Pracując w szkole, codziennie stykałam się z ogromem ludzkich cierpień – a to ktoś kogoś nazwał „głupkiem”, a to „kłamczuchem”, a to w końcu „kluską”. Jako pani od słów, wiedziałam jak te mogą czasem ranić, przytulałam więc ich – tych tak nieopatrznie wystrzeliwanych językowych pocisków – ofiary mocno, za każdym razem pytając:
– Kochanie, a gdyby nazwał/a cię hipopotamem, czy to znaczyłoby, że nim faktycznie jesteś?
– pytanie ratunkowe dla ofiar pomówień
(Dla tęższych dzieci miałam na podorędziu bardziej neutralny wagowo przykład pawianów.)
Uwielbiałam tę chwilową konsternację, w którą je tym wpędzałam. Zazwyczaj po przemyśleniu, wracały do wniosków wyjściowych – że ich słownemu oprawcy należy spuścić łomot. Nie było jednak moją ambicją, by na szkolnych korytarzach przemoc nagle i niespodziewanie ustąpiła miłości. Chciałam raczej im pokazać ten fantastyczny patent zatrzymania się na chwilę i spojrzenia na rzeczywistość – jaka by nie była – z kompletnie innej perspektywy. Czy słowa są ważne? Dla mnie niesamowicie! Jestem wręcz religijnym ich wyznawcą, językoznawcą i prawopółkulowcem– nie może być już chyba gorszego adresu niż ja dla sformułowania: „no co ty, to TYLKO SŁOWA!”. Jednak… jakby mi się to nie wydawało banalne, podstawową funkcją języka jest komunikacja. Z tego też powodu jeśli używamy argumentów nielogicznych oraz nieprawdziwych, pozbawiamy wymawianych przez nas słów znaczenia. Stają się wtedy puste. Czy istnieje sens w tym, żeby dotykały nas puste słowa? Poruszać do żywego to mnie mogą nawet fonemy Stanisława Dróżdża, ale sztuka rządzi się swoimi prawami. W relacjach międzyludzkich chodzi na ogół o to, żeby wypowiadane słowa odzwierciedlały prawdę, a dodatkowo, żeby między nimi a czynami istniała harmonia i spójność.
Złapałam się w pewnym momencie na tym, że moje mądre rady dawane dzieciom są tak znakomite, że… aż sama z nich nie korzystam. Znaczy naprawdę w nie wierzę, ale kiedy ktoś w jakimś ciemnym zaułku walnie mnie znienacka w głowę stwierdzeniem, że jestem głupia, zła, wyrachowana czy interesowna, nagle… kompletnie zapominam, że nie jestem przecież hipopotamem(ani pawianem). Te słowa są – przykrymi, fakt, ale jednak – tylko słowami, w których nie ma prawdy. To ja muszę to wiedzieć. Ludzie mają prawo zarówno powiedzieć, jak i (co trudniejsze) pomyśleć o mnie wszystko. Bo – mogą, bo – są wolni, bo – znają tylko jakiś wycinek mnie, który interpretują po swojemu, w końcu bo – może zwyczajnie chcą mnie zranić. To moim obowiązkiem jest znać prawdę o sobie i chronić się przed jej zaciemnianiem. (W ekstremalnych sytuacjach będzie to również wkroczenie na drogę sądową, czasem niestety nieuniknioną.) To właśnie miałam na myśli, pisząc o oddawaniu innym ludziom kontroli nad swoim samopoczuciem.
Oczywiście nie wszystkie bolesne słowa są pomówieniami. Jeśli jednak pozostajemy w harmonii ze sobą, dobrze znamy, kochamy i akceptujemy samych siebie, mając świadomość zarówno swoich zalet, jak i (co chyba ważniejsze) wad, nad tymi ostatnimi ciągle pracując, nieprawda na nasz temat nas nie dotknie, a prawda nie będzie zaskoczeniem. Za tę ostatnią możemy być tylko wdzięczni – bliźni, widzący nas takimi, jacy rzeczywiście jesteśmy, zasługują na nasz duży szacunek. Nie wolno nam też zapominać, że komunikat nadawcy niesamowicie rzadko jest rzeczywiście związany z jego odbiorcą. Ludzie mierzą nas swoją miarą, a często też miarą własnych lęków i niepewności. Na ogół to, co wypowiadamy, mówi dużo więcej (jeśli nie wyłącznie) o nas samych, niż tych, do których nasze słowa kierujemy. Ta wiedza również bardzo pomaga odnaleźć właściwą perspektywę. Każdy człowiek nakłada na rzeczywistość (czy faktycznie istnieje jedna?) swoje własne filtry. Gdyby się poddać osądowi innych na nasz temat, nie mając pewności płynącej z nas samych, kim jesteśmy naprawdę, zaczęłoby się dryfować. Poznajmy się. I polubmy. I… po prostu upewnijmy, czy nie jesteśmy hipopotamem (albo pawianem).
P.S. Na deser mogę załączyć tu tylko jedną piosenkę, której tekst jest chyba najlepszym podsumowaniem mojego wpisu:
I am not my hair
I am not this skin
I am not your expectations, no, no
I am not my hair
I am not this skin
I am the soul that lives within
Jakiś czas temu raper o pseudonimie Mata (19-letni Michał Matczak) zamieścił w sieci klip do utworu „Patointeligencja”. W internecie zawrzało, bo piosenka jest naprawdę wstrząsająca (słuchając jej po raz pierwszy, miałam łzy w oczach). Mną jednak chyba jeszcze bardziej wstrząsnęły niektóre komentarze, dobitnie obnażające bezmiar niezrozumienia tego, co w „Patointeligencji” jest ważne.
O czym jest ten tekst? O alkoholu, narkotykach, ryzykownym seksie i o braku umiejętności życia przy równoczesnej fetyszyzacji prześlizgiwania się przez nie. Czym się więc różni od 90% innych rapowych tekstów? Perspektywą! O otaczającej go patologii rapuje nie, jak nas do tej pory przyzwyczajono, wrażliwy przedstawiciel społecznych nizin bez perspektyw na lepsze i uczciwe życie, tylko reprezentant bananowej młodzieży opływającej w luksusy. Młodziutki chłopak z elitarnego liceum mający wszystko, opowiada o swoim środowisku, w którym dobrobyt staje się przekleństwem („mój ziomo chciał wypłatę starego przećpać/nie pykło, bo była tak wielka/ że dużo, prędzej by tu kopnął w kalendarz”). No dobrze, ale czy rapowanie o przepychu (np. bogatych jachtach, zbywających raperom plikach banknotów i obfitym wyborze chętnych i gotowych niewiast) jest czymś nowym? Oczywiście nie jest. Nowy staje się kontekst. Mata bowiem nie chwali się opisywanym dostatkiem. On się przeciw niemu buntuje.I ten bunt właśnie wydaje mi się kluczowy i wstrząsający. Nie sam wulgarny opis niedojrzałego podjęcia współżycia bez wcześniejszej edukacji seksualnej(swoją drogą to w niektórych środowiskach nie będzie niestety zrozumiane nigdy), przerażających uzależnień nastolatków czy samobójstw, tylko właśnie bunt. Bunt przeciw przytłaczającej łatwości posiadania wszystkiego. Bardzo ważne jest też zrozumienie głębi tego przekazu: pieniądze są zarabiane przez rodziców, Mata rapuje więc o luksusach, na które sam nie zapracował i z którymi nie wiąże się żadna odpowiedzialność. Ten bunt nie płynie ze strony harujących rodziców (że oni zdobyli to wszystko ciężką pracą, a ich dzieci nie doceniają tego, co dostają na srebrnej tacy). Ten bunt płynie ze środka i nie jest buntem na niesprawiedliwość czy nierówność, lecz na brak powodu do buntu. To wydaje mi się niesłychanie ważne. Bunt nie jest przywilejem, lecz prawem każdego, zwłaszcza młodego, człowieka. Nie ma rozwoju bez buntu. Czy nie to powtarzali nam zawsze dobrzy poloniści w liceach? (W tym kontekście zresztą nakręcenie teledysku na dziedzińcu liceum Batorego w mundurkach tej szkoły jawi się jako zabieg genialny.) Pozbawienie powodów do niego, to okaleczenie. Tym bardziej rozczula mnie i fascynuje, że Michał Matczak – mimo bardzo młodego wieku i pochodzenia – widzi ten problem. Widzi i właśnie przeciw niemu się buntuje, równocześnie nie bez dużej dawki autokrytycyzmu (znakomity tytuł!). To niesłychane!
A co mnie mierzi w odbiorze ogółu? Jak zawsze zapominanie, że artysta (tak, raperzy też są artystami) tworzy kreację. Nie jest jego rolą opowiadanie o swoim życiu i swoich doświadczeniach (chociaż z nich na ogół czerpie, jednak do jakiego stopnia – tego już naprawdę nie musimy wiedzieć), tylko przedstawienie jakiejś wizji, jakiegoś problemu w sposób, który uzna za właściwy. Nie ma więc dla mnie najmniejszego znaczenia, czy wszystkie wymienione w „Patointeligencji” sytuacje wydarzyły się naprawdę, czy nie. Jest to jakaś konstrukcja, która ma słuchaczem wstrząsnąć – m.in. przez to, że brzmi boleśnie prawdopodobnie.
Irytuje mnie też spłycanie problemu i ironiczne uśmieszki słane spod wąsa, że och jej, to takie straszne mieć za dużo! Inną drażniącą mnie reakcją jest krążący po sieci, stylizowany na „Patointeligencję” wierszyk à la Mickiewicz. Żenuje mnie przede wszystkim dlatego, że bije z niego niezrozumienie (i niedocenienie!) doskonałego i przemyślanego w swojej formie tekstu Maty. Tekstu bardzo wulgarnego i przepełnionego licealną nowomową (konsekwencja w używaniu skrótów zasługuje na szczególną uwagę!), co wzmaga autentyczność. Nie twierdzę, że to jedyna narracja, jaką autor miał do dyspozycji, jednak wykrzyczenie problemów swojego środowiska jego językiem (starsze pokolenia będą sobie niektóre słowa musiały przetłumaczyć na polski) sprawia, że tekst ma realną szansę stać się głosem pokolenia. Artysta wydaje się doskonale wyczuwać, że największą siłą przekazu może być tylko jego forma.
Śmieszy mnie też, że dyrektor Batorego poczuł się wywołany do tablicy z powodu teledysku, publicznie się oburzając… i tłumacząc. Z drugiej strony może to dobrze – szumu wokół ciekawych przedsięwzięć nigdy dość!
Mata, Chłopaku, brawo!
Mamy środek lata, wielu z nas o szkole już dawno nie pamięta, jednak ponieważ ja sama dopiero teraz zaczęłam wakacje od tejże, a językowych obserwacji szkolnych zebrałam całkiem sporo, spieszę z nowym wpisem z kolejną piątką z serii „Najbardziej irytujące błędy językowe”. Dostaję sygnały, że czyta mnie również ciało pedagogiczne i choć mam pewne uzasadnione obawy, czy zawsze ze zrozumieniem*, skoro zdecydowałam się kilka miesięcy temu nieść ten przyciężki kaganek oświaty, to już go zaniosę… pod strzechy szkolne, mimo że wakacje!
(W tytułach, w przeciwieństwie do poprzednich wpisów, nie zawsze podaję formy poprawne – te niepoprawne są jednak wzięte w cudzysłów.)
1. Kropki po tematach lekcji
Jedną z najbardziej urzekających mnie cech języka jest jego nieoczywistość; jako żywy twór, ciągle się przecież zmienia. Wiem, że wpajanie tego dzieciom, zwłaszcza dosyć małym, stanowi wyzwanie, bo dużo łatwiej wyegzekwować wyuczenie się na pamięć „słówek, przed którymi stawia się przecinek” (co jest dosyć jednak prymitywnym uproszczeniem), niż wpoić im myślenie składnią zdania, ale kto nie ryzykuje, ten nie pije Piccolo. Niepokoi natomiast brak otwartości językowej wśród nauczycieli (i proszę mnie dobrze zrozumieć – nie oczekuję przecież od nauczyciela chemii specjalistycznej wiedzy językoznawczej, ubolewam raczej nad złym systemem nauczania języka polskiego w szkole podstawowej sprzed lat, które nie uległo ciągle żadnej poprawie). Utarło się kiedyś, że na końcu tematu lekcji stawiamy kropkę i… kropka. Chociaż nie jest to błędem, jednak jeśli potraktować temat lekcji jak każdy tytuł oraz śródtytuł, kropkę na jego końcu jak najbardziej można pominąć, choć należy pamiętać, że:
a) jedynie wtedy, kiedy następujący po temacie tekst umieścimy w osobnym wierszu, b) wszelkie inne znaki interpunkcyjne kończące wypowiedzenie (pytajnik, wykrzyknik lub wielokropek) muszą pozostać.
I tej otwartości wyniesionej ze szkoły mi właśnie brakuje u interlokutorów, kiedy trochę jednak marnuję nasz wspólny i cenny czas na tłumaczenie takich oczywistości, jak zasady zapisu śródtytułów, podczas kiedy w szkole marnowanie czasu jest ściśle zarezerwowane dla miliona innych niepotrzebnych czynności spod znaku papierologii (czysta sztuka dla sztuki), spośród których zdecydowany prym wiedzie ręczne uzupełnianie dziennika. (Środek Europy, XXI wiek…)
Podsumowując, poprawne będą obydwa zapisy:
Lekcja 69
Temat: O wyższości świąt Wielkanocnych nad świętami Bożego Narodzenia.
Lekcja 69
Temat: O wyższości świąt Wielkanocnych nad świętami Bożego Narodzenia
2. „Pół tonu ciszej”
Nieustannie śmieszy mnie reakcja oderwanych od życia szkoły realizatorów dźwięku na wiadomość, że istnieje całkiem spora grupa społeczna, która naprawdę używa zwrotu pół tonu ciszej (a używała go już w zamierzchłych czasach, kiedy i ja chodziłam do szkoły – nomen omen muzycznej zresztą), zupełnie jakby nauka zwana akustyką ciągle jeszcze nie została odkryta. Ten językowy potworek niestety tak się zakorzenił w polszczyźnie, że prawdopodobnie prędzej czy później wejdzie na salony, jednak zanim go użyjemy, dobrze zdać sobie sprawę z tego, czym jest w tym kontekście „ton”. Językowo to nic innego, jak „dźwięk”, a ten może być wysoki lub niski (ewentualnie fałszywy). Każdy też, kto posiada wiedzę ogólną, wie, że w muzyce odległości między dźwiękami to całe tony lub półtony. Obracamy się więc ciągle – jakby do tematu nie podejść – w obrębie wysokości dźwięków, nie zaś ich głośności (decybeli). Proszenie więc kogokolwiek, by powiedział coś (a ściślej, zaśpiewał) o „pół tonu inaczej”, jest równoznaczna ze zmianą tonacji na pół tonu wyższą lub pół tonu niższą. Biorąc pod uwagę nasze narodowe poczucie słuchu, podobnej prośby prawdopodobnie nie usłyszymy poza wąskim środowiskiem muzycznym. Z kolei użycie słowa „ciszej” świadczy jednak o innej intencji nadawcy – nakłonieniu odbiorcy komunikatu do tego, by był ciszej, co w języku polskim można uzyskać, mówiąc: „proszę o ciszę”.
proszę o ciszę/[bądź/cie] trochę ciszej, proszę – pół tonu ciszej
O ile dwa powyższe przykłady można było przypisać szeroko pojętemu szkolnictwu „niższemu”, o tyle kolejne będą już moją indywidualną obserwacją tegoż, poczynione na węższej próbie, jednak powtarzające się na tyle często, żeby stwierdzić powagę problemu.
3. Plątać się
Choć w bezokoliczniku czasownik zwrotny, o którym tu mowa brzmi „plątać się”, jednak przy odmianie przez osoby bardzo rzadko taka forma będzie poprawna („plątam”, „plątaj”).
plączecie się – plątacie się
Warto o tym pamiętać, np. upominając dzieci na korytarzu, że poprawne będą zdania:
Plączecie się po korytarzu, a już się zaczęła lekcja.
Plączesz się po korytarzu, a już się zaczęła lekcja.
Można byłoby też zapytać o stosowność używania takiego właśnie sformułowania w sytuacji oficjalnej, do jakiej przebywanie w szkole zdecydowanie należy, wpis ten dotyczy jednak kultury jedynie językowej.
4. Poszedłeś
Odczuwam zażenowanie, musząc tłumaczyć tak banalny i wręcz prymitywny błąd na blogu, którego Czytelników uważam za ludzi światłych (tym bardziej ze względu na specyfikę tego konkretnego wpisu), jednak nie mogę przejść nad nim obojętnie. Przypomnijmy sobie wszyscy raz jeszcze, że:
poszedłeś/poszedłem – poszłeś/poszłem
poszłaś/poszłam – poszedłaś/poszedłam
Poprawne będzie więc zdanie:
Zostawiłeś kredki i sobie poszedłeś (plątać się po korytarzu).
5. Łabędź
Choć w indeksie a tergo do „Uniwersalnego słownika języka polskiego” znajdziemy tylko trzy wyrazy zakończone na -ędź i obok słów „piędź” (dawna miara długości) i „krawędź” figuruje tam właśnie rzeczony „łabędź”, przerażająca liczba użytkowników języka polskiego uwierzyła w nieistniejący potworek „łabądź”. Ustalmy więc, że:
łabędź – łabądź
Poprawne będą więc zdania:
Olga Bołądź zagrała w tym filmie znakomicie, jednak moją uwagę najbardziej przykuł wytresowany łabędź.
Nie karm łabędzi – są przecież z origami!
Pozostałe zaobserwowane przeze mnie najczęściej powtarzane błędy omawiałam już we wcześniejszych wpisach:
Żeby jednak nie pozostawać w minorowym nastroju, na deser napiszę o czymś odrobinę bardziej zaawansowanym.
*Czytanie ze zrozumieniem
Ciekawostką jest historia tego nie błędnego, zalatującego jednak dość mocno tautologią sformułowania. Otóż wiele lat temu w Stanach, kiedy w szkołach klasy skupiały dzieci różnych narodowości – więc nie dla wszystkich język angielski był ojczystym – termin „czytanie ze zrozumieniem” miał wyraźny sens. Zakładał konieczność takiej pracy z dziećmi, która umożliwiłaby im zrozumienie czytanego tekstu w języku angielskim (dla nich obcym) na równi z dziećmi urodzonymi w Stanach.
Przeniesienie jednak tego (dosyć, po głębszej analizie, komicznego tworu) na polskie warunki i używanie go wobec polskich dzieci było ryzykowne, choć szybko okazało się całkiem potrzebne w odniesieniu do całej naszej populacji. Co mówi sporo o naszych intelektualnych możliwościach i mówi niestety źle.
Zastanówmy się przez chwilę czym jest „czytanie”. Pozostając na razie na etapie wczesnoszkolnym, głoskowanie, literowanie, sylabizowanie, czy wreszcie wodzenie wzrokiem po tekście i głośne jego odtwarzanie głosem (nawet zgodnie z intencją autora), czytaniem jeszcze nie jest. Czytanie w swoim założeniu zakłada rozumienie tego, co się czyta. Podobnie jak trzymanie w ręce długopisu i siedzenie w zadumie nad pustą kartką pisaniem nie jest.
Można oczywiście zadać sobie pytanie, o jaki rodzaj „rozumienia” tu chodzi. Sama na przykład cudowną i fascynującą książkę Jacques’a Derridy „O gramatologii” czytałam ze zdecydowanie większym trudem i znacznie dłużej, bo co jakiś czas sięgając do różnych źródeł, niż lekką i przezabawną pozycję „Błękitne niebo i czarne oliwki” autorstwa Johna i Christophera Humphrysów, która nie zastawia na czytelników żadnych pułapek. Nadal myślę jednak, że nawet jeśli do lektury pewnego typu książek konieczne jest obłożenie się innymi, a czasem nawet zrobienie notatek, o prawdziwym czytaniu można mówić dopiero wtedy, kiedy finalnie zrozumiemy słowa autora. Inna kwestia, czy zrobimy to wedle jego intencji, ale tu już wkraczamy na pole interpretacji, czyli jeden poziom wyżej.
Ciekawe są słowa profesora Mirosława Bańki (zajmującego odmienne od mojego stanowisko w tej sprawie), który tłumaczy zasadność sformułowania czytanie ze zrozumieniem tak:
Z całą pewnością można czytać (nawet na głos) i nic nie rozumieć. Równie częste są przykłady niepełnego lub niewłaściwego zrozumienia czytanego tekstu. Nauczyciel w szkole czasem zarzuca uczniom, że nie zrozumieli lektury. A osoba skrytykowana w prasie czasem twierdzi, że nie rozumie zarzutów, przez co daje do zrozumienia, że są one niesłuszne.
Z okazji dzisiejszych Walentynek postanowiłam zrobić wpis językowy, w którym dogłębnie przyjrzę się słowu „małżeństwo”.
1. Jaka jest etymologia słowa „małżeństwo”
Cytując za Poradnią Językową Uniwersytetu Śląskiego:
Wyraz „małżeństwo” nie należy do polskiego słownictwa rodzimego. Jedna z hipotez omawiających etymologię tego słowa, podkreślająca złożony charakter wyrazu, wskazuje, że ów leksem wywodzi się od słowa „małżonka” – a ściślej – od wcześniej już używanego wyrazu „małżona” o znaczeniu ‘żona pojęta „na mal”, uroczyście’. Człon „mal-” wywodzi się od starogermańskiego „māl” lub „mahal” oznaczającego ‘umowę, kontrakt’ (w omawianym przykładzie byłby to kontrakt ślubny). Związek „māl” ‘umowy’ z uroczystościami weselnymi potwierdzają następujące germańskie słowa: „mahlschatz” ‘posag’, „mahlring” ‘pierścień ślubny’. Drugi człon złożenia – „žona” – ma już charakter słowiański.
Zauważyć ponadto należy, iż polszczyzna przejęła wyraz „małżonka” najprawdopodobniej w drugiej połowie XIV wieku z języka staroczeskiego – „malženka”. Było to zdrobnienie od „malžena” – ‘ślubna żona’.
Pierwsza połowa XVI wieku przynosi teksty dokumentujące użycie słowa „małżonek” (sporadycznie: „małżon”) utworzonego od leksemu „małżonka”. Natomiast słowo „małżeństwo” pojawia się wcześniej, bo już w pierwszej połowie XV wieku, prawdopodobnie też na wzór staroczeskiego „malženstvo”.
W XV wieku odnotowujemy również obecność wyrazu „niemałżeństwo” w znaczeniu ‘związek z żoną „niemałżeńską”, konkubinat’ (por. Aleksander Brückner „Słownik etymologiczny języka polskiego”, Andrzej Bańkowski „Etymologiczny słownik języka polskiego”).
Z kolei druga hipoteza zakłada, iż podstawą etymologiczną omawianego słowa był staroniemiecki leksem „gemahelo” (obecnie „gemahl”) – ‘małżonek’, przejęty przez Słowian bez nagłosowego „ge-” (Krystyna Dłogosz-Kurczabowa „Nowy słownik etymologiczny języka polskiego”).
Warto również przypomnieć dziś już zapomniane staropolskie wyrazy: „żeństwo” ‘małżeństwo’, „bezżeństwo”, rzadsze ‘bezmałżeństwo” czy wreszcie czasowniki „małżonkować”, „małżonkować się” w znaczeniu ‘zawierać związek małżeński’.
– Joanna Przyklenk, Poradnia Językowa UŚ
Łatwo więc zauważyć, że o ile da się w wyrazie „małżeństwo” doszukać „żony” i „umowy”, na próżno w nim jednak szukać „męża”, z którą to wiedzą przejdźmy do punktu drugiego.
2. Ze słowa „małżeństwo” wynika, że jest to „związek kobiety i mężczyzny”
Owszem, jest to definicja prawna (choć wbrew pozorom nie aż taka oczywista jak się zdaje, co wyjaśni się za chwilę), a także – jak na razie – słownikowa, jednak, o czym wyżej, w etymologii tego wyrazu bardzo trudno doszukać się „kobiety i mężczyzny”. Innymi słowy definicja ta wynika z pewnej umowy między użytkownikami języka, że wyraz „małżeństwo” oznaczać będzie formalnie zawarty związek między kobietą a mężczyzną (działają więc tu względy kulturowe), nie zaś z budowy samego słowa. Jest to niesamowicie istotna różnica, ponieważ język jest żywy i ewoluuje w zależności od potrzeb użytkowników (to on służy przecież nam, a nie na odwrót), w związku z czym niektóre słowa mogą zmieniać na przestrzeni lat swoje znaczenia; równocześnie jednak te wyrazy, których znaczenia bezpośrednio wynikają z ich budowy (np. „podnóżek” czy „podgłówek” to coś, co mamy „pod” „nogą” lub „głową”) nie mają wielkiego pola manewru i ich szansa na radykalną zmianę znaczenia jest niemal równa zeru. (W przypadku „podnóżka” i „podgłówka” obstawiałabym raczej stwarzanie nowych wyrazów na nich wzorowanych, jak np. „podnadgarstek”, „podplecek” czy „podrączek”, nie zaś zmienienie ich znaczenia na jakiekolwiek inne.)
Oczywiście można byłoby tu podać jako kontrargument np. kolory – znaczenie słów ich określających też wynika przecież z pewnej umowy, jednak punkt ciężkości stawiałabym na powyższe „w zależności od potrzeb użytkowników” (przez co rozumiem całe społeczeństwo na przestrzeni lat, nie zaś pojedyncze jednostki). Trudno mi wyobrazić sobie społeczną potrzebę zmiany znaczenia słowa „czarny”, tym bardziej, że weszło już do frazeologii („praca na czarno”, „nadciągają czarne chmury” czy „czarno na białym”); jednak ta najczęściej pojawiała się w przypadku słów określających sprawy dla nas od kolorów istotniejsze.
Jeśli więc zrozumiemy, że budowa słowa „małżeństwo” nie wskazuje wcale na „kobietę i mężczyznę”, szybko uświadomimy sobie, że znaczenie tegoż – gdyby prawna interpretacja konstytucyjnych zapisów uległa w naszym kraju zmianie – bez najmniejszego językowego problemu także może się zmienić, a ściślej mówiąc, rozszerzyć.
4. Krzesło to krzesło (a jak nie, to świat się rozsypie)
Znam bardzo wiele osób stojących na stanowisku, że
choć nie mają nic przeciwko homoseksualnym bliźnim, jednak nazwanie (ciągle jeszcze hipotetycznego w Polsce) usankcjonowanego prawem związku między dwoma osobami tej samej płci „małżeństwem” jest językowym nadużyciem, gdyż „małżeństwo” to „małżeństwo”, podobnie jak „krzesło” to „krzesło”, a „stół” to „stół”.
Na czym polega błąd takiego rozumowania? Przede wszystkim na tym, o czym pisałam już wyżej – opory nie są wcale językowe i dobrze mieć tego świadomość (i językiem się nie wykręcać), lecz kulturowe, a to różnica. Przez lata przyzwyczajamy się do różnych rzeczy i perspektywa zmiany najczęściej nie budzi naszego zaufania. Starsi ludzie do dziś będą traktować rzeczownik „radio” jako nieodmienny, mimo że od wielu lat nie tylko może, ale nawet powinien być odmieniany przez wszystkie przypadki. (Choć brak odmiany ciągle błędem nie jest, a raczej reliktem minionych czasów.) Świat się jednak z tego powodu nie skończył, a Ziemia nie przestała kręcić!
Inny problem tego rozumowania jest taki, że choć faktycznie u nas małżeństwa jednopłciowe jeszcze zawierane nie są, są jednak zawierane w innych krajach, więc stanowią zjawisko faktyczne, z którym nasz język powinien umieć się jakoś jednak zmierzyć. (Nota bene nie trzeba przecież brać ślubu w Polsce, żeby być małżeństwem przebywającym dłużej czy krócej w tym kraju.)
5. Co na to Konstytucja
Rzeczypospolitej Polskiej?
Z ogromną przyjemnością przytoczę tu postanowienie Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie (sygn. akt IV SA/Wa 2618/18) w sprawie Jakuba i Dawida:
Zgodnie z art. 18 Konstytucji RP małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo pozostają pod opieką i ochroną Rzeczypospolitej Polskiej. Zdaniem Sądu zgodzić można się ze Skarżącymi, iż z powyższej zasady konstytucyjnej wynika nie tyle konstytucyjne rozumienie instytucji małżeństwa, co gwarancja objęcia szczególną ochroną i opieką państwa instytucji małżeństwa, ale tylko w założeniu, że chodzi o związek mężczyzny i kobiety. Z tego względu treść art. 18 Konstytucji nie mogłaby stanowić samoistnej przeszkody do dokonania transkrypcji zagranicznego aktu małżeństwa, gdyby w porządku krajowym instytucja małżeństwa jako związku osób tej samej płci była przewidziana. Powyższy przepis nie zabrania przy tym ustawodawcy, by ten mocą ustaw zwykłych zinstytucjonalizował status związków jednopłciowych lub też różnopłciowych, które z sobie wiadomych przyczyn nie chcą zawrzeć małżeństwa w jego tradycyjnym rozumieniu.
– Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie (sygn. akt IV SA/Wa 2618/18)
6. Dupa w drzewie, fajna dziwka i chujec w zagrodzie
Wszelkim ciągle nieprzekonanym purystom językowym musiałabym doradzić używanie podanych w tytule słów w ich pierwotnym, niezmienionym znaczeniu. Niech więc „dupą” określają dziuplę, „chujcem” wieprza, a do dziewczyny zwracają się po staropolsku per „dziwko”. Jeśli nie chcą przypadkiem obrazić płci pięknej, muszą też wystrzegać się używania słowa „kobieta”, gdyż w XVI wieku było ono przecież nacechowane negatywnie i stanowiło wręcz obelgę. O tym, że „bielizna” może być tylko biała, a „miednica” jedynie miedziana, nie muszę na pewno przypominać. Szanujmy się, słowa w końcu mają swoje znaczenie!
P.S. Wszystkim w tym pięknym dniu życzę dużo, dużo miłości! Najlepiej zacząć od tej do siebie samego, bo im się jej ma więcej do siebie, tym więcej można jej dać innym i równocześnie od innych otrzymać!
A kiedy będziemy jej mieć już wystarczająco, szybko zrozumiemy, że żadne preferencje – ani seksualne, ani kulinarne, ani artystyczne – nas nie definiują. Definiuje nas natomiast nasze serce! ❤️❤️❤️
Za każdym razem, kiedy słyszę z ust ludzi, którzy mogliby być moimi rodzicami, (znamienne, że nigdy nie są to muzycy) słowa:
w naszych czasach śpiewano dużo lepsze piosenki niż teraz,
– słowa wypowiadane przez ludzi, którzy mogliby być moimi rodzicami
dziękuję w duchu losowi za podejście moich rodziców do tego zagadnienia. Otóż mama zawsze powtarzała:
za moich czasów śpiewano chłam jakich mało – naiwność i banalność zarówno muzyki, jak i tekstów, zwalała z nóg,
– moja mama o muzyce rozrywkowej swoich czasów (cytat nie jest wierny, ale dobrze oddaje sens jej wypowiedzi)
ceniąc chyba tylko Skaldów (bo niezaprzeczalna genialność Ewy Demarczyk polegała również na tym, że swój cudowny, magiczny, artystyczny świat stworzyła w pewnym sensie zupełnie poza czasem – mówienie więc o nim w tym samym kontekście, co o muzycznej aktywności Piotra Szczepanika, Karin Stanek czy Ireny Jarockiej, wydaje się co najmniej nietaktem). Tata zaś z licznych zagranicznych podróży przywoził mi zawsze nagrania młodych, intrygujących wschodzących tam gwiazd (nieznanych jeszcze w Polsce) oraz obowiązkowo kasety (!) The Prodigy, których słuchaliśmy później wspólnie. Nie zaznałam więc na szczęście w domu żadnych muzycznych podróży w czasie moich rodziców. Kilka dni temu dopadła mnie jednak wątpliwa przyjemność zmierzenia się z utworem z tych nie najlepszych czasów polskiej muzyki rozrywkowej – piosenką „Kawiarenki” (miałam zagrać i zaśpiewać ją dzieciom) i choć harmonię udało mi się jeszcze pozmieniać i wyciągnąć na prostą, niestety musiałam wczytać się w tekst. I wtedy umarłam. Umierałam zresztą wielokrotnie: głównie ze śmiechu, ale też z zażenowania i poczucia literackiej bezsilności, zastanawiając się, jak to możliwe, że coś tak kuriozalnego znalazło się w tej dość nawet przyjemnej (jeśli popracować nad aranżacją) piosence.
Poczułam, że moim językoznawczym obowiązkiem jest rozłożyć ten tekst na czynNiki pierwsze, bo zmieścić tyle zła w dwóch zwrotkach i dwóch refrenach to też swojego rodzaju sztuka, warta odnotowania na tym blogu. (Tym bardziej, że publikowałam tu już kiedyś wpis o tekście piosenki „M jak miłość”…)
„Kawiarenki”
1) A kiedy już przyjdzie czas,
pełne po brzegi są kawiarenki. Pod okna ich, całun z gwiazd, gdzieś w zakamarki wielkich miast ciągnie nas.
REF.: Kawiarenki, na, na, na, kawiarenki na, na, na Małe tak, że zaledwieś wszedł, zniżasz głos aż po szept. Mimochodem, kamień w wodę, wpadnie coś z bardzo wielkich spraw w czarną toń małych kaw. Kawiarenki na, na, na, kawiarenki na, na, na Z cienia w pół i ze światła w pół ty i ja, i nasz stół Za witrażem szklanych marzeń ledwo świat poznajemy już, choć jest tuż.
2) Miejsc w koło nas coraz mniej, już dymi z okien złotym obłokiem I barman już woła: „Hej”!
Już kawiarenka rusza w rejs, wielki rejs.
REF.: Kawiarenki na, na, na kawiarenki na, na, na Stolik nasz w nieważkości lamp krąży tu, krąży tam. Filiżanki – białe ptaki lecą wprost w kolorowy dym, płyną w nim, giną w nim. Pan i pani na, na, na, zaszeptani, na, na, na, któż to wie, gdzie naprawdę są, ona z nim i on z nią. Kawiarenki, kawiarenki, porwą gdzieś w siódme niebo aż stolik nasz…
Jerzy Kleyny
A kiedy już przyjdzie czas,
pełne po brzegi są kawiarenki.
„A kiedy już przyjdzie czas” jest frazą, która nie wnosi absolutnie żadnej wartości ani merytorycznej, ani estetycznej, ani nawet nie tworzy rymu (w tym przypadku do później użytego słowa „gwiazd”). Wszystko w życiu dzieje się przecież właśnie wtedy, „kiedy już przyjdzie czas”. „A kiedy już przyjdzie czas” zakochujemy się i odkochujemy, zdajemy egzamin, kupujemy dom, samochód, zwiedzamy upragnione miejsce, bierzemy ślub, upijamy się, a nawet idziemy skorzystać z toalety. Skoro ten przychodzący na daną aktywność czas żadnej aktywności w jakikolwiek sposób nie wyróżnia, nie jest też wart wspominania. Kolejnym problemem z tymi dwoma wersami jest niezgodność czasów. Niby w poezji lub tekstach piosenek nie jest to aż tak istotne, jednak skoro już się uprzeć na ten „czas”, który dopiero „przyjdzie”, to „pełne po brzegi” kawiarenki dopiero „będą”. Jeszcze nie „są”, bo czas na to nie „przyszedł”.
Pod okna ich, całun z gwiazd,
gdzieś w zakamarki wielkich miast ciągnie nas.
Przenośne znaczenie słowa „całun” – które oryginalnie oznacza tkaninę służącą do przykrywania zwłok – jest, cytując za Słownikiem Poprawnej Polszczyzny PWN, następujące: „coś pokrywającego, zasłaniającego”. Co więc ma zasłaniać „całun z gwiazd”, skoro został umieszczony przez autora pod oknami kawiarenek? Tę część, której i tak zza okna nie widać? Nie widać jej także z zewnątrz, gdyż – co sugerują gwiazdy – jest już ciemno. Jaki ma więc to walor estetyczny dla klientów tytułowych kawiarenek? No i czy to ten przykrywający i tak niewidoczną część elewacji lokalu całun „ciągnie nas w zakamarki wielkich miast”? W zakamarkach wielkich miast, z tego co się orientuję, prędzej natrafimy na meliny, niż kawiarenki, choć całun w znaczeniu dosłownym rzeczywiście najprędzej właśnie tam może się okazać przydatny.
Kawiarenki, na, na, na, kawiarenki na, na, na
Małe tak, że zaledwieś wszedł, zniżasz głos aż po szept.
Autorowi być może chodziło o to, że kawiarenki są tak małe, że trzeba się zniżyć, żeby do nich wejść, bo przecież wielkość miejsca, do którego wchodzimy ma się zupełnie nijak do mówienia szeptem. W ogromnych nieraz kościołach mówimy szeptem przez wzgląd na szacunek do miejsca sacrum, a do kawiarni przychodzimy odprężyć się i porozmawiać. Nie bardzo rozumiem też, co zniżenie głosu ma do szeptu. Kiedy zniżymy głos, mówimy – jak wynika z opisującego to zjawisko słowa – niżej. Niżej, więc – co z kolei wynika z praw fizyki – odrobinę wolniej. Jednak wcale nie ciszej. Jeśli efektem tego, co zrobimy z głosem będzie szept, mamy na myśli raczej „ściszanie głosu”. Jednak wtedy nie „po szept”, a „do szeptu”.
Mimochodem, kamień w wodę,
wpadnie coś z bardzo wielkich spraw
w czarną toń małych kaw.
Zasada nadawania większego i mniejszego znaczenia rzeczom, o których chcemy mówić, jest bardzo prosta – im bardziej podkreślamy ich znaczenie, tym jest ono mniejsze. „Bardzo piękny film” będzie więc zawsze mniej piękny, niż po prostu „piękny film”, a „bardzo pyszny obiad” mniej pyszny od „obiadu pysznego”. Analogicznie jest z „bardzo wielkimi sprawami” – są w rzeczywistości nie aż tak wielkie.
Co do frazeologizmu związanego z kamieniem i wodą, poprawnie brzmi on: „przepaść jak kamień w wodę”, ewentualnie, skrótowo, „jak kamień w wodę” i oznacza: „przepaść gdzieś bez śladu, nagle zniknąć”. „Kamień w wodę” jest więc dziwnym tworem nawiązującym do wspomnianych frazeologizmów, lecz nie będącym poprawną formą. W tym momencie warto też wrócić do słowa „mimochodem” i przypomnieć sobie jego słownikowe znaczenie: „nie przywiązując do czegoś wagi, przy okazji”, a potem spróbować odpowiedzieć na pytanie: przy okazji czego właściwie cokolwiek może wpaść jak kamień w wodę? Nawet jeśli tym czymś jest wcale nie aż tak wielka sprawa (co ustaliliśmy wyżej). No i skoro przepadła „jak kamień w wodę”, to „przepadła gdzieś bez śladu”. Nie wiemy gdzie. Skoro autor wie, że w „czarną toń małych kaw”, to niezupełnie aż tak „jak kamień w wodę”. Pomijając już fakt, że słowo „toń” oznacza „głębinę, głębię” i o ile istnieje możliwość użycia sformułowania „czarna toń kaw”, będącego zabiegiem poetyckim, przydawka „małych” tę możliwość skutecznie udaremnia.
Z cienia w pół i ze światła w pół ty i ja, i nasz stół
Za witrażem szklanych marzeń ledwo świat
poznajemy już, choć jest tuż.
Jedynym niezaprzeczalnym plusem tych trzech koszmarnych wersów są dwa dobre rymy: pół – stół oraz już – tuż. Ciężko mi się nawet odnieść do „witraża szklanych marzeń” (niemniej trudno mi się oprzeć wrażeniu, że szkło w procesie powstawania tego tekstu odegrało rolę kluczową). Niepokoi mnie natomiast fragment: „ledwo świat poznajemy już, choć jest tuż”. Świat zawsze jest nie tyle „tuż”, co po prostu nas otacza, bo w nim żyjemy. Pomijając autora, który podczas pisania znalazł się w jakiejś równoległej czasoprzestrzeni, jednak większość żywych przedstawicieli homo sapiens żyje w świecie.
Miejsc w koło nas coraz mniej,
już dymi z okien złotym obłokiem
„Miejsc w koło nas coraz mniej”… Jak rozumiem, chodzi tu o miejsca wolne – czyli że stoliki się zapełniają – nie zaś o to, że ktoś sukcesywnie składa stoliki przy nas. Dlaczego też coś dymi z okien? Czy to może całun z gwiazd? On był przecież na zewnątrz i pod oknami… Jeśli zaś chodzi o to, że kiedyś niestety palono w miejscach publicznych, to unoszący się nikotynowy obłok „dymi” chyba raczej od strony stolików, nie zaś okien? Czy się mylę?
I barman już woła: „Hej”!
Już kawiarenka rusza w rejs, wielki rejs.
Te dwa wersy z kolei nie miały szczęścia ani do sensu, ani do rymu…
Kawiarenki na, na, na kawiarenki na, na, na
Stolik nasz w nieważkości lamp krąży tu, krąży tam.
„Stan nieważkości” oznacza brak grawitacji. Jak więc brak grawitacji lamp (?) ma wpływać na stolik, a tym bardziej na jego „krążenie tu i tam”? Jeśli lampy faktycznie z jakiegoś powodu zaczęłyby istnieć poza grawitacją, to w praktyce oznaczałoby to jedynie tyle, że mogłyby być nieumocowane do sufitu i nie spadałyby na dół (lecz przestałyby świecić, bo jedynym celem ich umocowania do sufitu nie jest przecież lęk o to, że spadną…). Ta mocno hipotetyczna sytuacja miałaby się jednak zupełnie nijak do stolików (które, jak rozumiem, zasady grawitacji nadal obowiązują).
Filiżanki – białe ptaki
lecą wprost w kolorowy dym,
płyną w nim, giną w nim.
Mocno dyskusyjne z higienicznego punktu widzenia wydają mi się wszelkie porównania zastawy stołowej do jakiegokolwiek ptactwa, nawet najładniejszego. Jednak ptak to ptak, załatwia swoje potrzeby fizjologiczne gdzie popadnie, a z filiżanki się pije… Ustami… Nie byłabym też specjalnie zadowolona, gdyby moja filiżanka w kawiarni, w której zamówiłam gorący napój, zaczęła najpierw „latać”, potem niespodziewanie „pływać w kolorowym dymie” (jak rozumiem, chodzi o kolor złoty…?), a na końcu w nim „ginąć”.
Pan i pani na, na, na, zaszeptani, na, na, na,
któż to wie, gdzie naprawdę są,
ona z nim i on z nią.
Jak to: „któż to wie, gdzie naprawdę są, ona z nim i on z nią”? Wie to przecież nawet najmniej inteligentny odbiorca tego tekstu, zważywszy na przeplatający się przez całą piosenkę (pozbawioną wątków pobocznych) temat główny: są w kawiarence! Strach zapytać raczej, kto jeszcze tego nie wie…
Kawiarenki, kawiarenki,
porwą gdzieś w siódme niebo aż stolik nasz…
Choć wyobraźnię mam całkiem bujną, jednak dwa ostatnie wersy znacznie przekraczają jej możliwości. Podmiot liryczny (do którego nota bene autor ma podejście dosyć luźne) siedzi z partnerem przy stoliku w kawiarence i jest przekonany, że „w siódme niebo aż” porwą ich… jakieś inne kawiarenki? W jaki niby sposób miałyby tego dokonać?
P.S. Istnieje oczywiście możliwość – którą uważam za najbardziej prawdopodobną, – że powyższy tekst opisuje wrażenia autora po wizycie w inNego typu kawiarence, mianowicie w coffee shopie, będąc tym samym, jak na tamte czasy, swoistego rodzaju powiewem Zachodu. Jeśli mam rację, myślę, że warto jednak omijać ten konkretny coffee shop szerokim łukiem.
Dziś publikuję następny, czwarty już, wpis z serii Najbardziej irytujące błędy językowe (pierwszą, drugą i trzecią część znajdziemy w podkreślonych linkach), w którym rozprawiam się z kolejną irytującą piątką. (Tradycyjnie w tytułach podaję formy poprawne.)
1. Wart
Wydawać by się mogło, że na ogół mówimy niepoprawnie dlatego, że mylimy ze sobą kilka form poprawnych (np. frazeologizmy jak bądź co bądź i w każdym razie, z których powstaje nam przedziwny twór w każdym bądź razie). Jednak czasami po prostu wymyślamy z sufitu coś, co nie istnieje. Najczęściej słyszalnym przykładem jest warty – zniekształcona forma przymiotnika wart. (Samo słowo warty oczywiście istnieje, nawet w kilku znaczeniach i zapisach, ale po pierwsze jest rzeczownikiem, a po drugie nie w mianowniku.)
wart – warty
Poprawne będą więc poniższe zdania:
Pod grobem Nieznanego Żołnierza w Warszawie (przywiezionego tutaj zresztą ze Lwowa), trafiliśmy akurat na zmianę warty.
Swojego czasu funkcjonowała w telewizji reklama agencji ubezpieczeniowej Warta z bykiem warty zamiast wart (nawet pisałam do nich w tej sprawie). Na szczęście dość szybko zniknęła. Podejrzewam, że zatrudniony przez nich copywriter nie był wart wynagrodzenia, jakie sobie za tę pracę zaśpiewał.
2. Liczba butelek/ilość wody
Z liczbą i ilością sprawa nie jest już aż tak jednoznaczna jak kiedyś, bo powoli, przez uzus, zaciera się bardzo wyraźnie odróżnialna kiedyś granica między koniecznością użycia jednego i drugiego słowa. Ciągle jednak dobrze jest pamiętać, że słowo liczba tyczy się wszystkiego, co jest policzalne, a ilość – wszystkiego, co policzalne nie jest.
liczba butelek – ilość butelek
ilość wody – liczba wody
Poprawne będą więc zdania:
Ten tekst ma zawierać określoną liczbę znaków.
Większa ilość tekstu na stronie sprawia, że robi się on nieczytelny.
3. Kontrola
Kiedy po raz pierwszy spotkałam się z wyjątkowo rażącym i fonicznie ordynarnym słowem kontrol w znaczeniu kontrola, zdębiałam. Myślałam, że to jakiś wyjątkowo nieelegancki regionalizm miejsca, w którym zamieszkałam. Jednak kiedy moje uszy zostały powtórnie zaatakowane tym zwrotem przez nadawców z przeciwległego krańca naszego kraju, zrozumiałam, że to kolejna z wielu językowych ułomności naszych rodaków, które nadają się do natychmiastowego wyplenienia.
kontrola – kontrol
Poprawne będą więc zdania:
Jutro jadę na kontrolę (lekarską).
Po wizycie we Lwowie muszę stwierdzić, że kontrola paszportowa na granicy polsko-ukraińskiej i ukraińsko-polskiej, to jakiś dramat!
Zachęcam do przeczytania, co na ten temat ma do powiedzenia nieoceniony profesor Mirosław Bańko (TUTAJ).
4. Najpierw
Kiedy na pierwszym roku studiów dorabiałam sobie w antykwariacie, zetknęłam się z błędem przedziwnym. Wiele lat później odkryłam, że mój ówczesny szef nie był jedyną osobą na całym globie, która ten błąd popełniała. Chodzi mianowicie o słowo narpiew wymawiane zamiast poprawnego najpierw. Z początku, będąc z botaniki raczej kiepska, byłam przekonana, że pan opowiada mi o jakimś krzewie, ewentualnie roślinie jadalnej, którą sobie wkroił do kanapek – on jednak wydawał mi, jak się okazało, polecenia związane z kolejnością wykonywanych przeze mnie zadań.
najpierw – narpiew
Warto też pamiętać, że dosyć już archaiczne słowo najsampierw (podobnie jak najsamprzód) nadal funkcjonuje w naszym języku. Poprawne będą więc zdania:
Najpierw proszę skatalogować przyniesioną przeze mnie część książek.
Najsampierw dodajemy jajka.
Wydawać by się mogło, że ludzie pracujący z książkami i często do nich zaglądający, nie mają większych problemów z prawidłowym posługiwaniem się językiem ojczystym. Jednak w świecie bibliofili (do których mój szef – jak niejednokrotnie podkreślał – się zaliczał), jak zauważyłam, największe wypieki na twarzach wywoływały książki dziewicze. O cokolwiek by nie chodziło…
5. Z rzędu
Co do sformułowania pod rząd, któremu sprzeciwiam się nie tylko ja, ale przede wszystkim słowniki poprawnej polszczyzny, językoznawcy nie są zgodni. Część z nich, powołując się na uzus i to, że dla coraz większej liczby użytkowników języka rusycyzm w nim zawarty nie jest już odczuwalny, uważa, że można używać go wymiennie ze stuprocentowo poprawnym z rzędu. Pozostali upierają się przy tym, że pod rząd póki co jest błędem. Osobiście radzę wybór tego, co poprawne jest bez cienia wątpliwości.
z rzędu – pod rząd
Trzeci raz z rzędu próbuję wkłuć się w tę żyłę!
Wygrałam w ruletkę pięć razy z rzędu.
Jeśli chcemy mówić piękną i elegancką polszczyzną, warto decydować się na formy, które poprawne są już od lat, bo te, które weszły do użytku poprzez uzus, jeszcze niedawno miały status niepoprawnych i mogą razić wytrawnych użytkowników języka. Z drugiej jednak strony, warto też pamiętać, że język jest żywy i ciągle się zmienia, a także, że ostatecznie to on ma służyć nam, nie my jemu. Zanim więc zwrócimy komuś uwagę, bądźmy na bieżąco z tym co i od kiedy przestało błędem być. (Sformułowanie pod rząd wg słowników ciągle jeszcze na szczęście poprawne nie jest.)
Ponieważ zamieszczone na tym blogu kilka miesięcy temu wpisy: Najbardziej irytujące błędy językowe i Najbardziej irytujące błędy językowe 2 spotkały się z bardzo ciepłym przyjęciem i dużym zainteresowaniem, a także otrzymałam kilka próśb o kontynuację tego tematu, postanowiłam potraktować to jako cykl i od czasu do czasu wrzucać kolejną irytującą piątkę błędów językowych, bo pierwotne założenie, że drażni mnie tylko pięć, było zdecydowanym niedoszacowaniem. (Tradycyjnie w tytułach podaję formy poprawne.)
1. Pierwszy stycznia
Niestety sporo użytkowników naszego języka ma ogromny problem z poprawnym wyartykułowaniem, który mamy dzień miesiąca, choć już w słowach „dzień miesiąca” (nie zaś „dzień miesiąc”) czai się podpowiedź.
pierwszy stycznia – pierwszy styczeń
W sformułowaniu pierwszy styczeń, pierwszy odnosi się tylko i wyłącznie do tego, o którym z kolei styczniu mówimy, nie zaś o którym jego dniu. Poprawne będą więc oba te zdania:
To pierwszy styczeń w moim życiu, który spędzam pod palmami.
Dziś pierwszy stycznia, a ja się wygrzewam pod palmami!
Warto też pamiętać, że zdecydowanie rzadziej liczymy miesiące niż ich dni.
2. Kilka deka
Najprostszym sposobem na podniesienie sobie ciągle zbyt niskiego ciśnienia, jest dla mnie udanie się w sklepie spożywczym na stoisko z nabiałem lub wędlinami i posłuchanie, jak ludzie proszą o dowolną liczbę dekagramów jakiegokolwiek produktu.
pięć deka – pięć deko
Słowo deka to nieodmienny rzeczownik w rodzaju nijakim. Prawdopodobnie z uporem wstawiane na końcu -o bierze się z pewnego podobieństwa do słowa kilo, również oznaczającego jednostkę masy. Jednak jeśli użyjemy pełnego wyrazu, szybko zauważymy skąd w słowie kilo bierze się na końcu -o i dlaczego słowo deka zakończone jest samogłoską -a:
kilogramy dekagramy
Poprawny więc będzie następujący dialog:
– Poproszę czterdzieści deka sera w kawałku.
– Oj, oj, pięć kilo mi się ukroiło – może być?
Jeśli mamy ciągle problem z poprawną formą słowa deka, zawsze możemy je zastąpić słowem dekagram.
3. Pomarańcza
Wstrętny i odrażający twór, jakim jest pomarańcz, figurujący w karcie dań w jeszcze ciągle niestety wielu restauracjach, mający w założeniu określić owoc, który jest składnikiem sałatki lub z którego dostaniemy sok, to coś, co mi natychmiast odbiera apetyt. Co prawda od czasu, kiedy się zatrułam wódką z sokiem pomarańczowym, kompletnie odstawiłam ten sok (wódka by mi tego nigdy nie zrobiła!), jednak i tak niesmak po lekturze menu pozostaje.
pomarańcza – pomarańcz
Warto równocześnie pamiętać, że formę żeńską – pomarańcza – ma owoc i drzewo, które ten owoc daje, jednak pomarańczem nazwiemy kolor tegoż.
Poprawne będą więc zdania:
Pomarańcz jej bluzki sprawiał, że wyglądała jak fragment drogowego pachołka.
Pomarańcza jest moim ulubionym cytrusem.
W tym miejscu gorąco apeluję do osób odpowiedzialnych za tworzenie kart menu – dbajcie o poprawność językową!
4. Półtorej kromki, półtora chleba
Kolejnym trudnym słowem jest liczebnik półtora w swojej żeńskiej i męskiej formie. Z jakiegoś powodu część z nas zapomina o rodzajach w języku polskim i sadzi jak leci wszędzie albo półtorej, albo półtora, nie zważając, o czym tak naprawdę mówi i której formy domaga się to, czego jest półtora. A zasada jest prosta – panie na prawo, panowie na lewo. Jeśli mówimy o czymś, co ma rodzaj żeński (jak kromka, szklanka), to jest jejpółtorej, jeśli zaś o czymś, co ma rodzaj męski (jak chleb, baniak), to jest go półtora.
półtorej kromki – półtora kromki
półtora chleba – półtorej chleba
Poprawne więc będą zdania:
Te siedzenia w autobusach miejskich tuż za kierowcą są na półtorejosoby!
– Więc macie dwa samochody?
– No, ten nowy to smart, więc można powiedzieć, że mamy półtora samochodu.
5. Witam
Ze słowem witam jest trochę mniej jednoznacznie, ponieważ błędem nie jest oczywiście ono samo; raczej użycie go w niewłaściwym kontekście to pewna niestosowność, która irytuje mnie wielce. Niestety zdecydowana większość naszych rodaków, co stwierdzam nie bez smutku, jest kompletnie pozbawiona wrażliwości i świadomości językowej. Wracając jednak do witania,
wita gospodarz, a nie gość!
Zarówno w kontaktach osobistych, jak i wirtualnych. Na przykład na tym blogu to ja jestem gospodarzem. Mogłabym więc w tekście wprowadzającym użyć sformułowania witam (nie robię tego, bo mam alergię na to słowo, ale mogłabym i byłoby to poprawne). Jednak jeśli ktoś wyśle do mnie wiadomość zaczynającą się od witam, istnieje szansa granicząca z pewnością, że na nią nie odpowiem i odbiorę to jako zachowanie nieeleganckie. Co prawda wiem, że rzadko wynika ze złej woli, a częściej z niewiedzy, jednak to ciągle marne usprawiedliwienie.
Spotkałam się kiedyś z ogromnym zdziwieniem,
jak w takim razie rozpoczynać maile i listy?!
– ogromne zdziwienie, z jakim się spotkałam
Choć chyba zdziwienie było jeszcze większe, kiedy na to pytanie odpowiedziałam. Sama zawsze zaczynam oficjalne maile i listy słowami:
Szanowna Pani/Szanowny Panie/Szanowni Państwo
– nagłówki maili i listów oficjalnych
Kiedy natomiast koresponduję z kimś (np. w pracy) dosyć często i korespondencja przestaje być bardzo oficjalna, jednak ciągle osoba, do której piszę nie jest mi bliska (droga czy kochana), zaczynam od zwykłego dzień dobry, a następne wiadomości tego dnia pozbawiam nagłówków, odwołując się bezpośrednio do treści maila, na który odpowiadam (np. dziękując).
Więcej na ten temat przeczytamy w Poradni Języka Polskiego PWN.
P.S. A na deser dołączam kolejny cudowny obrazek Marka Raczkowskiego – co prawda nie jest bezpośrednio związany z żadnym z omawianych tu błędów językowych, jednak jakoś mi się skojarzył ze wspomnianym brakiem językowej wrażliwości u większości społeczeństwa 😉
[Poniższy tekst jest fragmentem mojej pracy magisterskiej pod tytułem: „Co Dróżdż mógł mieć na myśli, czyli o odrębnej rzeczywistości tekstu w twórczości Stanisława Dróżdża…”. Bardzo chciałam na swoim blogu przybliżyć sylwetkę tego niesamowitego, wciąż nie dość znanego artysty oraz jego poruszające prace.]
„Samotność” Dróżdża w nieprawdopodobnie prosty sposób przedstawia złożony problem. Na czarnym tle widzimy wycinek nieskończonej ilości białych jedynek (zapisanych jako liczby – „1”). Ujął mnie sposób powiedzenia po raz kolejny tej samej (jakże prawdziwej, ale też jakże banalnej) tezy będącej paradoksem: że człowiek potrafi się czuć najbardziej samotny, będąc w tłumie. Zabawne jednak, że kiedy o tym mówimy, mówimy z pozycji tej jednej samotnej w tłumie osoby. Raczej nie rozmawiamy o samotności, rozmawiamy o samotnym.
Dróżdż narzuca nam nową perspektywę (już nazwa obrazu sugeruje obiektywizm w ujęciu problemu – nie „samotny”, lecz „samotność”). Proponuje oderwanie się od pojedynczej samotnej jednostki i spojrzenie na nią i na tłum. Tłum, w którym nagle zaczynamy dostrzegać drugą i trzecią i dziesiątą i dwudziestą ósmą taką samą samotną jednostkę. Czym więc jest tłum? Szarą, bezpłciową, bezuczuciową masą, w której nikną wrażliwsze, samotne dusze, czy może sytuacją, w której zaczynamy stawać się tacy sami? Tak samo samotni.
Ciekawe jest też „1” w roli samotnej/ego. Kiedy czujemy się na świecie sami, ta jedynka przytłacza swoim brakiem pary. Trójka może przytłoczyć z innego powodu, ale tylko jedynka może naprawdę zmiażdżyć.
Tytuł „Samotność” pozornie wyklucza taką drogę interpretacyjną, ale patrząc na ten obraz, widzę także przypomnienie o tym, że sami o sobie stanowimy, jesteśmy odrębni. W każdej relacji, w każdym zetknięciu z drugim człowiekiem – odpowiedzialność za siebie bierzemy my sami. Co się z tym poniekąd wiąże, nasza odrębność sprawia też, że pewne nasze myśli nigdy nie będą zrozumiałe dla kogoś spoza naszej głowy. To także może potęgować nasze poczucie samotności.
Temat bardzo trudny, bardzo ważny. Z samotnością tak trudno się przecież rozstać. Bez niej ciężko budować muzyczne przestrzenie (jeśli jest się muzykiem). Ona nie jest jednoznaczna. W ogóle słowo „samotność” samo w sobie nie jest nacechowane negatywnie. Jednak nadajemy mu takie znaczenie – łączymy je przeważnie z tonem współczucia.
Żyjemy w czasach, w których powszechnym staje się zjawisko singli. Osobliwe jest to, że zapożyczamy z angielskiego słowo „single”, żeby znaczenia polskich „samego”, „niezamężnej/nieżonatego” czy też „samotnego” były, jeśli nie nacechowane pozytywnie, to w najgorszym wypadku neutralne. Tak bardzo boimy się głębi, jaką niesie ze sobą słowo „samotność”? Czy naprawdę musimy je spłaszczyć, ograniczając jego zasób znaczeniowy jedynie do relacji uczuciowych, a raczej ich braku?
Dosyć dziwne wydaje mi się często i z dumą wypowiadane przez singli zdanie: „jestem sam, ale nie jestem samotny”. Pominę zjawisko naciągnięcia rzeczywistości sformułowaniem sam z wyboru. Fakt bycia samemu czasem rzeczywiście może – choć nie musi – być smutny lub wstydliwy, ale do tego świadoma rezygnacja z własnej, naturalnej dla każdego, samotności wydaje mi się masochizmem.
Można na obraz spojrzeć jeszcze inaczej i spytać:
[…] co oznacza plansza wypełniona jedynkami (Samotność)? Pojedynczość każdego istnienia, ale i to, że kiedy wypowiadam się jako ja, wypowiadam się zawsze w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Ludzie są jednostkami, ale plansza Dróżdża jest szczelnie wypełniona jedynkami. Czy jest to znak siły jednostek czy ich słabości? A może obraz siły bezsilnych, którzy trwają w swoich jednostkowych przekonaniach odporni na zbiorowe mity, na wszystkie odmiany liczby mnogiej, choćby nawet miała to być jej pierwsza osoba, czyli my?
– Grzegorz Dziamski, „Stanisława Dróżdża gry z językiem” z katalogu „Stanisław Dróżdż. Początekoniec”… op. cit.
Czy obraz Dróżdża przygnębia? W moim odczuciu jest, jak wszystkie jego dzieła, pewną propozycją zobaczenia problemu – propozycją odartą z niepotrzebnych emocji, patetyczności, grozy lub komizmu. Propozycją, która przyjmuje różne punkty widzenia. (A jako naród, którego nie uczono nigdy rzetelnej, spokojnej dyskusji na racjonalne argumenty, bardzo potrzebujemy takie dyskusje obserwować – muzeum jest także dobrym na to miejscem.)
Samotność pomaga się nam określić – i poza związkiem i w nim. W związku może nawet tym bardziej. To nasza prywatna przestrzeń, która przypomina nam o tym, kim jesteśmy, co jest ważne. Pomaga nam się także oczyścić. Jak śpiewała Krystyna Prońko:
Z samotności
tej największej ,
z której przyszedł człowiek,
wymyślono ogień,
koło oraz kości do gry.
Z samotności tej,
z której nikt nas dotąd
nie uzdrowił.[…]
– Andrzej Mogielnicki „Z samotności”
(Kości do gry też w przypadku Dróżdża nie są tutaj bez znaczenia…)
Tę złożoność samotności Dróżdż cudownie ujmuje, pisząc biało na czarnym. Używając jedynie tych dwóch kolorów w swoich pracach daje nam znać o tym, że będzie konkretnie, że będzie czysto i skromnie. Jednak umieszczenie czegoś czarno na białym nawet w języku funkcjonuje jako bardzo jasne i przejrzyste sformułowanie myśli. Z czarnym na białym raczej się nie dyskutuje. Czarne na białym przyjmuje się przeważnie do wiadomości. Mam wrażenie, że obrazy Dróżdża na białym tle stanowią bardziej opis świata, który jest. Jednak w kilku dziełach, gdzie wykłada nam biało na czarnym, artysta dotyka spraw jeszcze mniej jednoznacznych niż świat, który jest…
Stanisław Dróżdż, „Bez tytułu (życie – śmierć)”, 1969
[Poniższy tekst jest fragmentem mojej pracy magisterskiej pod tytułem: „Co Dróżdż mógł mieć na myśli, czyli o odrębnej rzeczywistości tekstu w twórczości Stanisława Dróżdża…”. Bardzo chciałam na swoim blogu przybliżyć sylwetkę tego niesamowitego, wciąż nie dość znanego artysty oraz jego poruszające prace.]
Na obrazie dwa wyrazy, które biegną równolegle, wzdłuż, przeplatają się ze sobą i za siebie zachodzą, tworząc kształtem znak krzyża. Dzieło, w którym życie i śmierć splatają się ze sobą. Dosłownie. Plan krzyża nie pozwala oprzeć się wrażeniu poprowadzenia dialogu z chrześcijaństwem. Dialogu zaskakującego. Otóż w chrześcijaństwie śmierć zostaje przezwyciężona, posługując się metonimią, krzyżem właśnie. Dróżdż natomiast stawia znak równości między możliwościami odczytania w krzyżu i „życia” i „śmierci”.
Cztery razy występuje „życie”:
Ż
Y
C
I
E
Ż Y C I E
Ż Y C
Ż Y I
Ż Y E
Ż Y C I
Ż Y C E
Także cztery – „śmierć”:
Ś
M
I
E
R
Ć
Ś M I E R Ć
Ś M I E
Ś M I R
Ś M I Ć
Ś M I
Ś M E R
F Ś M Ć
Zastanawia to, że ostatnie odczytanie „śmierci”, jako jedyne, najbardziej przywołuje swoim kształtem krzyż (ma trzy elementy kształtu krzyża,
Ś – I liniapozioma lewa
E – R linia pozioma prawa
I – E linia pionowa
a nie dwa lub jeden, jak wszystkie pozostałe).
Osobliwe jest też odkrycie, że dwa ostatnie odczytania „śmierci” posługują się literami tylko z innej „śmierci”, podczas kiedy wszystkie „życia” posługują się literami jakichś „śmierci”. Jak więc interpretować niewątpliwą liczbową równość odczytań tych dwóch słów? Na poziomie słów w ten sposób, że życie na pewno łączy się, miesza, przeplata ze śmiercią zawsze, śmierć natomiast nie zawsze przeplata się z życiem. Jest to swoisty paradoks, ale pewnie też najgłębsze miejsce tej pracy, w którym rodzi się nieskończoność możliwości interpretacyjnych. Bo cóż może oznaczać teza, że śmierć nie zawsze przeplata się z życiem? Jej autor zmusza widza do wyobrażenia sobie sytuacji pozbawionej kontekstu. Uzmysławiamy sobie nagle, że o śmierci myślimy zawsze w kontekście życia, a nie jej samej. Czy zadaje to kłam teorii, że śmierć jest odejściem w niebyt? Czyli niejako bezkontekst…? A może inaczej – może jedynie życie jest czymś prawdziwym, bo niepozbawionym kontekstu, istniejącym tylko poprzez swoje zaprzeczenie, posiadającym równoważność będącą negacją? Śmierć byłaby tu wtedy dziwnym tworem, który może definiować się sam przez siebie.
I tu trzeba wrócić do chrześcijaństwa i przezwyciężenia śmierci życiem – na krzyżu. Równowaga między życiem a śmiercią mieć miejsca nie może. Albo przyjmiemy, że życie zwyciężyło śmierć, albo temu zaprzeczymy. Dyskusja o równowadze między nimi jeśli może się odbyć, to na pewno poza krzyżem.
Dróżdż robi coś niesamowitego. Wpisując się w dyskurs chrześcijański i posługując się chrześcijańskim symbolem, daje do rozważenia tezę (wspomniana równowaga), która nie jest ani potwierdzeniem chrześcijańskich założeń, ani nawet ich zaprzeczeniem. Jest czymś w chrześcijańskim dyskursie niedopuszczalnym logicznie, nieistniejącym.
Bez względu na nasze przekonania musimy się zgodzić z tym, że w koncepcji, w której Jezus Chrystus umiera na krzyżu, a potem zmartwychwstaje, żeby udowodnić, że życie > śmierć, o ile znajdzie się miejsce na zaprzeczenie (życie < śmierć), o tyle nigdy i w żadnym wypadku nie pojawi się znak „=”.
Czy jednak patrząc na dzieło Dróżdża czujemy dysonans? Odchodząc już od symboliki krzyża, jakimż dziwnym i odważnym pomysłem jest także postawienie znaku równości między znanym i nieznanym. Odgadywanym i nieodgadnionym… No i… Czy znaku równości na pewno?
P.S. Wszystkim Czytelnikom z okazji świąt Wielkiejnocy składam najserdeczniejsze życzenia – przede wszystkim odnalezienia w sobie spokoju i wewnętrznej siły, która w każdej sytuacji będzie nas prowadzić, a także obdarzenia się tak dużym zaufaniem, by zawsze znaleźć w sobie właściwą odpowiedź.
Ostatni wpis o najbardziej irytujących błędach językowych cieszył się dość sporym zainteresowaniem, a prawda jest też taka, że irytuje mnie trochę więcej, niż tylko pięć opisanych poprzednio błędów. Postanowiłam więc zrobić dziś część drugą. (Tak jak poprzednio, w tytułach podaję formy poprawne.)
1. Byłyśmy/byliśmy
We wpisie „Wszyscy jesteśmy językoznawcami i językoznawczyniami”wspominałam o tym, że wolę, mówiąc o sobie, używać męskich rodzajników, ponieważ w ten sposób podkreślam większe przywiązanie do swojego gatunku, niż do swojej płci. Wolę to jednak robić tylko wtedy, kiedy język daje mi taką możliwość (np. w nazwach zawodów). Równocześnie są też w języku sytuacje, w których trzeba zaznaczyć swoją płeć – to czasowniki liczby mnogiej w czasie przeszłym. Drażni mnie, kiedy ktoś robi to nieprawidłowo, bo wierzę, że warto znać zarówno własną płeć, jak i swojego interlokutora, a także warto umieć dać temu wyraz. Wyjaśnię więc na przykładzie czasownika „być”, jak wyglądają poprawne formy.
[kobieta o samych kobietach] byłyśmy – [kobieta o samych kobietach] byliśmy
[mężczyzna o samych mężczyznach] byliśmy – [mężczyzna o samych mężczyznach] byłyśmy
[kobieta lub/i mężczyzna o i kobietach i mężczyznach] byliśmy – [kobieta lub/i mężczyzna o i kobietach i mężczyznach] byłyśmy
Najłatwiej po prostu zapamiętać, że końcówki -łyśmy używamy jedynie wtedy, kiedyopisywaną przez czasownik czynność wykonywały jedynie kobiety (robiłyśmy, rozmawiałyśmy, spacerowałyśmy, kupowałyśmy). Wystarczy – w najliczniejszym nawet gronie kobiet – tylko jeden mężczyzna, by nastąpiła konieczność użycia końcówki -liśmy, która będzie obowiązywać zarówno jeśli wykonawcami czynności będzie towarzystwo mieszane, jak i jedynie męskie grono (chodziliśmy, jedliśmy, oglądaliśmy, piliśmy).
2. Bynajmniej nie
Bardzo powszechnym błędem jest używanie partykuły „bynajmniej” zamiast innej podobnej – „przynajmniej”. Dobrze więc przypomnieć sobie znaczenia każdego z tych słów:
bynajmniej –
1) partykuła wzmacniająca przeczenie zawarte w wypowiedzi;
2) wykrzyknik będący przeczącą odpowiedzią na pytanie
– SJP PWN
przynajmniej – partykuła wyznaczająca minimalny, możliwy do zaakceptowania przez mówiącego zakres czegoś lub komunikująca, że ilość lub miara czegoś jest nie mniejsza od wymienionej i że może być większa
– SJP PWN
bynajmniej nie – bynajmniej tak
Prawidłowe będą więc zdania:
Nie mam bynajmniej zamiaru cię przekonywać do przejścia na frutarianizm.
– Zjesz flaki? – Bynajmniej.
Niech zje przynajmniej ziemniaki.
Będę najedzona przynajmniej do kolacji.
Widzimy więc wyraźnie, że „bynajmniej” odnosi się zawsze do przeczenia (bo bynajmniej nie do twierdzenia), a „przynajmniej” do twierdzenia, a także zakresu, ilości i miary (przynajmniej tyle warto zapamiętać).
3. Po prawej/po lewej, na prawo/na lewo
Zdumiewającym i niezwykle szpetnym miksem dwóch poprawnych form: po prawej/po lewej i na prawo/na lewo jest potworek po prawo/po lewo.
po prawej/po lewej, na prawo/na lewo – po prawo/po lewo
A Irena Santor śpiewała przecież onegdaj, że:
Na prawo most, na lewo most, a dołem Wisła płynie
– „Na prawo most, na lewo most”, sł. Helena Kołaczkowska
Najłatwiej chyba zapamiętać, że jeśli chcemy wskazać kierunek i ciśnie się nam na usta coś, co się ze sobą rymuje, to lepiej zachować to dla siebie. Poprawne formy tych sformułowań nie zawierają rymów.
4. Proszę pani
Chociaż proszę paniąużyte w sposób poprawny błędem nie jest, to w tym wpisie chciałam się skupić na nieprawidłowym jego użyciu tam, gdzie powinno się pojawić sformułowanie proszę pani.
Poprawne będą więc zdania (pomocnicze w nawiasie doprecyzowują kontekst):
Proszę panią do tańca. (Proszę państwa do gazu.)
Proszę pani, czy mogę na chwilę opuścić klasę? (Proszę państwa, zaczynamy obrady.)
proszę pani – proszę panią
Druga kwestia, czyli proszę pani, jest ciekawsza. Rozumiem, że nie chodzi o wyjaśnienie ani uzasadnienie, tylko o pomoc dydaktyczną. Dlatego pozwoliłem sobie ułożyć króciutki wierszyk. Nie jest zbyt mądry, ale może być użyteczny, bo łatwo zapada w pamięć:
Proszę pana, proszę pani,
„Proszę panią” jest do bani!
Proszę babci, cioci, mamy,
Dość już „proszę panią” mamy
I prosimy każdą panią:
Niechaj panie ten zwrot ganią!
– nieoceniony prof. Mirosław Bańko, Poradnia Językowa PWN
5. W każdym razie
Kolejnym irytującym błędem – polegającym na pomyleniu ze sobą dwóch poprawnych frazeologizmów (i przy okazji synonimów): w każdym razie oraz bądź co bądź – jest dziwoląg w każdym bądź razie.
w każdym razie – w każdym bądź razie
Prawidłowe będą zdania:
W każdym razie noszę ze sobą na wszelki wypadek gaz pieprzowy.
Dobrze, że siedzi – zamordował i zjadł bądź co bądź osiem osób.
Najlepiej zapamiętać, że każdy z tych frazeologizmów zawiera tylko trzy słowa.
P.S. A na deser dołączam jeden z moich ulubionych językowych memów 😉