Jak przetrwać Święta

fot. Bożena Szuj

Wielkimi krokami zbliżają się Święta Bożego Narodzenia; potem Sylwester i cały okres karnawału. To czas, w którym część z nas czekają spotkania z bliskimi w nieco większym rodzinnym lub przyjacielskim gronie. I choć nadal niezmienNie moja definicja tłoku to:

więcej niż dwie osoby, wliczając w to mnie

– moja niezmienNa definicja tłoku

jednak dziś mam na myśli naprawdę duże zgromadzenia, w których bierze udział od kilku do kilkunastu albo – o zgrozo! – kilkudziesięciu osób, z którymi spotykamy się tylko ten jeden raz w roku. Jako dorosła, bardziej już świadoma siebie kobieta, dopasowałam okoliczności do własnych potrzeb: Święta spędzam od lat w kameralnym gronie, co bardzo sobie chwalę. Tyle razy też odmawiałam pojawienia się na większych imprezach, że przestałam być na nie w końcu zapraszana. Jednakże jako weteranka wielu dużych Wigilii, kilku Wielkanocy z rozmachem (żeby nie powiedzieć, jajem) oraz trzydziestu czterech „Warszawskich Jesieni” (które też zawsze przypominały mi wielkie rodzinne spotkania) i tym samym uczestniczka niezliczonych sytuacji niezręcznych dojrzałam do napisania krótkiego poradnika. Poradnika dla tych, którzy są, jak ja, obsesyjno-kompulsywnymi histrionikami, cudnymi wysokowrażliwcami, czy też wszelkiego typu zdiagnozowanymi lub niezdiagnozowanymi outsiderami czekającymi jak na ścięcie na ten obfitujący w konieczność bratania się z bliźnimi w nieznośnych dawkach czas. Jak wszyscy wiemy, nie ma nic bardziej przerażającego! (Normalsi mogą sobie z powodzeniem darować czytanie tego tekstu.) Wygrzebałam się na chwilę z depresji i coraz bardziej niepokojących objawów ADHD, wbiłam w stylówkę à la lata 30. i postanowiłam się dziś na blogu trochę zabawić.

fot. Bożena Szuj

Oczekiwania vs. rzeczywistość

fot. Bożena Szuj

Wbrew pozorom to wcale nie jest tak, że nie lubię dużych ludzkich spędów. Na swój sposób lubię i nawet kiedy jeszcze byłam na nie zapraszana, za każdym razem się z tego powodu cieszyłam, a potem za każdym razem byłam nimi dość szybko rozczarowana. Problem stanowiło na pewno moje nadwydajne nastawienie i niedopasowanie do obowiązujących norm. W swojej naiwności myślałam, że skoro tak napędza mnie intymny, głęboki kontakt z drugim człowiekiem w liczbie jeden, to spotkanie w grupie będzie takim samym intymnym kontaktem pomnożonym przez liczbę osób, z którymi się spotkam. Oczywiście nic bardziej mylnego. W zamian był natomiast festiwal arcyciekawych poglądów na temat pogody, którą wszyscy zza okna moglibyśmy z powodzeniem zobaczyć i pominąć milczeniem, był przegląd wyświechtanych fraz z zakresu: polityki (irytujący nawet, jeśli poglądy perorujących pokrywały się z moimi), medycyny, architektury, szkolnictwa, prawa, językoznawstwa (o zgrozo!) czy muzyki poważnej (oczywiście tej do Karola Szymanowskiego; później, jak wiadomo, jest już tylko rozrywka). Uświadamiałam sobie, że to niesamowite, w jak wielu dziedzinach istnieją oklepane frazy. Wręcz niewiarygodne! I choć to odkrycie fascynowało mnie szczerze, jednak mój nieudolnie skrywany brak zainteresowania większością poruszanych tematów sprawiał, że mogłabym być odebrana, jak osoba niewychowana lub niemiła. Mogłabym… gdyby kogokolwiek zwrócił na mnie uwagę. I tak przechodzimy do jednej z najważniejszych dla mnie zasad wytrzymania dużej imprezy: milczącego olśniewania.

fot. Bożena Szuj

Milczące olśniewanie

fot. Bożena Szuj

Olśniewanie nie ma nic wspólnego z żadnym typem urody czy zewnętrznym pięknem. To jest wszak subiektywne: co urzeka jednego, może być odpychające dla drugiego. Zawsze powtarzałam, że:

Czego niedowyglądam, to dointelektualizuję,

– jak zawsze powtarzałam

ale ta zasada nie ma zastosowania na dużych imprezach, gdyż olśniewanie na nich właśnie musi być milczące. Olśniewać może absolutnie każdy („i każda”, jak z pewnością doprecyzowałaby Paulina Młynarska) bez względu na warunki. Olśniewa się ze środka – uśmiechem, gestem, znajomością swojego seksapilu i bawieniem się nim, pewnością siebie (u mnie rzeczywiście zadziałała stosowana przez dekady zasada: fake it till you make it). Olśniewanie jest zagraniem taktycznym. Nie musimy od razu olśnić wszystkich. Wystarczy olśnić z całą mocą tylko dwie osoby: tę, która jest nam najbardziej przychylna oraz tę, która jest nam przychylna najmniej. (Dziwnym trafem w moich doświadczeniach do tej pierwszej kategorii zaliczali się zazwyczaj mężczyźni, a do drugiej – kobiety.) Co zyskujemy? Po pierwsze wryjemy się w pamięć współbiesiadników i pozostaniemy w niej wcale nie jako ci, którzy po zachwytach nad padającym w grudniu śniegiem, umieli wykrztusić z siebie jedynie:

– Tak. Jest… grudzień.

lub w ramach small talku wypytywali kurtuazyjnie kuzyna po medycynie:

– A mógłbyś opowiedzieć coś więcej o sekcji zwłok? Gdybym dostała drugie życie, z pewnością zostałabym patologiem sądowym.

Lecz jako… intrygująca tajemnica. Dlatego z próbą olśniewania w moim przypadku koniecznie musi iść w parze milczenie. Przemyślana stylówka, atrakcyjne szpilki, dobrze dobrany makijaż, dekolt i starannie wypracowane wrażenie, że pod tą powłoką (i cielesną, i materiałową) kryje się coś, dla czego warto stracić głowę. Nie twierdzę rzecz jasna, że dla niespełnionej patolożki sądowej nie można było by, jednak zarówno zapach rozkrajanego na stole operacyjnym nieboszczyka, jak i przegranego zawodowego życia nie jest tym, z czym chciałabym się olśniewając, kojarzyć.
Po drugie zaś, pozostając w pamięci innych już nie jako weirdo, a coś na kształt cichego wampa (czy też, najchętniej, obiektu pożądania) zyskujemy większe szanse na zauważenie, a dzięki temu przepustkę do świata, w którym albo po raz kolejny nie zostaniemy już zaproszeni, albo zostaniemy zaproszeni, ale przestaniemy być wciągani w przerażające konwersacje zbiorowe. Oba te światy są wspaniałe, więc gra jest warta świeczki.

fot. Bożena Szuj

Odejście na stronę

fot. Bożena Szuj

W przebywaniu wśród większej liczby osób najbardziej ekscytujący jest ten moment, w którym znajdziemy się sam na sam z najchętniej jednym lub kilkoma uczestnikami imprezy. Sytuacją temu sprzyjającą jest wspólne oddawanie się nałogom. Na eleganckich przyjęciach wąchanie kleju raczej odpada, podczas Wigilii uprawianie nałogowego seksu lub obżarstwa jest odrobinę niestosowne, na spotkaniach rodzinnych narkotyki czy leki nie cieszą się dobrą sławą, a co do alkoholu – nałogowcy ukrywają swój alkoholizm pijąc na widoku za przyzwoleniem wszystkich udających, że o ich nałogu nie wiedzą, więc pozostają tylko stare, wypróbowane ohydne papierosy; fajki popularne już chyba tylko w krajach ściany wschodniej (nie mylić z Popularnymi). Jednak jeśli bardzo chcemy się wyrwać z tłumu, musimy dokonać wyboru. Właściwie zarówno palacze, jak i niepalący wzbudzają moją irytację, jako ludzie zaszufladkowani. Sama palę tak sporadycznie (niemal wcale), żeby nie można mnie było nazwać osobą palącą, jednak nie przestaję palić całkowicie tylko po to, by nie zakwalifikować się do grona osób niepalących. (Oczywiście z dwojga złego wolę tych drugich – przynajmniej mniej śmiecą.) Wyjście na dymka po pierwsze daje nam możliwość legalnej ucieczki od przebodźcowania, a po drugie choć na krótką chwilę… przemówienia ludzkim głosem. Milczące olśniewanie bywa wyczerpujące. No i nietakt, z którym się możemy kojarzyć w small talkach z większą liczbą rozmówców, kompletnie znika w rozmowach kameralnych. Chyba, że nasz interlokutor nie będzie miał akurat nic do powiedzenia na temat fizyki kwantowej, kompozycji, malarstwa współczesnego, filozofii, psychologii czy gramatyki transformacyjno-generatywnej lub ewentualnie ochoty na spytki z przebiegu swojej terapii, to wtedy nasze zagajenie też może wyjść niezręcznie. Sprawdziłam, więc wiem. Optymalnie byłoby oczywiście znaleźć się wśród samych niepalących i musieć się oddalić w wypróbowanej samotności. Ewentualnie można też, jeśli gospodarze mają psa, patrząc mu głęboko w oczy, zapytać od niechcenia:

– A mogłabym go wyprowadzić na SPACER?

Wtedy ich odpowiedź nie ma specjalnego znaczenia, bo pies czeka już pod drzwiami gotowy na wieczorną sikupę, trzymając w pysku smycz. Nie ma nic przyjemniejszego niż urocze tête-à-tête z psem. Musimy jednak zawczasu zadbać o buty na zmianę, chyba że lubimy biegać (lub – umówmy się – w ogóle chodzić) w szpilkach.

fot. Bożena Szuj

Nie mogę, bo jem

fot. Bożena Szuj

Znakomitą wymówką od nieuczestniczenia w grupowych small talkach jest… jedzenie! Wszak nie wypada mówić z pełnymi ustami, więc jeśli te będą pełne przez, powiedzmy 70% naszego pobytu na przyjęciu, a 5% spędzimy na stronie (z papierosem lub psem), to 25% zostaje nam na milczące olśniewanie, które – wbrew pozorom – można z jedzeniem połączyć. Wystarczy jeść ładnie i kusząco, czyli przede wszystkim bezgłośnie, a także nie może być mowy o żadnych przedramionach na stole. Miejscem przedramion nie jest stół i choć te plebejskie zwyczaje zadomowiły się na dobre w wielu serialach i filmach, to jednak szanujmy się! Jedzmy jak kulturalni ludzie! Spożywanie ze smakiem frykasów zaserwowanych przez gospodarzy sprawi, że będziemy mieć zawsze w zanadrzu jakiś komplement dotyczący kulinarnych wiktuałów, którymi nas uraczono. Jeśli jednak komplement – ze względu na jakość jedzenia – nie przyjdzie nam do głowy, w żadnym wypadku nie mówmy tego, co się w niej pojawi! W zamian można kurtuazyjnie zapytać o przepis i nigdy przenigdy z niego nie skorzystać. (Swoją drogą odradzam pojawianie się na przyjęciach, na których źle karmią.)
Niektórych niezdrowo podnieca herb szlachecki, więc jeśli takowy posiadamy, zawsze możemy wybrać się na przyjęcie z własnym sztućcem, na którym ów herb będzie wygrawerowany i pomachać nim przed oczami zahipnotyzowanych herbofilów.

fot. Bożena Szuj: herb Jastrzębiec rodziny Mossakowskich, a więc od strony mojego dziadka ze Lwowa

Jeśli jednak spędzamy Święta (lub jakąkolwiek inną uroczystość) w rodzinnym gronie z tą częścią rodziny, która akurat herbu nie ma (u mnie to – kto by pomyślał… – górale), szastanie herbem może przynieść odwrotny skutek. Jest też trzecia możliwość – impreza z rodziną, z którą herb dzielimy. Wtedy możemy sobie wspólnie powspominać czasy naszych przodków, którzy gnębili chłopów pańszczyźnianych. W końcu nic nie zbliża tak, jak krew na rękach!

fot. Bożena Szuj

Oddanie się lekturze

fot. Bożena Szuj

Znajoma rodziców opowiadała kiedyś z przekąsem pewną przepyszną anegdotę o swoim mężu fizyku. Zaciągnięty siłą na rodzinne spotkanie w swoim akurat domu, siedział na kanapie bez słowa, pochłonięty myśleniem, po czym nagle, w samym środku rozmowy, w której brał milczący udział, zerwał się, podbiegł do biblioteczki, wyciągnął z niej jakąś książkę i zaczął ją czytać w wybranym miejscu. No, mój człowiek!
Książkom zawsze warto się przyjrzeć, bo one dużo mówią o właścicielach. Kiedy wprowadziłam się do zakopiańskiego mieszkania po (herbowym) dziadku, regały uginały się od przewodników po Tatrach, słowników, niedużego zbioru klasyki literatury oraz tomów otolarygnologii, gdyż dziadek był laryngologiem. Z ciekawością wzięłam kiedyś jeden z nich do ręki i po wyczerpującym opisie pląsawicy ocznej, postanowiłam nigdy już do nich nie wracać. Większość tej biblioteki wylądowała na strychu, natomiast sama zapełniłam nowy regał głównie książkami o psychopatach w psychologicznym i psychiatrycznym ujęciu. Książki w domach, do których przychodzę, mnie interesują. Oczywiście nie wypada myszkować komuś po regałach, ale jeśli, podziwiając bibliotekę, zapytamy, czy możemy jedną z książek wyjąć i zobaczyć, z pewnością spotka się to z entuzjazmem właścicieli. Wtedy mamy co najmniej pół godziny dla siebie w udawanym lub nieudawanym pochłonięciu książką, w zależności od jej jakości. Nikt nam raczej nie będzie przeszkadzał, bo w końcu jak tu rywalizować o atencję np. z Peiperem (którego wykorzystane na zdjęciach artykuły „Tędy” właśnie z 1930 roku kupiłam onegdaj w antykwariacie). Gorzej, jeśli gospodarze nie mają żadnych książek, ale z drugiej strony jest to doskonały powód, by się do nich po prostu nie wybrać i zostać z własną książką w domu.

fot. Bożena Szuj

Sporządzanie notatek

fot. Bożena Szuj

Kolejnym moim spostrzeżeniem jest to, że nikt nie nagabuje small talkami ludzi, którzy… sporządzają notatki! Nie jestem jednym z tych pisarzy, którzy zawsze noszą przy sobie zeszyt i wiecznie coś w nim zapisują. Ja odręcznie piszę albo szybko, albo pięknie, więc oprócz brzydkich list zakupowych lub czasem pięknych notatek, jeśli chcę się czegoś nauczyć, właściwie niemal nie piszę ręcznie. Co oczywiście nie jest dobre. Pisanie ręczne, zwłaszcza lewą ręką (jeśli jest się praworęcznym) jest znakomitym ćwiczeniem używanym w niektórych terapeutycznych nurtach. Pomaga skontaktować się z własnymi odczuciami, uwalnia emocje. Kilka razy próbowałam, ale poległam. Nie chodzi nawet o to, że lewą ręką bazgrzę, jak kura pazurem, ale o jakąś taką barierę, która pojawia się w mojej głowie; o przekonanie, że rzeczy ważne lepiej pisać na komputerze, gdzie łatwo wszystko szybko zmienić bez kreślenia i niszczenia harmonii. Ale… elegancki notes, czy choćby kalendarz warto ze sobą nosić, by móc go od niechcenia wyjąć i zanotować to czy tamto. Wyłączy nas to na chwilę z konwersacji zbiorowej i idealnie urozmaici milczące olśniewanie.

fot. Bożena Szuj

Wdzięczność

fot. Bożena Szuj

A już bardziej serio, nawet, jeśli jesteśmy introwertykami, mamy problem podczas spotkań w większej grupie i musimy wkładać sporo energii w to, żeby nasze zachowanie nie zostało odebrane za dziwne czy niestosowne, w każdej sytuacji warto praktykować wdzięczność. Jeśli duże przyjęcie rodzinne odbywa się u kogoś w domu, warto docenić to, że gospodarze poświęcili swój czas i energię na wysprzątanie swojej przestrzeni dla nas. Jeśli jedzenie, które nam podano, zostało przygotowane własnoręcznie, warto docenić, że ktoś nastał się nad garami, żebyśmy mogli zjeść coś pysznego. (A nawet, jeśli zostało zamówione – ktoś je dla nas nałożył, a potem będzie miał po nas mnóstwo zmywania.) Jeśli spędzamy dużą rodzinną Gwiazdkę i pod choinką znajdziemy też prezent dla siebie, to niezależnie od tego, czy będzie to kawa, tabliczka czekolady czy mały czekoladowy Mikołaj, warto znaleźć w sobie wdzięczność. A co za tym idzie, i jest tak naprawdę jeszcze ważniejsze, warto głośno i szczerze podziękować. Podziękować za każdy, nawet drobny gest. Myślę, że zbyt często uważamy to za naturalne, że ciocia, babcia, mama lub jakakolwiek kobieta z rodziny wychodzi z siebie i staje obok, żeby wszystkich zadowolić, podczas kiedy wcale nie musi tego robić. Uważamy, że skoro zawsze lepiła uszka na Wigilię, to jest to jej – mówiąc brzydko – psi obowiązek. Jak pisałam na początku, kameralne Święta są inne. Z kilkoma najbliższymi osobami łatwiej się umówić, kto co przywiezie, w czym ewentualnie pomoże. Dwanaście potraw to coś, czego nigdy nie przestrzegałam. Osobiście myślę też, że przy tak wielkim problemie głodu na świecie, gotowanie z okazji Świąt posiłków w tonach, a potem wyrzucanie zapleśniałych niedojedzonych sałatek, kutii czy innych rarytasów, jest czystym złem. Nie mówiąc już o kacu, jaki nas dopada, że… przygotowywałyśmy to wszystko na marne. (Liczba mnoga w rodzaju żeńskim całkowicie celowa.)

Życzę więc Wam, wszystkim swoim Czytelnikom, żebyście spędzili spokojne Święta na luzie, bez presji i przymusu, bez nadmiaru i bez wywindowanych oczekiwań wobec innych i samych siebie. Spędźcie te Święta tak, jak chcecie, z tymi, z którymi naprawdę chcecie, a jeśli będzie trzeba odbębnić jakieś przytłaczające wielkie rodzinne spotkanie, doszukajcie się powodów do odczuwania wdzięczności. I koniecznie za nie podziękujcie!

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser trochę świątecznego klimatu z epoki.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️
Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

Grinch: Świąt nie było

fot. Marianna Patkowska

W tym roku po raz drugi w życiu postanowiłam obejść Święta inaczej. Za pierwszym razem był to wyjazd na ukochane Thassos trzynaście lat temu, trudny dla mnie o tyle, że nierozumiany przez nikogo z bliskich. Atakowano mnie zewsząd straszliwymi argumentami o tym, że święta się powinno spędzać z rodziną, a nie ukochaną wyspą, choć czułam to zupełnie inaczej. Magiczne Thassos nie ferowało wyroków, co wypada, a co nie. Magiczne Thassos uwodziło i wzywało, a ja się temu poddałam. Niestety uczucia ulokowałam nie tylko w wyspie… Koniec końców połowę Wigilii spędziłam zamknięta w łazience, siedząc i płacząc na zimnej posadzce. Bałam się, że wściekłość mojego ówczesnego konkubenta przerodzi się w przemoc fizyczną, która jawiła mi się jak najgorszy z możliwych scenariuszy. Dopiero trzy lata później miałam się przekonać, że nie jest ona wcale od psychicznej gorsza. (Jeśli ktoś zapyta, czemu było tak źle właśnie w Wigilię, spieszę wyjaśnić, że w kulturze, z której się wywodził konkubent, Wigilii się nie obchodzi; podczas pierwszego dnia Świąt był za to najlepszą wersją siebie – uroczy i czarujący dla mnie oraz gości, przed którymi zagrałam jedną z najlepszych ról życia.)
W tym roku moje wyłamanie się ze schematu nie było obarczone poczuciem winy (tak, ofiary wpadają niestety w kompletnie irracjonalne poczucie winy), nie było igraniem z niebezpieczeństwem czy próbą udowodnienia komukolwiek czegokolwiek. W tym roku po prostu nie miałam na Święta ani ochoty, ani siły. I była to najcudowniejsza decyzja, która przyniosła mi szczęście i spokój!

🎄W procesie terapeutycznym

fot. Bożena Szuj

Po szokujących doświadczeniach w Szpitalu im. dra Józefa Babińskiego w Krakowie bałam się dalej szukać pomocy. Na szczęście mam bardzo mądrą psychiatrę, dzięki której jestem właśnie w procesie terapeutycznym. Terapia grupowa prowadzona przez profesjonalistów, którzy nie są – jak w Krakowie – przypadkową zbieraniną sadystycznych psychopatów, to coś, przez co każdy człowiek na jakimś etapie swojego życia powinien przejść. Profesjonalizm i empatia personelu nie oznacza wcale, że słyszymy tylko to, co chcemy usłyszeć. Zaryzykowałabym wręcz tezę, że rzadko kiedy słyszymy to, co chcielibyśmy usłyszeć i że to, co słyszymy często nas boli, często czujemy się (a nawet jesteśmy) tym, co słyszymy, atakowani. Każdy dzień to ogrom wiedzy do przyswojenia; to masa powodów do refleksji, ale też buntu. Mózg lubi wygodę. Kiedy zmieniamy swoje mechanizmy, on tak łatwo nie odpuszcza. Świadoma terapia to codzienna niełatwa praca. Częste upadki i nieopuszczające uczucie pogubienia. Żeby poskładać się na nowo, trzeba się najpierw rozłożyć. Jestem dziś chyba najmniej w swoim życiu stabilna, ale cel, który przed sobą widzę, dodaje mi sił. Cel i oczywiście mój nieoceniony Partner, którego bliskość, cierpliwość i miłość są moim oparciem. Czułam, że to, czego najmniej teraz potrzebuję, to napięcia, które niosą ze sobą wspólne rodzinne święta. Być może moje terapeutki byłyby innego zdania, bo relacje mają też moc uzdrawiania, ale to nie był jeszcze dla mnie dobry czas.
Moja prośba została przyjęta z dużym zrozumieniem i życzliwością. Kropką nad „i” była grypa, która złapała mnie przed Świętami i trzyma niestety do dzisiaj, ale nawet ona nie przeszkodziła mi cieszyć się tym czasem!

fot. Bożena Szuj

🎄Wszystko (i tylko) to, co lubimy

fot. Marianna Patkowska

Jeśli chodzi o nieobchodzenie Świąt, nie było to coś, do czego musiałam Partnera przekonywać. On, tak samo jak ja, nigdy za Bożym Narodzeniem specjalnie nie przepadał. W dzieciństwie lubiłam oczywiście prezenty (właściwie do dziś je lubię), ale ze świąt tak naprawdę i szczerze uwielbiałam tylko Wszystkich Świętych. Potem coś we mnie drgnęło, kiedy pracowałam w szkole. Widząc radość dzieci, zmieniłam swoje nastawienie do Bożego Narodzenia na nieco bardziej przychylne.
Kiedy jednak zaczęłam się zastanawiać, co najbardziej w tych świętach lubię dzisiaj, uświadomiłam sobie, że tylko ich komercyjną i powierzchowną stronę. Nie zamierzam się tego wstydzić. Dekorowanie świątecznego kącika w domu sprawiło mi ogromną przyjemność. Już tydzień wcześniej zaczęłam wyszywać i sklejać świąteczne stroiki (widoczne na zdjęciach). Spełniłam swoją estetyczną potrzebę, równocześnie spełniając się też artystycznie. Ale nic więcej. Żadnej przyciężkawej pięknej czy niepięknej (kwestia gustu) tradycji. Żadnego gryzienia się w język i kopania w kostki pod stołem oraz poczucia winy za bycie sobą. Żadnego urabiania się po łokcie, by i tak docelowo któregoś elementu nie przygotować wystarczająco tradycyjnie. I wreszcie – last but not least – żadnych kolęd – tylko wszechogarniająca lekkość!

fot. Marianna Patkowska

🎄Burgery w Wigilię?

fot. Bożena Szuj

Oprócz potrzeby świątecznego przystrojenia jednego kącika, odczuwałam też inną, żeby dom był wysprzątany, w czym znacznie mnie (chorą i osłabioną) odciążył mój nieoceniony Partner. Kiedy wszystko było już posprzątane i gotowe, poczuliśmy obydwoje błogość wynikającą z faktu, że absolutnie niczego nie musimy. Nie przygotowaliśmy Wigilii. Kiedy zgłodnieliśmy, zjedliśmy mój specjalnie na tę okazję skomponowany krem bryndzowo-oscypkowy z borowikami i czosnkową nutą. Na drugie miały być wege burgery naszych marzeń i snów, ale… okazało się, że jesteśmy przejedzeni zupą. Żadnego przymusu, żadnej presji. Dokończyliśmy oglądanie serialu na Netflixie, a wieczorem wypiliśmy po grzańcu (choć w chorobie nie piję, niedużo tego właśnie trunku chyba dobrze mi zrobiło).
Pierwszego dnia Świąt zafundowaliśmy sobie za to burgerowe szaleństwo! Nawet nie wiem, czemu to tak ważna dla nas potrawa, ale od kiedy przygotowałam ją po raz pierwszy, Partner często ją wspomina. Kiedyś nawet podjęliśmy nimi gościa, który stwierdził tylko, że „to nie mięso”. (No jacha, że nie mięso, przecież jesteśmy wege!) Dobra Kaloria wypuściła burgery roślinne à la wołowe, które postanowiłam przetestować. Zwykły ser zastąpiłam pomarańczowym Mimolette, a gotowy sos do hamburgerów własnym dipem czosnkowym. Dodałam też oprócz liści sałaty mieszankę młodych liści. Partner zrobił doskonałe jak zawsze frytki i do końca dnia nie mogliśmy się ruszać. A wieczorem orgazm dla duszy – „Miasto Kobiet” Felliniego…

fot. Marianna Patkowska

🎄Żadnych napięć…?

fot. Bożena Szuj

Jestem introwertykiem i samotnikiem. Obecność ludzi, zwłaszcza w większym natężeniu, mnie męczy. Definicja tłoku to dla mnie „≥ 2”. Jesteśmy ponoć gatunkiem stadnym. Terapia uczy mnie tego, że dobre relacje z ludźmi nas uzdrawiają i naprawiają. Jednak czasem możemy znieść tylko tyle, ile możemy. Czy, będąc w jakiejkolwiek relacji, da się w ogóle uniknąć napięć? Myślę, że nie, ale im lepsza relacja, tym po pierwsze jest ich mniej, a po drugie – chyba jeszcze ważniejsze – tym lepiej umiemy sobie z nimi radzić.
Wiem, że pokonuję właśnie dość trudną i wyboistą drogę po to, żeby się w relacjach z ludźmi odnajdywać. By przestać się rozpaczliwie miotać między dobrem własnym a subiektywnie pojętym „dobrem cudzym” i zacząć w zdrowy i asertywny sposób wybierać zawsze siebie, nie krzywdząc przy okazji innych. Czasem jednak tęsknię za swoją wymarzoną we wczesnym dzieciństwie pustelnią w skale i wyobrażeniem, że mogłabym ludzi po prostu nie potrzebować.

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser jedna z kilku świątecznych piosenek, które naprawdę lubię.

fot. Marianna Patkowska

Białe Święta

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

White Christmas

fot. Bożena Szuj

Przez wiele lat śmieszył mnie żart:

Co śpiewają na Boże Narodzenie członkowie Ku Klux Klanu?
„I’m dreaming of a white Christmas”…

Dziś, kiedy pod odległy Ku Klux Klan podstawimy 60% Polaków popierających działania obecnego rządu na białoruskiej granicy, żart wydaje się rzeczowym odwzorowaniem smutnej rzeczywistości. Większości Polaków marzą się święta „białe”, bez ciapatych brudasów mających czelność umierać z wycieńczenia, zimna i głodu w polskich lasach w takim w dodatku czasie! Święta w Polsce dla Polaków bez lewactwa i nachodźctwa. Święta w Polsce, której granic przed przerażonymi tragicznymi warunkami we własnej ojczyźnie i uciekającymi do Europy ludźmi ma strzec poprzebierana w mundury bandyterka. Święta z pasterką, na której ochoczo zafałszują „Nie było miejsca dla Ciebie” i przyjmą Ciało Chrystusa. Święta bez imigrantów, którzy sami sobie winni, że teraz marznąbyło się do lasu nie pchać nielegalnie (każdy przecież wie, że zachowania nielegalne są w tym kraju najmocniej społecznie piętnowane).
Dorastałam w warunkach, dzięki którym przez wiele, wiele lat nie było mi dane poznać żadnego antysemity osobiście. Po pierwsze dlatego, że byli to ludzie prezentujący postawę, za którą nie podawało się im w środowisku ręki, a po wynikające z pierwszego drugie, dlatego że to artystyczne środowisko było dosyć jednak hermetyczne. Mogłam takich ludzi mijać na ulicy, spotykać w sklepach czy przychodniach, ale jednak już nie na studiach, nie w pracy.
60% Polaków to więcej niż co drugi Polak, więc kontaktu z chorymi na ksenofobię i nacjonalizm rodakami nie da się już uniknąć, nawet jeśli spróbujemy się zaszyć w jakiejś enklawie.
Nie boję się uchodźców. Ani tych, którzy chcą przez Polskę dostać się jedynie do innego europejskiego kraju, ani tych, dla których nasz kraj jest miejscem docelowym. Boję się tych, którzy potrafią najpierw z uśmiechem na ustach stwierdzić, że można traktować bliźniego w sposób nieludzki, podły i na wskroś zły, a potem dzielić się opłatkiem z innymi przy wigilijnym stole. Boję się naszego rodzimego Ku Klux Klanu.

Ale nie wpadajmy w minorowe tony. Siądźmy z kubkiem grzanego wina z goździkami i pomarańczą i włączmy ulubioną świąteczną muzykę.

I’m dreaming of a white Christmas
Just like the ones I used to know
fot. Bożena Szuj

Wolne miejsce
przy wigilijnym stole

fot. Bożena Szuj

Wigilie, które pamiętam z dzieciństwa różniły się od tych w domach moich koleżanek i kolegów. Przede wszystkim spędzaliśmy je z dziadkiem w Zakopanem i na ogół – ponieważ moi rodzice oboje pracowali – przyjeżdżaliśmy tam dopiero w dniu Wigilii. Kolacja nie składała się ze stu pięćdziesięciu niepasujących do siebie potraw na zimno, ciepło i letnio. Była zwykłym, acz odświętnym obiadem – na zupę barszcz (chyba własny) z uszkami (na pewno nie własnymi!), na drugie filet z ryby z ziemniakami i surówką z kiszonej kapusty. Najlepszą częścią były zawsze fantastyczne desery w imponującej ilości oraz oczywiście prezenty.
Brak kulinarnej pasji mojej mamy oraz jej paniczny strach przed ośćmi (dziadek był laryngologiem) znajdywał znakomite usprawiedliwienie w warunkach czasowych, jakie na przygotowanie takiej Wigilii miała. (Tata, choć kucharzem był znakomitym, Wigilii nie przygotował nigdy.)
Po śmierci taty byłyśmy zapraszane na rodzinne Wigilie – w każdym sensie tradycyjne – a od kiedy przeprowadziłam się do Zakopanego, robię je już po swojemu, z minimalną liczbą osób. Nadal nie składa się ona ze stu pięćdziesięciu niepasujących do siebie potraw na zimno, ciepło i letnio, ale dbam o to, by wszystko, co podam było własne, przygotowane z sercem, weną i wyczuwalną kompozycją całości.
Nie pamiętam jednak z dzieciństwa zostawiania wolnego miejsca przy stole dla zbłąkanego wędrowca. Na pewno mówiło się o tym zwyczaju, zdarzyło się też nam raz przygarnąć znajomą, przed którą rozciągnęła się perspektywa samotnie spędzanych świąt, ale nie pamiętam faktycznego pustego talerza i krzesła. Od kiedy przygotowuję święta sama, nie zostawiam pustego miejsca z premedytacją. Mam wrażenie, że jest to rodzaj zaszufladkowania (stygmatyzacji?) tego potrzebującego, który może się w naszych drzwiach pojawić. Wyjęcie z szafki talerza i dostawienie krzesła w takiej sytuacji to żaden przecież problem ani wysiłek. Co dokładnie mam na myśli? To, że kiedy zapraszam konkretne osoby, ustawiając dla nich krzesła i rozkładając nakrycia, myślę o każdej z nich. Nakrywając dla jakiegoś mitycznego zbłąkanego wędrowca – nie zaś będąc po prostu gotowym do służby innym – dehumanizuję człowieka, który mógłby się znaleźć w nieoczekiwanej potrzebie u mojego progu. Paradoksalnie z tego powodu właśnie tyle wrażliwych na tradycję (ale za to zupełnie niewrażliwych na drugiego człowieka) tak się obrusza, kiedy wypomina się im, że wolne miejsce przy wigilijnym stole zostawiają, a uchodźcom pomóc nie chcą. Obruszają się, nie rozumiejąc, że ten zbłąkany wędrowiec to wcale nie taki prawie Johny Depp wyjęty z „Piratów z Karaibów” (że niby w łachach, ale na pewno pachnie najseksowniejszą wodą kolońską w historii). Obruszają się, nie rozumiejąc, że ten zbłąkany wędrowiec to właśnie każdy uchodźca z tego lasu – cuchnący, brudny, głodny, zmarznięty, wierzący w innego boga, mówiący innym językiem.
Sama nie jestem przesadnie gościnna, a gości nieproszonych odbieram jak intruzów, brutalnie naruszających moją strefę komfortu, bo dom uważam za swój azyl. Jednak pomaganie osobom potrzebującym na ogół nie ma wiele wspólnego ze strefą komfortu – ani naszą, ani tym bardziej ich. Kiedy ktoś na naszych oczach cierpi, mamy moralny obowiązek mu pomóc, na tyle, na ile jesteśmy w stanie. Nie chodzi o zbawianie całego świata. Chodzi o nakarmienie głodnych, napojenie spragnionych, przyjęcie przybyszów, przyodzianie nagich, parafrazując „Przypowieść o owcach i kozłach”. Ich trudna sytuacja, od kiedy o niej wiemy, jest również naszym zmartwieniem.
Marcin Urbański, wójt gminy Mielnik, w znakomitym dokumencie Jurka Jureckiego „Przez las do piekła”, zapytany, czy mieszkańcy baliby się otworzyć uchodźcom z lasu, odpowiada, że on by nie otworzył, bo obawia się o bezpieczeństwo swojej rodziny, po czym dodaje:

Wie Pan, to nie jest tak, że jest to dodatkowe nakrycie stołu przy Wigilii, to jest zupełnie inna kwestia, bo cały czas w mediach słyszymy, że kierujemy się chrześcijańskimi zasadami, a nie przyjmujemy takich gości […].

Panie Wójcie, dokładnie jest właśnie tak! Z tym może zastrzeżeniem, że wcale nie kierujecie się chrześcijańskimi zasadami. Kierujecie się, zupełnie bezmyślnie, jedynie nic nieznaczącą tradycją.

Ale nie wpadajmy w minorowe tony. Przygotujmy sobie przytulny świąteczny kącik pełen milusich poduch, w którym będziemy mogli nadrobić wszystkie czytelnicze zaległości.

Where the tree tops glisten
And children listen
fot. Bożena Szuj

Za mundurem Edzia murem

fot. Bożena Szuj

Myślę, że gdyby istniało piekło, byłoby w nim specjalne miejsce dla tych, którzy złu przyklaskują i którzy wspierają je biernie. Znaleźliby się w nim np. wszyscy ci, którzy wyszli na amerykańskie ulice świętować i pić szampana z okazji śmierci Osamy bin Ladena (zasadność pozbawienia go życia to jedno, a urządzanie festynu z okazji czyjejkolwiek śmierci – nawet potwora – to oznaka zezwierzęcenia). Znaleźliby się w nim wszyscy, którzy stawali murem za osobami oskarżanymi o pedofilię (księżmi, dyrygentami chórów chłopięcych czy reżyserami), powtórnie wiktymizując ofiary. Jak również wszyscy ci, którzy z pogardą wyrażali się o kobietach używających hasztagu #MeToo, choć dla niektórych z nich nie był to wyłącznie akt solidarności z ofiarami przemocy seksualnej, lecz wykrzyczenie światu własnego bólu. Niedawno do tego grona dołączyli też: Edyta Górniak, Jan Pietrzak, Halina Frąckowiak, Viki Gabor, Rafał Brzozowski oraz Elwira Mejk, biorąc udział w haniebnym przedsięwzięciu – „Murem za polskim mundurem”. Koncert ten był wyrazem wsparcia dla strażników granicznych, w większości których – jak wiemy z wielu krążących w sieci filmików – sytuacja na granicy z Białorusią uaktywniła wszystkie najniższe instynkty.
Kiedy zostaniemy obdarzeni jakimś talentem – mówi o tym nota bene również jedna z przypowieści, – jest to nie tylko przywilej, ale też odpowiedzialność, gdyż pewnym naszym obowiązkiem jest jego rozwijanie. Buddyjski mnich powiedziałby, że to dharma, którą najpierw należy w sobie odnaleźć, a potem wypełniać, by jak najlepiej służyć innym. Kiedy Edzia Górniak używa swojego zjawiskowego głosu do wykonywania słabiutkiego repertuaru, można powiedzieć, że została obdarzona znacznie większym talentem niż gustem. Kiedy używa go do plecenia szalenie niebezpiecznych antyszczepionkowych andronów, trzeba powiedzieć, że spoczywa na niej odpowiedzialność za zdrowie i życie wielu ludzi. Kiedy jednak posługuje się nim w koncercie będącym hołdem dla straży granicznej (utrudniającej karmienie ludzi głodnych oraz niedopuszczającej pomocy medycznej do tych, którzy jej potrzebują) do brawurowego zaśpiewania słów:

Lecz ludzi dobrej woli jest więcej,
I mocno wierzę w to,
Że ten świat
Nie zginie dzięki nim,

– „Dziwny jest ten świat” Czesław Niemen

nie sposób nazwać tego inaczej niż złem w czystej postaci w szatach anioła. Bezmyślność i głupota, do których piosenkarka przyzwyczajała nas latami, nie jest tu żadnym usprawiedliwieniem.

Ale nie wpadajmy w minorowe tony. Rozwieśmy choinkowe lampki, będzie uroczo!

oh, the snow

fot. Bożena Szuj

Szopka Polska

fot. Bożena Szuj

Choć w Biblii Jezus powiedział wyraźnie, że królestwo jego nie jest z tego świata,  Polakom udało się go intronizować Królem Polski (prawdopodobnie dlatego, że przemawiał do swoich uczniów z Łodzi, a jego matka była Częstochowska). Choć z Biblii wynika, że był Żydem, naziści wierzą w to, że był jednak Aryjczykiem, argumentując to antysemickimi bredniami. Nie jestem więc zdziwiona, że na niektórych uważających się za wierzące osobach dramat ludzi na białoruskiej granicy nie robi żadnego wrażenia. Wszystko można sobie przecież jakoś wytłumaczyć, wszystko jakoś zinterpretować, a boga ulepić na swój własny koślawy kształt i podobieństwo. Chociaż biblijny Jezus jest archetypem hippisa i wrażliwego lewaka otwartego na każdego, kto do niego przychodzi oraz – jak stwierdził Tymon Tymański – buddystą, pewna grupa ludzi będzie w nim zawsze widzieć surowego faryzeusza, którym nigdy nie był. Nie jestem więc zdziwiona, że duchowy wymiar ich świąt sprowadza się do postawienia na wigilijnym stole szopki i wspólnym śpiewaniu kolęd, a nie refleksji, w jakich dokładnie warunkach przyszła na świat ta biblijna postać. Bo klękające bydlęta to owszem, słodkie, ale opisana w Biblii historia narodzin Jezusa dotyczy tułaczki ciężarnej Maryi z Józefem, którzy znaleźli schronienie dopiero w stajni, w której Maryja urodziła.
I bez względu na to, czy wierzymy, że Jezus był bogiem czy nie, nawet bez względu na to, czy wierzymy, że był postacią historyczną czy nie, cała opisana w Biblii historia jego życia zawiera pewną uniwersalną wskazówkę dla wszystkich – należy się w życiu kierować miłością, empatią i dobrem. I tę lekcję odrobili wszyscy ci wspaniali mieszkańcy przygranicznych miejscowości, wolontariusze, dziennikarze, medycy i prawnicy, którzy – nie widząc uchodźców, lecz ludzi – pomagali.

Ale nie wpadajmy w minorowe tony. Zróbmy sobie zimowe aromatyczne kakao.

I said, I’m dreaming of a white Christmas
With every Christmas card I write
fot. Bożena Szuj

Być przyzwoitym

fot. Bożena Szuj

Mój tegoroczny świąteczny wpis jest gorzki. Choć zaczęłam wreszcie lubić świąteczną atmosferę i z przyjemnością pisałabym właśnie o niej, nie umiem zamknąć oczu na barbarzyńską postawę naszego kraju wobec uchodźców, którzy utknęli w lesie, bo zostali zwyczajnie oszukani, że Unia Europejska otworzy dla nich swoje granice. Jeśli ktoś zapyta co on może?, chętnie odpowiem. Może być przyzwoity. Nie musi jechać w pojedynkę na granicę, gdzie nie zostanie do potrzebujących dopuszczony. Wystarczy wspieranie tych, którzy już to robią (np. organizując zbiórki rzeczy dla ludzi w lesie), udostępnianie na portalach społecznościowych rzetelnych informacji na temat tego, co się na granicy dzieje, czy edukowanie ludzi, którzy w poszkodowanych wciąż widzą wroga.
Nie dajmy się też zakrzyczeć populistycznym tekstem, że jeśli jesteśmy tacy mądrzy, to sami sobie te rodziny przyjmijmy do własnych domów. Oczywiście, że jeśli nastąpi taka potrzeba, to ich przyjmiemy, bo tak postępuje przyzwoity człowiek. Jednak płacimy podatki m.in. na takie rozwiązania systemowe, które są humanitarne i niewykluczające nikogo.

Jak już pisałam, nie uważam się za osobę przesadnie gościnną, jednak dziś otwieram przed Wami drzwi i wpuszczam Was do swojego domu, mając dla Was kilka słów oraz nNajserdeczniejsze życzenia świąteczno-noworoczne. Dziękuję, że jesteście!

Ale nie wpadajmy w minorowe tony. Cyknijmy sobie uroczą świąteczną fotkę.

May your days be merry and bright
And may all your Christmas’ be white

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swój cover jednej z moich ulubionych świątecznych piosenek.

Coraz bliżej święta…

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Tegoroczna pandemia uświadomiła nam wszystkim, że nic już nie będzie takie samo jak wcześniej. Dla uważnych obserwatorów życia było to pewnie oczywiste – w końcu wszystko ciągle się zmienia. Jednak rzadko w tak krótkim czasie i na tak wielką skalę. Święta Bożego Narodzenia są na ogół momentem, w którym poprzez powtarzane co roku rytuały odnajdujemy jakąś stabilizację i złudzenie posiadania kontroli nad otaczającym nas chaosem. Być może też dlatego długo podchodziłam do Świąt sceptycznie – ciągłe zmiany oznaczają rozwój, stabilizacja i przewidywalność natomiast prowadzą do powolnego uwsteczniania się. Najwyraźniej zresztą to też jest człowiekowi od czasu do czasu potrzebne, byleby się za długo w takiej rzeczywistości nie zasiedział!

🎄 W poszukiwaniu świątecznej atmosfery

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Choć mijający właśnie rok jest dla mnie wyjątkowy i ważny z przyczyn osobistych, do ostatniego momentu zupełnie nie umiałam poczuć świątecznej atmosfery. Może przez pogodę i brak śniegu, może przez wspomnienie samotnie spędzonej Wielkanocy i do ostatniego momentu brak pewności, czy dotrą zaproszeni przeze mnie goście. No ale przecież nie będę od pogody czy innej sytuacji zewnętrznej uzależniać odczuwania świątecznego klimatu!
Zawzięłam się, jak co roku, wypełniając dom ulubioną świąteczną muzyką (opisywałam ją szczegółowo w poprzednim bożonarodzeniowym wpisie). Najbardziej jednak pomogło po uprzednich porządkach ubranie choinki, przystrojenie mieszkania i wprowadzenie do niego świątecznych aromatów.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🎄 Prezenty!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jedna rzecz, która cieszy mnie w świętach nieprzerwanie już od wczesnego dzieciństwa, to prezenty! Uwielbiam je oczywiście dostawać, ale też uwielbiam je przygotowywać. Wymyślać, co kogo ucieszy, co się komu przyda. Nie wyobrażam sobie, jak smutne muszą być święta bez prezentów, choć wiem, że w niektórych domach praktykuje się taki zwyczaj. Zdaję sobie sprawę w tego, że im większa rodzina, tym większy wydatek, ale w prezentach nie chodzi przecież o to, żeby były drogie, lecz żeby odzwierciedlały uważność na drugą osobę. Jak często zdarza się przecież, że z kimś żyjemy i nie mamy nawet pojęcia, co sprawi mu radość. Mnie radość porównywalną z dostaniem prezentu (o ile nawet nie większą) przynosi wnikliwa obserwacja osoby, którą mam obdarować. Niektórzy nie lubią nadmiaru niepotrzebnych przedmiotów i cieszą się najbardziej z prezentów praktycznych, inni cenią bibeloty, w których mogą zamknąć miłe wspomnienia, jeszcze inni mają wielkie pasje lub marzenia, do których można prezentem (nawet symbolicznym) nawiązać. Jeśli natomiast nie znamy zbyt dobrze adresata naszego daru, dobrym i bezpiecznym rozwiązaniem jest podzielenie się czymś, co jest dla nas ważne i cenne – np. kupienie mu swojej ulubionej książki z adnotacją, że mocno wpłynęła na nasze życie i mamy nadzieję, że również będzie dla niego istotna. (Tu jednak warto wstrzymać się od tematów niebezpiecznych, jeśli nie znamy dobrze czyichś np. politycznych preferencji.)
Pewną świecką tradycją w moim domu było dołączanie do prezentów zabawnych wierszyków. Co prawda od momentu, kiedy mama zaczęła popełniać wymyślne trzynastozgłoskowce, zrozumiałam że talent poetycki mam raczej po tacie, który był do końca życia wierny starym wypróbowanym częstochowskim rymom. Jednak zarówno pisanie, jak i późniejsze odczytywanie wierszyków sobie dedykowanych, było zawsze miłym wigilijnym akcentem.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🎄 Świąteczne smaki

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Świąteczna atmosfera jest też z całą pewnością zaklęta w smakach wigilijnych potraw. Kompot z suszonych owoców czy aromatyczny wigilijny barszcz na własnym zakwasie spożywam właściwie tylko podczas świąt, więc nieodzownie mi się z nimi kojarzą. Cały zimowo-świąteczny okres umila mi też zawsze kubek rozgrzewającej herbaty z miodem, imbirem, cytryną, pomarańczą i goździkami oraz aromatycznego kakao z piankami Marshmallow.
Ten rok różni się znacząco od lat poprzednich również tym, że zakończyłam wreszcie haniebny proceder jedzenia mięsa. Postanowiłam odrobinę poeksperymentować w kuchni – np. jutro zamiast karpia podam boczniaki marynowane przez noc w sosie grzybowo-sojowym, a potem faszerowane (bądź też raczej lekko natarte) sosem z pieczonych wcześniej: marynowanego czosnku i marynowanego pieprzu i na końcu smażone w klasycznej panierce. Zamierzam podać je z ziemniakami i własną sałatką szwedzką. O ile sam proces przygotowywania od podstaw wigilijnego barszczu bardzo lubię, o tyle lepienia uszek szczerze nie znoszę, mimo że wychodzą mi zawsze pyszne. Umilam sobie tę czynność oglądaniem filmów dokumentalnych o najgorszych morderstwach w historii ludzkości, jednak zaczęli mi się… kończyć mordercy. Kilkugodzinne babranie się w mące, kiedy życie takie krótkie, a napisać trzeba jeszcze tyle tekstów, uważam za jedną z najgłupszych rzeczy ever. Postanowiłam więc w tym roku… odpuścić! Tak, szokujące – nawet dla mnie, ale… nie zrobiłam uszek. Kupiłam gotowe. Postanowiłam nie wkładać swojego czasu i energii w rzeczy, w których nie widzę sensu i które nie dają mi spełnienia. Wszelkie makowe desery z kolei ustąpiły miejsca lekkiemu puddingowi chia na mleku migdałowym z laską wanilii i cukrem migdałowym (za chwilę się za niego zabieram) z kleksem domowej żurawiny z jabłkiem i gruszkami. (Świeże żurawiny przyuważyłam dopiero przedwczoraj w warzywniaku, a już dziś konfitura jest naprawdę przepyszna!) Moje tegoroczne świąteczne dania nawiązują do tradycji, ale przede wszystkim są spójne ze mną, a ich przygotowywanie sprawia mi ogromną przyjemność!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🎄 Kochajmy się w te święta

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ogromna polaryzacja społeczeństwa, jakiej w ostatnim czasie doświadczamy, z jednej strony niesłychanie zbliża do siebie ludzi myślących podobnie, a z drugiej oddala od siebie tych, którzy myślą od siebie inaczej. Łatwo w takiej atmosferze, skupiając się jedynie na tym, co łączy i dzieli, zapomnieć, jak każdy z nas jest wyjątkowy i unikatowy, a co za tym idzie też o czymś, od czego zależą wszystkie nasze międzyludzkie relacje, czyli miłości własnej. Po raz pierwszy postanowiłam zadać sobie następujące pytanie:

Co mogę zrobić, żeby być w tym przedświątecznym czasie szczęśliwa?

– pytanie, jakie sobie zadałam

Odpowiedzią było ograniczenie wszelkich stresów. Do tej pory wydawało mi się, że są one naturalnie wpisane w tę część grudnia i nic się już z nimi nie da zrobić. Myśląc, jak co roku z niepokojem o przygotowywaniu uszek, uświadomiłam sobie, że skoro nie potrafię przestać się stresować tą wiszącą nade mną czynnością (co samo w sobie jest przecież zupełnie pozbawione sensu), to pozostaje mi tylko zrezygnowanie z niej. Po prostu.
Kiedy rok temu napisałam, z naprawdę sporym przymrużeniem oka:

Dotarcie z nasączoną detergentem ścierą we wszystkie, nawet najbardziej zapomniane przez Boga i ludzi (choć nie przez kurz) zakamarki, wypranie wszelkich możliwych szeroko pojętych tekstyliów od firanek, przez pledy, narzuty i chodniczki aż do pluszaków oraz wyszorowanie klatki schodowej sprawiło, że poczułam się lepszą osobą. Lepszą kobietą.

„Poczuj magię tych świąt”

spotkałam się z literalnym wręcz zrozumieniem przez niektórych Czytelników moich słów, co mnie dość mocno zaskoczyło. Nie to, żeby nie były prawdą moje opisane szczegółowo porządki, ale dałoby mi mocno do myślenia, gdybym z powodu efektywnego wymachiwania ścierą naprawdę poczuła się lepszą osobą. Nie chodzi o to, że uczciwe napracowanie się nie może sprawić ogromnej satysfakcji, bo oczywiście na ogół sprawia, ale już konieczność udowadniania sobie własnej wartości poprzez wykonywanie jakiejkolwiek czynności jest sporym nadużyciem wobec siebie samego. Kult poświęcania się jest w nas niestety mocno zakorzeniony. Wydajemy się sobie lepsi, kiedy zrobimy coś wbrew sobie, kiedy się do czegoś zmusimy. Mało tego, zaczynamy też (na ogół podświadomie oczywiście) wymagać od innych, by poświęcali się dla nas. Tymczasem warto zadać sobie pytanie, o którym pisałam na samym początku tego roku, mianowicie:

Czy to mi służy?

– pytanie, jakie warto sobie zadać

Bo nie chodzi przecież o to, by zmuszać się do czegokolwiek ot tak, dla sportu. Jeśli narzucimy sobie np. ćwiczenia fizyczne lub zaczniemy wdrażać zdrowe nawyki żywieniowe, to gra warta jest świeczki. Ponieważ cel, który chcemy osiągnąć służy nam zdecydowanie, możemy poprzez pracę nad jego osiągnięciem udowodnić sobie wytrwałość oraz to, że umiemy o siebie mądrze i dobrze zadbać. Nigdy jednak nie doszukujmy się w swoich sukcesach dowodów na swoją własną wartość, bo automatycznie w porażkach (nieuniknionych, kiedy cokolwiek się robi) szybko znajdziemy dowody na jej brak, a nasza wartość jest absolutnie niezależna od naszych działań. Nie musimy jej nikomu udowadniać (a już zwłaszcza sobie!). Punktem wyjścia wszelkich naszych działań powinny być słowa, które są niesłychanie mądre i ważne, mianowicie:

You are enough!

– słowa, które powinny być mottem życiowym każdego człowieka

Dbajmy o siebie, zmuszajmy się do aktywności fizycznej i intelektualnej, rozwijajmy się, pokonujmy kolejne swoje słabości tylko, jeśli poczujemy, że to nam służy, że nas wzmacnia. Jak powiedziała kiedyś moja ukochana Laurie Anderson, cytując swojego buddyjskiego mentora:

Jesteśmy na tym świecie po to, żeby mieć tu naprawdę, naprawdę, NAPRAWDĘ wspaniały czas!

Pamiętajmy, że jedynie od nas zależy to, jak przeżyjemy nasze życie i czy będziemy szczęśliwi. To tylko i wyłącznie kwestia wyboru.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę swój cover uroczej świątecznej piosenki (cover wersji Michaela Bublé), składając Wszystkim swoim Czytelnikom najlepsze świąteczne życzenia!

P.S.2 Korzystając z blogowych statystyk, wybrałam trzy języki krajów, w których jestem czytana najczęściej i postanowiłam stworzyć dla Was kartki świąteczne.
Dziękuję, że jesteście❣️

Poczuj magię tych świąt

fot. Marianna Patkowska

W przeciwieństwie do poprzedniego roku, w tym zupełnie nie umiałam poczuć świątecznej atmosfery. Jak cieszyć się na m.in. odwiedziny Aniołka, kiedy straciło się 27 aniołków? Bez pracy, pieniędzy i nadziei, ale za to z coraz mocniej szwankującym zdrowiem, musiałam dźwignąć przygotowywania do nadchodzącego Bożego Narodzenia. Z drugiej zaś strony, jeszcze nigdy tak mocno, jak teraz, nie potrzebowałam poczuć tej świątecznej bajkowej magii, jakiej chyba po raz pierwszy tak naprawdę doświadczyłam dopiero rok temu (za sprawą dzieci właśnie). Postanowiłam więc zacząć wprowadzać się w ten klimat sama – powoli i systematycznie.
W grudniu było nawet kilka całkiem białych dni. Doskonale się wtedy sprawdziło niezawodne aromatyczne kakao z piankami Marshmallow!
Odwiedziny Mikołaja 6 grudnia też z pewnością polepszyły moje samopoczucie.

fot. Marianna Patkowska

Jak już pisałam, dostałam od niego upragnioną książkę „Zrozumieć zbrodnię”, przy której – opatulona w ciepły koc, popijając wzmiankowane kakao – oddawałam się temu najwspanialszemu relaksowi. Co prawda przygoda z tą lekturą nie trwała zbyt długo, bo przeczytałam ją niemal jednym tchem, ale na półce mam jeszcze kilka psychiatryczno-psychologiczno-filozoficznych pozycji, czekających na swój właściwy moment. U mnie okres wzmożonego czytania przypada zawsze na zimę właśnie. Udaje mi się wtedy nadrobić większość zaniedbań z pozostałej części roku.
Potem white Christmas pozostały już rzeczywiście jedynie w sferze marzeń, gdyż złudzenia o nich brutalnie rozgonił halny, koniec końców przewracając wielką zakopiańską uliczną choinkę (swoją drogą, jakież to symboliczne!). Moja od niedawna wprowadzana w życie afirmacji wdzięczności, m.in. za dach nad głową, nabrała nowego kontekstu.

fot. Marianna Patkowska

Nie ma jednak tego złego, gdyż po wszystkich swoich długich i ciężkich przeziębieniach, okna byłam w stanie umyć tylko, kiedy temperatura powietrza za nimi przekraczała 0°C, więc nic nie stało już na przeszkodzie, by te wreszcie stały się czyste. Tak wpadłam w wir szalonego sprzątania. Moje mieszkanie jest całe w drewnie, co ma swoje plusy i minusy, a w tym jeden i plus, i minus (jak śpiewał onegdaj Kaliber 44) równocześnie: mianowicie bez względu, czy się je bardzo dobrze wysprząta, czy nie, różnica… no nie jest jakaś spektakularna. Nieraz z tego korzystałam, zwłaszcza w swoich pisarskich ciągach, ale Święta to też to słynne zaharowywanie się kobiet, w którym się ponoć zatracają, więc uznałam, że właściwie czemu by nie zakasać rękawów i nie wysprzątać mieszkania tak, by móc zaprosić Perfekcyjną Panią Domu w celu zrobienia w nim testu białej rękawiczki. Co prawda mogłaby mieć obiekcje do porządku na mojej półce z książkami, gdyż nie układałam ich – jak radziła onegdaj w swoim programie – „kolorami lub wielkościami”, a… tematycznie, ale nobody’s perfect (z wyjątkiem Perfekcyjnej Pani Domu oczywiście).
Dotarcie z nasączoną detergentem ścierą we wszystkie, nawet najbardziej zapomniane przez Boga i ludzi (choć nie przez kurz) zakamarki, wypranie wszelkich możliwych szeroko pojętych tekstyliów od firanek, przez pledy, narzuty i chodniczki aż do pluszaków oraz wyszorowanie klatki schodowej sprawiło, że poczułam się lepszą osobą. Lepszą kobietą. No, może nie do końca tak było, ale tak postanowiłam to zinterpretować.
Kompletny brak śniegu został mi więc zrekompensowany przez umęczenie. I tak, czując majaczący na horyzoncie bożonarodzeniowy klimat, przyozdobiłam swoje drewniane gniazdko kolorowymi lampkami, pachnącą i dekorowaną z przyjemnością choinką, iglastymi gałęziami oraz zwisającymi z sufitu zielonymi i złotymi jemiołami.

fot. Marianna Patkowska

Kolejnym punktem wprowadzania się w świątecznNy nNastrój, było napełnienie tej mojej kolorowej, bożonarodzeniowej groty odpowiednią muzyką. Osobiście nie trawię polskich kolęd i każda konieczność obcowania z nimi jest dla mnie koszmarem (podobne emocje budzą we mnie świąteczne propozycje Mariah Carey i takiż przebój zespołu Wham), ale mam swój tradycyjny muzyczny zestaw. Zaczęłam więc od przeuroczego krążka „Cheek to Cheek” Tony’ego Bennetta i Lady Gagi, a potem wjechały już typowo świąteczne klimaty, czyli absolutny coroczny  must have – znakomita płyta „Joy to the World” King’s Singersów, a od drugiego tygodnia grudnia przesłodki trzypłytowy album It’s Christmas: The Absolutely Essential”. Na swoją kolej (przypadającą na pierwszy dzień Świąt), czeka pięciopłytowa kompilacja „100 Hits Carols & Hymns”.
W kuchni, w której mam mały radiomagnetofon jeszcze na kasety, słucham zawsze tychże. Gotowaniu farszu do pierogów i uszek z kapustą i grzybami, a także zupy mocno grzybowej na pierwszy dzień Świąt, towarzyszyły mi – również jak co roku – piosenki z 8 Days of Christmas” Destiny’s Child.
Najbardziej znienawidzoną czynność, czyli lepienie uszek i pierogów, umilałam sobie – co też stało się już moją świecką tradycją – przeglądem filmów dokumentalnych na you tube’ie o najbardziej niebezpiecznych seryjnych mordercach w historii. To w końcu czas miłosierdzia, choć nie to akurat stanowiło moją główną motywację.
A jeśli jesteśmy już przy filmach, to mogę tylko napisać, że od jakiegoś czasu nie wyobrażam sobie prawdziwych Świąt bez trzech absolutnie przeuroczych: „Wszyscy mówią: kocham cię”, „To właśnie miłość” i „Kochajmy się od święta”.
Zorientowałam się, że już oficjalnie mogę stwierdzić, że poczułam świąteczną atmosferę. Zajęło mi to w tym roku trochę więcej czasu, ale ostatecznie się udało.

 

fot. Marianna Patkowska

Istnieje co prawda przekonanie, podsycane też emitowanymi już od początku grudnia reklamami, że magię Świąt tworzą masy ludzi, z którymi je spędzimy, że to rodzinny czas, że nikt w Boże Narodzenie nie powinien być sam. To mit porównywalny chyba tylko z tym, że ślub to najważniejszy dzień w naszym życiu. W dodatku taki, który może wpędzić wiele samotnych osób, niemogących nic na swoją samotność poradzić, w straszliwe przygnębienie. Tymczasem magię nadajemy wydarzeniom my sami i nawet bycie w pojedynkę nie musi jej wcale zagłuszyć (czego najlepszym dowodem są wszystkie moje opisane wyżej przedświąteczne rytuały). Ja co prawda w tym roku naprawdę zaszalałam i zaprosiłam na Święta nie jedną – jak zazwyczaj – a… dwie osoby! Będzie więc gwarnie i tłoczno, ale też serdecznie i cudownie, bo to bliscy i ważni dla mnie ludzie. Jednak magię wskrzesiłam w sobie już wcześniej. A może tylko jej odnajdywanie w drobnych przecież rzeczach…

Wszystkim Czytelnikom – zwłaszcza spędzającym Święta samotnie – życzę dużo optymizmu i pogody ducha, najlepszej i najpiękniejszej sztuki dookoła, odnalezienia źródła nieustającej intelektualnej stymulacji i ciągłego czerpania z niego, a także szczęścia, bo jak głosił pewien kawał z brodą, spór o to, czy lepiej życzyć szczęścia czy zdrowia, rozstrzyga stwierdzenie, że jednak zdrowa, gdyż „na Titanicu wszyscy byli zdrowi”. Na wszelki wypadek, po swoich tegorocznych doświadczeniach, będę życzyć Wszystkim również zdrowia. Tego w końcu nigdy dość! 🎄🎄🎄

P.S. Na deser łączę świąteczną piosenkę, która co roku zachwyca mnie tak samo! ❄️❄️❄️

fot. Marianna Patkowska

Boże Narodzenie oczami nNi

fot. Marianna Patkowska

Od kiedy pamiętam Boże Narodzenie było dla mnie czasem trudnym, choć przecież lubiłam nasze świąteczne przyjazdy z rodzicami do Zakopanego, gdzie prezenty kładł pod choinką nie żaden z gruba ciosany, rubaszny mazowiecki Święty Mikołaj, lecz eteryczny, delikatny, odrobinę hermafrodyczny Aniołek. Nawet w okresie wzmożonej religijności uznawałam jednak uczestnictwo w tych świętach raczej za obowiązek, gdyż zawsze byłam zdania, że nie dorastają swoją magią do pięt ani dużo ważniejszej przecież Wielkanocy, ani przede wszystkim moim absolutnie ukochanym Wszystkim Świętym. Potem wiele się w moim światopoglądzie w innych kwestiach pozmieniało, jednak jakaś bożonarodzeniowa niechęć pozostała nienaruszona.

fot. Zofia Mossakowska
fot. Zofia Mossakowska

Boże Narodzenie przez całe moje dzieciństwo, a nawet jeszcze dłużej, spędzaliśmy w czteroosobowym gronie: z rodzicami i dziadkiem. Nie miałam jednak świadomości, że grono to jest kameralne, bo od najmłodszych lat definiowałam tłok jako zgromadzenie liczące więcej, niż dwie osoby, co i tak było bardzo daleko posuniętym i mozolnie wypracowanym kompromisem z resztą świata, bo nierzadko już dwie zgromadzone w jednej czasoprzestrzeni osoby (z których jedną byłam ja sama) wywoływały u mnie duszności.
Po śmierci najpierw dziadka, a niedługo później również taty, doświadczałam przez pewien czas rokrocznie, na swój sposób pięknych, prawdziwie polskich, rodzinnych i dużych wigilii, które pomogły mi się zmierzyć z moją aspołecznością, introwertyzmem i antropofobią, by ostatecznie się ku nim jednak zwrócić. Zrozumiałam, że samotność w pojedynkę ma zdecydowaną przewagę nad samotnością w tłumie (co znakomicie ilustruje praca „Samotność” Dróżdża).

Boże Narodzenie na Thassos

Na jedne święta – ku ogólnorodzinnej konsternacji – nawet wybyłam do swojego ukochanego Thassos, pooddychać zimową Grecją i zgłębić brytyjskie bożonarodzeniowe tradycje. Potem wyprowadziłam się do Zakopanego na stałe, rozpoczęłam absorbującą mnie podczas świąt pracę i stałam się, trochę z konieczności, organizatorką dwuosobowych (a czasem trzyosobowych) wigilii na jeden palnik (do dzisiaj nie mam ani kuchenki, ani piekarnika), a co za tym idzie wyrobnikiem: barszczu na własnym zakwasie, uszek, pierogów z kapustą i grzybami, karpia w różnych wariantach, kutii, pierniczków, ziemniaczanej sałatki z selerem oraz oczywiście kompotu z suszu.

fot. Zofia Mossakowska

I aspekt kulinarny dał mi ogromną radość, gdyż – mam to po tacie – lubię karmić. Problemem był jedynie brak czasu spowodowany pracą (podczas samych świąt każdy z pracowników miał tylko jeden dzień wolny). Wcześniej, kiedy na wigiliach bywałam tylko czyimś gościem, miałam nadmiar czasu. Potem, kiedy spadł na mnie przyjemny obowiązek organizowania kolacji wigilijnej, musiałam wszystko robić w tzw. międzyczasie. Ale w skrajnościach umiem się zazwyczaj odnaleźć. Co prawda przed każdym nadchodzącym Bożym Narodzeniem zarzekałam się, że wezmę nadgodziny, żeby przesiedzieć w pracy ten wieczór, że nie dam rady, że przerasta mnie przygotowywanie wszystkiego, do tego na turystycznym palniku, ale jednak koniec końców zawsze wszystko wychodziło dobrze, a cały ten stres mijał. Lub przynajmniej można go było skutecznie zajeść czymś dobrym.

fot. Zofia Mossakowska

Ten rok przyniósł mi kolejną zmianę w postaci pracy etatowej i nieznanego mi dotąd luksusu, jakim są nie dość, że dwa dni wolnego w tygodniu, to również zupełnie wolne podczas całego Bożego Narodzenia! (Pech chciał, że akurat tydzień przed świętami rozłożył mnie wirus i znów perspektywa lepienia uszek z zatkanym noskiem… tzn. nosem nie należała do najmocniej przeze mnie wyczekiwanych, jednak jakoś – nie bez trudu! – powstałam z łoża boleści.)
Być może z powodu nadmiaru wolnego czasu, umożliwiającego mi udekorowanie mieszkania po raz pierwszy nie na ostatnią chwilę, być może z powodu pracy w szkole, w której każde święta celebruje się mocniej ze względu na dzieci, ale ze zdziwieniem przyłapałam się na tym, że po raz pierwszy autentycznie wyczekiwałam nadchodzącego Bożego Narodzenia, a w jego trakcie byłam zrelaksowana i zachwycona tym wszystkim, czego doświadczam tylko ten jeden raz w roku, czyli np. smakiem (swojego) kompotu z suszu, odtwarzaną do upadłego w tych dniach ukochaną świąteczną płytą King’s Singersów „Joy to the World”, aromatem przywożonej przez mamę ziarnistej kawy z cynamonem i czekoladą, porządkiem i własną okolicznościową aranżacją mieszkania, które stało się czymś w rodzaju piernikowej groty pełnej światełek, pachnących świeczek i dobrej atmosfery. Niniejszym chciałabym się dziś nimi podzielić ze swoimi Czytelnikami, wpuszczając ich – poprzez zdjęcia – do swojego gniazdka i życząc przede wszystkim tego, by otaczało Was zewsząd jak najwięcej dobrej i wartościowej Sztuki, a także szczęścia i spełnienia najskrytszych marzeń 😉

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Zofia Mossakowska
fot. Marianna Patkowska

🎄🎄🎄 P.S. A na deser łączę swoje dwie aranżacje kolęd. Z różnych powodów nagrania są dość kiepskie jakościowo, ale też jedyne, jakimi dysponuję 😉 🎄🎄🎄