tak nie robić, „bo to potem śmierdzi” i na wszelki wypadek potraktowała nas wszystkie, jakbyśmy robiły tak samo. Zero rozmowy o wstydzie (było tylko potępienie zachowań, do których wstyd doprowadza), zero znormalizowania nowego dla nas wtedy zagadnienia miesiączki, zero wsparcia dla dziewczynek, które już się stały lub dopiero zaraz staną kobietami. Za to kiedy z przyjaciółką (obecną właścicielką naszego psa) w ramach godziny wychowawczej poruszyłyśmy bardzo trudny dla większości dziewczynek, których bezpośrednio dotknął, problem pedofilskich zapędów pana przewodnika uczestniczącego w wycieczce naszej klasy i klasy równoległej do Jury Krakowsko-Częstochowskiej, zostałyśmy zbesztane i nazwane kłamczuchami, bo przecież „pan Piotr ma żonę”. Na końcu pani wychowawczyni pozwoliła sobie na ohydny komentarz dotyczący mojej „być może zbyt krótkiej czerwonej sukienki” na wycieczkowej dyskotece. Sukienkę – niezbyt urodziwą, przyznaję – wydziergała mi z czerwonej wełny ciocia, a ja miałam wtedy dwanaście lat. Moi rodzice na przemian przychodzili do szkoły, gdzie musieli się stykać ze światem, w którym na co dzień nie funkcjonowali (ja musiałam…). Mama regularnie wykładała pani od polskiego gramatykę języka polskiego na poziomie podstawowym (choć jest redaktorem z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem, skończyła muzykologię), pani od umuzykalnienia podziękowała, że podsunęła ośmioletniej wówczas mnie pomysł, że znajomościami ojca w ogóle można „się przechwalać”, pani od geografii wyjaśniała (nie pamiętam z jakim skutkiem), że nie może mi wpisać uwagi za trzyminutowe spóźnienie na lekcję, w momencie, kiedy mam usprawiedliwienie od pielęgniarki, przez wizytę u której się spóźniłam (cierpiałam długie lata na przewlekłe silne bóle głowy). Rozmowy z wychowawczynią z kolei przebiegały w ten sposób, że ta zawsze zakładała, że rodziców w jakiejś kwestii okłamałam i kiedy okazywało się, że oni wiedzą wszystko o zdarzeniu, o którym przyszli porozmawiać, była tak samo zdziwiona. Tata więc – co już kiedyś cytowałam na tym blogu – na jej agresywną sugestię:

Albo ja kłamię, albo pana córka kłamie!

uraczył ją jednym ze smakowitszych swoich tekstów. Mianowicie spokojnym i wyważonym:

Proszę pani, moja córka nie kłamie. A do pani sumienia nie będę zaglądał.

Wyszła obrażona. A potem wróciła. Taka rozmowa osoby stabilnej z niestabilną. Zabawna, choć nie kiedy chodzi o sprawę tak ważną, jak edukacja dziecka.
Rówieśników ze szkoły prawie nie pamiętam. Kilkoro z nich robi dziś zawrotne muzyczne kariery zarówno w branży rozrywkowej, jak i poważnej. Z kilkoma osobami z klasy utrzymuję wirtualny kontakt, bo po latach nasze drogi się przecięły, ale nie patrzę na nich przez pryzmat wspólnych szkolnych doświadczeń. Są teraz dorosłymi ukształtowanymi ludźmi. Wtedy w większości klasy (wyłączając z tego chyba tylko moją przyjaciółkę) widziałam stado owiec zapatrzonych w „surową, ale sprawiedliwą wychowawczynię”. Nie widzieli zła i przemocy, którą moglibyśmy powstrzymać, bo było nas więcej. Byli potulni, tchórzliwi i ulegli. Nigdy nie ceniłam takich ludzi. Może dlatego niezwykle szybko zapomniałam, z kim spędziłam siedem lat dzień w dzień, pięć dni w tygodniu z przerwami świątecznymi i wakacyjnymi. W połowie siódmej klasy zaczęłam po prostu odmawiać wstania z łóżka i pójścia do szkoły. Mocno zaniepokojeni rodzice poszli ze mną do psychologa, który dość szybko stwierdził tzw. nerwicę szkolną i zalecił natychmiastową zmianę szkoły. Nie byłam na to gotowa po pierwsze dlatego, że bałam się wejścia w zupełnie nowe środowisko w połowie roku, a po drugie byłam beznadziejnie zakochana w pianiście z klasy ósmej. Był to najbrzydszy chłopak nie tylko w całej szkole, ale prawdopodobnie też w całym powiecie. Z jakiegoś powodu uznałam, że jeśli ulokuję swoje uczucia w kimś, kto – mówiąc eufemistycznie – nie jest urodziwy, on z dozgonnej wdzięczności je odwzajemni i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Oczywiście nic bardziej mylnego i niezdrowego równocześnie. Niestety miałam się o tym przekonać już jako dorosła kobieta po kilku tego typu poważniejszych i tym razem nieplatonicznych relacjach. (Podobnie zresztą jak z wchodzeniem w związki z dużo starszymi partnerami – myślałam, że będę dzięki takim wyborom z kimś dojrzałym, tymczasem okazywało się, że dzielę życie z mężczyzną nie tylko niedojrzałym, ale też starym a w dodatku niezbyt pięknym.)
Szkołę zmieniłam więc w klasie ósmej. Wylądowałam w fantastycznej, jak nam się wtedy wydawało szkole społecznej (tak wyszło, w moim roczniku było dużo dzieci i trudno było się dostać pod koniec podstawówki do szkoły publicznej). Niestety jej pretensjonalna do granic możliwości nazwa „Stowarzyszenie Kultury i Edukacji” nie zapaliła w nas czerwonej lampki. Dyrektorem szkoły (podstawówki łączonej z liceum) był brat ówczesnego dyrektora „Warszawskiej Jesieni”, z którym w biurze festiwalu pracowała z kolei mama, muzyki zaś uczył obecny dyrektor „Warszawskiej Jesieni”. Na naszym pierwszym spotkaniu dyrektor szkoły zapytał mnie, jak rozumiem termin „makdonaldyzacja społeczeństwa” (co pasowało jak ulał do pretensjonalności nazwy szkoły), a potem, kiedy rozmawiał z moimi rodzicami już sam na sam, oznajmił, że „uśmiecham się w odpowiednich momentach, co wskazuje na moją wysoką inteligencję”. Taki był z niego samozwańczy znawca IQ. Po co robić testy Mensy, kiedy można przez pięć minut porozmawiać z takim fachowcem i od razu człowiek wie, na czym stoi.
Sama klasa ósma była całkiem fajna. Czy pamiętam chociaż trzy osoby, z którymi do niej chodziłam? Oczywiście nie, ale nie czułam się wykluczona, co było mi wtedy potrzebne. Pamiętam natomiast, że poznałam tam jedną z najbardziej toksycznych osób w moim życiu, która potem przez jedenaście kolejnych lat podtruwała mnie, udając przyjaciółkę. Egzaminy do szkoły średniej zdawałam do kilku wybranych przez siebie szkół, również tej. Dostałam się do kilku, również do tej. Ostatecznie w tej właśnie postanowiłam pozostać. Klasa się trochę zmieniła (nie, nadal nie pamiętam rówieśników), ale w dalszym ciągu było w porządku. Największe wrażenie zrobił na mnie pan od filozofii, który chociaż miał straszliwie zaślinione kąciki ust, mówił niezwykle ciekawie. Filozofia interesowała mnie od zawsze, ale on zaszczepił we mnie jeszcze większą do niej pasję. Od ósmej klasy przeczołgała mnie – ucząca również w liceum – pani od historii. Przeczołgała, bo przyszłam z zaległościami sięgającymi klasy czwartej, ale była sprawiedliwa. Niebywale wymagająca, ale uczciwa w ocenach, przez co mocno się z historii podciągnęłam. Najsłabszym ogniwem okazał się pan od polskiego, który przejął potem niestety też filozofię. Przypominał wielkiego leniwca i miał żółte od tytoniu zęby. Został naszym wychowawcą, przez co miałam się z kim regularnie kłócić. Zakończyłam tę szkołę po dwóch latach liceum (i trzech w sumie, wliczając w to ósmą klasę podstawówki) z dwóją z polskiego. Dwóje dostawałam regularnie z pisania, bo „pisałam zbyt krótko” (kto by dziś pomyślał…). Kiedy odeszłam, dowiedziałam się, że w trzeciej, a potem czwartej klasie liceum wszedł w dwa romanse z moimi koleżankami z klasy, co nawet mnie z moim ówczesnym gustem nie mieściło się w głowie. Jego żona z kolei nie kryła romansu z inną polonistką z tej szkoły, a cichym obserwatorom tej sytuacji najbardziej szkoda było ich dwójki maleńkich synów, którzy jeździli z nami na wszystkie klasowe wycieczki. Doszły też do mnie słuchy, że dyrektor w międzyczasie utworzył jakieś fikcyjne stanowisko dla swojej kochanki, a ja się zastanawiałam czemu, świadomie nie czytając prasy plotkarskiej, muszę o tym wszystkim wiedzieć.
Na dwie ostatnie klasy ogólniaka trafiłam do najlepszej szkoły pod słońcem. Wreszcie narkotyki, alkohol i papierosy nie były używane pokątnie, panował cudowny luz, w dodatku na swojej studniówce poznałam samego Kazika Staszewskiego, którego syn chodził do klasy równoległej. Mieliśmy szczęście do wybitnej polonistki i równocześnie naszej wychowawczyni, pod okiem której z kolei robiłam wiele lat później, na studiach, praktyki przygotowujące do zawodu nauczyciela. Przemiła pani od niemieckiego (całkowite przeciwieństwo baby od niemieckiego w Kulturze i Edukacji) przywróciła moją miłość do tego języka. Pokochałam go po raz pierwszy, kiedy usłyszałam, jak perfekcyjnie posługiwał się nim mój tata. Choć różniłam się od kolegów z klasy statusem finansowym czy abstynencją narkotykową, byłam akceptowana taka jaka jestem. Dostałam przestrzeń umożliwiającą mi efektywne uczenie się. To był wspaniały czas, jeśli chodzi o szkołę, ale równocześnie jeden z gorszych, jeśli chodzi o moje życie prywatne. Ciężkie załamanie psychiczne związane z barbarzyńskim porzuceniem przez starszego o trzydzieści trzy lata pierwszego facecika (bo na żadne inne miano nie zasługuje) przyszło w okolicy matury. Podniosłam się i dałam radę, dostając się na naprawdę dobre studia. A na nich mogłam wreszcie poznać autorytety (prof. Jerzy Bralczyk, prof. Krzysztof Kłosiński, prof. Włodzimierz Gruszczyński, dr Jacek Wasilewski, Jerzy Sosnowski), z którymi już samo przebywanie niesamowicie mnie wzbogaciło i dało mi skrzydła. Ludzie z roku chyba fajni, ale… oczywiście kompletnie ich nie pamiętam.
Co być może ciekawe – większość moich historii prywatnych rozgrywała się poza Warszawą. Znajomości na odległość miały mnie być może wyrwać z tego, co w tym mieście było dla mnie zbyt trudne.

fot. Bożena Szuj

Stare kąty

fot. Bożena Szuj

Słowo „stare” w odniesieniu do kątów, w których się wychowałam, jest z pewnością wieloznaczne. Moją dzielnicą, o czym już kiedyś wspominałam, jest w Warszawie Stara Ochota.

Od dawna mam podejrzenie, że „stara” w nazwie ma jakiś związek z tym, że jest to najbardziej geriatryczna dzielnica Warszawy. Średnia wieku jej mieszkańców to 98 lat, a kiedy umierają, na ich miejsca pojawiają się nowi… w tym samym wieku, co sprawia, że to miejsce jest w całości w jakimś sensie spowite jesienią życia.

– pisałam w tekście „Wiosna, ach, to ty?”

I owszem, okolice Placu Narutowicza są nadal geriatryczne, ale coś się też powoli zmienia. Począwszy od zdetronizowania w naszej spółdzielni zarządu, czyli typowych dziadów borowych z wąsem, którzy tam przez całe dekady przede wszystkim pili kawę i – mówiąc delikatnie – nieudolnie zarządzali pieniędzmi mieszkańców. Dziś pojawili się na ich miejsce młodsi, znakomicie wykształceni (stopień doktora brzmi dumnie), inteligentni… (wreszcie) społecznicy! Lubię okolice Filtrowej i zabytkowy Park Wielkopolski, z którego można dojść na Pole Mokotowskie. (Tak, nadal uważam, że parki w miastach są smutne, ale z braku laku lepsze to niż nic.) Ostatnio odkryliśmy z Partnerem i mamą uliczkę wcześniej mi nieznaną – Bł. Ładysława z Gielniowa. Nasz wieczorny po niej spacer wśród liści z nastrojowym oświetleniem latarni był całkiem magiczny. Partner zachwycony przepięknym budownictwem dał nam ciekawy wykład, po czym stwierdził, że zachwycam się starym Wrzeszczem, a nie doceniam warszawskich perełek. Pomyślałam wtedy, że zachwycam się zawsze, kiedy jesteśmy w pięknym miejscu, a On opowiada o architekturze.
Miałam też szalony pomysł, żeby pojechać po latach do swojej muzycznej podstawówki, sprawdzić, czy nadal jest tak straszna, jak w moich snach. Jednak ostatecznie nie dałam rady. Choć brzmi to przerażająco, słysząc w dzieciństwie wszystkie te doniesienia ze Stanów Zjednoczonych o szaleńcach, którzy wpadali z karabinami do szkoły i strzelali na oślep, całkowicie umiałam ich zrozumieć. Oczywiście nie pochwalałam, ale rozumiałam. Myślę, że lata frustracji, tłumienia złości i gnębienia mogą z łatwością doprowadzić do tragedii.
Na Starówkę pojechałam tylko raz – odbierając książkę programową „Warszawskiej Jesieni”. Nie umiem dziś stwierdzić, czy kiedykolwiek te okolice lubiłam. Były – wraz z Parkiem Szczęśliwickim i Carrefourem na Reducie – stałym miejscem moich częstych wagarów, ot co. Dziś poczułam, że nic mnie tam nie ciągnie. Za to spacer na piechotę do domu przez Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat i Chmielną był przyjemny.
W starych kątach mieszczą się też stare przyzwyczajenia, więc kiedy zobaczyłam na jakimś słupie reklamę „Piły X”, wiedziałam, że nie mogę opuścić takiej okazji. Nigdy nie lubiłam chodzić do kina z kimś, jednak na filmy bezdennie głupie chętnie brałam bliskie osoby, jak również wódkę wymieszaną z colą w termosie. Oglądając kuriozalnie idiotyczną „Piłę X”, uświadomiłam sobie, że najprawdopodobniej żadnej z poprzednich dziewięciu części (tak, na wszystkich byłam w kinie) nie widziałam zupełnie na trzeźwo. Być może zresztą tytuł nie jest wcale jednoznaczny. Powiedzieć, że to zły film, to nic nie powiedzieć. Jedną z moich ulubionych jego recenzji z Gazety Wyborczej sprzed bardzo, bardzo wielu lat była ta zakończona słowami:

Krew leje się tu strumieniami, ale naprawdę straszne jest tu jedynie aktorstwo.

– no recenzyjny majstersztyk!

fot. Bożena Szuj

Wyznaczanie nowych tras

fot. Bożena Szuj

Po pierwsze, jak ostatnio wspominałam, podczas mojego pobytu w Warszawie było niebywale ciepło. Nawet na początku października, kiedy już trzeba się było pożegnać z krótkimi spodenkami i przeprosić z lekką kurtką. To mnie zachęciło do spacerów na tyle, by niemal całkowicie zrezygnować z komunikacji miejskiej, której, nie ukrywam, nad wyraz w stolicy nie lubię. W komunikacji miejskiej nasilały się zawsze moje lęki, bo to jednak mała przestrzeń i dużo ludzi. Różnych. I nie ma jak od ewentualnego dyskomfortu uciec pomiędzy przystankami. Chodzenie z domu do bliższego i dalszego centrum pomogło mi poczuć to miasto na nowo. Stwierdziłam, że wyładniało i jakoś się ujednoliciło. Warszawa wreszcie też dostrzegła, że mieszkają w niej ludzie i zaczęła się na nich otwierać (np. tworząc naziemne przejście dla pieszych w okolicach Rotundy). Lepiej późno niż wcale.

fot. Bożena Szuj

Ludzie

fot. Bożena Szuj

Stara prawda głosi, że miejsca tworzą ludzie, więc przyglądałam się im uważnie. Odkryłam, że mam w Warszawie naprawdę fantastycznych sąsiadów (z czym różnie bywało przez lata), na których w trudnych momentach można liczyć. Sąsiedzi nie zatruwający życia to skarb, o czym mieliśmy się w ostatnim czasie niestety okazję przekonać.
Podobno najłatwiej nawiązać ważne i głębokie relacje w młodości, a potem to niemal niemożliwe. W moim przypadku jest całkowicie odwrotnie. Wszystkich ludzi, których spotykałam na kolejnych poziomach edukacji musiałam tolerować, ale nie były to relacje z wyboru. Odczuwałam w nich konieczność, więc się automatycznie odsuwałam na pewien dystans. Dzisiaj z kolei prócz odnowienia po latach przyjaźni z właścicielką naszego psa, nawiązałam też kilka nowych bardzo dla mnie ważnych relacji. Nie tylko podczas terapii w Nowym Targu z ludźmi o problemach podobnych do moich, ale też poniekąd przez swoje pisanie i tkwienie jedną nogą w środowisku artystyczno-muzycznym. Znajomości stały się naturalną koleją rzeczy też nasze – moje i Partnera. Przemiło było wyjść z naszym wspaniałym, utalentowanym, inspirującym kolegą do pubu i fantastycznie spędzić wieczór. Przemiło było też odwiedzić nie tylko naszego psa, ale też przyjaciółkę i jej uwielbiające nas dzieci. Po terapiach, ale też po upływie wielu lat, które mnie zmieniły i ukształtowały, mam już inne, nowe potrzeby. Pewnie dlatego zawsze mi trochę trudno na „Warszawskiej Jesieni”, gdzie za każdym razem widzę tych samych ludzi. Ludzi, których nawet nie wiem skąd znam, bo znam ich od zawsze. Rzadko kiedy nawet dobrze. To świat moich rodziców, ale już nie mój.
Do tego tegoroczne doświadczenia z muzyczną gazetką przypomniały mi o pewnej manierze „noszenia się wysoko” z powodu:

  1. mieszkania w Warszawie
  2. bycia mężczyzną
  3. pracy w kulturze, w prestiżowym przez wiele lat miejscu, które dziś jedynie jedzie na dawnej opinii, ale nikt tego nie powie głośno.

Przerabiałam to przez całe swoje życie w Warszawie. Wymienione wyżej powody występowały pojedynczo lub zbiorowo. Moje dorastanie przypadało na czasy jeszcze niesłychanie unurzane w patriarchacie. Do tego ślepa wiara w prestiż miejsca czy instytucji (która przydarza mi się do dzisiaj) utrudniała nazwanie niekompetencji po imieniu. Nagle wszyscy się oburzali, stwierdzając, że „tak to nie można powiedzieć”. No właśnie nie tyle można, co nawet trzeba, jeśli chcemy mieć prestiżowe miejsca czy instytucje, a nie tylko mrzonki o takich (lub wspomnienia dawnej świetności). Potem przyjechałam do Zakopanego, które jest jakie jest, prawo się w nim nie przyjęło, po ulicach biegają niedźwiedzie, a górale z kulturą się wykluczają, ale jednak w prywatnej firmie (branża sportowo-turystyczna) nauczyłam się takiej etyki pracy, jakiej nigdy i nigdzie wcześniej nie widziałam. Głowy nie unoszone zbyt wysoko potrafiły dostrzec realne problemy i sukcesywnie je rozwiązywać. Tymczasem w warszawskich kręgach kultury często niekompetencja goni niekompetencję, nieudolność jest wręcz groteskowa, a odpowiedzialny za cały ten bałagan wysoko postawiony pracownik pęka z dumy. (Czemu? Tego nie wie nikt.) Ale tu, uczciwie mówiąc, widzę też spore podobieństwo do działań krakowskich instytucji kultury, z którymi również miałam nieprzyjemność. Irytujące, ale tym bardziej doceniam, że jestem od tych wszystkich śmiesznych zależności, układów i układzików całkowicie wolna.

fot. Bożena Szuj

Czy Warszawa da się lubić?

fot. Bożena Szuj

Wbrew temu, jak zawsze postrzegałam różnice między miastem a wsią, przyjeżdżając do Warszawy mam wrażenie, że kiedy idę ulicą ludzie są znacznie bliżej niż np. w Zakopanem. Prawdopodobnie bierze się ono stąd, że w Zakopanem rzadko w ogóle wychodzę z domu. Jednak w stolicy uderza mnie liczba ludzi, których w sporych przestrzeniach jest naprawdę dużo. I w momentach, w których muszę wysłuchiwać tez, z którymi się absolutnie nie zgadzam, ale nie będę przecież dyskutować z obcym, często chorym człowiekiem, czuję się bardzo niekomfortowo. Natomiast niesłychanie podnoszący na duchu był z pewnością Marsz Miliona Serc, który uświadomił mi, że nie jestem sama, że potrzeba normalności tkwi też w wielu rodakach. Zobaczyłam kraj, w którym rzeczywiście chciałabym mieszkać. Kraj ludzi empatycznych i otwartych (zdumiewające, jak miło, grzecznie i kulturalnie odnosiły się do siebie całkiem obce osoby podczas tego marszu). Potem wybory również podnoszące na duchu nie tylko przez wynik, ale też frekwencję. Poczułam się częścią wspólnoty, za czym raczej nie przepadam, ale czego jednak czasem potrzebuję.
Pisałam w recenzji „Zielonej granicy” (na którą nota bene poszłam do kina również w Warszawie), że przedstawia dwie Polski. I dokładnie ten podział jaskrawo widać w stolicy. Podhale jest zaczadzone PiS-em, w Trójmieście czuć z kolei centrowo-lewicowy oddech, a w Warszawie skrajności wręcz unosiły się w powietrzu w czasie poprzedzającym wybory. Polska, której kibicuję, utworzy nowy, sensowny rząd. Zrobi to nawet z przedszkolnymi zagraniami poprzedniej partii rządzącej i podkładaniem przez nią nogi, by zagrać na zwłokę, by jeszcze dokraść i omamić swój żelazny elektorat. Czy nowy sensowny rząd będzie idealny? Czy okaże się rządem marzeń i snów? Potrzeba dużej naiwności, żeby nie powiedzieć głupoty, aby w to uwierzyć. Jednak odsunięcie od władzy chamstwa, nazizmu, złodziejstwa, rosyjskiej agentury, jak również niedopuszczenie, by zapanował totalitaryzm (a było naprawdę blisko) jest sukcesem. Taki kraj mogłabym polubić. Nawet jego stolicę.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę zawsze wzruszającą mnie piosenkę „Warszawo ma” w wykonaniu Kayah.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Mięta do rewolucji

fot. Bożena Szuj

Wszystko zaczęło się od tego, że kupiłam kubek. A nawet nie kubek, tylko słoik ze słomką w pobliskim sklepie z estetyczną taniochą. Nastały fale gorąca, a wraz z nimi przemiła konieczność chłodzenia mrożonych herbat, kaw i lemoniad kostkami lodu. Chciałam mieć własny słoik z uszkiem zakręcany kolorową nakrętką, z której sterczy dumnie słomka. Taki, po który miło byłoby sięgać podczas lektury połączonej z opalaniem na naszym nasłonecznionym tarasie. W sklepie spośród wielu kolorów (zakrętek i słomek) najbardziej urzekł mnie kolor miętowy. W domu szybko przypomniało mi się, że mam też lakier do paznokci w tym samym odcieniu. Dzielił mnie więc tylko krok od nieuniknionej katastrofy – kolejnej wizji sesji zdjęciowej, rozgrzeszającej dokonywanie internetowych zakupów. Miętowe legginsy, bluzę, szpilki i torbę plażową później byłam gotowa na zapozowanie z morzem, jakie całkiem niedawno, oczarowana, odkryłam – w magicznej jego porannej odsłonie.
Nie wiedziałam jeszcze, o czym będzie wpis tą sesją ilustrowany. Cały czerwiec, trzymający mnie na dystans od strefy mojego komfortu, wszystkie jego nieoczekiwane zwroty akcji, skrajne emocje, których w jego trakcie doświadczyłam i w końcu zmierzenie się z esencją siebie samej uzmysłowiły mi jedno – czuję miętę do rozpętywania rewolucji. Jak bym się nie starała dopasować, wpłynąć na dobre samopoczucie otaczających mnie osób czy zasłodzić ich swoją grzecznością, siedzi we mnie rebeliantka, która prędzej czy później wyskoczy jak filip z konopii.

fot. Bożena Szuj

Praca, praca i po pracy

fot. Bożena Szuj

Jeśli chodzi o moją rozpoczętą wraz z początkiem maja karierę kelnerską, zacytuję (niestety z głowy, bo książka została w Zakopanem) swoją ukochaną Laurie Anderson:

Postanowiłam w końcu rzucić tę pracę. Co prawda nie przed tym, kiedy mnie zwolnili…

– Laurie Anderson „Język przyszłości” (opowiadanie „O uczeniu historii”)

Z wielu prac byłam wyrzucana w atmosferze większego lub mniejszego skandalu, ale dopiero w czerwcu tego roku dołączyła do nich branża turystyczno-gastronomiczna. Cofnijmy się jednak w czasie. Kiedy w pierwszym tygodniu mojego pobytu nad morzem dostałam posadę kelnerki w przecudnie położonym miejscu i w przemiłym zespole, byłam niezwykle szczęśliwa. Bardzo ważne było dla mnie szybkie wdrożenie się i podpisanie umowy (ciągłość ubezpieczenia, konieczność wypisania się z zakopiańskiego Urzędu Pracy oraz rozpoczęcie zarabiania pieniędzy). Brak stresu wynikającego z tarć ze współpracownikami sprawił, że mogłam przyswoić całkiem dużo wiedzy w stosunkowo niedługim czasie i skupić się na pilnowaniu formalności. I tu nastąpił pierwszy zgrzyt. Najpierw opóźnianie terminu podpisania umowy, a później postawienie mnie przed faktem dokonanym, że umowa ta nie będzie ani zgodna z prawem (z co najmniej kilku powodów), ani uczciwa wobec mnie. Pamiętam, jak poszłam na pobliską plażę i popłakałam się z bezsilności. Nic nie powinno mnie zdziwić, w końcu przyjechałam tu z Zakopanego, gdzie – jak głosi pewne mądre powiedzenie – prawo się nie przyjęło. Jednak wkrótce miałam się przekonać o tym, że polska gastronomia ma pod tym względem całkiem sporo z Zakopanem wspólnego. Tłumaczyłam sobie, że:

  • to tylko praca na wakacje
  • najważniejsze, że jest miła atmosfera, bo wiem już, że inna bardzo mnie zamyka
  • pewnie w większości miejsc będzie podobnie, więc nic się z tym nie da zrobić.

Wszystkimi tymi argumentami próbowałam zagłuszyć płynące z ciała sygnały, że nie powinnam wchodzić w tak niekorzystny dla siebie układ, choć chwilowo mnie na to (finansowo) niestety nie było stać. Do problemów natury cywilnoprawnej doszły te, które zrzuciłam początkowo na karb swojego wieku. Nie mam już, na szczęście, dwudziestu paru lat i praca w nieludzkich warunkach zwyczajnie mnie męczyła, choć kondycję mam tu nieporównywalnie lepszą niż w Zakopanem. Dużo jeżdżę na rowerze, dużo też chodzę, regularnie – ze względu na powracające problemy z kręgosłupem – się rozciągam. Dziś, kiedy czerwcowy rozdział jest już zamknięty, wszystko to widzę jeszcze inaczej. Oczywiście, osoby młodsze są bardziej wytrzymałe, mogą zatem mniej się zmęczyć, szybciej zregenerować, czy mocniej zagryźć zęby. Ale czy w czasach, kiedy zaczyna się mówić o prawach pracowników, a świat dąży do czterodniowego tygodnia pracy (co znakomicie się już w wielu krajach sprawdza), czy naprawdę usługi – bo rzecz tyczy się nie tylko gastronomii – muszą być ciągle patologicznym tworem zanurzonym częściowo w szarej strefie? Patologicznym tworem, w którym pracownik haruje po 12, 13 godzin dziennie z łaskawie przyznaną mu przez zleceniodawcę (choć jakoby pracodawcę jednak) piętnastominutową płatną przerwą? Czy muszą być miejscem, w którym pracownik, padając na twarz jednak musi zostać dwie godziny dłużej, bo jest duży ruch? A to wszystko z przyklejonym do twarzy uśmiechem, bo klient jest najważniejszy (jeśli zleceniodawca/pracodawca w ogóle przykłada do tego wagę). A wszystko to za śmieszne pieniądze. Wytrzymałość ludzi młodych to jedno, a wyzysk, któremu są poddawani to drugie. Z tej perspektywy widzę kolejne błogosławieństwo swojego wieku – mój organizm podpowiada mi nie tylko rozwiązania mniej forsujące, ale przede wszystkim dużo dla mnie zdrowsze.
Reasumując, praca zaczęła mnie zwyczajnie męczyć fizycznie, do czego doszło ogromne rozczarowanie nieuczciwością wyszarpanej w końcu umowy. Rozczarowanie, które znacznie ostudziło mój ogromny początkowo entuzjazm i zapał. W tym miejscu wyjaśnię, na czym polegał problem – bardzo powszechny zresztą – z umową. Kwota brutto została na niej mocno zaniżona. Wbrew obiegowej opinii płacenie pracownikowi części wynagrodzenia pod stołem, a opodatkowywanie jakiegoś tylko jego wycinka nie jest wcale „okradaniem państwa”, tylko tego pracownika. Okradaniem go z przyszłej emerytury. I gdyby prawdą było tak bezczelne, jak częste tłumaczenie pracodawców, że oszukują na podatkach, „żeby pracownicy mogli więcej zarobić”, to powinni płacić pracownikom kwotę brutto, a pracownicy mogliby wtedy sami zadecydować, co zrobić z różnicą między brutto a netto. W innym przypadku na tym przekręcie korzysta tylko i wyłącznie pracodawca. I jest to kolejny kamyczek do potężnej destabilizacji i tak już tekturowego państwa. Ponieważ panicznie boję się zmian, zwłaszcza, że kolejna praca mogła przynieść ze sobą problemy innej natury, uznałam, że dobra atmosfera jest wartością, ze względu na którą mogę spróbować przymknąć oko na to, co mnie uwierało. Jak pisałam w poprzednim tekście, musiałam zarabiać, więc ewentualne odejście z restauracji mogło nastąpić dopiero wtedy, kiedy znalazłabym coś innego. Być może nie zmieniłabym więc nic do końca wakacji, gdybym nie zdała egzaminu z karty menu i nie zaczęła samodzielnie obsługiwać stolików. Wtedy doszedł kolejny i potężnego kalibru problem – napiwki.

fot. Bożena Szuj

Kilka tipów odnośnie tipów

fot. Bożena Szuj

Z tego, co mgliście pamiętałam z pracy w kilku greckich i polskich knajpkach, napiwki były małym i miłym dodatkiem do pensji. Rodzajem kieszonkowego, ale takiego od babci. Czymś, co się raczej dostanie, ale nie wiadomo ani ile, ani czy na pewno. Czymś, od czego nie uzależnia się planowania swojego budżetu, bo pensję płaci pracodawca. I ta wytłuszczona maksyma będzie jeszcze w tym rozdziale wracać, bo jest prawdopodobnie sednem całego problemu. Wkładałam więc między bajki opowieści o życiu z tipów, rozumiejąc, że ze swoim szczęściem do pieniędzy, życie z tipów, nawet przy najlepiej pod słońcem wykonywanej pracy kelnerki, z całą pewnością mi nie grozi. Pamiętałam też, że choć jako klient napiwki chciałabym dawać tylko konkretnym kelnerom, a nie do podziału na cały zespół (bo jeden kelner jest wybitny i wart wyróżnienia, a inny wręcz przeciwnie), to w wielu miejscach podział jest praktykowany. Jednak kiedy – fakt, faktem, pierwszego dnia – dowiedziałam się w swojej nowej pracy, że niezależnie od tego, czy dostanę napiwki czy nie, muszę oddać firmie określony procent od wygenerowanego przeze mnie obrotu, uznałam, że coś musiałam źle usłyszeć, bo to przecież pachnie haraczem. Zostawiane pieniądze miały trafiać – jako napiwki – do kuchni, baru oraz na zmywak. Czy trafiały – nie mogłam tego zweryfikować. To, że źle coś zrozumiałam założył też zresztą najpierw mój Partner, a potem wszyscy kolejni przyjaciele i znajomi, którym o tym opowiadałam – pomysł takiego podziału jest na tyle absurdalny, że musi być wynikiem mojego złego zrozumienia słów przełożonego. Ale dopóki nie zdałam egzaminu z karty dań i byłam bardziej pomocą kelnerską niż samodzielną kelnerką, temat tipów mnie nie dotyczył. Dopiero kiedy dotyczyć mnie zaczął, okazało się, że zrozumiałam wszystko za pierwszym razem zdumiewająco dobrze. Przyjrzyjmy się temu uważnie. Mamy dwie pule pieniędzy:

  1. tę, którą jako kelner wygenerowaliśmy firmie
  2. tę, którą stanowią nasze napiwki.

Kwota z tej pierwszej zawsze będzie powyżej zera, bo w innym przypadku musielibyśmy obsłużyć zero stolików. Kwota drugiej natomiast raczej będzie powyżej zera, ale – ponieważ napiwki są dobrowolne – niekoniecznie. A już na pewno nie musi przewyższać ustalonego odgórnie procentu przychodów, które wygenerowaliśmy firmie w trakcie swojej zmiany i które mamy oddać. No ale zimne matematyczne podejście to jedno, a doświadczenie pracowników, to drugie. Przekonywano mnie, że sytuacje, w których oddawany przez nas procent wygenerowanych przychodów jest równy kwocie naszych napiwków (czyli po jego oddaniu, dostając w ciągu dnia napiwki, zostajemy z niczym) lub je wręcz przewyższa – a w takiej sytuacji mamy dopłacić z własnej kieszeni (!!!) – się nie zdarzają. Mnie się zdarzyła i kiedy odmówiłam dopłacenia, usłyszałam, że będę tę kwotę dłużna. Można zadać sobie pytanie, na ile jest to uczciwe wobec klientów, którzy są poinformowani o tym, że „serwis nie jest wliczony w cenę” (co brzmi jak prymitywny żebrotip), ale nie są poinformowani o tym, że jeśli napiwek ma do kelnera finalnie w ogóle trafić, lepiej, żeby był duży. Na maniery pracowników kuchni czy baru spuszczę zasłonę milczenia, więc jeśli to właśnie kultura osobista ma dla nas znaczenie i chcemy ją, zostawiając napiwek, docenić, to lepiej nie zostawiać go wcale.
Ta praca zresztą wyleczyła mnie z dawania napiwków. Nie dlatego, żebym chciała w jakikolwiek sposób karać kelnerów, ale myślę, że napiwkami przyzwyczailiśmy polskich januszy biznesu do tego, że ich wyręczamy, choć to oni mają wynagradzać swoich pracowników. W normalnych warunkach tak ciężka praca powinna być należycie opłacana, a tipy powinny stanowić tylko miły bonus. Tymczasem w bardzo wielu miejscach one podwyższają pensję z głodowej na tylko niską lub przyzwoitą. Kelnerzy więc zaczynają widzieć w obsługiwanych klientach zarobek, którego potrzebują. W przypadku restauracji, w której pracowałam, był to konieczny zarobek, pozwalający na pokrycie haraczu, jaki nam kazano płacić.

fot. Bożena Szuj

Ufaj i sprawdzaj

fot. Bożena Szuj

Aż dziw, że Wam nie każą wynajmować przestrzeni, na której możecie potencjalnie dostać napiwki.

– stwierdził mój Partner

i ten jego ironiczny komentarz był niezwykle trafny. Prędzej czy później ktoś na pewno na to wpadnie. Tymczasem od kiedy zaczęłam dostawać napiwki, wszystko zaczęło się komplikować. Nagle okazało się, że najwyraźniej mam spore problemy z liczeniem do maksymalnie dwustu, choć najczęściej jednak do stu. Ciągle coś mi się w napiwkach nie zgadzało, ciągle czegoś pod koniec dnia brakowało. Nabrałam podejrzeń, kiedy dowiedziałam się, że większość kelnerów na początku swojej pracy nie może się swoich napiwków doliczyć. No i czemu rozliczający mnie zwierzchnicy tak się tymi napiwkami interesowali? Czemu dopytywali o nie? Czemu czułam, że muszę się wytłumaczyć, że napiwków mam „za mało”? Przecież to moja sprawa. Ale nikogo o nic nie mogłam obwiniać, bo nie wiedziałam, co się dokładnie dzieje. Czy spisałam potajemnie nazwę firmy produkującej system POS wraz z numerem do jej sprzedawców z naszego restauracyjnego komputera i zadzwoniłam do niej, podając się za potencjonalnego klienta i wyciągając informacje pomagające mi ustalić, jakie restauracja może robić ewentualne przekręty? Tak. Wiedziałam, co jest możliwe, a co nie oraz gdzie system może mieć dziury, jednak nadal nie rozumiałam, co się dzieje. W końcu nie da się wykluczyć, że po prostu bez przerwy się myliłam w obliczeniach. Pieniądze zaczęły się zgadzać dopiero, kiedy pokazałam skrupulatność, z którą spisuję każdą złotówkę (na pewnym etapie liczyłam absolutnie wszystko z podziałem na rodzaje płatności), na co „nikt w tabace nie ma czasu”, jak mi mówiono.
Zaczęła mnie bardzo męczyć sytuacja, w której z jednej strony byłam okradana z przyszłej emerytury, z drugiej – przez nieadekwatny do rodzaju wykonywanej pracy rodzaj umowy – z przysługujących mi z kodeksu pracy przywilejów (m.in. dłuższej przerwy, kiedy pracuję ponad dziewięć godzin), a z trzeciej dodatkowo jeszcze z napiwków. Równocześnie wciąż naprawdę miła atmosfera doprowadziła do kuriozum, jakim były moje starania, by jej przypadkiem nie zepsuć upomnieniem się o swoje. A potem wracałam wykończona do domu i uzmysławiałam sobie, że no fajnie, że robią to w miły sposób, ale jednak mnie okradają. To nie ja będę nie w porządku, złoszcząc się na to, tylko oni są nie w porządku, tak mnie traktując. I tu właśnie dotknęłam tej części siebie, z którą mam największy, jak się okazuje, problem. Jeśli okazywałam w dorosłym życiu agresję, to tylko pasywnie. Zostałam z agresji wykastrowana we wczesnym dzieciństwie i nie umiem do dziś okazywać złości w sposób zdrowy. Uczę się tego i w czerwcu miałam zdać z tego swoje pierwsze poważne egzaminy.

fot. Bożena Szuj

W poszukiwaniu (straconej) pracy

fot. Bożena Szuj

Rozmowy kwalifikacyjne to dla mnie ogromny stres. Kiedy jest tylko cień szansy, że mogę jakąś posadę dostać, na ogół rezygnuję z pójścia na rozmowę o pracę gdzieś indziej. Ot tak, chociażby po to, żeby poznać warunki zatrudnienia, sprawdzić, czy by mnie tam chcieli i dopiero podjąć decyzję, gdzie rzeczywiście chciałabym pracować. Od maja jednak to pokonuję, chodząc na każde spotkanie z potencjalnym przyszłym pracodawcą. Nawet jeśli udając się na nie czuję, że to nie to. Więc bojąc się – przede wszystkim utracić miłą atmosferę, którą mi obecna nieidealna praca w restauracji zapewniała – umawiałam się na rozmowy o pracę, a nawet odbyłam w kilku miejscach dni próbne. Trudna decyzja, której podjęcie mgliście zarysowałam w poprzednim wpisie, dotyczyła wzięcia etatu w żłobku. Okazało się, że najbardziej potrzebuję dwóch rzeczy: umowy o pracę i pięciodniowego tygodnia pracy w wymiarze ośmiu godzin dziennie. Może to nudne, może nie dla wszystkich. Jednak zatęskniłam bardzo za taką normalnością, której już od lat nie miałam. W żłobku nie wyszło z przyczyn losowych – miałam zastępować kogoś, kto skrócił urlop macierzyński. Życie. Trochę mnie to podłamało, ale stwierdziłam pokornie, że widać, tak miało być i trzeba szukać dalej. Koniec końców szukałam już wszędzie, czując palący się pod stopami grunt. Również znowu w gastronomii. Poznałam też zasady panujące w kilku innych restauracjach i choć w każdej z nich system dzielenia tipów było dużo bardziej uczciwy (jeśli w ogóle nakazywanie kelnerowi oddawania części swoich napiwków na bar i kuchnię można nazwać uczciwym), to jednak ogrom patologii podatkowej w gastronomii jest porażający. I nie wiem, czy bardziej mnie załamuje sam fakt, że ludzie kradną, czy to, jak łatwo zdobyć dowody, które w sądzie pracy ich pogrążą. W pewnym momencie zastanawiałam się, czy nie zatrudnić się w Państwowej Inspekcji Pracy jako pracownik pod przykrywką. Chodziłabym na te wszystkie rozmowy, dni próbne, a potem nawet zaczynała pracować (bo do podpisania umowy i tak miną wieki), a potem rozchylała poły płaszcza, machając plakietką i mówiąc:

Dzień dobry, jestem Pipą z PIP-u.

– obawiam się, że mogę być jedyną osobą, którą ten żart bawi

Ktoś podrzucił mi ogłoszenie o pracę w świetlicy dla dzieci. Oczywiście wysłałam swoje CV. I tu zadziała się magia. Nie była to – jak początkowo myślałam – świetlica szkolna, lecz świetlica prowadzona przez Bibliotekę Społeczną Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Temu, jak bardzo jest to niezwykłe miejsce poświęcę osobny wpis. Pewnie nawet nie jeden. Rozmowa z jej charyzmatycznym, niesamowitym Założycielem Janem Urbanikiem nie dość, że była rozkoszą intelektualną sama w sobie, to przede wszystkim pozmieniała mi w głowie wektory. Czułam, że praca w świetlicy, której motto brzmi: „łapiemy dzieci i dajemy im skrzydła” to coś dla mnie. Praca była jednak niepewna. Pan Jan, po zapoznaniu się z moim życiorysem, miał dla mnie inną propozycję, wymagającą jednak czasu. Nawet gdybym miała kolejny raz przewrócić swoje życie do góry nogami i przenieść się tu na stałe (a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią o tym, że jest mi to pisane), to i tak muszę wrócić do Zakopanego, choćby na jakiś czas, podomykać niepodomykane sprawy.
W międzyczasie słane na oślep odpowiedzi na oferty pracy zaczęły niespodziewanie przynosić owoce. Odezwała się do mnie firma, do której aplikowałam miesiąc wcześniej, a moja wiadomość wpadła do spamu. I tak oto trafiłam na zupełnie przełomową rozmowę o pracę w miejscu, w którym przed nią nie umiałabym siebie nigdy zobaczyć. Z tego, co mgliście pamiętałam z ogłoszenia, wydawało mi się, że aplikuję do małego sklepu poczciwego pana Mietka; sklepu z częściami elektronicznymi, w którym potrzebna jest sekretarka do pracy biurowej. Tymczasem okazało się, że aplikowałam do jednej z największych i najbardziej nowoczesnych firm zajmujących się dystrybucją podzespołów elektronicznych, w której ujęły mnie nie tylko etyka i sam rodzaj pracy (jak by idealnie wpasowujący się w moją neuroatypowość), ale też klimat biura, osobowość ewentualnego przyszłego przełożonego. Wreszcie też nikt nie straszył, że panuje tu rodzinna atmosfera! I – co gorsza – wzbudziłam zainteresowanie. Od rozmów o pracę przeraża mnie bardziej już tylko chęć zatrudnienia mnie przez przyszłego pracodawcę. No i tu na drodze stanął mój brak dyspozycyjności w miesiącach, w których muszę choć na krótko, ale jednak wrócić do Zakopanego. Jednak rekruter zabiegał o mnie, co uświadomiło mi, że mogłabym odnaleźć się zawodowo w tym – zupełnie innym od wszystkiego, co znałam do tej pory – miejscu. Zobaczyłam nowe perspektywy.

fot. Bożena Szuj

Oswajanie swojej złości

fot. Bożena Szuj

Czerwiec ma tylko trzydzieści dni, a wydarzyło się w jego trakcie tyle ważnych i trudnych rzeczy, że aż dziś trudno mi w to wszystko uwierzyć. Wróćmy jednak do momentu, w którym świetlica była jeszcze niepewna, z firmą elektroniczną na tym etapie dopiero umawialiśmy się telefonicznie na pierwszą rozmowę, a ja ciągle jeszcze pracowałam w restauracji. Kiedy pewnego dnia po trzynastu godzinach pracy prawie zemdlałam ze zmęczenia, a swojej piętnastominutowej przerwy na obiad nie udało mi się w pełni wykorzystać, bo po siedmiu minutach zostałam wywołana do pracy, coś we mnie pękło. W dodatku dzień zakończyłam rozmową z menadżerem, któremu powiedziałam, że od dziś nie płacę haraczu i proszę o podanie procentu od swoich napiwków, jaki mam zostawiać, a ja będę to robić. Oczywiście padło wiele okrągłych i pustych frazesów marnujących nasz wspólny czas i niewnoszących nic konstruktywnego. Zrozumiałam jednak coś ważnego – pracowałam dla ludzi święcie przekonanych, że wysokie napiwki to coś, co się kelnerom należy, a jeśli dostają ich za mało, to widocznie zbyt słabo się starają. Zobaczyłam – co było chyba najboleśniejsze – że ten „gość” (nie „klient”!), o którego się staramy i którego mamy dopieścić, jest w rzeczywistości sprowadzony do pieniądza, którym ma wyręczyć naszego szefa. Koniec końców haracz musiałam zapłacić, a byłam zbyt zmęczona i głodna, żeby wzywać policję i zgłaszać próbę wyłudzenia. Poprosiłam o rozmowę z szefem (w takich wypadkach mój Partner, widząc niekompetencję osoby przydzielonej do rozmowy z nim, pyta „czy może rozmawiać z kimś dorosłym”). Oczywiście łatwiej umówić się na audiencję do papieża niż własnego szefa, zwłaszcza w przypadku poważnego problemu, który trzeba byłoby, nie daj Boże, rozwiązać, ale wyraziłam chęć rozmawiania z nim, ponieważ to właśnie nim każdy się zakrywał.
Następnego dnia, kiedy miałam wolne, weszłam w końcu na stronę fejsbukową Biblioteki i zaczęłam się zaczytywać w umieszczanych na niej wspomnieniach wpisów sprzed lat pana Jana Urbanika. Zalałam się łzami. To były traktaty, w których opisywał swój pomysł na mądre państwo i społeczeństwo, jakim mielibyśmy szansę się stać. Stawiał tak niewiarygodnie odważne i trafne tezy, że w jednej chwili stało się dla mnie jasne, że muszę swoją najbliższą przyszłość związać z biblioteczną świetlicą. Choćby nie wiem co. Chwyciłam za telefon, żeby spytać, kiedy mogę zacząć pracę. I wtedy padł jeden z najboleśniejszych ciosów – jeszcze nie teraz. Wszystko okazało się tak chwiejne (oczywiście finansowo), że z wyczuwalnym bólem pan Jan nie umiał odpowiedzieć, kiedy może do naszej współpracy dojść. Teraz, właśnie teraz, kiedy wiedziałam, że niesamowicie tego potrzebuję. Z tego ciosu trudno było mi się podnieść, a czekało mnie jeszcze całkiem sporo kolejnych.
Przez czas kilkudniowego wolnego w restauracji przemyślałam sobie wiele. Przemyślałam i napisałam do menadżera list, nakreślając swoje stanowisko. Piszę lepiej, niż mówię. A kiedy jeszcze staram się być grzeczna i miła (nie zapominajmy o ciągle naprawdę fajnej atmosferze w tej pracy!), to mój przekaz ginie, staje się przezroczysty. Jednak kiedy napiszę w sumie to samo, tylko w skondensowanej i bardziej wyrazistej formie, nagle wszyscy są w szoku, że „łuuuuu, ale ostro napisała”. Nigdy mnie to nie przestanie zaskakiwać. Kilka dni wcześniej zauważyłam, że w nowym lipcowym grafiku nie figuruję, a bezpośrednią reakcją na list było wykreślenie mnie z grafika czerwcowego, w którym zostało mi jeszcze kilka dni pracy. Zrozumiałam, że chcą się mnie pozbyć po cichu, więc opublikowałam treść swojego listu na wspólnej grupie dla pracowników, bo uznałam, że mają oni prawo poznać moje stanowisko. Czy spotkałam się z zarzutem o niestosowność udostępnienia prywatnej korespondencji? Tak, co mnie rozbawiło, bo udostępniłam treść swojego własnego listu. To ja, jako jego nadawca i autor decyduję, komu go prześlę. Sprawy mają się inaczej z nieoficjalnymi listami innych ludzi adresowanymi do mnie. Udało mi się jednak coś, czego nie planowałam – wzbudziłam popłoch. I nawet sam szef we własnej osobie (którego nigdy mi podczas pracy nawet nie przedstawiono, choć tam bywał) znalazł szybko czas na spotkanie.
Czy było to dla mnie przerażające? Bardzo. Zwłaszcza, że miałam w tych dniach prawdziwą kumulację, bo byłam też uczestnikiem ulicznej bójki. Po raz pierwszy w życiu. Każdy, kto choć raz coś takiego przeżył, wie, jak bardzo traumatyczne może to być przeżycie. Spotkanie się twarzą w twarz z żywą nienawiścią i chęcią rozszarpania cię zupełnie obcych osób to coś, na co nie można być przygotowanym. Coś, nad czym długi, długi czas nie da się przejść do porządku dziennego. Nieważne, że po wszystkim policja gratuluje ci opanowania i tego, że nie skończyło się gorzej. To sytuacja skrajna, trudna, wyczerpująca emocjonalnie i zostawiająca blizny. Dowiedziałam się o sobie dwóch rzeczy: że w obronie zasad, które uważam za słuszne oraz swojego Partnera (w tym wypadku jednego i drugiego) jestem w stanie wskoczyć w ogień oraz… że nie umiem się bić. Tu już nie chodzi nawet o kiepską technikę. Ja nie potrafię w ogóle nawet do walki fizycznej podejść. Zmierzyłam się ze swoją niemocą. I długi czas wyrzucałam ją sobie. Żadna to satysfakcja, myślałam. Dziś wydaje mi się, że to tylko prawda o mnie. O mnie teraz, w tym czasie i miejscu. Prawda ani dobra, ani zła. Nie okazałam się tchórzem. Tchórz by uciekł. Ja wkroczyłam. Ale to nie był najlepszy czas na powiedzenie panu szefowi, że to jednak tak trochę nie halo, że mnie okrada. A taka rozmowa mnie właśnie czekała. Tuż po zwolnieniu mnie przez menadżera restauracji i bez podpisanej nowej umowy gdzie indziej…

fot. Bożena Szuj

Konfrontacja

fot. Bożena Szuj

Na spotkanie wzięłam swojego Partnera – starego wyjadacza i wieloletniego przedsiębiorcę. Może nieładnie, że go nie zaanonsowałam przed przyjazdem, ale miałam przeczucie graniczące z pewnością, że panu szefowi mogłoby wtedy coś akurat wypaść. I tak strona mojego  Zleceniodawcy (on i dwójka menadżerów) była liczniejsza od naszej dwójki. Długi czas przed tym spotkaniem, ale też w jego trakcie zastanawiałam się, czy tak bardzo jestem słaba, że naprawdę nie umiem stanąć w swojej obronie sama. Mój Partner ma taką łatwość wyrażania swojego zdania, jest transparentny, mówi, co myśli. Jak czuje, że warto – odpuszcza. Może wzbudzać irytację, czasami strach, ale umie zmusić ludzi do tego, żeby go wysłuchali. A potem nawet jeśli drażni ich jeszcze mocniej, nie mogą go nie szanować. Ja od niemal dwóch miesięcy mówię przymilnym głosem, oczywiście „doskonale rozumiejąc drugą stronę”, że „jednak nie czuję się najbardziej komfortowo, będąc okradaną, ale… macie ładne kwiatki i generalnie wszyscy jesteście tacy super; cieszę się, że tu jestem – dziękuję i przepraszam”. Mój Partner przychodzi, dopilnowuje, żeby go wysłuchano, a potem mówi człowiekowi, który prowadzi swoje interesy nieuczciwie, że nie może go jako przedsiębiorcy szanować, bo psuje on rynek i sprawia, że ci uczciwi mają jeszcze trudniej. A wszystko w spokojnej – owszem, pełnej też napięcia, ale jednak kulturalnej – rozmowie. Mnie takie napięcie rozsadza. Niewiele umiałam z siebie wydusić oprócz tego, że sytuacja jest dla mnie bardzo nowa, bo gdybym miała ją rozwiązać po swojemu, poszłabym do sądu pracy, osiągając to samo. A cel, który chcieliśmy osiągnąć i który docelowo osiągnęliśmy był jeden – uzyskać opłacenie wszystkich podatków od pieniędzy, które faktycznie zarobiłam. Nie sądów się boję, ale konfrontacji. Więc był to dla mnie jeden z najtrudniejszych testów. Zmierzyłam się ze swoją kipiącą złością, a nieuczciwość okazała się dla mnie bardzo silnym triggerem. Ale przeszłam to i jestem dziś o to wydarzenie dużo silniejsza. Czy przyjście z Partnerem (postrzegane wcześniej przeze mnie jak przyjście z rodzicem, bo się samemu nie umie) było oznaką słabości? Potrzebowałam rozwiązać problem – sama nie umiałabym tego zrobić, więc wzięłam ze sobą osobę skuteczną. Więc czy koniec końców jest to oznaka słabości czy może siły? Poza tym dziś nie umiem, jutro albo pojutrze może już będę umiała.
No a po tym wszystkim poszłam na wcześniej opisywaną rozmowę o pracę w firmie dystrybuującej podzespoły elektroniczne. Wracając z niej, wiedziałam już, że nie mogę trzymać miejsca komuś, kto tu mieszka na stałe, ale cieszyłam się, że poznałam branżę, w której chyba mogłabym się odnaleźć. W domu odebrałam maila od pana Jana. Udało się, dzięki sponsorowi, dopiąć budżet i jest dla mnie praca na dwa miesiące i pół etatu w świetlicy Biblioteki. Po raz pierwszy wstrzymywałam łzy szczęścia, bojąc się, że zaraz znów coś się zmieni, a to było jak sen, którego tak bardzo nie chcę przestać śnić.
Ostatniego dnia czerwca przyjechał do nas we własnej psiosobie Kochi – cudowny piesek mojej przyjaciółki z dzieciństwa mieszkającej w Warszawie, który rok temu spędził z nami dwa tygodnie. Tym razem czekał nas wspólny lipiec. Lipiec, w którym miałam też zacząć jedną z najbardziej fantastycznych przygód swojego zawodowego życia – pracę w Świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser, ponieważ dzisiejszy wpis jest i o rewolucjach, i o pokonywaniu swoich słabości, zamieszczam swój cover piosenki Janelle Monáe „Turntables”. Piosenki o rewolucji, która w oryginale niemal cały czerwiec zagrzewała mnie do walki, a potem postanowiłam się z nią sama zmierzyć. Pomysł o tyle ryzykowny, że rapowanie jest również – jak wszystko, co wydarzyło się w czerwcu – kompletnie poza strefą mojego komfortu. Więc cóż bym dziś mogła zaserwować, jak nie to? Pod koniec wystąpił ze mną na misce w roli instrumentów perkusyjnych mój Partner. Symbolicznie. Jako ktoś z jednej strony zawsze mi akompaniujący, a z drugiej narzucający tempo i kierunek.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

Morze jest jakby mniejsze, czyli kilka słów o filtrach

fot. Bożena Szuj

Po trudnym zimowym czasie na Podhalu, nieświątecznych świętach, przełomowej terapii w nowotarskim szpitalu, zmaganiach z podhalańską bogoojczyźnianą toksymentalnością, a także kolejnym sezonie wytkniętej mi (niewymagającej intelektualnie, to fakt) pracy na Gubałówce, znalazłam się wreszcie nad ukochanym morzem. I znów zamieniliśmy z Partnerem trzydzieści sześć metrów kwadratowych przytulnego mieszkanka, które powoli, ale sukcesywnie dopasowujemy do wspólnych potrzeb, na siedemnaście metrów kwadratowych niewykończonego apartamentu z malutką łazienką. Łazienką, gdzie podczas dnia wnosimy suszarkę na naczynia, które tam myjemy – w najmniejszej umywalce świata. Nie ma w naszej łazience co prawda lustra, ale za to brak w niej również światła. Apartament posiada ogromny atut, jakim jest spory taras. Na razie bez zadaszenia, więc w upały jest za gorąco, a w zimne dni za zimno by przebywać nań bez ograniczeń, ale ostatnio pogoda jest łaskawa i serwuje hojnie dni w sam raz. Uwielbiam kłaść się na nim z książką w swoim ukochanym – całkiem, jak na cenę, wygodnym – leżaku, opalając łydki i zatapiając się w rozważaniach Carla Junga, Julia Cortázara czy Christel Petitcollin.
Obok apartamentu mamy do dyspozycji prawie kuchnię z maleńkim pokoikiem pełniącym rolę składzika na artykuły bieliźniano-chemiczne oraz zestawy perkusyjne. Prawie kuchnia byłaby kuchnią z prawdziwego zdarzenia, gdyby posiadała zlew i choćby jeden palnik. Zresztą źle się wyraziłam, bo zarówno zlew, jak i dwa palniki – śladami wielu innych rzeczy, takich jak niezliczone plastikowe pojemniki na niezliczone mniejsze i większe narzędzia lub też samotne samochodowe kierownice – gdzieś są. Należy je tylko zamontować. Innymi słowy remont in progress. No i jakież pole dla wyobraźni! Wymyślanie sensownych, pożywnych, w miarę możliwości zdrowych i oczywiście smacznych obiadów na mikrofalę i toster to też całkiem niezłe ćwiczenie na kreatywność.

⚓ Z wiatrem w żaglach

fot. Bożena Szuj

Pierwszy tydzień od przyjazdu był niezwykle intensywny. Dwa pierwsze dni upłynęły nam na generalnych porządkach w apartamencie wynajmowanym gościom w sezonie. W międzyczasie rozpakowywaliśmy rzeczy, które przywieźliśmy na prawie pięć miesięcy życia tu. U mnie bagaż stanowiły nie tylko ubrania na wiosnę, lato i początek jesieni, ale jeszcze na Warszawską Jesień, a do tego kosmetyki, dyplomy, świadectwa i książeczka Sanepidu (pracować trzeba), no i obowiązkowo kostium oraz ręcznik do opalania, które do tej pory nie miało jeszcze miejsca. Wspólne rozpakowywanie bardzo wielu rzeczy w bardzo małej przestrzeni nastręcza problemów, których próba rozwiązania może zakończyć się zarzutem o morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. My jednak podeszliśmy do sytuacji zadaniowo i finalnie bez krwi na rękach.
Pod koniec pierwszego tygodnia byłam po dwóch rozmowach kwalifikacyjnych i… z pracą! Ani jedno, ani drugie miejsce, do którego przyszłam na rozmowę nie wydało mi się pracą marzeń, dla której zostanę w Trójmieście już na zawsze, ale gastro bierze pod swoje skrzydła wielu chętnych a często nawet zdesperowanych (jak ja w tamtym momencie) pracowników. Posiadanie książeczki i jakiegoś doświadczenia – trochę z Zako, trochę z Thassos – było moim dodatkowym atutem, przyspieszającym procedurę przyjęcia. Fantastyczna świadomość posiadania wyboru dodała mi pewności siebie. Zrozumiałam, że nie muszę się godzić na to, by odbyć najpierw bezpłatny dzień próbny, a potem pracować na umowę zlecenie po dwanaście godzin dziennie sześć dni w tygodniu za „zobaczymy jaką stawkę” dla kogoś, kto spóźnia się na rozmowę ze mną pół godziny i nawet za to nie przeprasza. Nie muszę, kiedy jestem równocześnie zaproszona na płatny dzień próbny z jasną godzinową stawką rokujący wakacyjną współpracę w niesamowicie miłym miejscu sprawiającym wrażenie solidnej, profesjonalnej firmy. Pierwsze wrażenia mają to do siebie, że też nas mogą wyprowadzić na manowce, ale miła atmosfera, która wydawała mi się wówczas najważniejszym kryterium (przestrzeganie przez pracodawcę prawa pracy przyjęłam, naiwnie, za oczywistość – mój błąd), pozostała taka do tej pory.
Poczułam wiatr w żaglach wtedy, kiedy uświadomiłam sobie, że podczas jednego tylko tygodnia zrobiłam znacznie więcej niż przez wiele miesięcy zimowego letargu (nie licząc oczywiście bardzo intensywnej terapii). Zrozumiałam, że bieg, który stał się moim udziałem, jest biegiem – uwaga, wjedzie ciężki kaliber pretensjonalności – po lepsze jutro. Kiedy nie pracowałam, pomagałam sprzątać apartament. Kiedy nie sprzątałam apartamentu i nie pracowałam – próbowałam nadrobić blogowe zaległości, wliczając w to również lekturę książek, które chcę tu zrecenzować. Bardzo malutko czasu zostawało na życie towarzyskie, ale również robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby go nie zaniedbywać. Moje nadmorskie spacery z oczywistych powodów przestały być codziennym rytuałem, jednak robiłam wszystko, by chłonąć morze tak często, jak się tylko da. By się w nie wsłuchiwać, a tak naprawdę wsłuchiwać się  w siebie samą. Zrozumiałam, że ustalanie priorytetów nie musi oznaczać, że czynność, której poświęcamy więcej czasu i z różnych powodów musi stać w naszej hierarchii wyżej (np. praca zarobkowa) ma większą wartość niż czynność, której nie możemy poświęcić chwilowo tyle czasu, ile byśmy chcieli (np. nasze hobby). Tak, poświęcanie energii temu, czego nie uważam za przesadnie wartościowe czy ważne zawsze budziło mój bunt. Jednak… to przecież postawa dziecka. Więc tłumaczyłam tej małej zbuntowanej dziewczynce, że owszem, czytanie, recenzowanie, pisanie własnych przemyśleń, nagrywanie piosenek ma dla mnie większą wartość niż noszenie talerzy (które w moim wykonaniu ma naprawdę małą wartość), ale za to pierwsze nie jestem w stanie zapłacić swoich rachunków, a za to drugie (jakoś…) jestem. To pacyfikowanie w sobie dziecka i naginanie czegoś, co uznawałam za swoje zasady (dziś widzę, że jednak trochę myliłam pojęcia) dało mi poczucie sprawczości. Tak, jestem w takim, a nie innym punkcie, nie stać mnie na zmienienie w sekundę tego, z czym nie czuję się aktualnie komfortowo, więc po pierwsze wytrwam, a po drugie, wytrwam, dążąc równocześnie do zmiany małymi i przemyślanymi krokami. To dla mnie bardzo nowe, bo do tej pory po prostu rzucałam zabawkami i się obrażałam, albo zaciskałam zęby i wytrzymywałam to, czego wcale wytrzymywać nie powinnam, nie układając w głowie nawet planu zmiany.
Bilans pod koniec maja (przyjechaliśmy tu w ostatnich dniach kwietnia) był następujący: miałam pracę, jakieś małe pieniądze z mocno okrajanych przymusowym haraczem napiwków, odbyłam cztery rozmowy kwalifikacyjne (w tym dzień po dniu jedną w żłobku, a drugą w sex shopie, co wydało mi się zabawne) i zdobyłam nowe doświadczenie podczas płatnego dnia próbnego w tym pierwszym miejscu. W dodatku po całym sezonie niejeżdżenia wsiadłam na rower i czułam się, jakbym nie miała żadnej przerwy! Jednak, żeby nie było zbyt kolorowo, znowu dopadły mnie straszne bóle pleców, co ostatecznie przekonało mnie do tego, żeby pozwolić Partnerowi na podwyższenie w mojej damce siodełka do prawidłowej wysokości. Czy przez pierwszy tydzień jeździłam jak paralityk, schodząc z roweru przy każdej konieczności zatrzymania się przerażona wizją ponownego ruszenia? Tak. Czy jeździłam najpierw głównie pod osłoną nocy i przy każdym ruszaniu modliłam się, żeby nikt mnie nie zobaczył, ale i tak właśnie wtedy na najmniej ruchliwych ulicach Wrzeszcza pojawiały się tłumy przepuszczających mnie i oślepiających reflektorami samochodów? Również tak. Jako że jeżdżę raczej agresywnie, szybko, wyzywając kiedy trzeba wszystkich wokół (a w pozostałych przypadkach robiąc to w myślach), ta nauka jazdy praktycznie od podstaw na podwyższonym siodełku dała mi do wiwatu. Ale warto się było przemęczyć, bo ból pleców rzeczywiście ustąpił. W ciągu tego miesiąca podjęłam też jedną z bardziej w tym czasie dla mnie ryzykownych decyzji, mierząc się z niezrozumieniem, ale mimo wszystko wsparciem Partnera i pokazując samej sobie, gdzie dokładnie przebiegają moje granice i na co mogę, a nawet powinnam godzić się wbrew sobie (wbrew beztroskiemu dziecku, które nie zna jeszcze ciężaru odpowiedzialności), a na co godzić się nie mogę.
Życie bywa przekorne i ostatecznie to, na co się zdecydowałam, miało się nie wydarzyć z przyczyn kompletnie ode mnie niezależnych. Jednak sama decyzja, samo moje nastawienie, samo odkrycie jakiejś nowej mojej strony sprawiło, że doznałam w pewnym momencie takiego przypływu ciepła i czułości do samej siebie, że… kupiłam sobie kwiatki! Tak się jakoś fortunnie złożyło, że cud samouwielbienia spłynął na mnie akurat podczas zakupów w Biedrze, a mają tam przeurocze goździki. I tu nie chodzi o jakąś niesamowitość kupowania sobie kwiatków, bo czasem mi się to zdarza, ale to nie były kwiatki do domu czy żeby było miło. Nie. To były kwiatki dla wspaniałej, cudownej kobiety, która jest silna, która wykonała i ciągle wykonuje dużo pracy, która nie boi się nowych wyzwań i choć nie jest jej łatwo, wybiera wychodzenie ze swojej strefy komfortu i próbuje sięgać po więcej. Poczułam, że jestem z niej niesamowicie dumna i naprawdę ją uwielbiam! Była to co prawda pierwsza i jak dotąd jedyna taka sytuacja, ale bardzo chcę zapamiętać punkt, w jakim się wtedy znalazłam. Chcę do niego wracać. Nie było w tym ani zadufania, ani pogardy dla innych – tam w ogóle nie było innych. Tam było oddanie sobie hołdu, szacunek do siebie i szczery podziw tego, co na podziw zasługiwało. Przepiękne uczucie!

fot. Bożena Szuj

⚓ Siła słabości

fot. Bożena Szuj

Kiedy jest się w nowym miejscu, potrzebuje się jakichkolwiek pieniędzy, ubezpieczenia i możliwości wypisania się z Urzędu Pracy z widokiem na Giewont, żeby nie musieć się w nim w połowie maja stawić na umówioną wizytę, obniża się poprzeczkę i szuka byle czego. No i tu pojawił się we mnie pierwszy konflikt – przecież terapię zakończyłam z zaleceniem od terapeutek, żeby przestać uciekać w prace „poniżej kwalifikacji”. (Nie przepadam za tym określeniem, ale bądźmy szczerzy – jeśli studiujemy wymagające kierunki wiele lat, to na ogół nie po to, by potem wybierać oferty pracy, do wykonywania których nie potrzebna jest nawet matura. A ja tak właśnie długi czas robiłam, bojąc się własnych możliwości.) Miałam zacząć stawiać poprzeczkę wyżej, widząc swoje realne zasoby (m.in. dobre wykształcenie), miałam szukać tam, gdzie trudniej się dostać i – jeśli znowu spotka mnie mobbing, zająć się tym w należyty sposób. Stawiać czoła problemom wtedy, kiedy będą miały miejsce, a nie bać ich, bazując na przykrych doświadczeniach z przeszłości. No ale te argumenty zostały szybko zakrzyczane przez inne: potrzebuję zacząć zarabiać w tej chwili, będę tu na pewno określoną liczbę miesięcy, na wymarzone prace czeka się miesiącami, a nawet latami, a mnie pewnie brakuje odpowiedniego doświadczenia, no i… tak się właśnie wpada w błędne koło. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że jedno wcale nie wyklucza drugiego. Jednak najpierw trzeba przeżyć.
Praca kelnerki to ciężki kawałek chleba. Wymaga nie tylko ogromnej uważności, koncentracji, doskonałej pamięci (nie wszystko i nie zawsze da się zanotować na kartce), ale przede wszystkim kondycji. Do tego dochodzi konieczna umiejętność pracy z klientem, czyli kultura osobista, cierpliwość, serdeczność, życzliwość, pozytywne nastawienie i zdolność łagodzenia konfliktów. Pracując przez lata w turystyce, opanowałam to wszystko niemal do perfekcji, więc dziś nie stanowi to dla mnie większego problemu (co może dziwić, kiedy wie się o mojej zdiagnozowanej fobii społecznej). Reszta okazała się wyzwaniem na bardzo wielu polach. Postanowiłam jednak wyciągnąć z tej nieidealnej sytuacji najwięcej, ile się da. Pierwszą lekcją była ta, że oczekiwanie od innych pochwał za pokonywanie własnych trudności jest kolejnym oczekiwaniem dziecka. (Choć oczywiście to, że pracodawca nie ma obowiązku nas chwalić nie oznacza, że może nas okradać, ale to zostawiam sobie na całkiem inny wpis o smutnych realiach polskiego januszobiznesu.) Tylko ja wiem, ile mnie kosztowało w mojej pracy dojście od kompletnego zera do punktu, w którym znajduję się w tej chwili. Rozumiem skróty myślowe, znam kolejność wykonywania zadań, robię coraz mniej błędów, nie boję się przyjmować stolików. Czy jestem dobrą kelnerką? Prawdopodobnie nie. Działam ciągle nie dość szybko. Równocześnie słyszę przemiłe komplementy od obsługiwanych gości i – co chyba w tym wszystkim najważniejsze – wypełniam swoje obowiązki najlepiej jak w danej chwili mogę. Nawet jeśli moje 100% to tylko 40% jakiegoś doświadczonego kelnera z prawdziwym drygiem i sercem do tej pracy, to nadal nie zmienia to faktu, że jest to moje 100%. Z punktu widzenia pracodawcy nie ma to oczywiście najmniejszego znaczenia, bo liczy się efekt. Ale… ja nie jestem swoim pracodawcą, więc nie muszę sobie zaprzątać głowy jego punktem widzenia. Pisałam już kiedyś, że drażni mnie narracja insynuująca, że wystarczy się postarać i we wszystkim da się odnieść spektakularny sukces. Nie każdy ma predyspozycje do wszystkiego i nie widzę sensu w zmienianiu tego na siłę. Myślę natomiast, że wykonywanie swojej pracy (jaka by nie była) rzetelnie i z ogromną starannością jest wartością samą w sobie. W końcu chcę z tego doświadczenia wyciągnąć dla siebie coś sensowniejszego niż kelnerskie skille – uczę się tu przecież nie kelnerstwa, lecz życia (gdybym patrzyła na to inaczej, perspektywa wykonywania bardzo trudnej i wymagającej pracy w nieludzkich warunkach za śmieszne pieniądze byłaby rozczarowująco beznadziejna).

fot. Bożena Szuj

⚓ Morze jest jakby mniejsze

fot. Bożena Szuj

Pamiętam swoje rozczarowanie, kiedy wiele lat temu po bardzo długiej przerwie znalazłam się w końcu na ukochanym Thassos z ówczesnym partnerem. Był to mój pierwszy w życiu nietoksyczny związek, uczyłam się normalności. Stawiałam w niej swoje pierwsze, nieporadne kroki. Przepiękna grecka wyspa tak ważna w moim życiu kojarzyła mi się niestety nie tylko z zapierającą dech w piersiach przyrodą, spokojem, górami oglądanymi z ciepłego morza czy wszechobecnym słodkim zapachem sosen, ale też przemocą, jakiej zaznałam wiele lat wcześniej, mieszkając na niej ze swoim byłym partnerem alkoholikiem. Rozczarowanie płynęło stąd, że choć wyspa nadal była przecudna i magiczna, a ja w stabilnym, zdrowym i szczęśliwym punkcie swojego życia, nie umiałam zachwycić się nią tak mocno, jak dawniej. Kiedy zwierzyłam się z tego swojej tasyjskiej znajomej z psychologicznym wykształceniem, ona odparła:

Wcale mnie to nie dziwi. Kiedyś nosiłaś w sobie pustkę, którą wypełniałaś tą wyspą. Dziś jesteś pełna i nie potrzebujesz wypełnienia z zewnątrz. Możesz się zachwycać niekwestionowanym pięknem Thassos, ale go nie potrzebujesz, bo wreszcie czerpiesz z piękna, które jest w Tobie!

– niezwykle mądre słowa mojej znajomej, od lat zamieszkującej Thassos

Nie ukrywam, że te słowa mną wstrząsnęły. Jak to? Straciłam tę niesamowitą zdolność zachwytu, jaką zawsze w sobie ceniłam? Zdolność odczuwania mocniej i głębiej? Nie. Ta zdolność jest powiązana z moją nadwydajnością i nawet gdybym chciała, nigdy się jej nie pozbędę. To nie utrata zdolności zachwytu, to uczucie pełności było dla mnie nowe i niezrozumiałe. Dziś widzę, że noszenie w sobie pustki – fetyszyzowane w dużej mierze przez niesterapeutyzowanych artystów – jest przereklamowane. Od tamtego czasu przeżyłam pokojowy, niesamowicie kulturalny, pełen wzajemnego szacunku i serdeczności (choć też oczywiście smutny) rozpad tamtego nietoksycznego związku, po raz pierwszy pozostając z byłym partnerem w relacjach przyjacielskich. Do dziś oboje wiemy, że możemy na siebie liczyć i życzymy sobie wzajemnie jak najlepiej. A przypomniałam sobie o tym wszystkim podczas któregoś z moich nadmorskich spacerów, czując, że morze jest jakby mniejsze. Że choć nadal mam słabość do jego bezkresu i surowości, choć nadal mogę się w nie wpatrywać godzinami, urzeczona spektaklem, jaki odgrywają nad nim co wieczór chmury, ono już… mnie nie wypełnia. Jest tylko, albo aż, tym, czym jest – morzem, nie częścią mnie. Nie potrzebuję go tak, jak rok temu, pogubiona przed ostatnią rozmową w krakowskim OLZON-ie, a potem kompletnie roztrzęsiona po niej. Nie jestem już porozrzucanymi fragmentami, których nie umiem pozbierać i na pewno w ogromnej mierze zawdzięczam to terapii na Oddziale Dziennym w Nowym Targu (tym bardziej boli mnie barbarzyństwo i uwikłanie w politykę oddziału patologii ciąży tego szpitala). Jest w tej refleksji coś, co mnie przeraża. Jeśli aspekty świata zewnętrznego nie muszą już być moją podporą, oznacza to, że muszę być nią dla siebie ja sama. I znowu wracamy do kwestii brania za siebie odpowiedzialności. Do wykonywania pracy, która pozwoli się jakkolwiek utrzymać, niezależnie od jej wad. Do realizowania równolegle planu polepszenia swojej sytuacji. Do zmieniania tego, w czym pozostanie godzi w moje poczucie sprawiedliwości. Do wyjścia z roli bezwolnej ofiary i wejścia w rolę kogoś, kto sobie radzi. Tylko w razie niepowodzenia kogo będzie można obwinić? No i stąd płynie kolejne odkrycie – obwinianie również nie ma większego sensu. Postępujemy zawsze tak, jak w danej chwili umiemy i możemy, a potem mierzymy się z konsekwencjami. To zawsze są lekcje, z których dobrze coś jednak dla siebie wyciągnąć, żeby nie musieć dostawać od losu tych samych w nieskończoność.

fot. Bożena Szuj

⚓ Ludzie

fot. Bożena Szuj

Kiedy jest się introwertykiem cierpiącym na fobię społeczną, kontakt z ludźmi nie jest, mówiąc eufemistycznie, priorytetem. Moje podjęcie pracy w żaden sposób nie było więc motywowane potrzebą poznawania nowych osób i chęcią podtrzymywania codziennego kontaktu z nimi, ale koniecznością zarobienia pieniędzy. Nie mam pojęcia, czy jestem w swojej restauracji jedyną osobą neuroatypową, czy nie, ale wiem, że większość miejsc pracy posiada zasady stworzone przez osoby neurotypowe dla osób neurotypowych. Oznacza to, że jest mi trudniej się do nich dostosować, bo ich nie rozumiem. To, co oczywiste dla innych i niewarte wyjaśniania, dla mnie jest enigmatyczne. Uczę się więc, jak dziecko, przez naśladowanie. Dlatego tak istotna była dla mnie miła atmosfera pracy, bo kiedy czuję się strofowana za swoją neurologiczną inNość, której nie zmienię, spinam się i pracuję mniej wydajnie.
Jednak, skoro już znalazłam się w sytuacji niemal codziennego narażania się na przebodźcowanie (oprócz naprawdę sporej liczby współpracowników, kontaktuję się też bezpośrednio z ogromną liczbą klientów), mogę wykorzystać tę sytuację do swoich obserwacji. Pierwszą i najbardziej szokującą obserwacją jest ta, że nigdy nie należy się kierować tzw. pierwszym wrażeniem. Wszystkie moje pierwsze wrażenia były całkowicie nieadekwatne do rzeczywistości. Ludzie, których po pierwszym dniu wspólnej pracy wkładałam do szufladki z napisem „na pewno się nie zaprzyjaźnimy” okazywali się naprawdę życzliwi, godni zaufania i bezinteresownie oferujący swoją pomoc w sytuacjach kryzysowych, a z kolei z tymi, którzy rokowali na „docelowo najbliższych kumpli”, drogi się jakoś szybko rozchodziły (choć nadal pozostawali przemili). Odkryłam też, że można lubić w kimś pewne jego cechy, doceniać jego poczucie humoru czy w końcu podziwiać jego pracownicze umiejętności, ale nie musi to automatycznie oznaczać, że się go lubi. Żeby kogoś nie lubić nie trzeba wyszukiwać argumentów, które nam na to pozwolą. Nie lubienie kogoś nie musi też wcale oznaczać wrogości czy braku szacunku. Od kiedy to sobie uświadomiłam, poczułam jakąś nieznaną do tej pory lekkość. Mogę obserwować. Czerpać z tego, co dla mnie wartościowe, a odrzucać to, czemu nie chcę poświęcać energii. Najtrudniejszą lekcją było dla mnie też zrozumienie, że to, że ktoś jest dla mnie miły nie neutralizuje faktu, że postępuje wobec mnie nieuczciwie (lub kogoś takiego reprezentuje). Można go szczerze polubić, ale na nieuczciwość nie należy się godzić, jeśli marzy nam się świat uczciwy. Mnie się marzy. I znów jak bumerang powraca temat odpowiedzialności – każdy ponosi odpowiedzialność za swoje postępowanie i to, że jest miły, nie może mu tego odbierać.

fot. Bożena Szuj

⚓ Teoria filtrów

fot. Bożena Szuj

Już dawno temu odkryłam coś, co na własny użytek nazwałam teorią filtrów. W pewien luźny sposób wiąże się ona z fantastycznym angielskim powiedzeniem:

what you focus on grows

– „to, na czym skupisz uwagę, będzie rosnąć”

Wybieramy (świadomie lub podświadomie) to, czemu chcemy poświęcać swoją uwagę, czyli przyjmujemy filtr, przez który odbieramy świat. Przydarzają się nam różne historie, czasem los doświadcza nas naprawdę okrutnie, jednak nadal mamy wybór, czemu nadamy jakie znaczenie. Znam ludzi, których nie dotykają dramaty, ale tak mocno skupiają się na negatywach, że są wiecznie nieszczęśliwi, a nieszczęść dostarczają im nie tylko sytuacje trudne, ale też te neutralne. Znam też ludzi, którzy mogliby przyjąć pozę męczenników, bo wychowywanie niepełnosprawnego dziecka jest ogromnym wyzwaniem, ale tryskają niespożytą energią, apetytem na życie i szczęściem. Są zwycięzcami noszącymi dumnie podniesione głowy. Moja teoria filtrów mówi o tym, że uwrażliwiamy się na konkretne tematy i widzimy wszystko tylko poprzez ich pryzmat. Feministki są na przykład wyczulone na wszelkie przejawy przemocowego patriarchatu i je piętnują, a ci, których ten ważny temat nie wzrusza są po jakimś czasie poirytowani „przesadą”, jaką widzą w feministycznych postulatach. Powiem coś niepopularnego, ale mimo że sama jestem feministką i większość feministycznych postulatów popieram (sprzeciwiam się tylko zmuszaniu wszystkich kobiet do używania feminatywów – język jest w tej kwestii dużo bardziej liberalny), rozumiem obie strony. Rozumiem, choć wiem, że ta druga nie ma racji. Irytacja, której skutkiem jest uznanie słusznych argumentów za „przesadę” wynika z niezrozumienia filtra, przez które patrzą na świat feministki. Filtra słusznego, by cokolwiek w kwestii nierówności płci zmienić, ale kiedy się na świat patrzy bez niego, zachowanie feministek rzeczywiście można uznać za dziwny upór. Filtry, które stosujemy mogą się oczywiście zmieniać. Zarówno z biegiem lat, jak i w zależności od sytuacji. Widzę po sobie, że moje zaangażowanie w tematy ważne pomaga mi po swojemu walczyć ze złem, ale nie pomaga mi zrozumieć drugiej strony. Do tego trzeba na chwilę zdjąć swój filtr i spróbować namówić swojego interlokutora do tego samego.
Pracując z klientem (już bardzo wiele lat, w wielu branżach, choć najdłużej w turystycznej), widzę jak łatwo patrzeć na klientów przez filtr „głupich pytań”, który umacnia w pracownikach w sektorze usług niezdrowe poczucie wyższości. Na ogół podszyte oczywiście kompleksami, bo – jak pisałam wcześniej – przeważnie nie są to prace wymagające solidnego wykształcenia. To, że ludzie faktycznie zadają wiele pytań, w których trudno doszukać się logiki to jedno, ale drugą stroną medalu jest to, że ludzie, którzy po raz pierwszy znajdą się w zupełnie nowym miejscu mają prawo być zdezorientowani. Jeśli do tego są jakoś zaburzeni lub introwertyczni, zapytanie o cokolwiek może być dla nich wyzwaniem. To dla nas, pracowników, oczywiste jest, gdzie jest toaleta i że wisi nad nią wielki napis o tym informujący. Dla kogoś, kto jest być może przebodźcowany nowością miejsca, w którym się znalazł, ten napis może stać się niezauważalny. No i filtry filtrami, ale czerpanie satysfakcji z tego, że ktoś zapytał o coś nielogicznie, jest już pierwszym objawem toksyczności, której łatwo się nabawić, pracując z ludźmi. Tu uratować nas może jedynie życzliwość i wyrozumiałość.
Po raz kolejny w swoim życiu dochodzę do wniosku na wskroś banalnego – mianowicie, że Platon wielkim filozofem był. Koncepcja jaskini platońskiej, w której skuci tyłem do wyjścia ludzie biorą za świat rzeczywisty tylko jego odbicie – a więc jedynie to, co przed sobą widzą i zniekształcone głosy zza jaskini, które w jej wnętrzu słyszą, jest absolutnym filozoficznym majstersztykiem. Od wczesnego dzieciństwa mam silne podejrzenie, że nie jest nam dane widzenie świata, jakim jest. Że być może nawet nie ma świata takiego, jakim jest. Że stwarzamy go swoimi wyobrażeniami, doświadczeniami i nastawieniem, a więc filtrami, jakie zakładamy. Czy jest przez to bardziej czy mniej barwny, no i mniej czy bardziej barwny od czego, to już kompletnie nowe filozoficzne rozważanie…

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser zaserwuję dziś swoją własną piosenkę, a ściślej… swój pierwszy własny kanon! Od momentu opublikowania ostatniego wpisu ze wzmożoną siłą powróciła do mnie ciekawość, jak konstruuje się taką formę. Zaczęłam dopytywać, ale odpowiedzi fachowców były na tyle enigmatyczne, że się wkurzyłam i postanowiłam zrobić to na czuja. Wyszło tak, jak na załączonym obrazku  i uważam to za osobisty sukces z samego początku czerwca. Miłego słuchania!

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Obsesyjno-kompulsywnie

fot. Bożena Szuj

Uważni obserwatorzy mojego bloga zauważyli, że ostatnio bardziej się odsłaniam ze swoimi problemami natury psychicznej (z tego też względu utworzyłam całkiem nową kategorię blogową). Kiedyś napisałam tekst o depresji, ale moje większe otwarcie się przed Czytelnikami w tych kwestiach zaczęło się od wpisu „Niezgoda na przemoc”, w którym opublikowałam swoją skargę na zachowanie pani Ewy Niezgody – kierownik Oddziału Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego w Krakowie. Udostępnienie jej treści na blogu okazało się słuszne, bo dzięki temu tekstowi odezwały się do mnie inne poszkodowane w podobny sposób osoby. Jednak musiałam – mniej już chętnie – nakreślić swoim Czytelnikom kontekst i wyjaśnić, czemu zostałam zakwalifikowana przez swoją psychiatrę na półroczną terapię w krakowskim OLZON-ie.
Od tamtych wydarzeń minęło już trochę czasu. Zdążyłam odbyć znakomitą terapię na Oddziale Dziennym Psychiatrycznym w nowotarskim szpitalu, dowiadując się o sobie bardzo dużo. Uznałam, że skoro już i tak – chciał nie chciał – opisałam na blogu sporo, warto opisać tu też dalszą część mojej historii, czyli wspomnianą terapię jaką przeszłam w miejscu naprawdę wartym polecenia. Przede wszystkim, opuszczając oddział, poznałam diagnozy swojej osobowości wynikające z trzymiesięcznej obserwacji moich zachowań przede wszystkim na tle grupy (choć nie tylko) dokonane przez zespół specjalistów złożony z psychiatrów i terapeutów.

Stwierdzili oni:

Pod koniec terapii zostałam poddana testom osobowości MMPI – 2, których wyniki odebrałam i omówiłam z przeprowadzającą je terapeutką dopiero niedawno, już po opuszczeniu oddziału. (W tym miejscu przypomnę, że z udostępnionej przez Szpital im. dr. Józefa Babińskiego dokumentacji wynika, że moja krakowska diagnoza – osobowość narcystyczna – została stwierdzona już podczas pierwszej konsultacji z psychiatrą, a więc jedynie na podstawie 50 minut dosyć drętwej rozmowy; zespół nowotarskich specjalistów na podstawie terapii oraz testów osobowości ją zdecydowanie wykluczył.) Uściśliły one, jakie dokładnie zaburzenia lękowe mi doskwierają. Te zresztą od dawna sama w sobie wyczuwałam, używając jednak medycznych terminów z ogromną dozą ostrożności:

  • obsesyjno-kompulsywne zaburzenie osobowości

I tu właściwie dotarłam do samego sedna siebie, tego jak funkcjonuję, co mi to funkcjonowanie utrudnia, a nieraz nawet uniemożliwia. Dotarłam do źródła swoich cierpień, problemów ze światem, ale też tej swojej najbardziej wstydliwej części, którą zawsze zakrywałam przed ludźmi wszystkim, co znalazłam pod ręką, a w swoim związku po raz pierwszy nie umiem, bo… jest zdrowy. Oparty na prawdzie. Nie da się tu niczego zamieść pod dywan, bo brakuje i dywanu, i zmiotki. Tak, to mój Partner jako pierwszy zauważył, że mam problem, który wymaga profesjonalnej pomocy. Było mi zdecydowanie łatwiej się przed nim obnażyć dosłownie niż przyznać, co zżera mnie od środka i sprawia, że czuję się bliska obłędu. Terapia pomogła mi jednak oddzielić moją zdrową część od części chorej. Bez oceny, bez potępienia. Z życzliwością, ale zadaniowo podchodząc do celu nadrzędnego – zdrowienia. Moje życie zyskało nową jakość. Chcę się tym dzielić na blogu, bo ciągle istnieje wiele krzywdzących przekonań, przez które ludzie potrzebujący pomocy ostatecznie do specjalistów nie trafiają. To trudne tematy, ale myślę, że warto je poruszać.

Moda na modę

fot. Bożena Szuj

W którymś tekście już o tym pisałam, że jeśli jakiegoś tematu robi się w przestrzeni publicznej zbyt dużo, najprostszym „argumentem” dla zmęczonych nim jest ten, że:

to takie modne.

„To takie modne” – czytaj:

temat, o którym chcesz rozmawiać nie jest mi obojętny, ale nie jestem na tyle ze sobą zintegrowany, żeby rozpoznać dlaczego, więc mnie irytuje i chętnie cię usadzę na miejscu: gadasz o tym, co wszyscy, nie jesteś za grosz oryginalny.

Ostatnio w ten sposób błysnęła w mediach profesor Magdalena Środa, pisząc o „modzie na depresję”. Dlaczego w przypadku chorób psychicznych i zaburzeń to nie tylko bezdennie głupie (głupota ma niestety tę przewagę nad rzeczami modnymi, że jest ponadczasowa), ale też niebezpieczne? Dlatego, że edukacja dotycząca zdrowia psychicznego jest u nas ciągle w powijakach. Psychiatrzy są bardzo różni (przykład słynnego przecież krakowskiego OLZON-u pokazuje, że wiele placówek jedzie na opinii sprzed lat, choć ma się ona nijak do dzisiejszej rzeczywistości), interniści potrafią nie rozpoznać konieczności zapisania pacjenta na konsultacje psychiatryczne, a do tego ciągle jeszcze w wielu środowiskach – zwłaszcza w mniejszych miejscowościach – pokutuje przekonanie, że problemy ze zdrowiem psychicznym są z jakiegoś powodu bardziej wstydliwe niż problemy ze stawami czy zębami. Jeśli jedna, druga, czy trzecia gwiazda nie największego nawet talentu muzycznego czy aktorskiego wyzna w prasie brukowej, że cierpi na depresję, pani Środa – jeśli jej się to nie podoba – może z powodzeniem nie kupić gazety z tym wywiadem, nie kliknąć w clickbaitowy tytuł w internecie, wywrócić oczami, czy nawet poplotkować o tym z koleżanką. Albo kimś. Jednak kiedy wierny fan takiej gwiazdy (a nie zapominajmy, że wśród nich są całe rzesze nastolatków) przeczyta taki wywiad i zrozumie, że nie jest ze swoją niemocą, myślami samobójczymi czy brakiem umiejętności cieszenia się czymkolwiek sam na świecie, a co więcej, że ten demonizowany przez znanych mu dorosłych psychiatra, psychoterapeuta, czy nawet psycholog może mu pomóc, to taka modna gwiazdka jest w stanie, udzielając wywiadu o swojej depresji i wychodzeniu z niej, realnie uratować ludzkie życie. I to, że ludzie niebędący adresatami tego wynurzenia są nim zniecierpliwieni, w żaden sposób nie jest na szczęście w stanie powstrzymać płynącego z tego dobra.
Sama wychowałam się w domu z depresją – tata zachorował na ChAD długo przed moim urodzeniem. Większość członków mojej dalszej rodziny również cierpiała na tę chorobę. Bliska mi osoba straciła życie, opiekując się kimś w ciężkiej, źle leczonej depresji (tragiczna w skutkach próba samobójstwa rozszerzonego). Wydawać by się mogło, że zarówno ja sama już jako dziecko, jak i otaczający mnie dorośli, byliśmy tak depresją (własną lub cudzą) obciążeni i poranieni, że mieliśmy wszyscy bardzo wysoki poziom świadomości, czym ona tak naprawdę jest, jak się objawia, jakie ma rodzaje. Wydawać by się mogło, że towarzyszyło nam jakieś przeczulenie na tym punkcie, że mieliśmy wbudowane w siebie radary wykrywające tego typu problemy u innych. Jednak nikt z najbliższych nie zauważył, że już w wieku dwunastu lat miałam swoje pierwsze poważne epizody depresyjne. Ostatnio nawet usłyszałam, że „to dziwne, bo byłam takim wesołym dzieckiem”. Wesołym dzieckiem obsesyjnie myślącym o śmierci. Nie umiejącym mówić o tym wprost, ale za to rozpaczliwie krzyczącym o tym w swoich dziwnych i trudnych piosenkach. Do czego zmierzam? Do tego, że pewne mity są tak mocno zakorzenione w naszej kulturze, że powtarzamy je bezwiednie i bezmyślnie nawet wtedy, kiedy posiadamy narzędzia do ich weryfikacji. (Oczywiście całkiem inną i dużo bardziej skomplikowaną kwestią są mechanizmy wyparcia.)

Ciągle – wbrew pozorom – świadomość:

  • powszechności depresji (ale też wielu zaburzeń osobowości)
  • tego, jak bardzo depresje mogą się od siebie różnić i jak inaczej przebiegać (mój tata w jej trakcie nie był w stanie wstać z łóżka, ale znam też ludzi, którzy podczas depresji znakomicie się maskują i potrafią być całkiem efektywni w pracy, z kolei ja sama w najtrudniejszych depresyjnych stanach nie jestem w stanie zrobić niczego… poza pisaniem)
  • że stwierdzenie „człowiek w depresji nie może się śmiać, czy śmieszkować” jest fałszywe, bo każdy ma trochę inne mechanizmy obronne, a dodatkowo depresja przebiega u każdego nieco inaczej

jest niesłychanie niska. Nawet, jeśli wiemy coś, to jest to ciągle zbyt mało. Niech więc temat dbania o swoje zdrowie psychiczne będzie modny jak najdłużej! Niech irytuje, drażni i pobudza do refleksji. Bo mówienie o depresji czy wszelkich innych chorobach lub zaburzeniach psychicznych nie ma na celu pochwalenia się nimi (a nawet jeśli tak się zdarzy w jakichś sporadycznych przypadkach, to jakie mają znaczenie intencje nadawcy, jeśli realne dobro „zadziewa się” po stronie odbiorcy?). Po pierwsze komunikuje innym cierpiącym: nie tylko ty – ja też, a po drugie jest świadectwem drogi, którą ktoś przeszedł, by znaleźć się w znacznie lepszym miejscu. Zresztą sama terapia grupowa opiera się właśnie na mówieniu o tym, co trudne i słuchaniu innych, którzy mówią o tym, co dla nich trudne. To w jakiś niesamowity sposób pomaga lepiej zrozumieć siebie, rozbudza empatię na innych i odkrywa w każdym z nas terapeutę dla drugiego człowieka, którym w odpowiednich warunkach możemy się stać.
Będę więc może zbyt dla niektórych modna, a dla innych niemodna. Może oryginalna, a może banalna. Może do czytania fascynująca, a może wręcz nie do zniesienia. Jednak zamierzam pisać o tym, z czym się borykam, bo uważam, że temat zdrowia psychicznego jest jednym z ważniejszych i że mało co ma tak dużą moc jak dzielenie się własnymi trudnymi doświadczeniami z innymi ludźmi.

fot. Bożena Szuj

Co wykazał u mnie
test osobowości?

fot. Bożena Szuj

Sam test osobowości MMPI – 2, o czym już wspominałam, poprzedzony był długą i wnikliwą rozmową. Jednak zanim otrzymałam napisaną na podstawie jego wyników opinię, terapeutka nie szczędziła czasu na szczegółowe omówienie ich ze mną krok po kroku z uwagą i empatią. Pytała, czy zgadzam się z poszczególnymi punktami i zarówno, jeśli się zgadzałam (a zgadzałam się w zdecydowanej większości), jak i kiedy się nie zgadzałam, pytała dlaczego. Po lekturze opinii rozumiem, że to bardzo ważne. Jak by taka rozmowa nie była serdeczna, terapeuta w jej trakcie nas przede wszystkim diagnozuje. To może być niekomfortowe, zwłaszcza, kiedy przeczytamy o sobie w opinii coś, z czym się nie zgadzamy (mnie na przykład trudno jest zaakceptować tylko jedno zdanie: „bywa oporna wobec interpretacji psychologicznych”). Warto jednak pamiętać, że dobry terapeuta widzi w nas to, czego często sami nie umiemy dostrzec. Nie oznacza to, że jest nieomylny i że zawsze we wszystkim ma rację, ale jednak ma nad nami – jeśli można tak to ująć – przewagę w co najmniej dwóch kwestiach:

  1. ma inną perspektywę niż my i nasi bliscy, bo jest z zewnątrz – ani nie siedzi w naszej głowie, ani nie jest z nami emocjonalnie związany
  2. ma wykształcenie kierunkowe, więc patrzy na nas pod kątem psychologicznym, dostrzega strukturalnie mechanizmy naszego działania

Tak więc nawet, jeśli nawet gdzieś się myli, nie ma to większego znaczenia. Jeśli jest niezłym terapeutą – mechanizmy zdiagnozuje dobrze.
Niezwykłe wrażenie wywarła na mnie sama konstrukcja testu. Na 567 pytań zadanych w formie zamkniętej odpowiedziałam najszybciej, bo w 44 minuty. Okazały się niezwykle proste i niewymagające. Zahaczały o to, jakie są moje relacje ze światem, z bliskimi, rodziną, ale dosyć luźno. Starałam się nie zastanawiać zbyt długo – odpowiadałam szybko i zgodnie z tym, co myślałam i czułam tu i teraz. Szokiem więc było dla mnie, że te moich 567 prostych odpowiedzi wskazało nie tylko, z czym się tak naprawdę całe życie borykam, ale też, że:

  • „podeszłam do badania w sposób rzetelny”
  • „nie udzielałam odpowiedzi w sposób, który wskazywałby podejście obronne”
  • „nie wyolbrzymiałam swoich objawów i problemów”

oraz że jeden z wyników „prezentuje wiarygodność udzielanych odpowiedzi”. Dokładnie ta sama magia, jaka nas zawsze wprawiała w osłupienie na psychorysunku!

Jeśli chodzi o moją osobowość, test wychwycił:

  • poczucie zagrożenia i niższości
  • skłonność do introspekcji i samoponiżania
  • labilność w nastawieniu do przyszłości
  • obsesyjne myślenie
  • kompulsywne i zrytualizowane zachowanie
  • skłonność do ruminacji
  • samokrytycyzm
  • przewrażliwienie
  • alienację społeczną
  • zniechęcenie
  • introwersję
  • dużą nieśmiałość
  • perfekcjonizm
  • nadmierne racjonalizowanie

To oczywiście w dużym skrócie i uproszczeniu. Udało nam się też z terapeutką (prawie) rozwikłać zagadkę wysokiej wrażliwości. Choć nie jest to termin medyczny i ciągle budzi sporo kontrowersji, jednak łączy w sobie wiele cech mieszczących się w skalach: psychastenii, paranoi i schizofrenii, w których uzyskałam najwyższe wyniki. Część z nich terapeutka opisała też jako charakterystyczne dla artystów.

fot. Bożena Szuj

Obsesje, kompulsje

fot. Bożena Szuj

Obsesji, które lęgną się w mojej głowie się wstydzę, bo są niewygodne, dziwne i wyniszczające. Z niezrozumiałych powodów już od najmłodszych moich lat krążą… wokół seksualności. To dziwna mieszanka katolickiej surowej oceny seksualnych wyborów bliźnich (i poczucia wyższości w związku z własnymi poglądami) połączona z jakąś perwersyjną przyjemnością podglądactwa (nawet jeśli ulokowanego w sferze własnych domysłów) i całkowitym brakiem łączności ze sobą, własnymi potrzebami, ale też granicami. Na pewno kościół katolicki odegrał tu ogromną rolę. Budowane przez niego chore, oderwane od wszystkiego, co już dawno naukowo udowodnione wizje seksualności, fetyszyzowanie dziewictwa i wstrzemięźliwości, demonizowanie seksu i sprowadzanie go wyłącznie do prokreacyjnej roli lub – od stosunkowo niedawna – aktu miłości „dopuszczalnego” wyłącznie w sakramentalnym małżeństwie może małego, całkowicie niestabilnego, mającego obsesyjne skłonności człowieka nieodwracalnie skrzywić. Z pewnością kościół nie był jedynym budowniczym mojego zaburzenia, jednak już sama moja religijność również już od najmłodszych lat była mocno przerysowana i dziś, jako przyszła matka, patrzę na jej dowody z niemałą dozą przerażenia.
Równocześnie kłóciło się to wszystko z moją najprawdziwszą dziką naturą, która uważała wolność, a więc brak oceny (i innych wobec mnie, i mojej wobec innych), za najwyższą wartość. Moja dzika natura czuła, że jak kochać, to dawać i brać bez ograniczeń, bez kontraktów, bez zasad ustanowionych odgórnie, zwłaszcza tych narzucanych kobietom przez mężczyzn (kościół zrzesza głównie niepogodzonych ze swoim homoseksualizmem mężczyzn żywiących podświadomą pogardę do kobiet). Pisałam już o tym i będę to powtarzać do skutku – nie ma nic ani złego, ani dobrego w wyborze życia bez seksu, nie ma też nic ani złego, ani dobrego w czekaniu z seksem do ślubu (pod warunkiem, że jest to świadoma, dobrowolna decyzja obu stron). Nie ma też nic ani złego, ani dobrego w poligamii, poliamorii, czy niewiązaniu seksu z trwałym związkiem (tu, ponieważ należę do osób, których taki układ głęboko by skrzywdził, nie chcę się wypowiadać – prędzej czy później psychologia odpowie na pytanie, czy rzeczywiście tego typu wybory mogą nie pozostawić na psychice żadnych ran; mam na razie przekonanie, że to niezwykle indywidualne). Jednoznacznie złe jest natomiast narzucanie jednego stylu życia wszystkim ludziom. I w tym kościół jest niezrównany. Co, kiedy wolnościowa natura napotka na tamę w postaci rygorystycznego wychowania i narzucenia norm „moralnych” wyssanych z palca? Co, kiedy kolejną częścią składową tej natury jest perfekcyjność oraz potrzeba dostosowania i dopasowania się? Konflikt wewnętrzny. Nasilający się z latami coraz bardziej.
Kiedy zaczęłam dojrzewać i wchodzić w swoje pierwsze związki, natrafiałam na manipulatorów, którzy szybko i sprawnie rozgryzali, jak zdobyć nade mną kontrolę. Wystarczyło zacząć grzebać przy kruchej, kształtującej się dopiero seksualności – potędze dzikiego pierwotnego ognia – gorliwej i naiwnej katoliczki, jaką byłam, a potem przy pomocy umiejętnego władania zawstydzaniem zabijać jej maleńkie, niemal niewykształcone poczucie własnej wartości. Przyjdźcie do mnie teraz, tchórze, kiedy możemy powalczyć jak równy z równym!
Od kiedy pamiętam, byłam zbyt jakaś. Zbyt nienasycona, zbyt cnotliwa, zbyt bezwstydna, zbyt wstydliwa, zbyt bezpruderyjna, zbyt pruderyjna. Nigdy nie umiałam się znaleźć w niczyim środku. Od kiedy pamiętam potrzebowałam być brana głębiej. Tak, ta co najmniej dwuznaczność jest w pełni zamierzona i dobrze oddaje to, co zazwyczaj dzieje się w mojej głowie. Kiedy już kogoś w ogóle wokół siebie dostrzegałam, miałam ochotę bez reszty mu się oddać w każdym możliwym sensie. Przy tym dziwnym poczuciu własnej uległości, chciałam go równocześnie też posiąść, zawładnąć nim emocjonalnie, duchowo, a bardzo często też seksualnie. Miałam ochotę na kontakt całkowity, bez krygowania się, wstydu czy zbędnej pruderii. Jeśli cokolwiek miałoby to uniemożliwić, paraliżował mnie strach, że ominie mnie coś ważnego. Dziś myślę, że ten „człowiek na horyzoncie” mógł być w tamtym czasie niemal dosłownie jedynym zauważonym przeze mnie. Wiodłam tak rozbudowane życie wewnętrzne, że realna rzeczywistość mi umykała.
Dopiero dziś, kiedy już od trzech lat jestem w najważniejszym w swoim życiu związku ze stabilnym, zrównoważonym mężczyzną, zaczynam powoli rozprawiać się ze swoimi obsesjami. Dość płynnie uciekłam od tego tematu, ale pora wrócić tam, gdzie boli. Moje niepokojące reakcje na seksualność innych ludzi, które towarzyszyły mi jeszcze w bardzo wczesnym dzieciństwie i których genezy niestety najprawdopodobniej nigdy nie poznam, z biegiem lat przerodziły się w niezrozumiałą dla mnie chorobliwą zazdrość o seksualną przeszłość moich partnerów. I na samym początku, i później, te „niepokojące reakcje” stanowiły obsesyjne zadręczanie się triggerem bez próby wglądu w to, czemu informacje na temat czyjejś seksualności w ogóle triggerem są. Kiedy znalazłam się w całkiem zdrowym punkcie swojego życia, poznając obecnego Partnera, mój problem nagle stał się jaskrawy – znacznie odstawał od mojej dojrzałości w pozostałych aspektach. Nagłe, niespodziewane ataki furii przesłaniające nie tylko racjonalne myślenie, ale też blokujące mi kontakt z własnymi emocjami wyniszczały nie tylko mnie, ale też psuły jedną z najważniejszych w moim życiu relacji. Na opisanie własnych kompulsji nie jestem gotowa, ale sam mechanizm wygląda następująco: obsesje mogą być związane z każdym tematem, niektóre mogą wydawać się realne, inne są niemal całkowicie abstrakcyjne. Kiedy myślę o swoich obsesjach, widzę oczami wyobraźni koło, zapętlenie. Pewnym rodzajem wyjścia podsuwanym przez umysł jest kompulsja – jakaś czynność, którą „musimy wykonać, żeby poczuć się lepiej”. Ona również może być kompletnie abstrakcyjna (Jennette McCurdy w książce „Cieszę się, że moja mama umarła” wspominała o kilku podskokach, kręceniu się wokół własnej osi czy klepaniu się po brzuchu), ale może też być zupełnie naturalna. Problemem staje się, kiedy uczynimy z czynności naturalnej przedmiot kompulsji, bo trudniej się wtedy z całego tego szaleństwa wyplątać. Tak było (jest) w moim przypadku. Ciągle się uczę, jak przekierowywać myślenie i zachowanie chore na zdrowe tory. Moim kompulsjom towarzyszyło zadręczanie się, a wszystko kończyło się chwilową i wątpliwej jakości ulgą. Tylko wiele, wiele lat nie miałam pojęcia, że moje obsesje z moją kompulsją są powiązane. Wiele, wiele lat cierpień.

fot. Bożena Szuj

Bycie więźniem własnej głowy

fot. Bożena Szuj

Pamiętam jeden wieczór, jakieś dwa lata temu. Przytłoczyło mnie wrażenie, że to, co dzieje się w mojej głowie, jest tak straszne i trudne do wytrzymania, że nie mogę tego znieść. Chciałam się poddać, pokazać białą flagę, błagać to coś, żeby opuściło moją głowę i dało mi spokój. Myślę, że kiedy mamy obsesje, a uczymy się radzić sobie inaczej niż za pomocą kompulsji (czyli te kompulsje na chwilę odstawiamy), to wszystko się jeszcze bardziej komplikuje. Leżałam w łóżku zwinięta w kłębek, szukałam w internecie jakiegoś numeru telefonu, na który mogłabym zadzwonić, będąc w ciężkim kryzysie. Ostatecznie znalazłam kilka i nie zadzwoniłam na żaden. Znalazłam też jakąś muzykę, która miała działać odstresowująco. Nie bardzo w takie rzeczy wierzę, ale być może na zasadzie placebo ona rzeczywiście rozluźniła mój brzuch. Bo moje obsesje przeżywam przede wszystkim brzuchem. Pamiętam też inne swoje załamanie, sprzed stosunkowo niedawna, kiedy płakałam w ramionach Partnera, wyznając mu, że wiem, że muszę o siebie zadbać i zmienić sposób myślenia, ale zwyczajnie nie umiem tego zrobić. W każdym z obydwu przypadków czułam, że jestem bliska obłędu. Wydaje mi się, że w takich momentach bardzo ważna jest czułość wobec siebie; nie dowalanie sobie, nie pretensje i wyrzuty, że myśli się tak, a nie śmak. Zaakceptowanie, że jest się w danej chwili słabszym, otoczenie się życzliwością i opieką, przytulenie samego siebie i przede wszystkim zrozumienie, że to minie to najwięcej, ile możemy dla siebie zrobić. Potem stopniowo można wprowadzać w życie obserwowanie kiedy i jak reagujemy na to, co dla nas trudne. Ustalenie, co jest dla nas trudne. Czy faktycznie jakaś starsza pani, którą w prehistorii połączyło z moim partnerem coś już wtedy dla niego nieistotnego jest dla mnie triggerem? No niekoniecznie. Więc co nim jest? Czemu raz mi się odpala najczystsza i najsilniejsza nienawiść wobec kogoś (jakichś „nich”), kogo nie znam i funkcjonuje w mojej głowie wyłącznie jak zdehumanizowany symbol ohydy, a innym razem mi się nie odpala? Partner w międzyczasie nie zmienił przecież swojej przeszłości. Czemu raz myślę o jego przeszłości, a innym razem o niej nie myślę? Czemu raz, myśląc o niej, odczuwam ścisk w żołądku i robi mi się niedobrze, a innym – jest mi całkowicie obojętna, bo w końcu jakie ma znaczenie dziś, skoro jesteśmy razem, codziennie tworząc piękny związek? Niedużo udało mi się ustalić, ale trochę mi się udało. Po pierwsze obsesyjne wyniszczające myśli nasilają mi się w momentach stresu, a ten jest u mnie spowodowany przede wszystkim kontaktem z osobami toksycznymi. Jeśli dłuższy czas jestem w stresie, spada moje nadal dosyć niskie poczucie własnej wartości i wtedy całe na biało wchodzą obsesje. Krąg strasznych, toksycznych myśli o urojonych albo mocno zniekształconych przez mój umysł sytuacjach i ludziach, o których wymyślam i mówię najgorsze rzeczy. Czy daje mi to poczucie ulgi i mocy? Bardzo duże i równie niestety chwilowe. Kiedyś dawałam się po wszystkim wpędzać (przede wszystkim samej sobie) w poczucie winy, że pomyślałam o kimś źle. Dziś rozumiem, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Znaczenie ma natomiast, że te obsesje robią realną krzywdę mnie samej i oczywiście także mojemu związkowi.
Czy da się z tym funkcjonować? Poradziliśmy sobie z tym oboje w całkiem dobry sposób. Nauczyłam się siebie na tyle, żeby złapać moment, w którym „to się zbliża”. I wtedy mówię o tym Partnerowi. Problemem moich obsesji jest to, że mam pokusę, by komunikować swój ból sarkazmem. Jednak to jest toksyczne i na pewno nie pomaga. Więc mówię, na ogół płacząc, że „się zbliża”. A Partner, rozumiejąc już (do czego też musiał dojść), że wszystko, co nastąpi, będzie nie o nim, ale o mnie, pyta spokojnie, co się stało, co sobie pomyślałam, co mi się skojarzyło i z czym. I bardzo się staramy tak prowadzić rozmowę, żeby wyciągnąć ją z toksycznych rewirów (inni ludzie, moja do nich niechęć) i sprowadzić na bezpieczną drogę (komunikat ja). Dziś wiem, że pod moją złością, wściekłością czy nienawiścią kryje się przeważnie lęk przed porzuceniem. Z jakiegoś powodu zaplątała się w to seksualność. Jednak nie ona jest tematem głównym. Rozumienie tego daje mi ogromną siłę. I – co najważniejsze – od bardzo, bardzo dawna nie miałam takich ataków. Stały się coraz rzadsze, a przede wszystkim całkowicie zmieniły intensywność.

fot. Bożena Szuj

Obsesyjny pociąg

fot. Bożena Szuj

Terapeutka przeprowadzająca test osobowości MMPI – 2, a potem omawiająca ze mną jego wyniki, powiedziała mi coś, co pozwoliło mi zwizualizować swój problem. Porównała obsesyjne myśli do pociągów. Jestem na peronie, a te wszystkie przejeżdżające i odjeżdżające pociągi to obsesyjne myśli. Szokujące było dla mnie odkrycie, którego szybko dokonałam:

O matko! Przecież mogę do nich nie wsiadać! – wykrzyknęłam.

Mam wrażenie, że potrzeba wsiadania jest pewnego typu kompulsją. Że obsesja może płynnie przeradzać się w kompulsję, a kompulsja w obsesję, ale najważniejsze jest to, że możemy nie wsiadać. I dobrze poprowadzona terapia nam w tym pomoże.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swoje wykonanie urzekającego kanonu Jerzego Wasowskiego „Już noc”. Moi znajomi kompozytorzy pewnie się teraz uśmiechną, bo z całą pewnością można to sobie matematycznie wyliczyć, ale jestem absolutnie zafascynowana formą kanonu i ciągle mnie zdumiewa, jak można napisać melodię, która powtarzana kolejnymi głosami w pewnych odstępach czasowych tworzy sama ze sobą sensowną harmonię. Bardzo chciałabym się tego nauczyć. Tymczasem pozostaje mi śpiewanie ze sobą na głosy kanonów już napisanych. One też mają formę koła – zupełnie jak obsesje.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Sprawy materialne

fot. Bożena Szuj

Kiedy pięć lat temu założyłam blog oczami nNi, moja pewność siebie wahała się między minus sto a minus nieskończonością. Po jakimś mikro sukcesie Jednopalnikowej (mojego kulturalnego bloga kulinarnego) postawiłam na inNy trochę format – osią nie był już konkretny temat, taki jak kulinaria, psychologia, filozofia, językoznawstwo, film, literatura, muzyka, sztuka, podróże czy kryminalistyka (nie wystarczało mi już to, plus nie umiałabym się zdecydować na tylko jeden), ale… ja sama. Świat widziany moimi oczami (oczami nNi, bo ja jestem nNi – manNi), przefiltrowany przez moją wrażliwość, która – jak z biegiem lat zauważyłam – jest nieco inNa. Nieraz podstawiała mi nogę, ale równocześnie też zawsze była moim największym sprzymierzeńcem, kiedy fotografowałam albo tworzyłam muzykę, opowiadania, recenzje i wszystkie pozostałe teksty. Pomagała mi nawet w przelotnych romansach z produkcją biżuterii czy szyciem. Głównym powodem, dla którego się zdecydowałam na założenie bloga oczami nNi była potrzeba pisania. To w jakiś nadzwyczajny sposób stało się dla mnie najlepszą terapią. Z zawodu jestem językoznawczynią, nauczycielką i kulturoznawczynią (o moim stosunku do feminatywów jeszcze napiszę, ale nie jest on radykalny – w żadnym zresztą kierunku). Tłumaczę swoje wykształcenie, niejako usprawiedliwiając, po co w ogóle prowadzę blog, w którym opisuję świat widziany swoimi oczami. Czyli pewność siebie nadal nie doszła do zera, ale jestem już na lepszej drodze niż te pięć lat temu, kiedy błądziłam jeszcze na manowcach.

fot. Marianna Patkowska

💸 Co mi dało prowadzenie bloga?

fot. Bożena Szuj

Wbrew tytułowi tego rozdziału, ani bloga nie zawieszam, ani nie zamykam. Powiedziałabym nawet, że wręcz przeciwnie. Dziś raczej podsumowuję swoją pracę. Co więc mi prowadzenie bloga dało? Na pewno lepszy warsztat, bo to jednak pięć lat praktyki i ponad czterysta napisanych tekstów. To dużo, dużo więcej niż napisałam podczas całych swoich polonistycznych studiów, z tym że na tychże studiach otrzymałam z kolei doskonałe narzędzia – m.in. od mojego literackiego mentora Jerzego Sosnowskiego, pod którego (surowym!) okiem ostrzyłam, tzn. szkoliłam swoje pióro. Od pierwszych blogowych publikacji moją ambicją było tworzenie treści wartościowych nie tylko merytorycznie, ale przede wszystkim językowo.
W tym miejscu chciałabym wyjaśnić, że choć pracowałam w swoim życiu jako redaktor i korektor tekstów cudzych, jednak redakcja i korekta tekstów własnych nigdy nie wychodzi tym tekstom na dobre. Przede wszystkim dlatego, że sprawdzając własny tekst wiemy, co mieliśmy na myśli i bardzo trudno nam wychwycić wszelkie w nim nielogiczności i niejasności, kiedy głowa nam dopowiada sens właściwy. Z kolei praca korektorska wymaga całkiem innego czytania – m.in. nastawienia się na literówki, niepotrzebne spacje czy niewłaściwie postawione przecinki. Jeśli tekst się rozumie i zna zbyt dobrze, percepcja potrafi płatać figle. Mam wsparcie mamy, która pracując przez lata w tej profesji, nie umie nie wyłapać oczami redaktora chropowatości, literówek i wpadek, które mi z sumiennością regularnie wytyka, a ja je – pąsowa ze wstydu – poprawiam. I rzeczywiście z biegiem lat jest ich coraz mniej, ale się oczywiście zdarzają. Zmierzam do tego, że o ile blog oczami nNi można traktować jak moją pisarską wizytówkę, o tyle nie dowiemy się z niego, jak sprawdzam się w roli redaktora i korektora. Inną kwestią jest łamanie tekstu, na które niestety nie mam żadnego wpływu, bo WordPress ma swoje ograniczenia. Dostałam w tej sprawie nawet kiedyś maila od oburzonego czytelnika, który nie omieszkał kilka razy powtórzyć, że od tego łamania to go bolą oczy (jednak najwyraźniej nie na tyle, by nie napisać). Założyłam, że spośród wielu kompromisów, na które muszę, działając na bezpłatnej domenie, pójść, brak możliwości prawidłowego złożenia tekstu będzie najmniej odczuwalny. Po pierwsze dlatego, że przy zapoznaniu się z moją dbałością o inne detale nietrudno dojść do wniosku, że słabe łamanie nie wynika z mojego zaniechania, a po drugie dlatego, że wiele zależy od urządzenia, na którym blog będzie czytany i ustawień samych czytelników. Jednak założenie to było, jak widać, błędne. Cóż, muszę z tym ciężarem żyć i tworzyć dalej.
Kiedy dziś przeglądam swoje pierwsze teksty, widzę drogę, jaką przebyłam, żeby znaleźć się tu, gdzie teraz jestem. Czy mam na myśli zapierające dech w piersiach statystyki lub jakieś blogowe zarobki? Nic z tych rzeczy! (Nawet SKLEP – wbrew pierwotnym przypuszczeniom – pełni tu rolę atrapy, na której spełniałam się przede wszystkim fotograficznie.) Mam na myśli to, że piszę sprawniej. Widzę dziś, które spośród wielu kategorii utworzonych na początku są najbliższe mojemu sercu. Zauważam, że równie wielką radość, jak samo pisanie, sprawia mi wymyślanie swoich sesji fotograficznych i stylizacji do nich. Widzę, jaką przyjemność daje mi pozowanie. Rozumiem, jak bardzo lubię nagrywanie coverów do piosenek, które mi do wpisu pasują – im więcej przygotuję do wpisu sama, tym mam większą satysfakcję.
Prowadzenie bloga nauczyło mnie koncentracji, dyscypliny, systematyczności i samozaparcia. Spotykam się czasem z zarzutem, że blog jest dla mnie ważniejszy od relacji. Od niektórych z pewnością tak. Z drugiej jednak strony to właśnie pisanie tutaj pomogło mi się otworzyć na ludzi. Paradoksalnie, bo jest to przecież bardzo samotnicze zajęcie. Blog stał się dla mnie papierkiem lakmusowym w relacjach – jeśli ktoś oczekuje od mnie, że postawię go w swojej hierarchii wyżej od bloga (a pisanie to alienacja – często dla ludzi trudna), nie rozumiejąc, że blog to moja komunikacja ze światem, może być pewnie znakomitym kumplem… ale raczej nie moim. Moje serce i miejsce na podium powyżej bloga otrzymują jedynie ci, którzy rozumieją, że muszę pisać i szanują sposób, w jaki to robię.
Pisanie ośmieliło mnie też trochę i zdecydowałam się na całkiem nową drogę – własny podcast ustami nNi. Na razie ma tylko dwa odcinki, w dodatku ostatni umieszczałam bardzo dawno temu. Jednak jest to dla mnie tak fantastyczna przygoda, również (o ile nie przede wszystkim) terapeutyczna, że zamierzam się zdyscyplinować również podcastowo, choć to technicznie dla mnie nieco trudniejsze.

fot. Bożena Szuj

💸 Czemu nie zarabiam na blogu?

fot. Bożena Szuj

Jeśli na sali jest ktoś, kto wie, niech powie teraz albo zamilknie na wieki. Na reklamy, które pojawiają się pod każdym moim wpisem nie mam niestety wpływu, jednak celowe umieszczanie reklam, z których czerpie się profity, czy tworzenie wpisów sponsorowanych jest sprzeczne z moją wizją prowadzenia tego bloga. Poruszam tu tematy często trudne, przez niektórych uważane nawet za kontrowersyjne. Za każde swoje słowo i umieszczone zdjęcie biorę całkowitą odpowiedzialność. Uczciwość i bezgraniczna szczerość w pisaniu są dla mnie priorytetem. Do nich od pięciu lat tutaj dążę. Reklama w swoim założeniu zmierza do innego celu – sprzedaży produktu. Czy niczego tu nie reklamuję? W pewnym sensie reklamuję dzieła twórców, pisząc recenzje ich prac (dostałam zresztą przemiły, uskrzydlający mnie feedback od recenzowanych tu: Pauliny Młynarskiej, Natalii Tur czy Sylwii Parol). Reklamuję kosmetyki Mary Kay, bo sama ich od kilku lat używam i jestem nimi zachwycona. Jednak takie bezpłatne polecajki (a raczej płatne, bo nikt mi tych książek, płyt czy kosmetyków nie wysyła przecież za darmo, czy też za recenzję) koło reklamy z prawdziwego zdarzenia nawet nie stały. Recenzując, staram się dotrzeć do tego, jak na mnie dane dzieło wpłynęło. Zrozumieć, czemu widzę w czymś pierwiastek geniuszu, a w czymś innym miałki bełkot, który tylko na pierwszy rzut oka brzmi mądrze. Próbuję rozebrać i rozczłonkować dzieło, zdrapać to, co na wierzchu, dostać się do trzonu, a potem rozgryźć to, co inni bezwiednie połykają. Recenzowanie dzieł przyjaciół i znajomych niezwykle mnie spina (choć czasem muszę), bo nigdy do końca nie wiem, gdzie się pod koniec pisania znajdę. Rozpoznaję, kiedy mnie coś zachwyca, a kiedy wręcz przeciwnie, ale sęk w tych niuansach właśnie, w tym wszystkim, co głębiej. Jeśli kogoś znam i lubię, nie chcę sprawiać mu przykrości, a bycie miłym czasem wyklucza bezkompromisową szczerość. Nauczyłam się jednak podczas pisania bez względu na wszystko wybierać to drugie. I ku mojemu ogromnemu zdziwieniu recenzowani właśnie to cenią w moich tekstach najbardziej.
Wracając jednak do zadanego w temacie rozdziału pytania czemu nie zarabiam na blogu, brak konieczności zabiegania o reklamodawców, martwienia się, czy trafię w gust większości oraz unikania tematów „kontrowersyjnych” (XXI wiek, Europa Środkowa) daje mi całkowitą wolność. Wolność, z której nie chcę rezygnować.

fot. Bożena Szuj

💸 Rzeczy jakie są

fot. Bożena Szuj

Jednym z podstawowych aspektów mojej terapii i zdrowienia jest widzenie rzeczy takimi, jakie są. Bez fantazjowania, idealizowania, upiększania, ale też demonizowania. Dotychczas umniejszałam swoją blogową pracę, pozwalając innym nazywać ją „zabawą”. Owszem, sprawia mi ogromną frajdę, ale ta „zabawa” nie tylko zajmuje mi bardzo dużo energii i czasu (na wymyślaniu i przygotowywaniu wpisów, czytaniu książek, oglądaniu filmów, słuchaniu płyt oraz koncertów, które tu recenzuję, a potem samym pisaniu, o przygotowywaniu podcastu nie wspominając, spędzam miesięcznie niemal etat), ale też wiąże się z realnymi wydatkami: od prądu, przez programy do zdjęć i filmów, po elementy stylizacji do fotograficznych sesji, mimo że domena, z której korzystam, jest darmowa. (Do wydatków mniejszych za chwilę dojdzie kolejny, większy – mój obecny stary, kupiony już jako używany laptop ledwo dyszy, a najmocniej eksploatuje go właśnie moja blogowa praca.) Oczywiście mam świadomość, że zarówno pomysł prowadzenia niezależnego bloga, jak i kompletna nieporadność w kwestiach finansowych są moje. Dziś jednak uczę się ujarzmiać swoją nieśmiałość i niekoniecznie zdrowe przekonanie, że o trudniejszych materialnych sprawach się nie mówi. Może pora zacząć mówić.

fot. Bożena Szuj

💸 Kawa na ławę

fot. Bożena Szuj

Proszenie o wsparcie jest całkowicie poza strefą mojego komfortu. Jednak kiedy zrozumiałam, że ponoszę nie tylko pewne regularne koszty, ale też oddaję Czytelnikom niemal cały etat swojej darmowej pracy, odważyłam się założyć konto na buy coffe toBuy coffe to jest platformą, na której odbiorcy (w wypadku bloga czytelnicy) mogą wesprzeć twórcę symboliczną kawą jedno lub wielorazowo. Będzie mi niesamowicie miło, jeśli zechcecie zadbać o odpowiednie stężenie wirtualnej kofeiny w mojej krwi.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

💸 Co mogę zaoferować

fot. Marianna Patkowska

Buy coffe to to propozycja dla tych, którzy chcieliby w taki właśnie sposób docenić i wesprzeć to, co robię na blogu i do czego wszyscy mają nieograniczony darmowy dostęp. Jednak zaczęłam się zastanawiać, jak zmienić swoją ścieżkę kariery niesatysfakcjonującą mnie już ani intelektualnie, ani finansowo, by móc oddać się pisaniu w stu procentach. I temu najbliższemu sercu – blogowemu, i pisaniu dla innych. Podsumowanie moich dotychczasowych prac, a także wszystkich swoich sukcesów oraz porażek utwierdziły mnie w poniższych przekonaniach.

  • W jakiejkolwiek pracy z ludźmi najistotniejsza jest dla mnie dobra atmosfera i wzajemny szacunek – bez względu na to, czy jest to praca w szkole (przez rok byłam nauczycielką polskiego w szkole podstawowej), w sprzedaży wycieczek jednodniowych, w szkółce narciarskiej, restauracji, hotelu czy sex shopie. Nie umiem ani pracować, ani funkcjonować, kiedy odczuwam wrogość i niezrozumienie. Za to prawdziwa serdeczność i życzliwość natychmiast mnie otwierają i wydobywają ze mnie wszystko, co najlepsze. (Nie mylić z byciem miłym i przez to nie zawsze szczerym.)
  • Pisanie mnie podnosi i nadaje mojemu życiu sens, stymuluje mnie intelektualnie, obniża lęki i jest jedyną aktywnością, którą potrafię wykonywać podczas depresji, więc chcę dążyć do tego, by przestało być „zabawą” wykonywaną gdzieś pomiędzy zarobkowymi pracami sezonowymi niezwiązanymi z moim zawodem, bo właśnie w tym obszarze mogę dać światu najwięcej. Dodatkowo gdybym mogła się poświęcić wyłącznie pisaniu, byłoby ono zdecydowanie lepsze, bardziej dopieszczone i zadbane.
  • Moje zdiagnozowane testami osobowości OCD (o którym szykuję wpis) charakteryzuje się nie tylko obsesyjnym myśleniem i kompulsywnym pisaniem, ale też perfekcjonizmem. Ten ma dwie strony medalu – albo działam na sto procent, albo kiedy coś mi to utrudnia, nie działam wcale (lub działam, ale się bardzo przy tym męczę). Pisząc, sama jestem sobie sterem, żeglarzem i okrętem – nic mnie nie hamuje i nie podcina mi skrzydeł. Spotykam się wtedy ze swoją najbardziej surową, apodyktyczną i wymagającą częścią, którą… całkiem lubię.

Oczywiście blogowe pisanie z trzewi na tematy ważne dla mnie, ilustrowane własnymi sesjami fotograficznymi i czasem opatrzone wyśpiewywanymi piosenkami to jedno, a pisanie tekstów użytkowych na zamówienie to zupełnie co innego, jednak nic nie ćwiczy warsztatu lepiej niż konieczność mierzenia się z różnymi formami, a tego mi właśnie zaczęło brakować.

✍️ Co więc mogę zaoferować Wam odpłatnie?

👉 pisanie: artykułów, esejów, listów, opisu produktów, przemów i wszelkich innych tekstów (mój trigger to prace dyplomowe – nie polecam nawet pytania o takie usługi) – rozgość się na blogu i zobacz, czy odpowiada Ci to, jak piszę

👉 pisanie recenzji: książek, filmów lub płyt – zajrzyj do kategorii „Z życia recenNzenta” i przejrzyj moje recenzje; na różnych etapach pisałam je w trochę inny sposób – sprawdź, który podoba Ci się najbardziej, ustalmy, czego potrzebujesz i czy będzie to zgodne ze mną; no i rzecz jasna, gdzie by się miało docelowo znaleźć

👉 redakcję i korektę gotowych tekstów – jeśli masz już napisany tekst, ale chcesz go podrasować, uładzić, a przede wszystkim mieć pewność, że nie pozostaną w nim żadne błędy (których popełnianie przy pisaniu jest nieuniknione), chętnie służę redaktorską i korektorską parą oczu nNi

👉 korepetycje z języka polskiego – tu na razie potrzebuję czasu, żeby się przygotować, ale wszystko jesteśmy w stanie omówić; uwielbiam kontakt z dziećmi i zagadnienia językowe, a do tego jestem dyplomowanym nauczycielem z bardzo krytycznym stosunkiem do polskiego szkolnictwa

👉 a może jesteś wydawcą i interesuje Cię wydanie opowiadania lub książki – chętnie podejmę takie wyzwanie, jeśli okaże się, że patrzymy w tę samą stronę

Jeśli jesteście zainteresowani powyższymi propozycjami lub też macie jakieś własne, piszcie do mnie:

 oczaminni@gmail.com
oczami nNi

W ramach na razie działalności niezarejestrowanej mogę wystawiać rachunki oraz faktury bez VAT.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę cover okolicznościowy, dziękując wszystkim swoim Czytelnikom za to, że jesteście.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to