Najbardziej irytujące błędy językowe

fot. Geo Dask

Jakiś czas temu mieliśmy niepowtarzalną okazję zaobserwować, że większość użytkowników języka polskiego doskonale wie – i z chlubą się z tym obnosi – jak wygląda dopełniacz liczby pojedynczej rzeczownika „nadzieja” oraz jak poprawnie napisać słowo „ból”. Serce by mi urosło, gdyby nie okazało się po wejściu na wyższy poziom językowej świadomości (czyli na poziom podstawowy), że niestety poprawna polszczyzna stanowi dla większości z nas ciągle sporych rozmiarów znak zapytania.
Jako językoznawca nie gorszę się błędami językowymi – one mnie interesują, a przede wszystkim dają mnóstwo informacji na temat użytkowników języka, którzy je popełniają. W każdej wypowiedzi (zarówno ustnej, jak i pisemnej) wnikliwy odbiorca z łatwością wychwyci z jakiej warstwy społecznej, jakiego środowiska oraz jakiego domu dany nadawca komunikatu się wywodzi, a przytrafiające się nadawcy błędy (które są oczywiście nieuniknione) to istna kopalnia wiedzy o użytkownikach języka!
Jednak mimo wielkiej językowej tolerancji i otwartości, mam swoją prywatną, subiektywną listę błędów, które mnie po prostu irytują i które zazwyczaj sprawiają, że nadawca, w którego ustach się pojawią, staje się dla mnie z miejsca odpychający. Pomyślałam, że warto wyjaśnić, dlaczego są błędami i jak można ich nie popełniać. (W tytułach podaję oczywiście formy poprawne.)

1. Jest napisane

Jednym z największych językowych koszmarków (który jest tak rozpowszechniony, że niestety poprzez uzus prędzej czy później wejdzie do polszczyzny jako forma potoczna) jest użycie sformułowania tu pisze tam, gdzie to nie podmiot pisze. Inaczej mówiąc, jeśli chcemy zakomunikować, że gdzieś jest jakiś tekst, np.: na kartce na drzwiach, w książce, gazecie, pod lub nad półką w sklepie, na murze – w jakimkolwiek miejscu, jakie nam przyjdzie do głowy, i nie zajmuje nas to, kto ten tekst dokładnie napisał, tylko jaką treść dany tekst głosi, wówczas powiemy, że coś gdzieś jest napisane (ewentualnie w czasie przeszłym: było napisane).

[tu] jest napisane [tu] pisze

[tu] było napisane [tu] pisało

Sformułowanie tu pisze będzie poprawne jedynie wtedy, kiedy pisać będzie podmiot zdania. Ewentualnie podmiot zdania poprzedniego, jeśli nie ma wątpliwości, że o niego chodzi. Na przykład:

Autor tu pisze, że niemowlęta zachowują się jak psychopaci.

Irytuje mnie ten profesor. To, co tu pisze [ten profesor],
to jakieś brednie!

2. W cudzysłowie

Zupełnie nie wiem, skąd się wzięło wyjątkowe dziwactwo, jakim jest niepoprawna wersja miejscownika liczby pojedynczej rzeczownika „cudzysłów”! Rażące w cudzysłowiu, używane zamiast poprawnego w cudzysłowie, jest przede wszystkim nieestetyczne. Warto zapamiętać prawidłową formę:

w cudzysłowiew cudzysłowiu

a także to, że rzeczownik „cudzysłów” deklinuje się zupełnie tak samo jak „rów”, a przecież nikomu z nas chyba nigdy nie przyszło do głowy, że można leżeć w rowiu. Czemu więc, cytując, nie umiemy zapamiętać, że wypowiadane przez nas słowa są w cudzysłowie?

3. Wziąć

Kolejną drażniącą sytuacją jest nagminnie przydarzająca się użytkownikom języka nieudolność wymowy i zapisu czasownika „wziąć”, biorąca się prawdopodobnie z jakiegoś jego podobieństwa do czasownika „wsiąść”. (Znamienne, że się nam tak nie myli np. rzeczownik „zupa” z innym podobnym, choć różni je zaledwie jedna litera, a nasze czasowniki różnią się między sobą literami aż dwiema.)

wziąćwziąść

Wziąść jest ponadto etymologicznie nieuzasadnione: wziąć pochodzi od prasłowiańskiego vъzęti, mającego kontynuanty w różnych językach słowiańskich (por. np. czeskie vzít, rosyjskie vzjat’), i odmienia się inaczej niż czasowniki na -ść, por. iśćidę, wieśćwiodę, kraśćkradnę, ale wziąćwezmę, a nie wezdę ani wezdnę. Nade wszystko jednak wziąść ma ciągle opinię formy niepoprawnej, a spotykane jest głównie w mowie (w piśmie razi dużo bardziej).

– prof. Mirosław Bańko, Poradnia Językowa PWN

4. W [roku] dwa tysiące osiemnastym

Niestety ze świecą szukać dziennikarza, który jakikolwiek rok od 2001 wzwyż wymówiłby poprawnie, czyli rok dwa tysiące któryś, a nie dwutysięczny któryś.

w [roku] dwa tysiące którymś – w [roku] dwutysięcznym którymś

Rok dwutysięczny to tylko i wyłącznie rok 2000. Poprawne będą więc oba te zdania:

W roku dwutysięcznym rozpoczęła studia.

Pięć lat później, w roku dwa tysiące piątym, dostała dyplom.

Ten błąd zaskakuje mnie chyba najbardziej, bo analogiczną sytuację mamy z rokiem tysięcznym, a przecież nikt chyba daty 1990 nie odczyta tysięczny dziewięćset dziewięćdziesiąty, tylko poprawnie, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty.

5. Pokój dziecięcy

Ostatnim błędem, który bardziej mnie może rozśmiesza, niż irytuje, jest mylenie przymiotnika „dziecięcy” z przymiotnikiem „dziecinny”. Ponieważ trochę mi żal tych użytkowników, których wolą nie zawsze jest rozbawienie mnie, uznałam, że warto przypomnieć znaczenia obu słów:

dziecięcy – odnoszący się do dzieci, przeznaczony dla dzieci, charakterystyczny dla dzieci

dziecinny – naiwny, infantylny, niepoważny, beztroski

W związku z tym, widać już wyraźnie, że trudno zarzucić pokojowi (lub jakiemukolwiek przedmiotowi przeznaczonego dla dzieci), że jest naiwny czy infantylny.

pokój dziecięcypokój dziecinny

Przy najmniejszych wątpliwościach, którego słowa użyć, najlepiej zapamiętać ich znaczenie i je sobie podstawić. Poprawne będą obydwa zdania:

Nie mogę się z nim dogadać – jest dziecinny i niedojrzały.

Z literatury dziecięcej najbardziej lubię książki Astrid Lindgren.

P.S. A na deser dołączam jeden z moich ulubionych obrazków Marka Raczkowskiego 😉

rys. Marek Raczkowski

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

Wszyscy jesteśmy językoznawcami i językoznawczyniami

fot. Jan Lewandowski

Od czasu do czasu mamy w naszym kraju wysyp ekspertów z jakiejś wybranej dziedziny – np. savoir-vivre’u, medycyny czy ekonomii. Językoznawstwo nie jest w tym odosobnione, zatem zdarza mi się z rozbawieniem obserwować przedziwne językowe teorie wypowiadane przez laików w myśl zasady:

Nie znam się, więc się wypowiem.

– zasada, w myśl której wypowiadane są różne dziwne teorie

Kiedy więc przyjdzie już pora na językoznawstwo właśnie, co jakiś czas powraca temat wcale już nie taki świeży, czyli żeńskie końcówki w nazwach zawodów i stanowisk piastowanych przez kobiety. Z jednej strony zasady wydają się być bardzo proste: większość zawodów i stanowisk posiada zarówno formę męską, jak i żeńską, które są tak samo poprawne. (Z niektórymi żeńskimi jesteśmy zaznajomieni bardziej, jak np. „nauczycielka” czy „malarka”, z innymi mniej, jak „filolożka” czy „naukowczyni”, więc nas czasem rażą czy śmieszą, ale fakt faktem, są poprawne, a z tym ciężko dyskutować.) Do tego, jak to na ogół z językiem bywa, mamy dość sporą dowolność i możemy sobie spośród szerokiego wachlarza form poprawnych wybrać do używania tę, która się nam najbardziej podoba. Nie będę się zajmować rozstrzyganiem, która forma z poprawnych jest „lepsza”, bo to oczywiście niedorzeczne. Zwróciłam jednak uwagę na pewne zjawisko, którą rozpoczęła głośna sprawa, mianowicie publiczne przyznanie się do preferowania formy „ministra” przez pewną ministrę. Żeby być precyzyjną, muszę dodać, że dziennikarz przeprowadzający wywiad zapytał ją, jak by wolała, żeby się do niej zwracać, podając kilka poprawnych słownikowo form (w tym „ministrę”), a ona grzecznie odpowiedziała, że wolałaby, żeby się do niej zwracać „ministra”. Wydawałoby się, że trudno znaleźć mniej kontrowersyjne wydarzenie w programie publicystycznym, a jednak…
Okazało się, że ruszyła lawina. Nagle każdy Polak poczuł się językoznawcą, niezależnie od wykształcenia, ilorazu inteligencji, profesji, klasy społecznej, wieku czy płci. Oto wszyscy nagle zjednoczyli się w jednym wielkim Je suis Językoznawca i Językoznawczyni. Z tym, że po polsku, czyli powstały dwa obozy: Obóz Obrońców Ministry i Obóz Prześmiewców Ministry.
Patrzyłam na to najpierw ze śmiechem, a potem z rosnącym niepokojem, jak mała jest nasza społeczna świadomość językowa. Dlaczego?

a) Po pierwsze dlatego, że jeśli jakaś forma jest poprawna, to jest poprawna i koniec. To przekreśla sens jakiejkolwiek dyskusji na jej temat.

b) Po drugie dlatego, że to język jest dopasowany do nas, a nie my do języka (na głębszym poziomie się z tym nie zgadzam, ale jesteśmy w tej chwili na najwyższej powierzchni) i skoro ktoś z pięciu poprawnych słów, którymi może siebie opisać, najlepiej utożsamia się z jednym z nich, to to jest jego wybór i jego sprawa. Słowa mają prawo się nam nie podobać i jedyne, co możemy z tym zrobić, to ich nie używać. I to zagadnienie też właśnie wyczerpałam w całości.

c) Po trzecie dlatego, że jeśli widzimy, że ktoś – może trochę na przekór oczekiwaniom, może trochę nawet odważnie – wybrał do używania słowo niepopularne i akurat bardzo nam ono przypadło do gustu, to naprawdę jeszcze nie jest powód, żeby wszystkie pozostałe cztery poprawne słowa określające to samo zdetronizować i wprowadzić jakiś terror używania tylko tego jednego.

Podejrzewam, że u jednej ze stron zagrał tu tzw. syndrom dziada borowego (czy też Janusza z wąsem), objawiający się zatwardziałością w przekonaniu, że „skoro przez czterdzieści lat to jakoś nikomu nie przeszkadzało, to tak powinno zostać, a nie… wydziwiają!”. Z kolei u drugiej ze stron prawdopodobnie zagrał najgorszy rodzaj źle pojętego feminizmu połączonego z niedouczeniem i niepotrzebnym nabuzowaniem. I kiedy tak jedna strona trwała w przekonaniu, że „ministra” brzmi idiotycznie, niepoważnie i groteskowo, bo powagi dodają urzędom tylko nazwy męskie, a druga, że określenie kobiety mianem „minister” (nawiasem mówiąc, „pani minister” przecież, a nie „pana minister”) jest seksistowskie, szowinistyczne, podłe i upokarzające i że docelowo po to są w języku żeńskie końcówki, żeby ich używać (biedni uciśnieni językowo Anglicy…), ja nieśmiało chciałabym zauważyć inną rzecz.
Rodzaj męski ma w języku polskim nie tylko mężczyzna i wszystko to, co go określa, ale również… CZŁOWIEK.
I kiedy przypomnimy sobie definicję słowa „człowiek”:

istota żywa wyróżniająca się najwyższym stopniem rozwoju psychiki
i życia społecznego;
reprezentant najlepszych cech ludzkich

– słownikowa definicja „człowieka”

a potem „kobiety”:

dorosły człowiek płci żeńskiej

– słownikowa definicja „kobiety”

to jakby widać, że: CZŁOWIEK ≥ KOBIETA

[opornym od razu tłumaczę, że tak samo CZŁOWIEK ≥ MĘŻCZYZNA, a kwestia zbiegu rodzajników obu tych słów w języku polskim naprawdę nie jest patriarchalnym spiskiem]

W związku z tym, mówiąc o swojej wyuczonej profesji, mam do wyboru dwa tak samo poprawne słowa: „językoznawca” oraz „językoznawczyni”, ale to, którego z nich użyję, zdradzi o mnie coś więcej – mianowicie, czy uważam, że definiuje mnie moja płeć, czy też fakt, że należę do gatunku ludzkiego.
W miarę możliwości staram się, mówiąc o sobie, używać jedynie męskich rodzajników, kiedy tylko mam taką językową możliwość,  nie będąc zwolennikiem ( 😉 ) przesadnego epatowania swoją płcią. Nie oznacza to jednak, że miałabym śmiałość wytykać innym kobietom poprawne używanie polszczyzny w sposób, który mi osobiście nie przypadł nigdy do gustu!
Tak więc apeluję o wypicie kubka melisy i spożytkowanie swoich wewnętrznych pokładów językowej energii do otworzenia się na język i jego zgłębienia, nie zaś zamykania się na niego w przekonaniu, że się wie o nim już wszystko. Mogę zagwarantować, że jeszcze przed każdym z nas ogrom wiedzy do przyswojenia!

Nie jestem rasistą, ale…

fot. Mariusz Stępień [zdjęcie zrobione w Muzeum Ludwig w Kolonii pod pracą Andy’ego Warhola Jackie Kennedy, 1964]

Któż z nas choć raz w życiu nie usłyszał nieśmiertelnego:

nie jestem rasistą, ale…

– tekst, który wszyscy znamy

Oczywiście pod „rasizm” można sobie podłożyć każdy inny rodzaj ułomności takich jak: „ksenofobia”, „homofobia”, „islamofobia”, „chrystianofobia” czy „antysemityzm”. Wszystko jedno, bo źródłem każdej dyskryminacji osób, które się od nas różnią, są te same słabości: niedouczenie, zaniżone poczucie własnej wartości i kompleksy.
Mnie natomiast najbardziej interesuje składnia użytego w tytule sformułowania. Przede wszystkim dlatego, że jeśli nie jest się rasistą, to nie ma żadnego „ale” – i to nie jedynie w metaforycznym znaczeniu. Rasistą można albo być albo nim nie być.
Przyjrzyjmy się też słownikowej definicji spójnika „ale”:

spójnik wyrażający przeciwieństwo, kontrast lub odmienne treści

– słownikowa definicja spójnika „ale”

Widzimy zatem wyraźnie, że jeśli nadawca komunikatu używa tego spójnika świadomie i poprawnie, to tuż po nim możemy się spodziewać wypowiedzi bezdennie głupiej („nie jestem rasistą, ale miejsce asfaltu jest na ulicy” – niestety zasłyszane). Jeśli zaś po spójniku nie usłyszymy niczego, co ośmieszy nadawcę, to znak, że używa spójnika „ale” niepoprawnie, więc również nie powinien tego robić. Krótko mówiąc, zdania, które zaczynamy od oznajmienia, że nie jesteśmy po stronie jakiejkolwiek dyskryminacji, powinny być zdaniami pojedynczymi nierozwiniętymi. (Nie jestem rasistą).
Pewną ciekawostką, na którą zwrócił uwagę prowadzący zajęcia, w których uczestniczyłam (o dziwo wcale nie na studiach filologicznych, tylko w ramach Koła Naukowego Kryminalistyki UJ, na które przez pewien czas regularnie dojeżdżałam do Krakowa), jest bardzo specyficzny sposób, w jaki nasz mózg postrzega spójnik „ale”. Otóż tam, gdzie mamy do czynienia z implikacją zawierającą „ale”, wszystko to, co zostanie wypowiedziane przed „ale”, mózg odbiorcy wykasowuje! Używanie spójnika „ale” po deklaracji, że nie jest się rasistą, nie ma więc najmniejszego sensu również z neurologiczno-logicznego punktu widzenia, bo:

a) jeżeli faktycznie rasistami nie jesteśmy, „ale” wytnie tę informację z mózgu odbiorcy naszego komunikatu

b) jeżeli rasistami jednak jesteśmy, to nieładnie kłamać!

Zajęłam się tym tematem z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, żeby wyczulić odbiorców różnych komunikatów (w których często jest bardzo dużo manipulacji – ładne i mądre słowa zawsze dobrze brzmią, niezależnie od przekazywanej nimi faktycznej treści), a po drugie dlatego, żeby wyczulić nadawców komunikatów. Czy nikomu z nas nie zdarzyło się kiedykolwiek jednak użyć tej zdradliwej frazy? Mnie się zdarzyło. Efektem było tworzenie zdań, które nie miały zbyt dużo sensu, co wynikało głównie z mojego braku zaufania do zdań prostych. Już to dopracowałam i jeśli kiedykolwiek muszę w towarzystwie powiedzieć coś tak oczywistego, jak to, że nie jestem rasistą, stawiam po tym wyznaniu zdecydowaną kropkę.
Jednak jeszcze lepszym rozwiązaniem jest po prostu zmiana towarzystwa, bo wśród bliskich osób o oczywistościach naprawdę nie trzeba zapewniać.

A na deser mój ulubiony cytat dotyczący wszelkich przejawów dyskryminacji:

I hate the word homophobia. It’s not a phobia. You are not scared.
You are an asshole.

– Morgan Freeman

M jak marność nad marnościami

fot. Jan Lewandowski

[Poniższy tekst napisałam jeszcze podczas studiów na zaliczenie któregoś z przedmiotów z zakresu językoznawstwa. Jest to analiza emitowanej przez wiele lat w telewizji publicznej piosenki, która rozpoczynała serial „M jak miłość”. W momencie, w którym pisałam tę pracę, omawianą piosenkę zastąpiono inną, śpiewaną przez Beatę Kozidrak, jednak podejście autora tekstu nowej piosenki do zagadnienia fleksji („starasz się jak ja, by to, co już mamy/nigdy nam nie zabrał los”) każe domniemywać, że teksty obydwu piosenek są ze sobą jakościowo spójne.]

M jak miłość

1) Wystarczy słowo, jakiś gest i nagle wiesz, czego od życia chcesz
i choć alfabet uczuć znasz, litera ta taka niezwykła jest:

REF.: M jak miłość, wiele imion ma
M  jak miłość, niepozorna tak
M jak miłość, chodzi drogą swą,
gdy ją mijasz, czemu wtedy odwracasz wzrok?

2) I kiedy pomny wielu klęsk poczujesz, że samotny męczy bieg,
nie pytaj, czy ci da ją ktoś, wystarczy wciąż otwarte oczy mieć:

REF.: M jak miłość…

Bogusław (Bohdan) Olewicz

Już od dziesięciu lat [ten tekst ma już prawie drugie tyle – przyp. nNi] Telewizja Polska kilka razy w tygodniu emituje serial, który zaczyna się (a do niedawna także się kończył) taką oto pieśnią. Pieśnią bardzo w swojej marności wieloraką – można byłoby się skupić na stronie muzycznej i wyczerpująco opowiedzieć o ubogiej harmonii, czy kiczowatym wykonaniu zarówno wspaniałej przecież orkiestry Synfonia Varsovia, jak i nieśmiertelnego Wojciecha Gąsowskiego, dociekającego onegdaj gdzie się podziały tamte prywatki. Ja jednak pochylę się nad tekstem.

Wystarczy słowo, jakiś gest i nagle wiesz, czego od życia chcesz

– już w pierwszym wersie pojawia się słowo znaczące niewiele – „jakiś”. Kiedy jedno (może trafniejsze sformułowanie) słowo lub jeden gest sprawią nagle, że wiemy, czego od życia chcemy, to nie nazwiemy ich „jakimiś”, bo będą właśnie szczególne. Definicja słowa „jakiś” w Nowym Słowniku Poprawnej Polszczyzny PWN zaczyna się od: „wyraz nadużywany”.

I choć alfabet uczuć znasz, litera ta taka niezwykła jest

– tu autor mógł mieć na myśli, abstrahując od nieudolnej metafory pojawiającej się w tym wersie, że znamy cały zbiór i doceniamy jedną jego część składową najbardziej, uznając ją za niezwykłą. Zupełnie zatem nieuzasadniony jest tu spójnik „choć”. Znów odwołam się do Słownika Poprawnej Polszczyzny i zacytuję: „spójnik […] podkreślający nieskuteczność przeciwdziałania, kontrast czynności, stanów itd. […]”. Czyli poprawne warianty drugiego wersu brzmiałyby: i choć istnieje cały alfabet uczuć, który znasz, jedynie jedna (ta) litera jest taka niezwykła, lub i ponieważ znasz alfabet uczuć, to wiesz (widzisz/czujesz), że ta jedna litera jest taka niezwykła. Wers drugi w kupionej przez Telewizję Polską propozycji pana Olewicza sugeruje, że wiedza (potencjalnego każdego z jakichś dziesięciu milionów zasiadających przed telewizorem) o alfabecie (uczuć) przeszkadza literze (jakiejkolwiek) w byciu niezwykłą. Zdanie to, owszem, idealnie udowadnia odkrycie Noama Chomskiego z połowy ubiegłego wieku, że składnia nie tworzy podstawowej struktury języka, ale osobiście wolałam pełniejsze fantazji „bezbarwne zielone  idee wściekle śpią”.

M jak miłość, wiele imion ma

– tu zaczyna się najbardziej enigmatyczna część. Kto lub co tak naprawdę wiele ma imion? Gramatyczna budowa nieubłaganie wskazuje na „M”, więc utwór zmienia się diametralnie z nieudolnej piosenki o alfabecie uczuć w pieśń pełną grozy. Przed oczami staje mi monstrualna litera „M”, z niewiadomych dla mnie powodów określana rodzajnikiem żeńskim, która ma w dodatku wiele imion. Czy autorowi chodziło o fonem i głoski?

M jak miłość, niepozorna tak

– wyimaginowanie sobie niepozorności litery „M” przekracza możliwości nawet mojej wyobraźni (jakby powiedziała Ania z Zielonego Wzgórza, choć nie o twórczości Bohdana Olewicza na jej szczęście).

M jak miłość, chodzi drogą swą

– tu zaledwie zarys pomysłu nieprawdopodobnego i… zostawienie słuchacza z niczym, bez wyjaśnień. Jak „M” chodzi? Gdzie ma swoje drogi? Czy każdy fonem w magicznym świecie powoli wyłaniającym się z piosenki ma swoją własną drogę, czy tylko niektóre (zapewne te niezwykłe, z alfabetu uczuć, chociaż go znamy…)?

gdy ją mijasz, czemu wtedy odwracasz wzrok?

– sytuacja w tym wersie staje się dla mnie bardzo dziwna i nie do końca dobrze psychologicznie rozegrana. Pomijając zmienienie rodzajnika literze „M”, o czym wspominałam, zastanawia mnie ile osób „odwraca wzrok” na widok paradującej swoją ścieżką litery „M”? Jeśli postaramy się choć na chwilę przyjąć opis „M” widniejący dwa wersy wcześniej i uwierzyć, że jest ona „niepozorna”, to prędzej przy jej mijaniu zwyczajnie jej nie zauważymy. „Odwrócenie wzroku” sugeruje, że widzimy dokładnie, ale patrzeć nie chcemy. Skąd jednak pewność, że widzimy dokładnie, skoro obiekt jest „niepozorny”? No i dlaczego „wtedy”? Skoro „gdy ją mijasz”, to wiadomo, że wtedy. Wtedy gdy ją mijasz.

I kiedy pomny wielu klęsk poczujesz, że samotny męczy bieg

– czyich wielu klęsk? Znów wątek ciekawy, choć nigdy wcześniej, nigdy też potem, nie poruszany. Zapewne swoich własnych, choć nie wiadomo. Prawdopodobnie sens jest tożsamy z wersją i kiedy pamiętając swe (lub cudze) klęski, poczujesz, że męczy cię samotne życie. Dosyć groteskowe wydało mi się tu zestawienie podniosłych słów „pomny”, „klęski” z „biegiem”. Dodatkowo kolejna nietrafiona metafora – przez życie, zwłaszcza „samotnie” raczej „idziemy”, nie „biegamy”. Tzn. biegamy coraz częściej, ale rzadko w metaforach. Męczy nas życie, męczy nas samotna przez nie podróż, wędrówka, tułaczka. Nie pierwsze w owej pieśni niefortunne zestawienie słów – tym razem „męczy bieg” przywodzi mi na myśl od razu spoconego maratończyka, który jest, niespodziewanie, pomny wielu klęsk.

nie pytaj, czy ci da ją ktoś, wystarczy wciąż otwarte oczy mieć

– czuję się rozdarta. Najpierw o uczuciach, potem elementy science fiction z niepozornym „M” w roli głównej, pomny maratończyk i… miłość, czy znowu „M”? Bacząc na bliskie sąsiedztwo z  refrenem pewnie „M”, bacząc na strzępy swojej nadziei w zwycięstwo logiki – pewnie raczej miłość. Jednak jeśli tak (jeśli miłość), mój strzęp znów zostanie poddany próbie, gdyż autor sugerowałby, że nie należy pytać, czy ktoś nam miłość da, tylko wystarczy mieć otwarte oczy.  Czym jest – nie wdając się w głębszą filozoficzną dyskusję – miłość, jak nie dawaniem i braniem? Nie należy może pytać, czy ktoś nas zeswata, przyniesie ukochanego/ą na srebrnej tacy (że nawiążę stylem), nie należy się  może spodziewać, że los nam miłość ześle, a my nie będziemy musieli zrobić nic, ale nie możemy nie pytać czy nam ją ktoś da, bo czy jesteśmy aktywni poszukując miłości (mamy otwarte oczy, otwieramy się na ludzi, itd., itd.) czy też nie, to ostatecznie liczymy, że z kimś się zwiążemy, a to zakłada dawanie i branie – oczekujemy, że ktoś nam ją (miłość) da.

[W ostatnim akapicie napisałam coś o „chłamie”, „grafomaństwie”, „abonamencie” i „misji edukacyjnej”. Dziś zaśmiałam się w głos ze swojej młodzieńczej naiwności.]

Stanisław Dróżdż „Bez tytułu (trójkąt)”

Stanisław Dróżdż, „Bez tytułu (trójkąt)”, 2006

[Poniższy tekst jest fragmentem mojej pracy magisterskiej pod tytułem:Co Dróżdż mógł mieć na myśli, czyli o odrębnej rzeczywistości tekstu w twórczości Stanisława Dróżdża…”. Bardzo chciałam na swoim blogu przybliżyć sylwetkę tego niesamowitego, wciąż nie dość znanego artysty oraz jego poruszające prace.]

Praca „Bez tytułu (trójkąt)” jest kolejnym dowodem na to, że słowa mogą być swoimi znaczeniami. Otóż widzimy trójkąt, który składa się ze słowa „trójkąt” napisanego trzy razy: poziomo, w górę i w dół. Za każdym razem od lewej do prawej, co bardzo ważne, bo udało się nie naruszyć porządku prawidłowego zapisu, przez co nasz „trójkąt” jest bardziej wiarygodny jako słowo. Pobudziła mnie do refleksji spółgłoska „t”, która kończy i zaczyna słowo, bez czego stworzenie ze słowa „trójkąt” trójkąta nie byłoby możliwe.
I tu zaczyna się najciekawsze – Dróżdż pokazuje nam słowo w jego najwłaściwszym kontekście. Czy „trójkąt” może być prawdziwym trójkątem dopóki z niego trójkąta nie zrobimy? Chyba nie. Ma jedynie do tego predyspozycje przez swoje początkowo-końcowe (ważne, ważne terminy dla Dróżdża) „t”. Być może ma je właśnie po to, żeby tym trójkątem się stawać. Czy istnieje przeznaczenie słów? Czy słowa mogą służyć do czegoś znaczenie mniej prozaicznego i banalnego niż, zazwyczaj kiepsko nam wychodząca, komunikacja?
Mam ogromną nadzieję, że tak. I że z jednej strony Stanisław Dróżdż tak bardzo słów świadomy bawi się nimi i ukazuje nam ich nowe konteksty, a z drugiej – one się temu poddają z chęcią i zawsze pojawia się efekt, który nie mógł być przez artystę zupełnie zaplanowany, choć na pewno nie pozostał niezauważony. Artysta ten mówi przecież: „[…] ponieważ przez cały okres szkoły średniej oraz studiów dręczyła mnie myśl dlaczego wiersz, opowiadanie, powieść, itp. zaczynają się w jakimś tam miejscu i kończą w jakimś, postanowiłem tworzyć utwory pozbawione tego aspektu, ograniczając się do samego czystego tekstu”¹. Artysta ten tworzy przecież dzieło „Początekoniec”, nazywa tak swoją wystawę. I czym jest w tym kontekście „Trójkąt”? Grą, która jest możliwa tylko dzięki temu, że początek i koniec wyrazu „trójkąt” jest identyczny i pozwala trójkąt zbudować.
Czyli istotą trójkątowości słowa „trójkąt” jest jego… początek i koniec.

___________________________
¹ cytat pochodzi z nieistniejącej już strony. Aktualną stronę poświęconą twórczości Stanisława Dróżdża znajdziemy TUTAJ.

O co chodzi z tym nN, czyli kilka słów o geminacie

fot. Kaloudis Basilis

Czemu tam, gdzie tylko mogę, tak dziwnie zapisuję swoje imię? O co chodzi z tym „nN”? Czy to czemuś w ogóle służy?
Spieszę z wyjaśnieniem, a zacząć będę musiała od bardzo prostej słownikowej definicji geminaty:

geminata to spółgłoska podwojona

– prosta słownikowa definicja geminaty

Sama nazwa wywodzi się oczywiście z łaciny, a jej dosłowne znaczenie to właśnie: „podwójna, powtórzona, połączona”.
Zainteresowałam się geminatą, gdyż zawiera ją moje imię. Zastanawiała mnie w niej najbardziej jedna rzecz – wymowa. Zasada mówi, że jeśli nasze dwie powtarzające się spółgłoski przypadają na koniec tematu polskiego wyrazu, wtedy tylko druga z nich ulega zmiękczeniu. Czyli w praktyce nikt nie wymówi np. mojego imienia tak, jakby na jego końcu były dwa bardzo wyraźne „n”, ale też nikt nie wymówi go tak, jakby było pisane przez jedno „n”. Skoro więc słyszymy więcej niż jedno, ale mniej niż dwa „n”, może nasunąć się wniosek, że „n” jest tutaj półtora (tak, wiem z matematyki, że to nie jest jedyna możliwość, jednak najprostsza i wystarczająca do naszych językowych potrzeb).
Poczułam konieczność graficznego odzwierciedlenia mojego półtora „n”. Biorąc pod uwagę to, że małe „n” jest prawie dwa razy mniejsze od dużego, oczywistym sposobem wydał mi się taki zapis, w którym pojawi się mała i duża litera. Można by dyskutować, która powinna być pierwsza. Ja wyszłam z założenia, że:

Nn

– taki zapis w kontekście początku zdania czy nazwy własnej, kiedy zawsze pierwsza litera jest duża, nie zwróci wystarczająco uwagi na kwestię kluczową, czyli taką, że „n” jest tutaj półtora,

nN

– taki zapis z kolei nie pomyli się nam z żadną inną sytuacją 😉

Co się zaś tyczy tego, czemu „nN” jest na blogu tak dużo (wszystkie nazwy kategorii, do klikania w które gorąco zachęcam, w miejscu każdego „n” mają „nN”), to jest to po prostu mój pomysł na spersonalizowanie ich. Zabieg artystyczny – że pozwolę go sobie tak szumnie nazwać – niemający nic wspólnego z ich geminatą (nie wszystkie z tych słów mają oryginalnie podwojone „n”), choć nawiązujący do mojej prywatnej geminaty, z którą jestem bardzo zżyta.
No a manNi, nNi czy nN to warianty mojego imienia. Przez całe moje dzieciństwo jedyną osobą, która mówiła do mnie manNi, był mój tata. Kiedy ktoś pytał, czy można moje imię jakoś zdrobnić, odpowiadałam, że nie można. Aż nagle przyszedł moment mojego całkowitego utożsamienia się z tym skrótem 😉

Gotujemy pysznie – mówimy poprawnie!

jednopalnikowa.wordpress.com

Wpis pochodzi z prowadzonego przeze mnie bloga Jednopalnikowa i jest małą ściągawką dla tych, którym mówienie o jedzeniu sprawia czasem trudność. Podzieliłam go na dwie części: opis najbardziej problematycznych słów związanych z jedzeniem i omówienie poprawnej wymowy oraz znaczenia obcojęzycznych nazw kulinarnych.
Zapraszam do lektury wpisu Gotujemy pysznie – mówimy poprawnie! (wystarczy kliknąć w jego podkreśloną i wyświetlającą się na szaro nazwę tuż przed tym nawiasem 😉 )!