Kawiarenki, na, na, na…

fot. Mariusz Stępień

Za każdym razem, kiedy słyszę z ust ludzi, którzy mogliby być moimi rodzicami, (znamienne, że nigdy nie są to muzycy) słowa:

w naszych czasach śpiewano dużo lepsze piosenki niż teraz,

– słowa wypowiadane przez ludzi, którzy mogliby być moimi rodzicami

dziękuję w duchu losowi za podejście moich rodziców do tego zagadnienia. Otóż mama zawsze powtarzała:

za moich czasów śpiewano chłam jakich mało – naiwność i banalność zarówno muzyki, jak i tekstów, zwalała z nóg,

– moja mama o muzyce rozrywkowej swoich czasów (cytat nie jest wierny, ale dobrze oddaje sens jej wypowiedzi)

ceniąc chyba tylko Skaldów (bo niezaprzeczalna genialność Ewy Demarczyk polegała również na tym, że swój cudowny, magiczny, artystyczny świat stworzyła w pewnym sensie zupełnie poza czasem – mówienie więc o nim w tym samym kontekście, co o muzycznej aktywności Piotra Szczepanika, Karin Stanek czy Ireny Jarockiej, wydaje się co najmniej nietaktem). Tata zaś z licznych zagranicznych podróży przywoził mi zawsze nagrania młodych, intrygujących wschodzących tam gwiazd (nieznanych jeszcze w Polsce) oraz obowiązkowo kasety (!) The Prodigy, których słuchaliśmy później wspólnie. Nie zaznałam więc na szczęście w domu żadnych muzycznych podróży w czasie moich rodziców. Kilka dni temu dopadła mnie jednak wątpliwa przyjemność zmierzenia się z utworem z tych nie najlepszych czasów polskiej muzyki rozrywkowej – piosenką „Kawiarenki” (miałam zagrać i zaśpiewać ją dzieciom) i choć harmonię udało mi się jeszcze pozmieniać i wyciągnąć na prostą, niestety musiałam wczytać się w tekst. I wtedy umarłam. Umierałam zresztą wielokrotnie: głównie ze śmiechu, ale też z zażenowania i poczucia literackiej bezsilności, zastanawiając się, jak to możliwe, że coś tak kuriozalnego znalazło się w tej dość nawet przyjemnej (jeśli popracować nad aranżacją) piosence.
Poczułam, że moim językoznawczym obowiązkiem jest rozłożyć ten tekst na czynNiki pierwsze, bo zmieścić tyle zła w dwóch zwrotkach i dwóch refrenach to też swojego rodzaju sztuka, warta odnotowania na tym blogu. (Tym bardziej, że publikowałam tu już kiedyś wpis o tekście piosenki „M jak miłość”…)

„Kawiarenki”

1) A kiedy już przyjdzie czas,
pełne po brzegi są kawiarenki.

Pod okna ich, całun z gwiazd,
gdzieś w zakamarki wielkich miast ciągnie nas.

REF.: Kawiarenki, na, na, na, kawiarenki na, na, na
Małe tak, że zaledwieś wszedł, zniżasz głos aż po szept.
Mimochodem, kamień w wodę,
wpadnie coś z bardzo wielkich spraw
w czarną toń małych kaw.
Kawiarenki na, na, na, kawiarenki na, na, na
Z cienia w pół i ze światła w pół ty i ja, i nasz stół
Za witrażem szklanych marzeń ledwo świat
poznajemy już, choć jest tuż.

2) Miejsc w koło nas coraz mniej,
już dymi z okien złotym obłokiem
I barman już woła: „Hej”!
Już kawiarenka rusza w rejs, wielki rejs.

REF.:  Kawiarenki na, na, na kawiarenki na, na, na
Stolik nasz w nieważkości lamp krąży tu, krąży tam.
Filiżanki – białe ptaki
lecą wprost w kolorowy dym,
płyną w nim, giną w nim.
Pan i pani na, na, na, zaszeptani, na, na, na,
któż to wie, gdzie naprawdę są,
ona z nim i on z nią.
Kawiarenki, kawiarenki,
porwą gdzieś w siódme niebo aż stolik nasz…

Jerzy Kleyny

A kiedy już przyjdzie czas,
pełne po brzegi są kawiarenki.

„A kiedy już przyjdzie czas” jest frazą, która nie wnosi absolutnie żadnej wartości ani merytorycznej, ani estetycznej, ani nawet nie tworzy rymu (w tym przypadku do później użytego słowa „gwiazd”). Wszystko w życiu dzieje się przecież właśnie wtedy, „kiedy już przyjdzie czas”. „A kiedy już przyjdzie czas” zakochujemy się i odkochujemy, zdajemy egzamin, kupujemy dom, samochód, zwiedzamy upragnione miejsce, bierzemy ślub, upijamy się, a nawet idziemy skorzystać z toalety. Skoro ten przychodzący na daną aktywność czas żadnej aktywności w jakikolwiek sposób nie wyróżnia, nie jest też wart wspominania. Kolejnym problemem z tymi dwoma wersami jest niezgodność czasów. Niby w poezji lub tekstach piosenek nie jest to aż tak istotne, jednak skoro już się uprzeć na ten „czas”, który dopiero „przyjdzie”, to „pełne po brzegi” kawiarenki dopiero „będą”. Jeszcze nie „są”, bo czas na to nie „przyszedł”.

Pod okna ich, całun z gwiazd,
gdzieś w zakamarki wielkich miast ciągnie nas.

Przenośne znaczenie słowa „całun” – które oryginalnie oznacza tkaninę służącą do przykrywania zwłok – jest, cytując za Słownikiem Poprawnej Polszczyzny PWN, następujące: „coś pokrywającego, zasłaniającego”. Co więc ma zasłaniać „całun z gwiazd”, skoro został umieszczony przez autora pod oknami kawiarenek? Tę część, której i tak zza okna nie widać? Nie widać jej także z zewnątrz, gdyż – co sugerują gwiazdy – jest już ciemno. Jaki ma więc to walor estetyczny dla klientów tytułowych kawiarenek? No i czy to ten przykrywający i tak niewidoczną część elewacji lokalu całun „ciągnie nas w zakamarki wielkich miast”? W zakamarkach wielkich miast, z tego co się orientuję, prędzej natrafimy na meliny, niż kawiarenki, choć całun w znaczeniu dosłownym rzeczywiście najprędzej właśnie tam może się okazać przydatny.

Kawiarenki, na, na, na, kawiarenki na, na, na
Małe tak, że zaledwieś wszedł, zniżasz głos aż po szept.

Autorowi być może chodziło o to, że kawiarenki są tak małe, że trzeba się zniżyć, żeby do nich wejść, bo przecież wielkość miejsca, do którego wchodzimy ma się zupełnie nijak do mówienia szeptem. W ogromnych nieraz kościołach mówimy szeptem przez wzgląd na szacunek do miejsca sacrum, a do kawiarni przychodzimy odprężyć się i porozmawiać. Nie bardzo rozumiem też, co zniżenie głosu ma do szeptu. Kiedy zniżymy głos, mówimy – jak wynika z opisującego to zjawisko słowa – niżej. Niżej, więc – co z kolei wynika z praw fizyki – odrobinę wolniej. Jednak wcale nie ciszej. Jeśli efektem tego, co zrobimy z głosem będzie szept, mamy na myśli raczej „ściszanie głosu”. Jednak wtedy nie „po szept”, a „do szeptu”.

Mimochodem, kamień w wodę,
wpadnie coś z bardzo wielkich spraw
w czarną toń małych kaw.

Zasada nadawania większego i mniejszego znaczenia rzeczom, o których chcemy mówić, jest bardzo prosta – im bardziej podkreślamy ich znaczenie, tym jest ono mniejsze. „Bardzo piękny film” będzie więc zawsze mniej piękny, niż po prostu „piękny film”, a „bardzo pyszny obiad” mniej pyszny od „obiadu pysznego”. Analogicznie jest z „bardzo wielkimi sprawami” – są w rzeczywistości nie aż tak wielkie.
Co do frazeologizmu związanego z kamieniem i wodą, poprawnie brzmi on: „przepaść jak kamień w wodę”, ewentualnie, skrótowo, „jak kamień w wodę” i oznacza: „przepaść gdzieś bez śladu, nagle zniknąć”. „Kamień w wodę” jest więc dziwnym tworem nawiązującym do wspomnianych frazeologizmów, lecz nie będącym poprawną formą. W tym momencie warto też wrócić do słowa „mimochodem” i przypomnieć sobie jego słownikowe znaczenie: „nie przywiązując do czegoś wagi, przy okazji”, a potem spróbować odpowiedzieć na pytanie: przy okazji czego właściwie cokolwiek może wpaść jak kamień w wodę? Nawet jeśli tym czymś jest wcale nie aż tak wielka sprawa (co ustaliliśmy wyżej). No i skoro przepadła „jak kamień w wodę”, to „przepadła gdzieś bez śladu”. Nie wiemy gdzie. Skoro autor wie, że w „czarną toń małych kaw”, to niezupełnie aż tak „jak kamień w wodę”. Pomijając już fakt, że słowo „toń” oznacza „głębinę, głębię” i o ile istnieje możliwość użycia sformułowania „czarna toń kaw”, będącego zabiegiem poetyckim, przydawka „małych” tę możliwość skutecznie udaremnia.

Z cienia w pół i ze światła w pół ty i ja, i nasz stół
Za witrażem szklanych marzeń ledwo świat
poznajemy już, choć jest tuż.

Jedynym niezaprzeczalnym plusem tych trzech koszmarnych wersów są dwa dobre rymy: pół – stół oraz już – tuż. Ciężko mi się nawet odnieść do „witraża szklanych marzeń” (niemniej trudno mi się oprzeć wrażeniu, że szkło w procesie powstawania tego tekstu odegrało rolę kluczową). Niepokoi mnie natomiast  fragment: „ledwo świat poznajemy już, choć jest tuż”. Świat zawsze jest nie tyle „tuż”, co po prostu nas otacza, bo w nim żyjemy. Pomijając autora, który podczas pisania znalazł się w jakiejś równoległej czasoprzestrzeni, jednak większość żywych przedstawicieli homo sapiens żyje w świecie.

Miejsc w koło nas coraz mniej,
już dymi z okien złotym obłokiem

„Miejsc w koło nas coraz mniej”… Jak rozumiem, chodzi tu o miejsca wolne – czyli że stoliki się zapełniają – nie zaś o to, że ktoś sukcesywnie składa stoliki przy nas. Dlaczego też coś dymi z okien? Czy to może całun z gwiazd? On był przecież na zewnątrz i pod oknami… Jeśli zaś chodzi o to, że kiedyś niestety palono w miejscach publicznych, to unoszący się nikotynowy obłok „dymi” chyba raczej od strony stolików, nie zaś okien? Czy się mylę?

I barman już woła: „Hej”!
Już kawiarenka rusza w rejs, wielki rejs.

Te dwa wersy z kolei nie miały szczęścia ani do sensu, ani do rymu…

Kawiarenki na, na, na kawiarenki na, na, na
Stolik nasz w nieważkości lamp krąży tu, krąży tam.

„Stan nieważkości” oznacza brak grawitacji. Jak więc brak grawitacji lamp (?) ma wpływać na stolik, a tym bardziej na jego „krążenie tu i tam”? Jeśli lampy faktycznie z jakiegoś powodu zaczęłyby istnieć poza grawitacją, to w praktyce oznaczałoby to jedynie tyle, że mogłyby być nieumocowane do sufitu i nie spadałyby na dół (lecz przestałyby świecić, bo jedynym celem ich umocowania do sufitu nie jest przecież lęk o to, że spadną…). Ta mocno hipotetyczna sytuacja miałaby się jednak zupełnie nijak do stolików (które, jak rozumiem, zasady grawitacji nadal obowiązują).

Filiżanki – białe ptaki
lecą wprost w kolorowy dym,
płyną w nim, giną w nim.

Mocno dyskusyjne z higienicznego punktu widzenia wydają mi się wszelkie porównania zastawy stołowej do jakiegokolwiek ptactwa, nawet najładniejszego. Jednak ptak to ptak, załatwia swoje potrzeby fizjologiczne gdzie popadnie, a z filiżanki się pije… Ustami… Nie byłabym też specjalnie zadowolona, gdyby moja filiżanka w kawiarni, w której zamówiłam gorący napój, zaczęła najpierw „latać”, potem niespodziewanie „pływać w kolorowym dymie” (jak rozumiem, chodzi o kolor złoty…?), a na końcu w nim „ginąć”.

Pan i pani na, na, na, zaszeptani, na, na, na,
któż to wie, gdzie naprawdę są,
ona z nim i on z nią.

Jak to: „któż to wie, gdzie naprawdę są, ona z nim i on z nią”? Wie to przecież nawet najmniej inteligentny odbiorca tego tekstu, zważywszy na przeplatający się przez całą piosenkę (pozbawioną wątków pobocznych) temat główny: są w kawiarence! Strach zapytać raczej, kto jeszcze tego nie wie…

Kawiarenki, kawiarenki,
porwą gdzieś w siódme niebo aż stolik nasz…

Choć wyobraźnię mam całkiem bujną, jednak dwa ostatnie wersy znacznie przekraczają jej możliwości. Podmiot liryczny (do którego nota bene autor ma podejście dosyć luźne) siedzi z partnerem przy stoliku w kawiarence i jest przekonany, że „w siódme niebo aż” porwą ich… jakieś inne kawiarenki? W jaki niby sposób miałyby tego dokonać?

P.S. Istnieje oczywiście możliwość – którą uważam za najbardziej prawdopodobną, – że powyższy tekst opisuje wrażenia autora po wizycie w inNego typu kawiarence, mianowicie w coffee shopie, będąc tym samym, jak na tamte czasy, swoistego rodzaju powiewem Zachodu. Jeśli mam rację, myślę, że warto jednak omijać ten konkretny coffee shop szerokim łukiem.

M jak marność nad marnościami

fot. Jan Lewandowski

[Poniższy tekst napisałam jeszcze podczas studiów na zaliczenie któregoś z przedmiotów z zakresu językoznawstwa. Jest to analiza emitowanej przez wiele lat w telewizji publicznej piosenki, która rozpoczynała serial „M jak miłość”. W momencie, w którym pisałam tę pracę, omawianą piosenkę zastąpiono inną, śpiewaną przez Beatę Kozidrak, jednak podejście autora tekstu nowej piosenki do zagadnienia fleksji („starasz się jak ja, by to, co już mamy/nigdy nam nie zabrał los”) każe domniemywać, że teksty obydwu piosenek są ze sobą jakościowo spójne.]

M jak miłość

1) Wystarczy słowo, jakiś gest i nagle wiesz, czego od życia chcesz
i choć alfabet uczuć znasz, litera ta taka niezwykła jest:

REF.: M jak miłość, wiele imion ma
M  jak miłość, niepozorna tak
M jak miłość, chodzi drogą swą,
gdy ją mijasz, czemu wtedy odwracasz wzrok?

2) I kiedy pomny wielu klęsk poczujesz, że samotny męczy bieg,
nie pytaj, czy ci da ją ktoś, wystarczy wciąż otwarte oczy mieć:

REF.: M jak miłość…

Bogusław (Bohdan) Olewicz

Już od dziesięciu lat [ten tekst ma już prawie drugie tyle – przyp. nNi] Telewizja Polska kilka razy w tygodniu emituje serial, który zaczyna się (a do niedawna także się kończył) taką oto pieśnią. Pieśnią bardzo w swojej marności wieloraką – można byłoby się skupić na stronie muzycznej i wyczerpująco opowiedzieć o ubogiej harmonii, czy kiczowatym wykonaniu zarówno wspaniałej przecież orkiestry Synfonia Varsovia, jak i nieśmiertelnego Wojciecha Gąsowskiego, dociekającego onegdaj gdzie się podziały tamte prywatki. Ja jednak pochylę się nad tekstem.

Wystarczy słowo, jakiś gest i nagle wiesz, czego od życia chcesz

– już w pierwszym wersie pojawia się słowo znaczące niewiele – „jakiś”. Kiedy jedno (może trafniejsze sformułowanie) słowo lub jeden gest sprawią nagle, że wiemy, czego od życia chcemy, to nie nazwiemy ich „jakimiś”, bo będą właśnie szczególne. Definicja słowa „jakiś” w Nowym Słowniku Poprawnej Polszczyzny PWN zaczyna się od: „wyraz nadużywany”.

I choć alfabet uczuć znasz, litera ta taka niezwykła jest

– tu autor mógł mieć na myśli, abstrahując od nieudolnej metafory pojawiającej się w tym wersie, że znamy cały zbiór i doceniamy jedną jego część składową najbardziej, uznając ją za niezwykłą. Zupełnie zatem nieuzasadniony jest tu spójnik „choć”. Znów odwołam się do Słownika Poprawnej Polszczyzny i zacytuję: „spójnik […] podkreślający nieskuteczność przeciwdziałania, kontrast czynności, stanów itd. […]”. Czyli poprawne warianty drugiego wersu brzmiałyby: i choć istnieje cały alfabet uczuć, który znasz, jedynie jedna (ta) litera jest taka niezwykła, lub i ponieważ znasz alfabet uczuć, to wiesz (widzisz/czujesz), że ta jedna litera jest taka niezwykła. Wers drugi w kupionej przez Telewizję Polską propozycji pana Olewicza sugeruje, że wiedza (potencjalnego każdego z jakichś dziesięciu milionów zasiadających przed telewizorem) o alfabecie (uczuć) przeszkadza literze (jakiejkolwiek) w byciu niezwykłą. Zdanie to, owszem, idealnie udowadnia odkrycie Noama Chomskiego z połowy ubiegłego wieku, że składnia nie tworzy podstawowej struktury języka, ale osobiście wolałam pełniejsze fantazji „bezbarwne zielone  idee wściekle śpią”.

M jak miłość, wiele imion ma

– tu zaczyna się najbardziej enigmatyczna część. Kto lub co tak naprawdę wiele ma imion? Gramatyczna budowa nieubłaganie wskazuje na „M”, więc utwór zmienia się diametralnie z nieudolnej piosenki o alfabecie uczuć w pieśń pełną grozy. Przed oczami staje mi monstrualna litera „M”, z niewiadomych dla mnie powodów określana rodzajnikiem żeńskim, która ma w dodatku wiele imion. Czy autorowi chodziło o fonem i głoski?

M jak miłość, niepozorna tak

– wyimaginowanie sobie niepozorności litery „M” przekracza możliwości nawet mojej wyobraźni (jakby powiedziała Ania z Zielonego Wzgórza, choć nie o twórczości Bohdana Olewicza na jej szczęście).

M jak miłość, chodzi drogą swą

– tu zaledwie zarys pomysłu nieprawdopodobnego i… zostawienie słuchacza z niczym, bez wyjaśnień. Jak „M” chodzi? Gdzie ma swoje drogi? Czy każdy fonem w magicznym świecie powoli wyłaniającym się z piosenki ma swoją własną drogę, czy tylko niektóre (zapewne te niezwykłe, z alfabetu uczuć, chociaż go znamy…)?

gdy ją mijasz, czemu wtedy odwracasz wzrok?

– sytuacja w tym wersie staje się dla mnie bardzo dziwna i nie do końca dobrze psychologicznie rozegrana. Pomijając zmienienie rodzajnika literze „M”, o czym wspominałam, zastanawia mnie ile osób „odwraca wzrok” na widok paradującej swoją ścieżką litery „M”? Jeśli postaramy się choć na chwilę przyjąć opis „M” widniejący dwa wersy wcześniej i uwierzyć, że jest ona „niepozorna”, to prędzej przy jej mijaniu zwyczajnie jej nie zauważymy. „Odwrócenie wzroku” sugeruje, że widzimy dokładnie, ale patrzeć nie chcemy. Skąd jednak pewność, że widzimy dokładnie, skoro obiekt jest „niepozorny”? No i dlaczego „wtedy”? Skoro „gdy ją mijasz”, to wiadomo, że wtedy. Wtedy gdy ją mijasz.

I kiedy pomny wielu klęsk poczujesz, że samotny męczy bieg

– czyich wielu klęsk? Znów wątek ciekawy, choć nigdy wcześniej, nigdy też potem, nie poruszany. Zapewne swoich własnych, choć nie wiadomo. Prawdopodobnie sens jest tożsamy z wersją i kiedy pamiętając swe (lub cudze) klęski, poczujesz, że męczy cię samotne życie. Dosyć groteskowe wydało mi się tu zestawienie podniosłych słów „pomny”, „klęski” z „biegiem”. Dodatkowo kolejna nietrafiona metafora – przez życie, zwłaszcza „samotnie” raczej „idziemy”, nie „biegamy”. Tzn. biegamy coraz częściej, ale rzadko w metaforach. Męczy nas życie, męczy nas samotna przez nie podróż, wędrówka, tułaczka. Nie pierwsze w owej pieśni niefortunne zestawienie słów – tym razem „męczy bieg” przywodzi mi na myśl od razu spoconego maratończyka, który jest, niespodziewanie, pomny wielu klęsk.

nie pytaj, czy ci da ją ktoś, wystarczy wciąż otwarte oczy mieć

– czuję się rozdarta. Najpierw o uczuciach, potem elementy science fiction z niepozornym „M” w roli głównej, pomny maratończyk i… miłość, czy znowu „M”? Bacząc na bliskie sąsiedztwo z  refrenem pewnie „M”, bacząc na strzępy swojej nadziei w zwycięstwo logiki – pewnie raczej miłość. Jednak jeśli tak (jeśli miłość), mój strzęp znów zostanie poddany próbie, gdyż autor sugerowałby, że nie należy pytać, czy ktoś nam miłość da, tylko wystarczy mieć otwarte oczy.  Czym jest – nie wdając się w głębszą filozoficzną dyskusję – miłość, jak nie dawaniem i braniem? Nie należy może pytać, czy ktoś nas zeswata, przyniesie ukochanego/ą na srebrnej tacy (że nawiążę stylem), nie należy się  może spodziewać, że los nam miłość ześle, a my nie będziemy musieli zrobić nic, ale nie możemy nie pytać czy nam ją ktoś da, bo czy jesteśmy aktywni poszukując miłości (mamy otwarte oczy, otwieramy się na ludzi, itd., itd.) czy też nie, to ostatecznie liczymy, że z kimś się zwiążemy, a to zakłada dawanie i branie – oczekujemy, że ktoś nam ją (miłość) da.

[W ostatnim akapicie napisałam coś o „chłamie”, „grafomaństwie”, „abonamencie” i „misji edukacyjnej”. Dziś zaśmiałam się w głos ze swojej młodzieńczej naiwności.]