„Naku*wiam Zen” Maria Peszek

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Marginesy
rok wydania: 2022

Minęło już trochę czasu od wydania tej książki i choć od początku byłam nią zaintrygowana, nie przypuszczałam, że w końcu jednak po nią sięgnę. Nie przypuszczałam, bo mam problem z pisanymi przez Marię Peszek tekstami piosenek, co nie jest najlepszą wróżbą. Ponieważ jej teksty uchodzą za kontrowersyjne, jest całkiem sporo osób mających z nimi problem. Zanim więc ktoś odruchowo zaliczy mnie do szufladki „święcie oburzonych obrazoburczą Marią”, wyjaśnię, w czym dokładnie tkwi mój problem. Otóż, mówiąc w skrócie, w jej literackiej nierówności. Byłabym w piórze Marii zakochana po uszy od wysłuchania krążka „Jezus Maria Peszek” z 2012 roku – mojej ulubionej płyty tej artystki. Każdy tekst na tym albumie (może z wyjątkiem bardzo odstającej od reszty piosenki „Amy”) jest małym arcydziełem; przemyślanym, konsekwentnym. Nawet niezbyt oryginalna maniera posługiwania się naiwnymi, częstochowskimi rymami nie drażni – całość jest spójna. I jest o czymś. Do całkiem niezłych, choć niewybitnych tekstów z debiutanckiej „Miasto Manii” mam jeszcze pewien sentyment, ale już te z następnej „Marii Awarii” irytują mnie niesamowicie swoją pretensjonalnością. Na tamten czas (2008 rok) były być może „odważne” czy przełamujące jakieś tabu, jednak nie jest to kryterium nadrzędne, jeśli mamy oceniać literacką jakość. Mogłabym to jednak zrzucić na karb stopniowego rozwoju artystki. Obie płyty powstały przed przełomową „Jezus Maria Peszek”. Ale w 2016 roku ukazuje się „Karabin”, na którym czuć wyraźny spadek tekściarskiej formy autorki. Kilka tekstowych perełek (mowa o fragmentach, a nie całych tekstach), reszta niedbała, niedopracowana, zbyt łopatologiczna. Ważne tematy spłycane nieumiejętnością odpowiedniego ich przedstawienia. Ta dziecięca naiwność narracji, która była jakimś urokiem czy wręcz siłą płyty „Jezus Maria Peszek”, tu staje się nieznośnym grafomaństwem. I ostatnia „Ave Maria” to powtórka z rozrywki, z tym że do częstochowskich rymów wplecione są jeszcze angielskie sformułowania, co zmienia teksty w swoje własne karykatury. Nie piszę tego z przyjemnością, tym bardziej czując, że autorka podejmuje próby mówienia o tematach trudnych i bolesnych, a jej stanowisko w wielu kwestiach podobne jest do mojego. Do tego naprawdę lubię każdą z tych płyt od strony muzycznej, jednak wychowana na literackiej wrażliwości Jeremiego Przybory, którego nawet najsłabsze wydane na światło dzienne teksty były nadal wybitne, nie uważam tekściarstwa Marii Peszek za dobre, a raczej przypadkowe i chaotyczne. Każdy twórca ma prawo do gorszej formy, oczywiście. Problemu nie widzę w tym, że Maria pisze słabiej, lecz w tym, że coś, co powinno pozostać szkicem, który warto byłoby dopracować, bo tkwi w nim spory potencjał, pokazuje światu jako dzieło skończone. Więcej, uważa „Ave Marię” za „najpiękniejszą płytę, jaką nagrała”, co przyjmuję jako deklarację, że wszystkie jej elementy autorkę satysfakcjonują. Cóż więc z tego, że potrafi pisać teksty doskonałe, skoro nie umie odróżnić ich od tych niedopracowanych?

Wbrew, być może, pozorom, ten wstęp przyda nam się w późniejszej analizie książki.

„Naku*wiam Zen” Maria Peszek

fot. Marianna Patkowska

Tym razem nie używam zapałek. Nie wzniecam rewolucji. Nie krzyczę: „Róbmy dym”. Zeszłam z barykad. Chcę się podzielić opowieścią o niełatwej, ale wspaniałej relacji z ojcem, i ogrzać nią serca. Chcę zabrać was w podróż do źródła mojej siły, a przy okazji sama zrozumieć, skąd się wzięłam, taka, a nie inna. To opowieść o sensie rozmowy i szansie na szczęście w każdych okolicznościach. O afirmacji życia. Jest trochę jak kompas, dzięki któremu łatwiej nawigować przez niespokojny czas.

– wewnętrzne skrzydło okładki, „Naku*wiam Zen” Maria Peszek

Po „Naku*wiam Zen” sięgnęłam, kiedy okazało się, że mamy ją w naszej stogowej bibliotece. Po lekturze „Sclavusa” Tymona Tymańskiego nie mogłam do siebie dojść. Potrzebowałam czegoś lżejszego, ale na przyzwoitym poziomie. Pomyślałam, że rozmowy córki artystki z ojcem artystą będą odpowiednie. I po niedługiej chwili książka zaczęła mnie drażnić swoją  – a to niespodzianka! – nierównością. Odłożyłam ją więc i wróciłam do niej dopiero po jakimś czasie.
Z początku miałam wrażenie, że zderzyły się tu dwa światy: autystyczny z ADHD-owym. Maria zadając ojcu pytania, oczekuje, że odpowie jej on „konkretnie”: krótko, zwięźle i na temat. Ten jednak nie umie, bo rzeczy, o które pyta go córka, nie są czarno-białe. Odpowiada z sensem, ale nie w sposób, który sobie zażyczyła, więc – jak uparte dziecko – przerywa mu zniecierpliwiona. Wtedy z kolei ja się niecierpliwię, bo to, że ona nie rozumie jego sposobu odpowiadania, nie oznacza wcale, że ja go nie rozumiem, a Jan Peszek mówi pięknie i mądrze. Po jakimś czasie to się jednak nieco zmienia i w głowie coraz nachalniej pojawia mi się zwrot „pamiętnik starego pierdoły”. Nie chodzi o tytuł pewnego dzieła i idące za nim specyficzne poczucie humoru, wyjątkowy styl czy abstrakcyjność Rolanda Topora, lecz o nazwę coraz bardziej adekwatną dla wspominków Peszka z dzieciństwa, które są w wielu miejscach – mówiąc brutalnie – zwyczajnie nudne. (Podobnie zresztą, jak opis pochodzenia mojego taty nakreślony wątpliwej jakości piórem Agnieszki Pindery, z tym, że w przeciwieństwie do jej książki, „Naku*wiam Zen” jest przyzwoicie napisane.) Z tyłu głowy miałam wrytego w nią „Sclavusa”, ale nie tylko. Również zupełnie inne, ale doskonałe i wstrząsające „Chłopki. Opowieść o naszych babkach” oraz niedawno przeczytane „Służące do wszystkiego” Joanny Kuciel-Frydryszak i w żaden sposób nie udało mi się tych przydługich opisów dzieciństwa Peszka obronić: ani wartością merytoryczną, ani historyczną, ani humorystyczną. Piękne są natomiast końce rozdziałów, w których Maria maluje słowem zdumiewające, poetyckie obrazy, uciekając w swoje własne światy. Potem znowu robi się ciekawie. Maria zaczyna nieco odpuszczać. Przestaje być natarczywa i powoli wychodzi z roli dziecka. Chce zrozumieć, czemu jest taka, jaka jest. W dodatku, przechodząc kryzys twórczy i – jak rozumiem – egzystencjalny, bardzo chce się dowiedzieć, jak jej ojcu udaje się zachowywać pogodę ducha. Skąd bierze się jego pogodzenie z życiem. Rozpaczliwie próbuje uszczknąć tego trochę dla siebie.
Zastanawiałam się, czemu ta książka wzbudza we mnie tak mieszane odczucia. W „Naku*wiam Zen” wszystko teoretycznie powinno grać. Rozmówca Marii, Jan Peszek, to wszak osobowość twórcza, mądra, intrygująca. Znakomity, ceniony aktor, który z racji wykonywanego zawodu obracał się w świecie elitarnym, interesującym, inspirującym; członek doskonałego awangardowego Zespołu MW2 (Ensemble MW 2). Do tego (wbrew tezie mojej mamy, że aktor nie powinien mówić swoim własnym tekstem, bo wtedy cały czar pryska) pięknie i ze swadą władający językiem, a na domiar dobrego ciągle młody duchem. Ciekawy świata, ale życiowo doświadczony. Idealny interlokutor! Co więc nie gra? Przecież nie kilka dłużyzn, dla mnie zbytecznych, ale dla innego czytelnika być może ważnych. Wielu recenzentów podkreśla, że siłą tej książki jest wskazanie, jak można ze sobą szczerze rozmawiać. No i tutaj właśnie czuję pewien zgrzyt. Bo, owszem, Maria rozmawia z ojcem otwarcie. Mogą przy sobie kląć (co, nota bene, w wykonaniu Jana nie brzmi naturalnie), poruszać tematy śmierci, seksu, religii czy puszczania bąków, ale co im to tak naprawdę daje? Ci, którzy takiej otwartości w rozmowach nie zaznali, mogą być zszokowani lub/i zachwyceni, ale prawda jest taka, że mamy do czynienia z dorosłą poranioną kobietą, której umiejętność prowadzenia takich rozmów z rodzicami najwyraźniej nie uchroniła przed znalezieniem się w bardzo ciemnym i trudnym miejscu. (Może nawet tkwi w nim od zawsze, bo o towarzyszącym jej od maleńkości strachu wspomina w książce wielokrotnie.) Chciałabym być dobrze zrozumiana – umiejętność prowadzenia rozmów i otwierania się w nich jest niebywale cenna. Uważam jednak, że źle pojętą „szczerością” jest debatowanie z ojcem na temat jego pożycia z własną matką i słuchanie, co ta w łóżku lubiła, a czego nie (kwestię smaku pozostawiam ocenie czytelników), podczas gdy między wierszami wyrzuca się z siebie niemy krzyk:

Czemu taka jestem?! Czemu mi to ZROBILIŚCIE?!

Wyrzuca i udaje, że się go w sobie nie nosi. Co więcej, choć pojawia się kilka słów o żalu dzieci Jana (zwłaszcza brata Marii) do ojca za pewne rzeczy z ich dzieciństwa, Maria sama w pewnym momencie stwierdza, że obwinianie rodziców o to, z czym się dziś, jako dorośli ludzie, borykamy, jest bez sensu. A jeśli nie jest? Reakcja Jana na wytknięcie mu jego zaniedbań jest poruszająca. Robi mu się autentycznie przykro. Z wielu rzeczy nie zdawał sobie sprawy. Choć nie lubię tego argumentu, to jednak czasy i świadomość społeczna były wtedy całkiem inne. Jan słucha, przyjmuje, przeprasza, przeżywa swój smutek, nie stosując wobec Marii żadnej manipulacji, ani szantażu emocjonalnego. Bierze to na klatę. Zapewnienie Marii, że obwinianie rodziców o to, z czym sobie w dorosłym życiu nie radzimy, jest bez sensu, to zamknięcie się na prawdę, która mogłaby wyzwolić. Tak, to na naszych rodzicach (lub prawnych opiekunach) spoczywa odpowiedzialność takiego ukształtowania nas, żebyśmy sobie z mnogością pojawiających się w dorosłym życiu problemów poradzić umieli. Jeśli jesteśmy pozbawieni podstawowych narzędzi do wejścia w dorosłość, to przyczyna tkwi w błędach lub zaniedbaniach rodziców. Nie chodzi o „winę”, a raczej odpowiedzialność za taki stan rzeczy. Dopiero z tego punktu można ruszyć dalej, widząc że nasi rodzice również nie byli dobrze wychowywani, ich rodzice tak samo, itd., itd. Nie ma sensu chować urazy, bo jako dorośli ludzie przejmujemy od swoich rodziców odpowiedzialność za siebie i możemy stać się dla siebie najlepszymi opiekunami. Być może nawet to właśnie Maria Peszek miała na myśli, ale to nie wybrzmiało. Zabrakło mi wiele razy – mimo bezsprzecznej otwartości całej tej rozmowy – prawdziwej szczerości; ponazywania tego, co zostawia w książce ślad w postaci jakiegoś przemilczanego napięcia. W wielu momentach podczas lektury miałam wrażenie, że jestem świadkiem rozmowy, w której jedna osoba bardzo cierpi i – nie mając w siebie do końca wglądu – nie wie, dlaczego, a druga, choć tę pierwszą niezwykle kocha, nie może nic z tym cierpieniem zrobić. I tu się w moim odczuciu kończy magiczna moc rozmowy, a zaczyna konieczność zrozumienia siebie poprzez terapię. I zanim ktoś stwierdzi, że przecież w najbardziej nawet szczerej książce nie trzeba obnażać się ze wszystkim, zaznaczę, że moim zarzutem wobec „Naku*wiam Zen” nie jest nieujawnienie wszystkich tajemnic z życia rodziny Peszków. Moim zarzutem wobec tej książki jest ukazanie tylko powierzchownego obrazu szczerości i autentyczności, którymi wcale nie jest sama swoboda w mówieniu o seksie, śmierci czy bąkach. Autentyczność to odpowiedni do niej punkt wyjścia, czyli bycie ze sobą spójnym, rozumienie, co się w nas aktualnie dzieje, co już wiemy, a czego jeszcze nie, w którą stronę zmierzamy, a która jest nam obca. Wspominałam o tym w recenzji „Sclavusa”, bo autentyczność Tymona mnie zmiażdżyła. Czy pisał o tak mi bliskim wielogodzinnym trudnym do opanowania wzruszeniu po wysłuchaniu jakiejś płyty, czy o robieniu kupy do zlewu (swoją drogą, naprawdę znakomita totartowa anegdota), czy snuł przejmujące refleksje o swoim zmieniającym się przez lata stosunku do Polski, był tak samo sobą. W przeciwieństwie do tego towarzyszącego mi podczas lektury „Naku*wiam Zen”, tu nie miałam wrażenia, że autora jest w jakimś obszarze mniej, więc ucieka w inny; taki, z którym potrafi sobie lepiej poradzić. Bardzo trudno ubrać w słowa coś tak nieuchwytnego. Całą sobą czułam – tak, to tylko, albo odczucie, – że szczerość w rozmowie Peszków jest obecna, ale równocześnie też chwiejna.
Aż dotarłam w książce do fragmentu, przy którym sobie dopiero przypomniałam medialną burzę, jaką niedługo po premierze książki wywołał. Ponieważ byłam wtedy przed lekturą, nie chciałam się ekscytować czymś, co być może wyjęte z kontekstu zabrzmiało gorzej niż mogło. Teraz jednak wszystko zaczęło mi się składać w całość, bo – uwzględniając kontekst – fragmentowi można zarzucić wiele, ale z pewnością nie brak szczerości i autentyczności. Podczas rozmowy o zawodowej i artystycznej drodze Marii, Jan stwierdza:

Przez twoje pójście w śpiewanie, komponowanie i pisanie tekstów, które stały się dla mnie zupełnie, powiedziałbym, zjawiskowe i odrębne, próbuję zrozumieć, gdzie jest ojciec, który pragnie twojego spełnienia, a gdzie artysta, który jest w stanie ocenić, jakie to robi na nim wrażenie. Każda płyta jest skrajnie inna. To jest tak oryginalne, że z niczym nieporównywalne. Człowiek mimowolnie wchłania różne interesujące zjawiska w sztuce i prędzej czy później gdzieś ma to wpływ na jego ostateczną wypowiedź, ale to, co ciebie cechuje jako artystkę, to że nigdy w twojej twórczości nie ma cechy kopistki. Czym przesiąknięte są te wszystkie cipy z naszego polskiego rynku, które po prostu nie mają nic do powiedzenia. Śpiewają o niczym, posiłkując się jakąś imitacją pseudopoetyckich albo pseudowywrotowych spraw.
Nie chcę rzucać w tej chwili nazwisk, ale te tak zwane skarby narodowe, no, dla mnie to gówno. Szalenie utalentowane, w sensie, że elastyczne, muzykalne, no ale to natura dała. Na przykład piękny głos, barwę. Tylko że to jest totalnie o niczym. Mnie o wiele bardziej stabilizuje w moim poglądzie wypowiedź Jarosława Mikołajewskiego, wybitnego poety, który twoje teksty nazywa nową poezją. I ja też tak je rozumiem. Przede wszystkim ty zawsze piszesz o czymś.

[…]

  • Jak będziesz spisywać, to chcę, żeby te „cipy” padły.

– str. 193, 194, „Naku*wiam Zen” Maria Peszek

I gdzieś się nagle rozmywa obraz dobrego, mądrego, nowoczesnego i nastawionego do świata z życzliwością feministy. Obraz, w którym od początku wyczuwałam fałsz (nawet jakoś to sobie wyrzucając), by ustąpić miejsca innemu – zbyt dobrze znanemu. Oto rozparty w swoim wygodnym, przetartym patriarchalnym fotelu dziaders autorytarnie rozdaje kobietom łatki i objaśnia nam wszystkim świat. To znaczy wyczytuję z epitetu, że rozdaje je kobietom i jeśli się w tym nie mylę, to nasuwa mi się pytanie, czemu porównuje swoją tworzącą muzykę córkę wyłącznie z kobietami z rodzimej muzycznej sceny, a nie po prostu ze wszystkimi, którzy się na niej znajdują? Ta karykaturalnie pojęta „odwaga” kończy się jednak tam, gdzie mogłoby się za swoje słowa ponieść odpowiedzialność. Chętnie dowiedziałabym się więc, czy te wszystkie „śpiewające o niczym niechcęrzucaćwtejchwilinazwisk cipy” to: Katarzyna Nosowska, Ramona Rey, Monika Brodka, Natalia Kukulska, Paulina Przybysz, Kasia Stankiewicz, Anita Lipnicka, Mery Spolsky, Anja Garbarek, Alicja Janosz, Julia Marcell (żeby wymienić tylko kilka artystek, które mają w swoim dorobku co najmniej jedną płytę, która bez problemu mogłaby ze znakomitą „Jezus Maria Peszek” konkurować i nawet wygrać)?
Ta wypowiedź jest fatalna na bardzo wielu płaszczyznach. Już nawet nie o obnażenie swojej gigantycznej ignorancji tu chodzi, bo Jan Peszek ma do niej prawo – nie musi orientować się w polskim rynku muzycznym ostatnich dwóch, trzech dekad. Ma prawo myśleć, że oprócz Marii Peszek istnieje tylko Edyta Górniak. Ma też prawo się mylić, uważając, że w rzeczywiście niezwykle oryginalnej twórczości Marii Peszek nie da się odnaleźć żadnych inspiracji muzyką i tekstami już istniejącymi. Da się i nie jest to zarzut. Chodzi o pogardę. Jeśli nosimy w sobie rzeczywistą miłość bliźniego oraz jesteśmy orędownikami równości i wolności (a taki wizerunek Jana Peszka nakreśla nam książka), nie przyjdzie nam do głowy, by obrażać kogokolwiek tylko dlatego, że irytuje nas lub boli zjawisko, w które się on swoim zachowaniem wpisuje. Tworzenie wyrobów sztukopodobnych dla mas jest rzeczywiście zatrważające. Warto o tym mówić, warto nie przebierać w słowach, jednak nazwanie chłamu chłamem jest czymś kompletnie innym od nazwania konkretnych osób (których nazwisk się jednak nie wskazuje) „cipami”.
Zrozumiałam też, dzięki temu wielce niefortunnemu fragmentowi istotę swojego problemu z tą książką. Gdyby mój tata – akurat również, co mi schlebiało, ceniący moją muzyczną twórczość – mówiąc mi szczerze, co o niej myśli, czułby się zobligowany do porównywania jej do czegokolwiek, zwłaszcza obrażając przy tej okazji innych, nasza relacja nie byłaby tak bliska i dobra, jak była. Gdyby musiał, chwaląc mnie, sięgać po zachwycone mną autorytety, żeby umocnić swoją opinię, byłoby mi przykro. W końcu jakie znaczenie ma to, że ten czy inny wybitny kompozytor był moją wczesną twórczością zainteresowany. Nasza relacja była nasza, nie musieliśmy znajdywać żadnych zewnętrznych punktów odniesienia.
Reasumując, mimo wielu pięknych i niewątpliwie cennych momentów w „Naku*wiam Zen”, nie mogę się po lekturze pozbyć wrażenia, że zostałam nabita w butelkę.

 

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Małe końce świata” Justyna Mazur

fot. Bożena Szuj

wydawnictwo: Helenka
rok wydania: 2021

Co do „Małych końców świata” od samego początku miałam dobre przeczucia. W którymś z wywiadów z Justyną Mazur (dzisiaj Justyną Mazur-Kudelską) słyszałam odczytany przez przeprowadzającą go dziennikarkę ich fragment i chwycił mnie za serce. W dodatku krążące po sieci zdjęcia książki zdradzały, że jest przepięknie wydana. Niestety nie było mnie na nią w tamtym momencie stać, a potem na horyzoncie pojawiło się całkiem sporo innych tytułów must read i o „Małych końcach świata” zdołałam niemal całkowicie zapomnieć. Ostatnio przypomniały mi o sobie same w aplikacji BookBeat i z ogromną niekłamaną przyjemnością wysłuchałam dostępnego tam audiobooka czytanego przez samą autorkę.
Justynę Mazur usłyszałam po raz pierwszy, kiedy wystąpiła gościnnie w jednym z odcinków mojego ulubionego podcastu Joanny Okuniewskiej „Ja i moje przyjaciółki idiotki” (finalnie zresztą „Małe końce świata” – po wielu problemach z wydawnictwem, które miało je pierwotnie wydać – zostały wydane właśnie w prywatnym wydawnictwie Joanny Okuniewskiej). Urzeczona głosem i łagodnością Justyny odkryłam jeden z trzech prowadzonych przez nią podcastów – „Piąte nie zabijaj” o tematyce kryminalnej i od razu wpadłam jak śliwka w kompot. Wysłuchałam wszystkich zaległości i zaczęłam na bieżąco wyczekiwać każdego nowego odcinka. Byłam zachwycona, bo nikt nie opowiadał tak pięknie o polskich zbrodniach jak ona. Ciepły, przyjemny głos koił nerwy, a niespotykana wrażliwość i empatia sprawiały, że nie czułam się w swojej „dziwnej fascynacji zbrodniami” sama. (Wreszcie ktoś udowodnił światu, że ludzie interesujący się tematyką true crime wcale nie muszą być psychopatami, których podnieca zło. Więcej, mogą nie popierać przemocy w żadnej formie, a równocześnie rozumieć, że przy pewnych splotach wydarzeń, w określonych warunkach biologicznych i środowiskowych ludzie pozornie zwyczajni są w stanie dokonać rzeczy przerażających, a to samo w sobie jest niesamowite.) Do teraz słucham podcastu z ciekawością, ale bywają odcinki, które trochę męczą mnie dłużyznami, niepotrzebnymi dygresjami czy nieistotnymi detalami. Równocześnie całkowicie rozumiem autorkę i jest mi to niesłychanie bliskie, gdyż sama mam gigantyczny problem z koncentracją, a także ustaleniem priorytetów i kiedy mówię, wszystko wydaje mi się jednakowo ważne. (Dziś wiem, że wynika to u mnie z ADHD.) Wspominam o tym zresztą nie po to, by krytykować „Piąte nie zabijaj”, ale żeby przestrzec przed wyrabianiem sobie opinii na temat pióra Justyny na podstawie samego podcastu. Mam wrażenie, że kiedy mówi, wiele rzeczy ją dekoncentruje. Natomiast kiedy ma czas na zredagowanie myśli, wychodzi jej coś naprawdę wyjątkowego; a „Małe końce świata” są wyjątkowe.
Choć książka opowiada o życiu Justyny, nie jest typową autobiografią. Autorka opisała w niej różne swoje doświadczenia z różnych etapów życia. Doświadczenia, które wydawały jej się wówczas końcami świata. Dzieli się nimi z dzisiejszej perspektywy – perspektywy osoby, która te trudne momenty przetrwała, wyszła z nich silniejsza, spokojniejsza i bardziej ze sobą zintegrowana. Dzieli się, wiedząc, jak wielką moc ma słowo. Jak ważne może być dla kogoś, kto znalazł się właśnie na życiowym zakręcie, zrozumienie, że ktoś inny był w podobnym miejscu i wyszedł z tego suchą stopą; że w tych wszystkich trudach i znojach nie jest sam. To niezwykle terapeutyczne, kiedy uświadomimy sobie, że choć bardzo się od siebie różnimy, jesteśmy jednak ulepieni z tej samej gliny i niemal wszyscy przeżywamy sytuacje opierające się na zbliżonych schematach. Niezwykle często reagujemy w nich podobnie. To krzepiące, kiedy dopuścimy do siebie myśl, że jesteśmy częścią jednego organizmu i więcej nas łączy niż dzieli.
To, co mnie w pisaniu Justyny Mazur absolutnie zachwyca, to jej cudowna bezpośredniość i autentyczność. Mamy do czynienia z autorką niezwykle delikatną, kulturalną i wrażliwą, która się przed nami niemal całkowicie obnaża i nie jest to tani nachalny ekshibicjonizm, lecz prawda, która musi wybrzmieć. To jest mi również niesłychanie bliskie – kiedy piszę, zdarza mi się zanurzać w rejonach trudnych, intymnych, bolesnych czy niewygodnych. Czuję, że wygładzone, ocenzurowane i ugrzecznione nie jest prawdziwe. Bardzo sama też jako czytelnik, ale również odbiorca jakiejkolwiek sztuki chcę być traktowana – traktowana autentycznością, która nie zawsze musi być komfortowa.
Nie będę tu niczego spojlerować, choć „Małe końce świata” warto przeczytać nie tylko ze względu na wciągającą treść, ale też samą formę, sam literacki styl. Z przyjemnością, zwłaszcza po „Wszyscy wiedzieli” Karoliny Korwin-Piotrowskiej, zanurzyłam się w lekturze ukazującej nieoczywistość i nieświadomość przemocy w latach, w których sama dorastałam (jestem od Justyny niecały rok starsza). Co dokładnie mam na myśli? Przywykliśmy dziś do narracji potępiającej w czambuł ewidentne zło i przemoc, w których dorastało nasze pokolenie. Z jednej strony to dobre i terapeutyczne (w przypadku znakomitej książki „Wszyscy wiedzieli” całkowicie oczywiste i konieczne), ale z drugiej, wydaje się, że zapomnieliśmy, jaki był wtedy stan naszej wiedzy. Dopiero czytając „Małe końce świata” zrozumiałam, jak bardzo potrzebowałam narracji przypominającej mi drogę, którą sama musiałam przejść, by stać dziś w miejscu, z którego przemoc i nierówność widać wyraźnie. Drogę zadziwiająco podobną do tej, którą przeszła Justyna. Moje relacje z kościołem i wiarą (bardzo głęboką i ważną przez całe dzieciństwo i wczesną młodość), moje związane z tym rozterki dotyczące pierwszego razu, moja wiara w przyjaźń damsko-męską, która jest również jakimś rodzajem miłości, moja niestabilność i potrzeba bycia kochaną przyciągająca partnerów manipulujących, moje przekonanie, że definiuje mnie dopiero zdanie innych ludzi na mój temat czy w końcu moje podejście do osób homoseksualnych i feminizmu – to wszystko przerażająco dosłownie opisała autorka… pisząc przecież o sobie. Czytając, wreszcie uzyskałam od samej siebie rozgrzeszenie. Rzekoma „homofobia” we wczesnym etapie mojego życia, o którą się latami oskarżałam, okazała się – kiedy przeczytałam swoją własną historię ubraną w życie Justyny – czymś kompletnie innym. Wychowałam się w duchu katolickim, a więc w pewnym jednak potępieniu homoseksualnych praktyk. Podobnie jak Justyna nie rozumiałam żądania równych praw dla osób homoseksualnych, bo również byłam przekonana, że jest ich tylko garstka i że skoro ja szanuję wszystkich dookoła, to wszyscy inni robią tak samo. Krótko mówiąc, to wcale nie była „homofobia”, lecz nieznajomość realiów, brak świadomości, ile osób homoseksualnych żyje tuż obok i – by mieć łatwiej – ukrywa swoją orientację. To było rozbrajająco naiwne mierzenie innych własną miarą. Skoro jestem otwarta i dobra, nie zaglądam nikomu do łóżka i uważam, że traktowanie kogokolwiek gorzej z powodu orientacji, pochodzenia, koloru skóry czy przynależności religijnej jest złem w czystej postaci, to zakładam, że większość ludzi myśli jak ja. Że ci jacyś dyskryminujący to zaledwie niecały promil społeczeństwa wywodzący się z dzikiej patologii, a kiedy dodać do tego fakt, że wśród nas homoseksualistów prawie nie ma, to właściwie faktycznie nie wiadomo o co niektórzy kruszą kopie. Myślę, że obydwie (ja i autorka) żyłyśmy bardzo długo w przeświadczeniu, że skoro wiara jest dobra, to kościół też jest dobry, więc wszystko co złe jest daleko od nas. I dopiero kiedy kolejne elementy przestały do siebie pasować, a zaczęły wzajemnie sobie przeczyć, po jakimś czasie spadły nam z oczu klapki. Chyba obydwie w podobny sposób poczułyśmy się oszukane. Podobnie z prawami kobiet: nie doświadczyłyśmy (lub nie zauważyłyśmy, że doświadczamy) nierównego traktowania, na które nigdy świadomie nie wyraziłybyśmy zgody. Nasz sceptyczny stosunek do feminizmu i feministek nie wynikał z uwielbienia patriarchalnego porządku, lecz niewiedzy. Może też niewiary w rozmiary otaczającego nas zła.
Droga Justyny, podobnie jak moja, również prowadzi przez uzdrawiającą i porządkującą wszystko terapię. Poruszył mnie opis jej rozmowy z matką, realne skonfrontowanie się z przeszłością. Nazwanie po imieniu tego, co niedopuszczalne. Zrozumienie uwikłania poprzednich pokoleń w krzywdzące modele wychowawcze. To wymaga ogromnej odwagi.
Nie chcę więcej zdradzać. Uważam, że ogromną stratą byłoby nieprzeczytanie „Małych końców świata”. Gdybym miała opisać książkę w trzech słowach, były nimi: osobista, przejmująca, wspaniała.

P.S. A na deser łączę piosenkę nawiązującą do książki nie tylko tytułem, ale też niezwykłą wrażliwością wykonującej ją Billie Eilish.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Wszyscy wiedzieli” Karolina Korwin-Piotrowska

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Mando
rok wydania: 2022

Po książkę „Wszyscy wiedzieli” sięgnęłam ponad dwa lata po jej premierze. Oczywiście wiedziałam o niej od dawna i od samego początku miałam ją w swoich czytelniczych planach. Jednak przed lekturą… powstrzymywał mnie jakiś irracjonalny lęk. W końcu udało mi się go pokonać i nadrobić zaległość. Okazało się, że po pierwsze nikt nie jest w stanie przestraszyć mnie mocniej niż projekcja mojego własnego mózgu, a po drugie, że książka jest (co podejrzewałam) znakomita, a jej ukazanie się na polskim rynku – niezwykle ważne.
Bezpośrednim powodem jej powstania był facebookowy post Anny Paligi – młodej aktorki i absolwentki Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. L. Schillera w Łodzi. Post obnażający przemocowe zachowania kadry tej uczelni. Wywołał on ogromne poruszenie, zwłaszcza w środowisku aktorskim, które dość szybko się podzieliło na wdzięcznych Palidze i wkurzonych na nią. Wszystkie reakcje ukazały jeszcze chyba gorszy od samej przemocy problem. Problem przyzwolenia na zło. Czasem to przyzwolenie wynikało z panicznego strachu i braku świadomości swojej siły i sprawczości, czasem z małej empatii na ludzką krzywdę połączonej ze ślepą wiarą w „autorytety”, czasem z kolei z traumy własnego przemocowego dzieciństwa lub/i przemocowej edukacji. Tak czy inaczej… wszyscy wiedzieli.
Karolina Korwin-Piotrowska, chcąc zrozumieć, jak to możliwe – jak można wiedzieć i nie reagować – stworzyła książkę w najlepszej z możliwych form: w formie wywiadów. Autorka oddała głos nie tylko pokrzywdzonym (w zdecydowanej większości aktorkom i jednemu aktorowi), ale też wykładowcom oraz specjalistom zajmującym się ofiarami mobbingu i przemocy. Wspaniałym pomysłem był wspólny dla wszystkich tych wywiadów punkt wyjścia: post Anny Paligi. Każda z wypowiadających się w książce osób została o jego odbiór zapytana i choć odpowiedzi były bardzo różne, ze wszystkich wybrzmiewał jeden znakomity przekaz: mamy szansę realnie oddziaływać na ludzi wokół nas, kiedy mówimy głośno swoją prawdę, jak by nie była niewygodna dla kogokolwiek, nas samych nie wyłączając. Słowa (nie tylko te pisane, ale nimi łatwiej dotrzeć dalej) mają gigantyczną moc. Dla mnie, jako osoby często krytykowanej za „zbyt ostre pióro” (czego, rzecz jasna, sama nie dostrzegam), za „czepianie się”, za „dzielenie włosa na czworo”, jest to ważne szczególnie. Ludzie nas uciszają, bo chcą spokoju. Jednak do zmian potrzebna jest zawsze rewolucja, a ta rzadko przebiega w ciszy i harmonii.
Książkę otwiera wstęp autorki, która dzieli się z czytelnikami swoimi wstrząsającymi doświadczeniami mobbingu sprzed lat. Nie jest nam nic winna, nie musi wyjaśniać, czemu ten akurat temat jest jej bliski. Jednak odsłania się ze swoimi ranami. Choć inna od opisywanej, bo dziennikarska branża, schemat jest zawsze ten sam: psychopatyczny szef/nauczyciel/wykładowca otumaniony władzą pastwiący się nad podwładnymi. W idealnym świecie to sytuacja nie do pomyślenia. W idealnym świecie bardziej realnym wydaje się napad i rabunek na ulicy niż to, że jakiekolwiek zagrożenie czyha na nas na uczelni czy w pracy, gdzie są przecież jakieś zasady, jakiś kodeks, a ci, którzy są w jakikolwiek sposób „ponad nami” nie są przecież anonimowi. Cóż… Nic bardziej mylnego. Jest odwrotnie. Wszelkie akty przemocy dokonywane przez przypadkowych i nieznanych ofiarom katów zdarzają się statystycznie o wiele rzadziej niż te w wykonaniu ludzi, których ofiary znają dobrze. I rzecz jasna nie mówimy tu o rzucaniu się na studenta/pracownika z siekierą. Mówimy o systematycznym poniewieraniu drugą osobą w sposób, który jest przeważnie bardzo trudny do uchwycenia, ale pozostawia w tej osobie nieodwracalny ślad. (Przeważnie, bo mówienie do studentek per „kurwa” jest łatwe do uchwycenia, a okazuje się, że tak zachowujący się wykładowca nie został po pierwszej takiej odzywce zgłoszony i wyrzucony na zbity pysk.)
Po wstępie możemy zapoznać się z treścią postu Anny Paligi, a pierwszym wywiadem jest wywiad z samą Paligą. Wspaniały, osobisty, ukazujący prawdziwy kontekst tego wpisu, bo – jak je nazywa Karolina Korwin-Piotrowska – debilomedia dopisały sobie już całkiem sporo własnych, wyssanych z… palca, ale za to clickbaitowych. Miałam, czytając, przyjemne uczucie, że choć temat jest bardzo dla mnie trudny (#metoo – stąd pierwotny lęk przed lekturą), to poznaję właśnie wspaniałą młodą kobietę o ogromnej wrażliwości i kulturze osobistej, znakomicie władającą słowem, z wizją i pomysłem na to, jak wydostać się z impasu, w który zabrnęło szkolnictwo wyższe, a przynajmniej uczelnie teatralne. Czułam, że wreszcie ktoś mówi to wszystko, co dla mnie było od dziecka oczywiste, ale szybko okazało się, że… tylko dla mnie. Przy każdym kolejnym wywiadzie z zaskoczeniem odkrywałam, że choć każda z występujących w książce osób jest inna, miała inną drogę oraz inne traumy, jednak łączy je ten sam mianownik: wrażliwość i mądrość połączone z nowoczesną wizją dobrej, nowoczesnej szkoły. Choć z pewnością łatwo byłoby stworzyć wywiady z pokrzywdzonymi, z których wyziera beznadzieja i „użalanie się” nad kimkolwiek (brr, straszne sformułowanie), „Wszyscy wiedzieli” to rozmowa na temat tego, co zrobić, żeby było dobrze. A w pierwszej kolejności, żeby nie było tak źle, jak było do tej pory.

fot. Marianna Patkowska

Ciekawe jest też to, że choć każda z pokrzywdzonych przez PWSFTviT osób nazywa doświadczaną na wydziale przemoc po imieniu, jednak wyłaniająca się z tych relacji prawda jest niejednoznaczna. Nazwisko jednego wykładowcy przewija się przez niemal wszystkie wywiady, ale w jednych jest on potworem, a w innych – znakomitym pedagogiem i ostoją. To doskonale zresztą pokazuje coś, o czym już od lat piszę: zło nie jest jaskrawe. Łatwo ulegamy wrażeniu, że jeśli coś już jest złe, to jest złe do cna – ma tylko czarne barwy. Tymczasem ludzie są znacznie bardziej skomplikowani. Z różnych powodów potrafią być katami dla jednych i aniołami dla innych. To rzecz jasna nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla zachowań karygodnych, ale może tłumaczyć sympatię, jaką niektóre z tych osób są darzone. Inna sprawa to też kwestia tego, co dzieje się z nieodpowiednio wyrażonym komunikatem. Doskonały tego przykład podał w wywiadzie Piotr Witkowski:

Podam ci przykład koleżanki, która twierdzi, że była przez nią niszczona. Ewa Mirowska jej powiedziała kiedyś coś takiego: „Zuziu, mówisz ten tekst jakbyś była głupia i nie miała poczucia humoru”. Zuzia zapamiętała, że jest głupia i nie ma poczucia humoru. A ona chciała z niej wyciągnąć coś więcej.

– „Wszyscy wiedzieli” str. 167

Gdyby był to opis rozmowy „równych sobie” osób, czyli kumpli, przyjaciół czy znajomych, można byłoby to nazwać niezręcznym uproszczeniem, nieporozumieniem, które łatwo i szybko da się wyjaśnić. Koleżanka bez większej krępacji mogłaby zapytać: „czekaj, masz mnie za głupią i w dodatku drętwą?”, a nadawca tego komunikatu zorientowałby się, że średnio mu wyszło i wyjaśnił, co miał na myśli. Jednak… wykładowca ma nad studentami przewagę, wystawia im oceny i od niego nieraz zależy ich uczelniany los. Tutaj nie ma równości, więc automatycznie nie ma też miejsca na tego typu niedopowiedzenia. Nie ma najmniejszego znaczenia, czy Zuzia ma ADHD i z tego powodu przyjęła rozumienie mniej dla siebie korzystne, czy czegoś nie dosłyszała, czy miała zwyczajnie słabszy dzień. Ewa Mirowska jako wykładowczyni zrobiła błąd tak formułując swoją myśl! Powinna przewidzieć możliwość błędnej jej interpretacji. Tutaj nie ma usprawiedliwienia.
Bardzo niejednoznaczną postacią okazuje się Wojciech Malajkat, który choć przez większość studentów był odbierany jako ich orędownik i ktoś niebywale empatyczny i wspierający, jednak wspierał również… dawny system, niedużo z nim wtedy robiąc. Z tym większym zaciekawieniem przeczytałam wywiad z nim. Widzimy tu jeszcze inną postawę: można tak długo tkwić w starych schematach, że nie widzi się ich toksyczności. Nie rozumie się potrzeby rozprawienia z nimi. Nigdy na szczęście nie jest za późno, by przejść na dobrą stronę mocy.
Kiedy sięgnę pamięcią do czasów własnej podstawówki, staje się dla mnie całkowicie jasne, że moje pokolenie (oraz pokolenia starsze) wychowało się w czasach przemocowych. I choć w nie wszystkich domach miała ona miejsce, jednak przemocowość czasów rozumiem przede wszystkim jako powszechne na przemoc przyzwolenie. Ktoś bił dzieci? Nie przesadzaj, to tylko klaps! Ktoś wyśmiewał ucznia przed całą klasą, obniżał jego budzącą się dopiero samoocenę do zera? Widocznie smark się nie przygotował do zajęć! Na wszystko była jakaś głupia odpowiedź lub powiedzonko. Na przykład „dzieci i ryby głosu nie mają”. Pijany wujek pozwalał sobie na niewybredne żarty o rosnącym biuście zawstydzonej siostrzenicy? On ma takie poczucie humoru. Chłopcy jeszcze mieli to szczęście, że jak już przeżyli fazę podczłowieka-dziecka, zmieniali się w pełnoprawnego człowieka mężczyznę. Dziewczynki z fazy podczłowieka-dziecka przeobrażały się w podczłowieka-kobietę. I tak jest w wielu miejscach niestety do tej pory (nie wskazując palcem, na przykład na Podhalu, gdzie obecnie mieszkam). I to wszystko znajduje odzwierciedlenie w często wstrząsających opisach wykładowców z PWSFTviT. Z daleka „wielki aktor, geniusz, wielki człowiek”, z bliska owszem, ktoś o ogromnym talencie i wypracowanym doskonałym warsztacie, ale alkoholik, przemocowiec, gbur i seksistowski cham.
Z książki wynika jeszcze jedna ważna refleksja: ci często zdegenerowani ludzie, pławiący się we własnej znakomitej opinii na swój temat, byli tak samo traktowani, kiedy studiowali; a jeszcze wcześniej – ich wykładowcy-kaci. To znowu nie jest nawet próba usprawiedliwienia. To wskazanie strasznego mechanizmu, który wreszcie młodzi są gotowi zmienić. Któremu wreszcie głośno się sprzeciwiają. I niech grono starych, lubujących się w przemocy „wielkich Polaków” nazywa ich „roszczeniowymi” czy „trudnymi”. I niech się w końcu zacznie wstydzić, że nigdy nie miało tyle odwagi, ile miała Anna Paliga, by zacząć tak głośną i ważną dyskusję. Bo najgorsze nie jest wcale bycie oprawcą. Najgorsze jest niereagowanie, kiedy wokół nas dzieje się zło.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę bardzo ciekawy wywiad z Karoliną Korwin-Piotrowską w Sekielski Brothers.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Chłopki. Opowieść o naszych babkach” Joanna Kuciel-Frydryszak

fot. Bożena Szuj

wydawnictwo: Marginesy
rok wydania: 2023

Oprócz faktu, że za młodu fascynowały mnie skanseny, nie byłam nigdy ani specjalną pasjonatką polskiej wsi, ani polskiej tradycji, ani nawet historii. I piszę o tym nie po to, żeby pochwalić się swoją ignorancją, ale po to, by podkreślić, że choć po rozsławione „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak sięgnęłam raczej z poczucia obowiązku, niż żywego zainteresowania tematem książki, szybko okazało się, że była to jedna z ciekawszych i bardziej wartościowych pozycji, jakie w ostatnim czasie przeczytałam! Opowieść, która pochłonęła mnie bez reszty, wryła się w moją głowę i jeszcze na długo po przeczytaniu w niej została (i zapewne zostanie).

O czym jest ta książka?

fot. Bożena Szuj

Z jakiego powodu te, było nie było, ponad pięćset stron opisów polskiej wsi (począwszy od lat dwudziestych dwudziestego wieku), niewyobrażalnej biedy, głodu i katorżniczej pracy ponad siły, a także poniżeń i wyzysku tak wciąga?

  1. Po pierwsze Joanna Kuciel-Frydryszak ma doskonałe pióro, wyczucie i styl, choć – co wzbudza mój gigantyczny podziw – trzyma się niejako z boku swojej opowieści, oddając pierwszy plan i głos swoim bohaterkom oraz ich potomkom.
  2. Po drugie, dzięki swojej niebywale rzetelnej, imponującej pracy badawczej, dysponuje ogromem materiałów, którymi się z czytelnikami dzieli. Możemy przeczytać autentyczne listy i zapiski chłopek z różnych zakątków Polski pisanych w różnym czasie, z różnych powodów. Mamy niesamowitą możliwość obcować z ich językiem, stanem ich wiedzy i świadomości. Oprócz tego o niektórych z nich dowiadujemy się więcej również od ich żyjących dzieci i wnuków, z którymi autorka przeprowadza wywiady. Reasumując, stykamy się w książce z różnymi perspektywami oraz narracjami, co czyni książkę różnorodną.
  3. Po trzecie chłopi zostali wreszcie opisani z kobiecej perspektywy. Wcześniej mieliśmy do czynienia z narracją męską, patriarchalną. Tę znamy aż nadto dobrze. „Chłopki” zajmują się kobietami z polskich wsi, co nie znaczy, że nie poznajemy podczas lektury żadnej prawdy o otaczających je mężczyznach. Jednak nie oni są tu bohaterami.

„Chłopki. Opowieść o naszych babkach” nie ma fabuły – to opowieść składająca się z wielu pomniejszych opowieści. Do niektórych opisywanych kobiet autorka powraca, więc możemy poznać je trochę lepiej, o innych dowiadujemy się mniej. Widzimy między nimi wspólny mianownik – jest nim niesłychanie trudne życie. Trudne podwójnie: po pierwsze ze względu na ogrom obowiązków każdego chłopa, a po drugie ze względu na fakt bycia kobietą. Kobiety (i dzieci, o czym za chwilę) znajdowały się jeszcze niecałe sto lat temu w zdecydowanie gorszym położeniu od mężczyzn. Z jednej strony ta „słaba płeć” potrzebowała najpierw męża (zostawała przehandlowana przez ojca temu, kto najbardziej odpowiadał finansowo… rzecz jasna, ojcu), a potem „zgody męża” na niemal wszystko, ale z drugiej strony wykonywała nie tylko prace „babskie”, ale też te „chłopskie”, podczas kiedy wszechwładnym mężczyznom… nie zawsze się chciało. Niedożywione, przepracowane, często doświadczające w swoich domach przemocy, traktowały swój kobiecy los jak dopust boży. Znosiły go przeważnie z pokorą, czasem się buntując, ale w pełnej świadomości, że o równości płci nie mają nawet co marzyć.

Pokoleniowa trauma

fot. Bożena Szuj

Każda dobra i wartościowa książka na ogół odwołuje się do jakiejś uniwersalnej prawdy, w której mogą odnaleźć się czytelnicy różniący się zarówno od opisywanych bohaterów, jak i siebie nawzajem. „Chłopki”, choć przedstawiają losy kobiet pochodzących z polskiej wsi, w dodatku tej wsi sprzed lat, rozprawiają się z pewną pokoleniową traumą. Druga część tytułu: „Opowieść o naszych babkach” nie jest wcale przekorna lub na wyrost. Opisywane kobiety mogłyby być naszymi babkami, a przynajmniej dzielić z nimi niedolę. W zdecydowanej większości, jako naród, pochodzimy od chłopów pańszczyźnianych, a więc niewolników. (Ci nieliczni z nas, którzy mają szlacheckie korzenie, nieczęsto zdają sobie sprawę z tego, że ceną takiego rodowodu jest często przemoc, którą przodkowie wyrządzali.) Podobnie jak czarnoskórzy, mamy do przepracowania traumy, jakie na nas ciążą z powodu zarówno doświadczania, jak i wyrządzania przemocy. Czarni, o czym już kiedyś pisałam, poradzili sobie z tym znacznie lepiej od nas.
Nie będzie prawdą stwierdzenie, że książka Joanny Kuciel-Frydryszak jest o kobietach i dla kobiet. Ofiarami patriarchatu są w pierwszej kolejności kobiety, ale nie tylko one. Nierówne traktowanie jednej płci, ale też dzieci, zbiera żniwa w postaci chorego, niesterapeutyzowanego społeczeństwa, a potem kolejnego wychowywanego przez nie pokolenia i kolejnego, i kolejnego aż do momentu zbiorowego wyleczenia się z traumy (czemu sprzyja m.in. lektura tej książki). Najtrudniejsze dla mnie do czytania fragmenty dotyczyły wykorzystywania dzieci od bardzo wczesnego dzieciństwa do ciężkich prac (pasanie zwierząt już od szóstego roku życia), odmawiania – zwłaszcza zdolnym i rokującym – maluchom prawa do edukacji ze względu na trudną sytuację materialną oraz samego traktowania dzieci jak obywateli gorszej kategorii.

I proszę sobie argument pod tytułem „takie były czasy” wsadzić między bajki. Nikt nie przekona mnie, że przyzwolenie na przemoc i kompletny brak szacunku dla istot żyjących może być kwestią czasów!

Niesłychanie trudno czytało mi się też fragmenty o polskim antysemityzmie. Ohydne, uwłaczające ludzkiej godności, ale równocześnie mówiące niezwykle dużo o ludzkiej naturze. Wystarczy, że tłum usłyszy od polityków lub z ambony jakiekolwiek bzdury, by ochoczo i bezmyślnie pójść za nimi, jak stado posłusznych owiec. Zresztą wyłaniająca się z książki rola kościoła katolickiego w szerzeniu bezsprzecznego zła również daje do myślenia. Choć to z jednej strony szokować nie powinno, jednak w pewnym momencie uderzyła mnie zbieżność dawnego języka z tym używanym przez partię wreszcie już nie rządzącą (m.in. moje ulubione „cnoty niewieście”). Okazuje się, że zacofanie jest czymś uniwersalnym, posiada swój własny język, swoją własną retorykę oraz autorytety, do których się odwołuje. Nie ma związku ani z wsią jako taką, chociaż rzeczywiście w opisywanych czasach różnice między miastem a wsią były ogromne. Historia kołem się toczy. Znajduje to odzwierciedlenie także w języku.

Pytanie, które dość szybko pojawiło się w mojej głowie było następujące:

Co sprawiało, że niektóre z opisywanych kobiet były tak wspaniałe i wyjątkowe, a inne kompletnie zwyczajne? Że niektóre w tych trudnych dla nich i dla dzieci czasach okazywały się fantastycznymi matkami, do końca życia pełnymi niesamowitych, różnorodnych pasji, które, od kiedy nauczyły się czytać, pochłaniały mnóstwo doskonałej literatury, zachowywały ciepło i pogodę ducha? A z kolei inne opisywane kobiety pozostawały zgorzkniałe, zacofane, zabobonne, zamknięte, pielęgnujące w sobie zło?

Chciałoby się jednoznacznie odpowiedzieć, że edukacja. Że pierwsze miały szczęście ją zdobyć i wyjść na ludzi, a drugie takiego szczęścia nie miały. Jednak ten podział wcale nie przebiegał w ten sposób. Najczęściej na większą otwartość głowy wpływały, owszem, czynniki zewnętrzne, takie jak znakomity nauczyciel z powołania, z którym chłopka zetknęła się w szkole (jeśli do niej trafiła), albo wylądowanie na służbie u mądrych, światłych i dobrych ludzi, którzy wzięli ją pod swoje skrzydła. Którzy – nie traktując jej jak niewolnicy, lecz członka rodziny – otoczyli ją troską, pokazali teatry, biblioteki, zarazili miłością do dobrej sztuki, wcześniej ją objaśniając. Wszystkie opisane fascynujące mnie przykłady kobiet niezwykłych, wcale nie zawsze wykształconych, były opowieściami o pięknych umysłach, którym jedynie stworzono warunki, by mogły jak najlepiej się rozwinąć i pracować. Edukacja pojęta jako szkoła, nauka czytania i pisania tego nie daje, w przeciwieństwie do otrzymania sporej dawki szacunku i życzliwości od choćby jednej, wyjątkowej osoby. Jak jest natomiast z umysłami zamkniętymi, ulegającymi naciskom, myślącymi sztampowo i wąsko? Tu niestety nie jestem optymistką. Myślę, że o ile mózgom pięknym, kreatywnym i buntowniczym wystarczy tylko nie przeszkadzać, o tyle mózgom zamkniętym na niewiele się zda ani edukacja, ani obycie z kulturą i sztuką. Coś im ono oczywiście da, ale ile będzie to warte, jeśli w chwili słabości dadzą radę zachłysnąć się antysemityzmem? To przecież przegrana w boju o człowieczeństwo.
„Chłopki. Opowieść o naszych babkach” to książka nie tylko o polskich wiejskich kobietach. To opowieść o nas wszystkich. Opowieść odkuta z dawno już nam niepotrzebnego pretensjonalnego sienkiewiczowskiego mitu założycielskiego. Opowieść oparta na prawdzie, krzywdzie, ale też nadziei na lepszą przyszłość, która może nadejść tylko, kiedy uporamy się z trudną przeszłością. W mądrej lepszej szkole z pewnością lektura obowiązkowa!

P.S. A na deser łączę pieśń „Koło mego ogródecka” w wykonaniu Laboratorium Pieśni.

fot. Bożena Szuj

 

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Yellowface” Rebecca F. Kuang

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Grzegorz Komerski
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2023
oryginalny tytuł: Yellowface

O książce „Yellowface” usłyszałam po raz pierwszy na instagramowym profilu Fabjulus, w jej książkowych polecajkach. Ponieważ Fabjulus pokazuje i poleca sporo książek, na ogół nie skupia się na ich pogłębionej recenzji. Zobaczyłam więc na krótkiej relacji, że jest to książka niezwykle efektownie wydana i usłyszałam, że warta przeczytania. Długi czas wydawało mi się, że traktuje o kwestiach marketingowych związanych z rynkiem wydawniczym i że prawdopodobnie jest poradnikiem. Jakimż zdziwieniem okazało się więc dla mnie w księgarni, w której szukałam przed Świętami prezentu dla mamy, że to… powieść. W dodatku powieść od pierwszych zdań wciągająca, napisana zgrabnie, z polotem. Do tego jej akcja rzeczywiście rozgrywa się w kręgach wydawniczych, a głównymi bohaterkami są pisarki. Czy mogłam znaleźć lepszy prezent dla mamy redaktorki (co prawda ze znacznie mniej drapieżnych od agresywnego amerykańskiego rynku wydawniczego polskich muzykologicznych realiów, ale zawsze)? Oczywiście nie miałam pojęcia, jaka okaże się fabuła, jednak już po pierwszych zdaniach wiedziałam, że powieść utrzyma przyzwoity poziom, przynajmniej językowo. Prezent okazał się strzałem w dziesiątkę – książka bardzo przypadła do gustu mamie, a niedługo później wpadła również w moje ręce.

O czym jest „Yellowface”?

Jestem ogromną przeciwniczką spojlerów, więc napiszę o fabule tylko tyle, ile mogę, by nikomu, kto nie przeczytał jeszcze tej książki, nie psuć przyjemności. Już w pierwszym zdaniu dowiadujemy się o śmierci Atheny Liu – dwudziestosiedmioletniej amerykańskiej pisarki chińskiego pochodzenia. (Co po pierwsze rodzi skojarzenie z Klubem 27, a po drugie – sama autorka, Rebecca F. Kuang, jest w tym samym wieku.) Pisarki topowej, cieszącej się błyskotliwą karierą, wieloma ważnymi nagrodami, ogromną popularnością swoich książek i sześciocyfrowymi kontraktami. Młoda, piękna, utalentowana, atrakcyjna, sławna i bogata umiera nagle, tragicznie i… dość groteskowo. Jednak to nie ona jest główną bohaterką powieści. Albo inaczej – nie jedyną. Główną bohaterką i równocześnie narratorką, od której dowiadujemy się o Athenie oraz o wszystkim, co wydarzy się po jej śmierci (i w pewnym sensie połączy obie bohaterki już na zawsze), jest jej rówieśniczka June Hayward. Obie kobiety znają się już prawie dekadę. Studiowały i podczas studiów też mieszkały razem. Nie jest to bardzo zażyła znajomość, nie jest to też z pewnością przyjaźń.

Relacja Atheny i June

Niezwykle ważne w moim odczuciu jest zrozumienie, czym relacja obu pań tak naprawdę jest. Dla Atheny (chociaż jej głosu w tej sprawie nie poznamy nigdy) to w najgorszym – dla June – razie znajomość powierzchowna, mało istotna, jedna z tych, których braku nie odczuje się dotkliwie, natomiast dla June to jednostronna, całkowicie zatruta zawiścią i zazdrością o karierę koleżanki obsesja. Myślę, że warto to sobie uświadomić. Już po kilku pierwszych stronach, na których June zapewnia nas, jak bardzo Athena była zapatrzona w siebie, jak nieczuła na innych, jak nieznośna, jak skupiona na sobie, uruchamia się we mnie automatycznie adwokat diabła. Z opisu mniemam, że Athena miała silnie rozwinięte cechy histrioniczne. Lubowała się w tym całym otaczającym ją medialnym szumie, pławiła w splendorze, była miła, ale na dystans, dodatkowo sprawiała wrażenie, że ciągle występuje na scenie, co z pewnością mogło irytować wiele osób. Nie skupiała się na innych wcale, czy też nie skupiała się na innych w sposób, jaki ci inni uznali za jedyny słuszny? (To nie jest histrioniczna solidarność – my histrionicy naprawdę różnimy się między sobą.) Bronię jej zachowań nie dlatego, żeby wydawały mi się całkowicie słuszne, ale dlatego, że są przestawiane przez bohaterkę, której od początku nie wierzę. Bohaterkę, która wkłada w zachowania koleżanki gotowe tezy, gotowe intencje – nie mamy jak sprawdzić, co myśli o tym sama Athena. Ciekawym zabiegiem jest moment, w którym June się przedstawia. Zaczyna od wzmianki o śmierci Atheny, potem przybliża nam przez kilka stron jej postać, żeby następnie zakończyć ten opis słowami:

Prawdopodobnie nikt nie jest w stanie z Atheną wytrzymać, ponieważ żaden człowiek nie ścierpi bezustannego porównywania się z lepszymi od siebie. A ja trwam przy niej zapewne dlatego, że jestem żałosna.

– „Yellowface” Rebecca F. Kuang, str. 7

Myślę, że przed terapią, udałoby mi się na te słowa nabrać. Biedna, równie zdolna czy wręcz utalentowana jak Athena June, której – w przeciwieństwie do jej azjatyckiej koleżanki – wiatr wieje w oczy.  Podczas kiedy Athena święci triumfy, błyszczy jak diament, ma swój debiut dawno za sobą, za każdą sprzedaną książkę dostaje tantiemy (co June się nawet nie śni), kiedy stać ją na najdroższe alkohole, a i tak w drogich i modnych knajpkach mężczyźni stawiają jej szampana, debiut June przechodzi bez większego echa; ani czytelnicy, ani jej wydawca, ani nawet agent nie są nią ani trochę zainteresowani. Czy po ludzku rozumiem frustrację June? Oczywiście. Czy rozumiem jej lekkie ukłucia zazdrości i poczucie pewnej niesprawiedliwości? Rozumiem, ale już trochę mniej. Nad wyeliminowaniem tych uczuć ciężko pracowałam, więc dziś nie daję się zwieść June na manowce. Ma rację, twierdząc że jest żałosna. I wcale nie dlatego, że nie odniosła tak spektakularnego sukcesu, jak Athena. Jest żałosna dlatego, że tapla się w swoim nieszczęściu, sztucznie je napompowując i ciągle kurczowo trzymając się małego palca Atheny (metafora cudownej Okuniewskiej). A Athena… cóż. Osiągnęła pułap, na którym nie wie, ile to jest dużo, a ile mało pieniędzy. Nie zawraca sobie przesadnie głowy innymi ludźmi, ale… równocześnie jest dla nich serdeczna, a do June żywi nawet jakiś rodzaj sympatii. Zaprasza ją na wspólne wyjścia, raz nawet do domu, gdzie częstuje drogimi trunkami oraz… naleśnikami. Czy uważam, że to kwintesencja przyjaźni? Nie. Jednak jeśli ktoś, na kim nam zależy, chce nas w swoim życiu może nie aż tak blisko, jak byśmy chcieli być, ale też ciągle nieopodal, mamy dwa wyjścia: albo całkowicie wycofać się z relacji, którą uważamy za nierówną i krzywdzącą dla nas, albo uznać potrzeby drugiej strony i jakoś sobie z tym poradzić. Oba są dobre i uczciwe. Ale… nasza bohaterka nie jest uczciwa. Wybiera narzucone przez Athenę reguły, równocześnie użalając nad swoim losem – niewidzialnej i wiecznie wykorzystywanej „przyjaciółki”. Ona manipuluje również nami, czytelnikami. Robi z siebie ofiarę, przedstawia swoje decyzje tak, byśmy mogli pochylić się nad nią ze współczuciem, żebyśmy zrozumieli. I rozumiemy. Jednak… od początku do końca chodzi jej tylko i wyłącznie o nią samą. June Hayward gardzi ludźmi, co chętnie przypisuje nieżyjącej Athenie Liu. Kiedy przebija w końcu szklany sufit, przyjmuje azjatycko brzmiący pseudonim Juniper Song (oba człony są zresztą jej prawdziwymi imionami) i jest przejęta wyłącznie sobą i blichtrem, jaki niesie ze sobą świat, którego częścią zawsze chciała być. Nie jest to jednak świat wielkiej literatury. Jest to świat literatury, która się sprzedaje.
Jestem z siebie dumna, że odkryłam narcystyczny rys June już na pierwszych stronach, bo włożyła ona sporo pracy w to, żeby dać się polubić. (To znaczy Rebecca F. Kuang włożyła w to sporo pracy.) Jest niewątpliwie inteligentna, oczytana, obyta. Ma świetne, lekkie pióro, umiejętność obserwowania świata, celne sformułowania, a do tego jest taka… „swojska”, taka „nasza”. Nie jest obłędnie piękną i zgrabną, niesłychanie ambitną, idącą jak burza po trudnym amerykańskim rynku wydawniczym młodą wyniosłą Azjatką o „porcelanowej twarzy” i „wielkich sarnich oczach”. (Wygrać tyle razy w loterii życia to przecież nieludzkie. Wygrać? A może „wypracować”…) June jest „swojska” i „nasza”, bo jest w jakiś przedziwny sposób mimo wspaniałego wykształcenia, oczytania i talentu przeciętna, zwyczajna. Łatwo nam się z nią utożsamić, choćby trochę. Niezbyt piękna, średnio zamożna, stuprocentowo biała Amerykanka umiejąca śmiać się ze wszystkiego, również z siebie samej. Czy na pewno umiejąca? Nie. To wszystko chwyty, które mają nas złapać i nie wypuścić. A może to z założenia autorki od początku bohaterka negatywna i nie odkryłam niczego poza swoim własnym wreszcie zdrowszym osądem rzeczywistości.

Sztuka relatywizacji

Dalszych perypetii June nie chcę zdradzać. Przez całą powieść próbuje nam jednak udowodnić, że każde działanie można usprawiedliwić, wytłumaczyć, zrelatywizować. To zresztą wątek, który pojawia się nie tylko przy opisie zachowań June. Bohaterowie zaskakująco łatwo obwiniają innych ludzi za oczywiste konsekwencje swoich własnych działań.
Czym jest kradzież? Czy to, że ktoś nam coś ukradł, pozwala nam również ukraść mu coś „w odwecie”? (Pomijając już to, że ta jego „kradzież” jest „kradzieżą” mocno dyskusyjną – wszak każdy autor, obserwując świat, a potem go opisując, w jakimś sensie kradnie, przyswaja, zabiera, –  a nasza, całkowicie bezdyskusyjną.)

Mój Partner, kiedy opowiadałam mu fabułę, posłużył się znakomitą i niebywale trafną metaforą:

Kiedy nakradniesz części samochodowe, a potem w pocie czoła złożysz z nich samochód, to… on nadal będzie kradziony.

– Mój Partner

Owszem, choć niestety zdumiewająco łatwo dojść ludziom do całkiem odmiennego wniosku.

Widzimy, jak na dłoni cały mozolny proces okłamywania samego siebie i doskonałego radzenia sobie ze zrozumiałym, wychodzącym czasem na powierzchnię poczuciem winy. Widzimy proces wygumkowywania go. Nie chodzi i nigdy nie chodziło o prawdę. Chodzi o – mówiąc kolokwialnie – chronienie własnego tyłka. June zależy tylko na June i być może dlatego tak surowo ocenia Athenę – mierzy ją po prostu swoją własną miarą.

Yellowface

Powieść jest nie tylko o pewnej zawiłej, momentami zaskakującej, a momentami zaskakująco banalnej historii pisarki, która po śmierci sławnej koleżanki wdrapuje się nagle na wydawniczy szczyt. Rebecca F. Kuang porusza w książce wątek rasizmu oraz doprowadzonej do przesady poprawności politycznej. Zdradza to już zresztą sam tytuł, gdyż yellowface to to samo zjawisko, co blackface, tyle że w odniesieniu do osób żółtych. W uproszczeniu, jest to taki rodzaj teatralnego makijażu i charakteryzacji, który ma sprawić, że aktor biały będzie wyglądać jak Azjata. Mam nadzieję, że nie muszę wyjaśniać, czemu to niestosowne.
Z jednej strony główna bohaterka ciągle słyszy w swoim wydawnictwie o „różnorodności” i o zachowywaniu standardów z nią związanych, ale z drugiej nie ma ani krztyny świadomości posiadania „białego przywileju. Kuang w książce nigdzie nie nazywa tego po imieniu. Pojawia się niezrozumienie June, czemu tak łatwo i szybko styka się z łatką „rasistki”. I, prawdę mówiąc, to całkiem przekorne ze strony autorki, bo June rzeczywiście rasistowskie myślenie przejawia, ale jest to dużo bardziej złożone i skomplikowane, niż chcą to widzieć upraszczające wszystko internetowe głosy. Zostaje przez trolli obrzucana takim epitetem najczęściej niesłusznie. June lubi też posługiwać się potworkiem językowym, jakim jest „odwrócony rasizm” rozumiany jako niechęć do osób białych, która jest przejawiana przez ludzi o innym niż biały kolorze skóry. Z tym że… to nie rasizm! O rasizmie można mówić wtedy, kiedy większość populacji ma konkretny kolor skóry i mniejszość o odmiennym kolorze jest traktowana gorzej. Natomiast jeśli żółta mniejszość w białych częściach Stanów ma uprzedzenia do białych wynikające z ich rasizmu, to nie jest to żaden „odwrócony rasizm”, tylko zwykła konsekwencja gnębienia i złego traktowania.
June przybiera pseudonim wprawiający w konsternację samych Azjatów, którzy nierzadko biorą ją z tego powodu za osobę chińskiego pochodzenia. Tak, są to jej prawdziwe imiona, w czym więc problem? W manipulacji. Robi to, by sprzedać książkę, która opowiada zapomnianą i bolesną kartę historii. Bolesną… dla Chińczyków. Pytanie, które stawia sama June jest następujące:

Czy biała osoba nie ma prawa pisać o czymkolwiek zechce, jeśli zrobi to rzetelnie?

I tak autorka zaprasza nas do fascynującej dyskusji. Bo oczywiście, każdy ma prawo pisać o czymkolwiek chce. Żadna historia nie jest zarezerwowana wyłącznie dla tych, których bezpośrednio dotknęła. Z drugiej strony, jeśli jesteś białą Amerykanką, która chce taką historię samodzielnie opisać, nie maluj twarzy tak, by jej rysy kojarzyły się z tymi azjatyckimi. Nie udawaj kogoś, kim nie jesteś. Nie zasłaniaj się agentem, wydawnictwem, w końcu mamą hipiską, która wymyśliła ci takie imiona (zwłaszcza drugie, którego nigdy dotąd nie używałaś). Weź odpowiedzialność za to, co robisz. To chyba mój podstawowy apel do June.

„Yellowface” oczami nNi

Dopiero podczas lektury uświadomiłam sobie, jak dawno nie czytałam żadnej powieści. Na półce „do przeczytania” czeka na mnie kilka smakowitych autobiografii oraz książek psychologicznych i dotyczących edukacji w szerszym aspekcie. Z półek „przeczytanych” patrzą na mnie przede wszystkim najgroźniejsi seryjni mordercy świata w ujęciach psychiatryczno-kryminologicznych, ale też mózgi w ujęciach psychiatrycznych, mnóstwo filozofów, wartościowe pozycje psychologiczne (do których zaliczam też dobrą Młynarską i znakomitą Nosowską), zdumiewające odkrycie i absolutna perełka, czyli „Pan Misio” Trokowicza oraz trochę klasyki, a w niej mój ukochany – niemal cały – Nabokov, oszałamiający Cortázar, fantastyczny Márquez, przepyszny Canetti czy doskonała Veteranyi. Czytając „Yellowface”, przypomniałam sobie, co kiedyś z poprzeczką dla powieści zrobił mi Nabokov i czemu, jeśli mam sięgnąć po powieść, rzadko sięgam po czyjąkolwiek inną. Nie, „Yellowface” mnie nie rozczarowała. Autorka zbudowała ciekawą, zaskakującą fabułę, stworzyła prawdopodobne psychologicznie postacie, napisała swoją powieść językiem wciągającym, gładkim, porywającym. Co prawda nie uniknęła dwóch rażących mnie błędów. Na początku June opisując Athenę podkreśla, że ta bardzo rzadko oznacza na swoich profilach w social mediach innych ludzi, nie dzieli się fotkami z celebrytami oraz że nie pokazuje się publicznie z ludźmi znanymi.

Tymczasem na zdjęciach, które trafiają na Instagrama Atheny, widnieje ona i tylko ona. Nikt inny.

– „Yellowface” Rebecca F. Kuang, str. 6

Jednak kilka stron dalej wspomina o selfie z Anne Hathaway, które Athena wrzuciła pewnego razu na Instagrama. Sytuację można było uratować dodając, że stanowiło ono absolutny wyjątek. Jednak nic takiego nie pada. W książce wzmianka o selfie z Anne Hathaway wygląda jak zagubienie autorki w swoim własnym tekście. Drugi błąd, który wyłapałam, to wyjazd June do matki. Matki, z którą spotyka się tylko podczas świąt organizowanych w domu siostry, więc musi zajrzeć do notesu, żeby przypomnieć sobie adres matki. Jednak już na miejscu okazuje się, że matka mieszka… nadal w domu, w którym June się wychowała. June nie pamięta tego adresu? To kolejne niedociągnięcie autorki, ale jeszcze bardziej redaktora. Mimo tych wpadek (których mój perfekcjonizm nie umie wybaczyć), nie jest to książka zła. Spełnia funkcję rozrywkową, czyta się ją dobrze i szybko, porusza tematy społecznie istotne i warte poruszania, zanurza nas w koszmarnym, przerażającym światku bogatych poczytnych autorów i żerujących na nich agentów i wydawnictw, pobudza do refleksji, zahacza o problemy natury etycznej, ma intrygujący klimat,  ale… to wciąż za mało. Nie jest wybitna.
Zaciekawiły mnie natomiast dwie wypowiedziane przez June kwestie. Pierwsza, z którą się zgadzam, że nie jest prawdą stwierdzenie, że media społecznościowe nie są prawdziwym życiem. Że owszem, są życiem jak najprawdziwszym. Sama sformułowałabym to nieco inaczej, mianowicie, że są jednym z wielu wycinków prawdziwego życia, podobnie jak wszystko inne, czego w nim doświadczamy. Druga była już znacznie bardziej oklepana i banalna, w dodatku powtarzana w książce kilkukrotnie, w formie retorycznego pytania:

Kim byłby autor, gdyby nie miał dla kogo pisać?

Chętnie na to pytanie odpowiem. Każda wielka sztuka broni się sama, choć ta „obrona” nie ma nic wspólnego z pieniędzmi i sławą. Sukces komercyjny to jedno, wartość sztuki to drugie. Jest to zarówno miłe dla artysty, jak i pełne korzyści dla społeczeństwa, jeśli ten pierwszy może ze swojej sztuki wyżyć i poświęcić się w pełni tylko jej, jednak bywa różnie. Jeśli pisarz stworzy wielkie i ważne dzieło sztuki (w tym miejscu przypomnę zupełnie nieznanego i nierozreklamowanego „Pana Misia” Bartłomieja Trokowicza), może, ale nie musi pójść za tym ogromny kasowy i wizerunkowy sukces. Jeśli celebryta napisze książkę i na wstępie będzie ona pozycją wyczekiwaną i kupowaną chętnie już w przedsprzedaży, nie oznacza to automatycznie, że jego dzieło będzie miało jakąkolwiek wartość. (Żeby nie powiedzieć, że takie sytuacje należą do rzadkości.) Kim jest twórca bez odbiorców? Ja jestem twórcą z bardzo nieliczną grupą odbiorców. Nieliczną grupą odbiorców mojego pisania i jeszcze mniejszą grupą odbiorców mojej własnej muzyki, którą się ze światem nie dzielę. Nie dzielę się, bo nie muszę. Utrzymuję swoją wolność, niezależność i spełnienie, jakie daje mi tworzenie czegoś, co uważam za wartościowe. Czy przez to artystycznie nie istnieję?

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę nieśmiertelnego Davida.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują” Christel Petitcollin

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Natalia Wiśniewska
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2019
oryginalny tytuł: Mon enfant pense trop: Comment l’accompagner dans sa surefficienceo

Kiedy już wydawało mi się, że przeczytałam wszystkie książki Christel Petitcollin na temat nadwydajności mentalnej (nazywanej też prawopółkulowością, ponadprzeciętną zdolnością czy wysoką wrażliwością), przypomniałam sobie, że jest jeszcze jedna pozycja z tej serii – chronologicznie przedostatnia, ale pominięta przeze mnie – „Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują”. Pomyślałam, że jest skierowana do rodziców nadwydajnych dzieci, więc nie jestem jej adresatem. Był to błąd, z którego miałam szybko zdać sobie sprawę.

fot. Bożena Szuj

🍀 Od dziecka

fot. Bożena Szuj

Jak wiadomo, wszystkie nasze najgłębsze traumy, problemy z socjalizowaniem się czy wręcz zaburzenia na ogół mają swój początek w bardzo wczesnym dzieciństwie. Książkę Petitcollin można więc traktować nie tylko jak praktyczny poradnik dla rodziców i opiekunów dzieci nadwydajnych (którym niewątpliwie jest), ale też jak doskonałe uzupełnienie dwóch pierwszych książek z serii, czyli „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” oraz „Jak lepiej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”. W końcu dorośli nadwydajni byli kiedyś nadwydajnymi dziećmi i wrócenie pamięcią do tego czasu, zwłaszcza do trudnych momentów, pomoże nam wiele w głowie uporządkować. W dzieciństwie wszystko się nie tylko zaczyna, ale też kształtuje. Nie wiem nic o wychowywaniu prawopółkulowych dzieci. Wiem natomiast wszystko o byciu prawopółkulowym dzieckiem. No, „wiem” w praktyce, bo wiedzę teoretyczną zdobyłam dopiero podczas lektury omawianej książki.

fot. Bożena Szuj

🍀 Nadwydajność – co to takiego?

fot. Bożena Szuj

We wszystkich pozostałych recenzjach książek Petitcollin podejmuję próbę odpowiedzi na pytanie czym jest nadwydajność mentalna. Te książki również dosyć obszernie i w szerzej zarysowanym kontekście na to pytanie odpowiadają. Równocześnie ciągle z tym terminem (funkcjonującym w mainstreamie jako wysoka wrażliwość) jest pewien problem, gdyż nie jest to kategoria medyczna. Nie funkcjonuje jako zbadana, opisana i sklasyfikowana jednostka ani w psychiatrii, ani w psychologii. Z tym, że – choć wielu uważa ten fakt za argument popierający tezę, że „wysoka wrażliwość nie istnieje” – nie może funkcjonować, bo nie jest ani chorobą, ani zaburzeniem. Stanowi pewien zbiór cech związany z „innym okablowaniem mózgu”, czyli specyficzną neurologiczną urodą zainteresowanych.

Udało nam się też z terapeutką (prawie) rozwikłać zagadkę wysokiej wrażliwości. Choć nie jest to termin medyczny i ciągle budzi sporo kontrowersji, jednak łączy w sobie wiele cech mieszczących się w skalach: psychastenii, paranoi i schizofrenii, w których uzyskałam najwyższe wyniki. Część z nich terapeutka opisała też jako charakterystyczne dla artystów.

– pisałam w tekście „Obsesyjno-kompulsywnie”, wspominając swój test osobowości

Zdania i wśród laików, i wśród specjalistów na ten temat są oczywiście podzielone, natomiast najprostszym testem jest przeczytanie pierwszej książki z serii, czyli „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”. Prawopółkulowcy oddychają z ulgą podczas lektury, wiedząc, że to książka o nich. Że nie są z kosmosu, nie mają niezdiagnozowanego ADHD, zespołu Aspergera czy wręcz autyzmu. Mają pewną inność, z którą nie tylko można żyć, ale z której można też czerpać wiele dobrego. Warto jednak zrozumieć, jak widzi świat reszta, czyli normalnie myślący/lewopółkulowcy, by umieć się efektywniej komunikować ze światem. Tego we wszystkich książkach z ogromną empatią i cierpliwością uczy nas autorka.

fot. Bożena Szuj

🍀 Nadwydajni i nienadwydajni
rodzice nadwydajnych dzieci

fot. Bożena Szuj

Jako nadwydajne dziecko dwojga nadwydajnych rodziców (i jako nadwydajny potencjalny rodzic potencjalnie nadwydajnego dziecka) żywiłam w sobie przekonanie, że niezrozumienie nadwydajności swojego dziecka ma źródło w niezrozumieniu swojej własnej nadwydajności. I po części tak faktycznie jest. Nie zdawałam sobie jednak sprawy, że niektórym nadwydajnym dorosłym tak bardzo może ciążyć ich własna odmienność (a przede wszystkim nieumiejętność dostosowania się do tego, czego świat – a więc normalnie myśląca większość – od nich oczekuje), że całą tę niechęć i frustrację przelewają na swoje nadwydajne dzieci. Była to dla mnie informacja wstrząsająca, uświadamiająca mi, że wychowywanie nadwydajnego dziecka jest gigantycznym wyzwaniem nie tylko dla nienadwydajnego rodzica, ale może nim być też dla rodzica, który teoretycznie powinien takie dziecko rozumieć znacznie lepiej, torując mu (poprzez własne doświadczenie) drogę.
Choć książka dotyka bardzo konkretnego zagadnienia, jest w niej jednak pewna cudowna uniwersalność. Nie trzeba bowiem ani opiekować się wysoko wrażliwym dzieckiem, ani samemu być prawopółkulowcem, żeby lektura rozszerzyła nasze horyzonty i zwyczajnie pokazała nam inną, być może zaskakującą perspektywę. Jeśli zaś rzecz się tyczy nauczycieli, pedagogów i wszystkich, którzy zajmują się zawodowo pracą z dziećmi, jest to dla nich lektura absolutnie obowiązkowa, bo prędzej czy później będą się musieli zmierzyć z opisanymi w książce problemami!

fot. Bożena Szuj

Przeczytaj też moje recenzje inNych książek tej autorki:

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Marianna Patkowska

CzytanNi

fot. Bożena Szuj

Z zamiarem napisania tego tekstu nosiłam się długo. Temat raz wydawał mi się wart wpisu, inny razem nie wart. Początkowo chciałam się właściwie jedynie podzielić tym, jakie miejsce zajmują w moim życiu książki oraz moim stosunkiem do irytującej mody na licytowanie się na liczbę przeczytanych pozycji.
Ostatecznie pewna wypowiedź Olgi Tokarczuk sprzed jakiegoś już czasu zachęciła mnie, żeby jednak napisać. A przy okazji odnieść się do tej gigantycznej gównoburzy (jak ją ładnie – choć wykropkowując – podsumował Jerzy Sosnowski), która przetoczyła się nad polskimi strzechami. Potem znowu pisanie tekstu odłożyłam i kończę go dziś zupełnie bez związku z niczym.

Literatura nie dla idiotów

fot. Bożena Szuj

Żeby zrozumieć kontekst, z którego słowa Olgi Tokarczuk zostały wyrwane, i przede wszystkim zapoznać się z całą wypowiedzią noblistki, trzeba najpierw przeczytać wpis Jerzego Sosnowskiego, który przeprowadzał z nią tę rozmowę.
Ludzie, którzy najgłośniej jej słynne stwierdzenie:

literatura nie jest dla idiotów

krytykowali i oburzali się nim, kontekstu zgłębić nie chcieli (lub nie potrafili, co stanowi tylko potwierdzenie tezy Tokarczuk, że do czytania potrzebne są kompetencje). Przypomina mi to pewną moją daleką znajomą (wyznawczynię partii obecnie rządzącej, co jest nie bez znaczenia), która wiele lat temu obraziła się na sklep Media Markt, że jest „nie dla idiotów” i od momentu pojawienia się w mediach tej (znakomitej zresztą) reklamy, już tam nie kupuje. Niezwykle mnie to bawi, bo ja na to hasło zareagowałam skrajnie inaczej – pomyślałam sobie, że skoro bywam klientem tego sklepu, a nie jest on dla idiotów, to znaczy, że idiotką nie jestem. I to wszystko oczywiście z ogromnym przymrużeniem oka, bo inteligentny człowiek wie przecież, że założenie, że klienci jakiegoś sklepu są lub nie są idiotami, jest fałszywe. Na tym właśnie polegał żart (co jest bardziej żenujące od niezrozumienia żartu? konieczność wytłumaczenia go).
Jednak w przypadku literatury i zgrabnego – oraz… wypowiedzianego również z przymrużeniem oka – podłożenia jej pod słynne reklamowe hasełko jest już nieco inaczej. Bo literatura naprawdę nie jest dla idiotów. I tak, Tokarczuk ma sto procent racji, mówiąc:

Żeby czytać książki, trzeba mieć jakąś kompetencję, trzeba jakby mieć wrażliwość pewną, pewne rozeznanie w kulturze. Te książki, które piszemy – tak jak mówiłam – one są gdzieś zawieszone, zawsze się z czymś wiążą. Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie i nagle się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje tam katharsis. Więc piszę swoje książki dla ludzi inteligentnych, którzy myślą, którzy czują, którzy mają jakąś wrażliwość. Uważam, że moi czytelnicy są gdzieś do mnie podobni. Piszę do… jakby do krajanów swoich.

Olga Tokarczuk w rozmowie z Jerzym Sosnowskim

Skąd więc te rzesze osób całkiem nieraz inteligentnych, które poczuły się tymi słowami dotknięte do żywego; które w mediach społecznościowych skarżyły się na to, że gdyby nie dzieci i obowiązki, czytałyby znacznie więcej i które z jakiegoś kompletnie irracjonalnego powodu poczuły się zaliczone do pojemnego wora idiotów? Odpowiedź jest banalnie prosta: z kompleksów wynikających z niskiego poczucia własnej wartości. To bywa znacznie silniejsze niż zrozumienie, że ze zdania „literatura nie jest dla idiotów” ani nie wynika, że nieczytanie jest domeną idiotów, ani jakie są cechy i zainteresowania idioty. O idiotach tak naprawdę niczego się z tego zdania nie dowiadujemy. Jednak z reakcji na te słowa, dowiadujemy się bardzo dużo o tym, co większość społeczeństwa o sobie myśli.
Wartym odnotowania jest tu też oskarżenie Olgi Tokarczuk o klasizm. Przypomina mi to trochę uparte dążenie do tego, żeby przypadkiem nie sprawić komuś przykrości… prawdą. Otóż społeczeństwo (prawdopodobnie każde) rzeczywiście dzieli się na ludzi dorastających w domach z książkami oraz tych, którzy dorastali w domach bez książek. I nie, ci z książkami nie mieli ich, bo ich było na nie stać. Znam wielu posiadaczy imponujących domowych bibliotek i żaden z nich nie jest majętny – znam też właścicieli domów kompletnie książek pozbawionych i żaden z nich nie jest osobą ubogą. I znowu – bo czuję, że to również trzeba wyjaśnić – nie chodzi tu o miarę człowieczeństwa, dobroć czy nawet mądrość. Chodzi tu o pewien nawyk będący konsekwencją posiadania kompetencji, o których mówiła Tokarczuk. Można wychować się w domu bez książek i stworzyć własny dom pełen książek oraz na odwrót. Jednak nie upierajmy się, że to nie ma znaczenia. Ma, bo nas tworzy w określony sposób. I owszem – klasizm to czy nie klasizm – miałam ogromne i całkowicie niezasłużone szczęście wychowywać się w domu nie tylko wypełnionym książkami, ale też doskonałym współczesnym malarstwem. Zawdzięczam temu swoją wrażliwość (która, nie powiem, bywa też moim przekleństwem).
Równocześnie pewną być może ciekawostką jest to, że w całym moim życiu najmocniej zraniły mnie dwie osoby, które bez cienia przesady mogę nazwać erudytami. Czy oczytanie przekłada się w jakikolwiek sposób na bycie dobrym człowiekiem? Absolutnie nie, podobnie jak inteligencja ma się nijak do inteligencji emocjonalnej. Jednak trudno też udawać, że rozmowy z ludźmi oczytanymi nie są ciekawsze i dużo bardziej intelektualnie stymulujące niż z osobami nieczytającymi. (Z tego zresztą powodu nie uważam się za specjalnie interesującego rozmówcę.)

Literatura w moim życiu

fot. Bożena Szuj

Tata przez kilka pierwszych lat mojego życia, kiedy tylko był w domu niepogrążony w depresji, co wieczór mi czytał. Czytanie było ważne też w jego życiu. Dzięki niemu jako nastolatka zetknęłam się z twórczością jego ulubionego pisarza Eliasa Canettiego (na którego kunszcie poznał się długo zanim ten dostał Nagrodę Nobla i stał się w Polsce popularny) czy cudownego Bertranda Russella, którym się zaczytywał. Ale mój najwcześniejszy związek z literaturą, który właśnie tacie zawdzięczam, to przeuroczy „Kubuś Puchatek” A.A. Milnego i chyba absolutnie wszystkie książki Bogini mojego dzieciństwa – Astrid Lindgren. O ile „Małego Księcia” Antoine’a de Saint-Exupéry’ego nigdy nie umiałam odebrać inaczej niż jako atrakcyjnego dla mas zbioru banałów (nie przeproszę miłośników, to moja opinia), o tyle finezja Lindgren wywarła olbrzymi wpływ na moją wyobraźnię. Moją zdecydowanie ulubioną książką jej autorstwa była „Ronja, córka zbójnika”. Czytałam ją jeszcze wielokrotnie, jak już nauczyłam się robić to samodzielnie.
Poezja zawsze przegrywała u mnie z prozą, ale mieliśmy oboje z tatą ogromny sentyment do kompletnie pojechanego i abstrakcyjnego tomiku „Dwa źdźbła” Ryszarda Twardocha, z którego wiersze cytowaliśmy sobie na pamięć. (Do dziś szczególne miejsce w moim sercu zajmuje też poezja Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta.)
Potem poznałam twórczość Vladimira Nabokova, zaczynając oczywiście od arcydzieła „Lolita” i tak poszło. Przeczytałam chyba wszystkie dostępne w polskim tłumaczeniu książki tego autora i była to taka rozkosz, że rzeczywiście trudno było mi wziąć potem do ręki cokolwiek gorszego (np. jakąkolwiek lekturę). Kilku pisarzy zwróciło jednak moją uwagę (oprócz wspomnianego wyżej znakomitego Canettiego i Russela). Na pewno była to magiczna, subtelna i rozkosznie abstrakcyjna Aglaja Veteranyi, absolutny mistrz, zwłaszcza krótkich form, Julio Cortázar czy bóg Gabriel García Márquez. Zakochałam się też bez pamięci w twórczości Rolanda Topora oraz Franza Kafki, a Michel Houellebecq „Uległością” (którą uważam za lekturę obowiązkową dla każdego człowieka) przewartościował moje myślenie…
Nie umiałam się też nigdy oprzeć urokowi pióra Sławomira Mrożka, Witolda Gombrowicza czy Witkacego. Zachwycił mnie też Jacques Derrida („O gramatologii”, ach, jakież to smakowite!) i Arthur Schopenhauer. Zupełnie inną miłością kocham pióro Laurie Anderson, która jest artystką totalną, absolutnie doskonałą we wszystkim, co robi, a pisanie jest tylko pewnym tego wycinkiem. Wymieniam mało nazwisk i jeszcze mniej nazwisk kobiecych. „Biegnąca z wilkami” Clarissy Pinkoli Estés, którą zachwycają się tłumy, mnie wydała się książką dość ważną, ale nie wybitną – być może do niej wrócę, skoro mój biedny Nabokov ma u mnie na czas wojny w Ukrainie bana (spokojna głowa, kto jak kto, ale on by to zrozumiał). No ale tak to u mnie wyglądało.
Studia oczywiście pokazały mi literaturę, po którą sama prawdopodobnie bym nie sięgnęła, uzmysławiając mi, że łatwiej mi się czyta publikacje uchodzące za trudne (np. prace językoznawcze), w których jedno skomplikowane słowo ma tylko jedno znaczenie niż takie, które pozostawiają zbyt duże interpretacyjne pole. Moje myślenie rozgałęzione bardzo utrudniało mi skupienie się na czytanym tekście. Od tego momentu stopniowo coraz rzadziej sięgałam po literaturę piękną.
Dziś najczęściej czytam książki z zakresu neurologii, bo interesuje mnie ludzki mózg (przede wszystkim mózg psychopatycznych morderców). W dalszym ciągu interesuje mnie też filozofia, językoznawstwo oraz psychologia.

#52BookChallenge

fot. Bożena Szuj

Nie wiem, czy bardziej mnie śmieszą, czy mierżą wyścigi w mediach społecznościowych na przeczytanie jakiejś konkretnej liczby książek w roku. Bo o co w tym tak naprawdę chodzi? O szpan.  Nic więcej. Tymczasem czytanie jakiejkolwiek literatury na kilogramy samo w sobie nie ma żadnej wartości.

(Serio studiowałaś polonistykę?
Serio, nawet u profesora Bralczyka i mam do tego dyplom z wyróżnieniem!)

Owszem, czytanie rozwija mózg, zwłaszcza na wczesnym etapie życia. Jednak już później równie ważny jak samo czytanie jest wybór literatury, jaką się czyta. Wyobraźmy sobie, że jedna osoba wśród tych 52 książek, które pochłonie w ciągu roku, by to dumnie ogłosić na fejsbuku, przeczyta: 3 książki telefoniczne, „50 twarzy Greya”, powieść Blanki Lipińskiej i 47 dzieł Danielle Steel… A druga przeczyta tylko „Odeyseję” Homera czy choćby „Mini-wykłady o maxi-sprawach” Leszka Kołakowskiego (o „Ulissesie” Joyce’a nie wspominając). Ktoś tu coś wygrał? No i kto? Druga zyskuje dwukrotnie – nie tylko nie ma zaśmieconego mózgu słabizną intelektualno-językową, ale dostaje też dla niego solidną pożywkę. Nie warto więc czytać? Warto, ale rzeczy mądre! Pełna zgoda, co do tego, że lepiej przeczytać 52 wspaniałe książki w ciągu roku niż nie przeczytać żadnej. Myślę jednak, że zacząć należy od podstaw, pokazując już w szkole dzieciom z różnych domów (i tych z książkami, i tych bez nich), jak odróżniać literaturę wartościową od bezwartościowej. Ludzie zaopatrzeni w taką wiedzę nigdy nie wpadną na pomysł ścigania się na liczbę przeczytanych pozycji, rozumiejąc, dlaczego jest to niedorzeczne.

Czytanie „ze zrozumieniem”

fot. Bożena Szuj

Zwolennicy czytania grzmią nie tylko, że „nie czytamy”, ale również, że nie czytamy „ze zrozumieniem”. Ten językowy potworek przywędrował do nas ze Stanów i tak się w polszczyźnie zadomowił, że już nikt nie rozumie (nomen omen) nawet, czemu nie ma on najmniejszego sensu. Otóż „czytanie ze zrozumieniem” tyczyło się dzieci nieanglojęzycznych, z którymi praca wymagała od nauczycieli monitorowania, na ile przeczytany przez nie angielski tekst jest dla nich faktycznie zrozumiały.
Sam szybko podchwycony pomysł, żeby Polak mógł przeczytać polski tekst „bez zrozumienia” (na poziomie, rzecz jasna, podstawowym) jest kuriozalny. Czy chcę przez to powiedzieć, że każdy Polak rozumie, co czyta? Jestem idealistką, ale nie aż taką! Chcę powiedzieć jedynie, że w samym słowie „czytanie” zawiera się rozumienie czytanego tekstu. Oczywiście, można rozprawiać o różnych interpretacjach, a więc „rozumieniach” tego, co się czyta. Można rozprawiać o tym, jak nasza kondycja psychiczna, nasze doświadczenia czy w końcu oczytanie wpływa na rozumienie tego, co przyswajamy. Nie można jednak twierdzić, że statystyczny zdrowy Polak da radę płynnie przeczytać zdanie:

Ala ma kota,

ale nie zdoła go zrozumieć. A sformułowanie „czytanie ze zrozumieniem” dotyczyło takich właśnie sytuacji, mogących się przydarzyć każdemu, kto uczy się wymowy i znaczenia słów w nowym języku. W tym miejscu warto przypomnieć też, że wodzenie oczami za tekstem czytaniem nie jest.

Czy za mało czytamy?

fot. Bożena Szuj

Istnieje pewna pokusa, żeby postępujące zidiocenie społeczeństwa tłumaczyć spadkiem czytelnictwa graniczącym z wtórnym analfabetyzmem. Byłabym tu jednak ostrożna, stawiając tezę odwrotną. Nie dlatego głupiejemy, że mniej czytamy, ale mniej czytamy wartościowej (!!!) literatury, bo głupiejemy. Pytanie też czy rzeczywiście czytamy mniej. Statystyki pokazują, że tak. Z drugiej jednak strony nastąpił jakiś renesans wydawniczy i niemal każdy (pisarz, polityk, celebryta) pisze dziś i wydaje książkę, tylko w inny sposób niż przed laty. Autorzy często odwracają się od wielkich wydawnictw i wydają książki własnym sumptem, dzięki czemu zyskują niezależność. Drugą stroną tego medalu są ceny, które mogą wywoływać mylne wrażenie elitarności tych książek, podczas kiedy różnie z tym bywa. Dawniej wyznacznikiem jakości była renoma wydawnictwa, a w tym wypadku ten czynnik odpada. To z kolei też się zresztą zmienia, bo słynne niegdyś wydawnictwa (np. Znak) znacząco obniżają swoje loty, nie dbając już, jak kiedyś, o poprawność językową i zatrudniając redaktorów z przypadku (lub – to tylko moje przypuszczenie – wcale ich nie zatrudniając). Książki, których w księgarniach oraz w sieci pełno, to tak naprawdę jakościowa ruletka. Powrócę więc do przykładu wyścigów w social mediach na przeczytanie jak największej liczby książek. Czy naprawdę wolimy dziś, żeby rodacy czytali rocznie 180 słabych książek (załamując dłonie nad tym, że czytają rocznie jedną książkę), czy może zacznie nam zależeć, żeby nie tylko przeczytali, ale przede wszystkim potrafili wybrać do przeczytania choćby trzy arcydzieła?
Bo gdzie tak naprawdę tkwi problem? W szkolnictwie, w omawianiu z dziećmi lektur (w dodatku najczęściej słabych) pod jakiś klucz (???), w tępieniu samodzielnego myślenia, oryginalnych, nieraz odjechanych interpretacji. W zajmowaniu się tym, co autor miał na myśli zupełnie, jak by to miało jakiekolwiek znaczenie. To tu jest popełniany największy błąd.

Pogarda vs. ignorancja

fot. Bożena Szuj

Z niezrozumiałego dla mnie powodu, kiedy dochodzi do (na ogół internetowych) starć osób czytających z nieczytającymi, ci pierwsi odnoszą się do tych drugich z pogardą, zupełnie jak by serio wierzyli, że z jakiegoś powodu są od nich lepsi, natomiast ci drudzy obnoszą się z ignorancją, którą bezpieczniej byłoby zachowywać jedynie dla najbliższych.
Owszem, znajomość literatury to znajomość pewnych kulturowych kodów, a więc pewnego języka niedostępnego tym, którzy mają czytelnicze braki. Znajomość języka i możliwość porozmawiania w nim to frajda. Ale na tym polega różnorodność, że istnieją różne frajdy i w zależności od gustów/potrzeb/możliwości możemy ich szukać i je znajdywać w różnych rzeczach. One nie są lepsze czy gorsze od siebie. Są inne.
Nie umiem się umieścić po żadnej ze stron. Każdą z nich tak samo rozumiem i żadnej z nich w równym stopniu do końca nie rozumiem. Raczej nie byłam nigdy i w dalszym ciągu nie bywam osobą, która rocznie czyta tylko jedną książkę, ale są lata, w których pochłaniam książki w zawrotnych liczbach, a są i takie, kiedy czytam naprawdę mało. Nie umiem powiedzieć, od czego to zależy. Najprawdopodobniej od mojej koncentracji i stanu psychicznego. Czasem czytać uwielbiam, czasem trudno mi się do czytania przemóc. Jestem z pewnością idealnym odzwierciedleniem stwierdzenia, że „dziś się więcej pisze niż czyta”, bo zdecydowanie więcej piszę niż czytam. Może wynika to z tego, że piszę kompulsywnie, a czytam, próbując kompulsję pisania opanować (z różnym skutkiem).
Puenta będzie może nawet nie na temat, ale ważna – uczmy dzieci od najmłodszych lat samodzielnego myślenia, czytajmy im jak najwięcej w pierwszych latach ich życia, a potem pytajmy o ich interpretacje przeczytanych przez nie książek, no i – najważniejsze! – tępmy nauczycieli tępiących samodzielne myślenie naszych dzieci. Zadbajmy też o to, żeby miały jak najlepszych nauczycieli z przedmiotów ścisłych. Reszta przyjdzie sama.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swoją wersję piosenki dość luźno związanej z tematem wpisu.

„Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Łukasz Musiał
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2021
oryginalny tytuł: J’ai pas les codes! Comprendre enfin le monde qui nous entoure

Dostawanie książek Christel Petitcollin o nadwydajności mentalnej (lub też wysokiej wrażliwości) z okazji imienin oraz urodzin powoli zaczęło stawać się u mnie nową świecką tradycją. Tym razem upatrzyłam sobie w księgarni tuż przed swoimi urodzinami najnowsze dzieło tej autorki zatytułowane „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie” i… po prostu zażyczyłam je sobie od Partnera.
Christel Petitcollin jest dla mnie już od kilku lat jak przyjaciółka, która najlepiej rozumie, nie ocenia i nie doradza. Z którą można od czasu do czasu usiąść wygodnie na kanapie z trunkiem alkoholowym lub niealkoholowym i porozmawiać o wszystkim. Przyjaciółka, która trochę matkuje oraz dużo lepiej ogarnia mnie rozumem (i praktyką terapeutyczną) niż ja sama. Przyjaciółka, do której mogę się przytulić i poczuć bezpiecznie; przed którą nie muszę się z niczego tłumaczyć.
Przyjaźń jest jednak zawsze pewnym wyzwaniem i prędzej czy później przychodzi moment, w którym zaczyna nas zwyczajnie irytować, że przy wszystkich swoich niezaprzeczalnych zaletach przyjaciółka kładzie swoją torebkę na naszym stole, notorycznie się spóźnia, czy woli koty od psów. Dla mnie ten moment w mojej jednostronnej relacji z Christel Petitcollin przyszedł na początku lektury książki „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że byłam w bardzo specyficznym momencie swojego życia – tuż po przemocy, której padłam ofiarą w krakowskim szpitalu, dochodziłam do siebie, koiłam nerwy i łapałam się wszystkiego, co mogło dać mi chociaż ułudę normalności i spokoju. To z pewnością wywindowało moje oczekiwania wobec tej książki. (Choć, żeby była jasność – ona nie jest, przynajmniej językowo, gorsza od pozostałych z tej serii.) Tymczasem najpierw autorka spuściła bombę w postaci informacji, że… sama również jest osobą nadwydajną mentalnie, a potem pokusiła się o kilka stwierdzeń (być może skrótów myślowych), które mnie zaniepokoiły. Ale po kolei.
Petitcollin wyjaśniła, że było dla niej oczywiste, że domyślimy się, że rozumie nas tak dobrze właśnie dlatego, że jest jedną z nas. Jednak wielu czytelników – o czym napisała w tej książce – było wręcz zdruzgotanych faktem, że i ona jest prawopółkulowcem, bo oznacza to, że nasze wyobrażenie (tak, moje też), że jakiś empatyczny neurotypowy terapeuta z czułością zajął się naturą naszych neuroatypowych mózgów legło właśnie w gruzach. Naszą neurologiczną urodą zajmujemy się wyłącznie my sami, różnice między neurotypowym a neuroatypowym światem chcemy zgłębiać tylko my, a choć wszyscy wiemy jak ważny jest dialog, otwartość i umiejętność pójścia na kompromis, w sytuacji prawopółkulowości to my musimy zrozumieć lewopółkulowy świat i nauczyć się w nim jakoś funkcjonować. On nami w najmniejszym nawet stopniu zainteresowany nie jest. (Taką przynajmniej wizję przedstawia nam autorka.) Ta informacja przy ciągłym wylizywaniu ran zadanych mi przez panią kierownik krakowskiego OLZON-u to było dla mnie trochę za dużo. Oczywiście – z właściwą dla nadwydajnych skłonnością do nadinterpretowywania faktów – szybko wyciągnęłam z tego wniosek, że jesteśmy niesłyszalni, irytujący dla bliźnich oraz musimy się godzić na całe zło, które się nam przydarza. (Wielką przesadą było towarzyszące mi wtedy przekonanie, że na opisywanym oddziale spotkałam się z „niemiłą normalnie myślącą osobą” – spotkałam się z podłym, przemocowym manipulatorem, który – jak wiemy z innej książki tej autorki – jest dla nas największym zagrożeniem.)

Kiedy napisałam: „Otóż lejka nie wciśniesz do rury”, wydawało mi się, że aluzja jest jasna: lejek da się wcisnąć tylko do lejka. Dla jednych nie ulegało wątpliwości, że ponieważ tak dobrze was rozumiem, stanowię część rodziny nadwydajnych; dla innych absolutnie nie było to oczywiste. Kompletnie mnie to zaskoczyło. Pisaliście, że – „jak na normalnie myślącą” – odwaliłam kawał dobrej roboty. Wasze niezasłużone peany były dla mnie szalenie krępujące, ale tak naprawdę dopiero o wiele później zdałam sobie sprawę z rozmiaru szkód, jakie wyrządziłam swoim nieumyślnym oszustwem: zmyleni moją pseudoneutralnością, uwierzyliście, jak Simon, że ktoś normalnie myślący mógł w pełni was zrozumieć. Gorzej, że studiowanie waszego przypadku mogłoby być dla niego pasjonujące. Niestety, dzisiaj już wiem, że to mrzonki. Czytając tę książkę, niejeden raz będziecie mieli okazję przekonać się dlaczego.

– „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, str. 16

Dziś myślę, że to bez znaczenia, czy autorka serii dobrych i niesłychanie trafnych książek o wysokiej wrażliwości sama również jest wysoko wrażliwa, czy nie. Będąc wysoko wrażliwa (prawopółkulowa, nadwydajna mentalnie), widzi więcej, głębiej, cechuje ją większa dociekliwość, empatia. Jedynym ewentualnym minusem może być opisywanie problemu od środka, więc mniejszy być może dystans. Z drugiej strony, gdyby była normalnie myśląca (lewopółkulowa), może i miałaby potrzebny dystans do tematu swojej książki, ale pewnie brak tak charakterystycznego dla prawopółkulowców analitycznego podejścia i potrzeby zagłębiania się we wszystko w nieosiągalny dla lewopółkulowców sposób skutkowałoby dużo gorszym efektem. Trzeciej możliwości (czegoś pomiędzy neurotypowością a neuroatypowością) nie ma!

🧿 O czym jest ta książka?

Najprościej rzecz ujmując, autorka rozkłada w niej na czynniki pierwsze wszystko to, czego nie wiemy o świecie, ale boimy się zapytać, bo dla większości (normalnie myślących, rzecz jasna) to oczywiste. Dowiemy się z niej więc, czym jest opowieść zbiorowa, dlaczego podczas small talku lepiej nie poruszać tematów egzystencjalnych (np. śmierci), po czym poznać, że ktoś z nami flirtuje (albo że my flirtujemy z nim), czemu normalnie myślący nie lubią prawdy za wszelką cenę (i przed czym chroni to społeczność, poza której nawias na ogół czujemy się wyrzucani), a także jak nieprawdziwą wizję naszych intencji często mają normalnie myślący. Jest to w pewnym sensie praktyczny poradnik dla prawopółkulowców jak nie zrażać do siebie ludzi i tym samym ograniczyć liczbę wykluczeń, jakich na co dzień doświadczamy. Sama w kilku momentach przyjrzałam się sobie przez pryzmat przeczytanych rozdziałów i udało mi się w krytycznych momentach ugryźć w język, co znacząco poprawiło jakość relacji, w jakie weszłam.
Bardzo poruszyły mnie słowa Petitcollin zdające się obserwacją boleśnie prawdziwą:

Aż wreszcie, przyjrzawszy się problemowi z bliska, zrozumiałam, jak dalece nadwydajny może być uciążliwy. Radośnie rozprawia o śmierci, wolności, autonomii czy sensie życia. Wytrąca rozmówców z równowagi, mówiąc nie to, co trzeba. Gardzi udawaniem, z którego normalnie myślący są tak dumni. Nigdy nie wczuwa się w klimat. Uprawia mało subtelny podryw, ale zupełnie nieświadomie. Burzy konwenanse. Uwielbia kontrowersje. Nigdy nie jest tam, gdzie się go oczekuje. Wymaga wyczerpujących odpowiedzi na wszystkie – również te prowokujące – pytania. A przede wszystkim, sądząc, że jest mądrzejszy od całej reszty, twierdzi, że potrafiłby rozwiązać każdy problem świata. Musiałam przyznać, że to dość trudne do zniesienia – nawet dla kogoś wybitnie cierpliwego!
Potem odkryłam, że osoby neurotypowe noszą w sobie pasywno-agresywny pierwiastek, który sprawia, że za fasadą ich uprzejmości kryje się wrogość – bardziej realna, niż mi się do tej pory wydawało. Fasada ta zaczyna pękać, gdy zaczynamy poruszać temat nadwydajności. Jean-Paul Brighelli mówi o prawdziwej „nienawiści wobec intelektu” i zauważa, że już w szkole podstawowej dobrzy uczniowie są systematycznie nękani.

– „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, str. 196

Oczywiście widzę tu jak na dłoni swoje krakowskie przejścia. Nasuwa mi się jednak pytanie:

Czy naprawdę mamy skulić uszy po sobie i zgadzać się na wspomnianą ukrytą wrogość, albo przynajmniej przyjąć, że tę po prostu będziemy wzbudzać?

Mnie taki pomysł nie odpowiada. Alternatywą jest – tak mi przez wielu serdecznych znajomych odradzana – walka i nazywanie agresji po imieniu. Niezgoda na nią. Nawet, jeśli to walka z wiatrakami, wolę głupio walczyć niż zasilić liczne już przecież szeregi mądrych tchórzy.

🧿 Zastrzeżenia

fot. Bożena Szuj

Muszę się przyznać, że jest to pierwsza z czterech przeczytanych przeze mnie książek Christel Petitcollin z tej serii (po „Jak mniej myśleć”, „Jak lepiej myśleć”, „Jak nie dać sobą manipulować”), co do której moje uczucia są mieszane. Moje bardziej krytyczne podejście do tej pozycji może mieć przeróżne powody. Mam jednak pewność, że jednym z nich wcale nie jest zmiana tłumacza (poprzednie książki tłumaczyła Krystyna Arustowicz) – językowo nie mam do niej żadnych zastrzeżeń.

  • Po pierwsze początkowy szok wywołany wyznaniem autorki, że również jest nadwydajna mentalnie, nie opuszczał mnie przez lekturę co najmniej połowy książki, z pewnością utrudniając mi przyswajanie zawartych w niej informacji. Ściślej, nie umiałam czytać jej bez – co, znowu, charakterystyczne dla nadwydajnych – jednej natrętnej myśli. Mianowicie, że może ta cała prawopółkulowość to też szuryzm. Ludzi patrzących na świat znacznie głębiej charakteryzuje przecież doszukiwanie się sensu niemal wszędzie. Może doszukujemy się go również tam, gdzie go nie ma? Równocześnie wiem przecież każdą cząstką siebie, że – jak by tego nie nazwać – jest pewna rzeczywiście mała grupa ludzi, z którą postrzegamy rzeczy w niezwykle zbliżony sposób. Wiem też, że druzgocąca większość postrzega je w sposób dla nas z kolei nieosiągalny. Sposób, którego ani nie rozumiem, ani nie bardzo lubię. Czy faktem jest „inne okablowanie mózgu” i to, że u 80 – 85% populacji głównodowodzącą półkulą mózgową jest półkula lewa, a u nas jest to półkula prawa? Nie wiem tego. Ufam Christel Petitcollin, której nie sposób przecież odmówić imponującej wiedzy, zaangażowania w badanie wysokiej wrażliwości, ogromu przeczytanych na ten temat specjalistycznych książek i długoletniej praktyki w zawodzie terapeuty.
  • Po drugie, albo nie zwróciłam na to uwagi wcześniej, albo dopiero w tej książce pojawiały się czasem dość niepokojące uproszczenia. Zirytowała mnie na przykład opowieść o wirtualnej naturze pieniądza (str. 57). Streszczając, anegdotka opowiada o tym, jak jednym banknotem turysta zapłacił za hotel z góry, hotelarz za pranie, właściciel pralni  mechanikowi, a mechanik piekarzowi, a na końcu hotelarz musiał zwrócić nowy banknot o tym samym nominale turyście, który jednak musiał z noclegu zrezygnować.

Historia ta ma za zadanie obnażyć wirtualny aspekt pieniądza. Przypuszczam, że ekonomista z łatwością wytknąłby nieścisłości logiczne takiego myślenia, ale mam to w nosie; księgowość to nie moja działka, a poza tym uwielbiam tę historię, tak jak uwielbiam świadomość, że lis w moim ogrodzie obchodzi się bez karty kredytowej.

– „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, str. 57

No ja ekonomistą nie jestem. Więcej, powiedzieć, że się na ekonomii nie znam, to nic nie powiedzieć! Jednak również z łatwością mogę wytknąć nieścisłości logiczne takiego myślenia. To, że księgowość nie jest działką autorki, widzimy, nie rozumiem jednak, czemu przytoczona opowiastka ma służyć. Mój bunt rodzi podejście „nie znam się, nie mam pojęcia, fachowcy to na pewno wytłumaczą, ale pozostanę przy swoich oderwanych od rzeczywistości bajkach, bo je lubię”, gdyż łudząco przypomina właśnie każdy szuryzm. Nieważne, że antycovidowe szczepionki są bezpieczne, przebadane i bazują na tym, co już od dawna istnieje. Nieważne, że mówią o tym do znudzenia wirusolodzy i lekarze. Hasła „spisek koncernów farmaceutycznych”, czy „eksperymenty na ludziach” dla niektórych ciągle brzmią nie dość idiotycznie, by nie powtarzać ich głośno. Parafrazując autorkę: „mam to w nosie; wirusologia to nie moja działka, a poza tym uwielbiam tę historię”. No nie. Bądźmy odpowiedzialni i tępmy głupotę w zarodku. Pani Petitcollin, przywołuję Panią do porządku!

  • W końcu po trzecie – teza postawiona w książce jest następująca: świat jest wyraźnie podzielony na prawo i lewopółkulowców. Z tym, że ci pierwsi są niedostosowanymi do twardych społecznych norm patologicznymi wrażliwcami czującymi zbyt mocno, liczącymi zaledwie niecałe 20% populacji, a ci drudzy to głupkowata większość niezainteresowana niczym, co inne od banalnych reguł, którymi się kierują. Spójrzmy na to z zewnątrz. Tak przecież nie jest. Linia podziału jest nieoczywista, nie zawsze uchwytna. Nadwydajni mogą być w swojej cudownej przypadłości (a tak naprawdę, po prostu neurologicznej urodzie) niesamowicie pogubieni, a mogą też – zwłaszcza po terapii – znakomicie w społeczeństwie funkcjonować, kiedy zrozumieją, ile mogą światu zaoferować, ale też jakie są ich ograniczenia odróżniające ich od normalnie myślącej większości. Tak samo w drugą stronę. Normalnie myślący mogą być nadwydajnymi zmęczeni i zirytowani, ale mogą się też intrygującą umiejętnością postrzegania świata nadwydajnych zwyczajnie zachwycić. (Wiem co mówię, bo mam jeden taki bardzo wyjątkowy normalnie myślący Egzemplarz w domu!) Kluczem jest tu świadomość zarówno u jednych, jak i drugich. I tu nie zgodzę się, że przytaczaną przeze mnie wyżej obserwację autorki, którą nazwałam „boleśnie prawdziwą” można uznać za reprezentatywną dla 80% (!!!) populacji. Owszem, ponieważ czujemy mocniej, każdy przejaw odrzucenia interpretujemy jak „zdanie całego świata na nasz temat”.  Jednak naprawdę potrafimy fascynować swoją zauważalną innością. Pytanie, co z tym zrobimy. Pytanie, co zrobią z tym normalnie myślący.
    Reasumując, idźmy wszyscy na dobrą terapię (oczywiście omijając krakowski OLZON szerokim łukiem)!

P.S. A na deser łączę jedną z moich ulubionych piosenek, w których charyzmatyczna Selah Sue opowiada o niełatwych relacjach ze światem.

fot. Bożena Szuj

Przeczytaj też moje recenzje innych książek tej autorki: