Koncert kompozytorski pedagogów Katedry Kompozycji Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki w Gdańsku

Będąc już w Trójmieście dostałam, zupełnie nieoczekiwanie, przemiłe zaproszenie od swojego warszawskiego sąsiada Pawła Mykietyna na koncert kompozytorski pedagogów Katedry Kompozycji Akademii Muzycznej w Gdańsku, w repertuarze którego znalazł się Koncert na saksofon i orkiestrę Pawła Mykietyna i Mikołaja Trzaski. Byłam więcej niż podekscytowana, bo swego czasu puszczałam sobie ten utwór na you tube’ie w zapętleniu marząc, by móc usłyszeć go kiedyś na żywo, a co za tym idzie usłyszeć (i zobaczyć) na żywo również niesamowitego Mikołaja Trzaskę. Charyzmatycznego saksofonistę, klarnecistę basowego i kompozytora, z którego drogą z kolei – za młodu obu panów – splotła się droga mojego Partnera. (Żeby nie powiedzieć w miłosnym uścisku).
Nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać. Oprócz wspomnianych wyżej artystów oraz Andrzeja Dziadka żadnego nazwiska wykonywanych kompozytorów nie znałam. Przyszłam więc z otwartą głową i czystymi intencjami. Koncert sprowadził mnie na ziemię i zmusił do kilku refleksji. Po pierwsze… ewidentnie przedawkowałam „Warszawską Jesień” i choć ta z roku na rok jest od jakiegoś czasu coraz słabsza, jednak trzydzieści cztery edycje, które mam za sobą, mocno wyśrubowały moje oczekiwania. Nigdy nie chciałam być jak ci biedni zblazowani muzykolodzy w średnim wieku, którzy na przerwach wypowiadają się z pogardą i ironią o wysłuchanych utworach, czepiając się drobiazgów… u Xenakisa, a podczas koncertów szeleszczą kartkami książek programowych, zupełnie jak by byli pozbawieni słuchu, wyobraźni lub jednego i drugiego. Mimo empatii do artystów, autentycznej radości, że muzyka współczesna jest gdziekolwiek grana i sporej wyrozumiałości dla braku talentu czy geniuszu, czuję równocześnie złość, że powstaje dziś na uczelniach kształcących nowe pokolenia kompozytorów tyle wtórnej i – będę dosadna – mało wartościowej muzyki.
Koncert na pierwszy rzut oka (ucha) był przyzwoity i dobrze zaprogramowany. Rozpoczęła go  Fantazja i Kanon duet na flet, głośnicę, akordeon, loopery i elektronikę Piotra Jędrzejczyka (w tym miejscu duże ukłony dla znakomitego akordeonisty Pawła Zagańczyka). To niby nie był zły utwór, ale pozostawił mnie z towarzyszącym mi już do końca koncertu przekonaniem, że wszystko już było. Znam na pamięć wszystkie te brzmienia i przeróżne ich konfiguracje. Nic tu nie jest nowe, odkrywcze, nie poraża żadna energia. (Nawiasem mówiąc, metronomu ze słuchawek wykonawców naprawdę nie powinno być słychać na sali.) Dwa kolejne utwory zostały napisane z myślą o wykonującym je duecie: Paweł Nowicki na wibrafonie i Piotr Nowicki na fortepianie. Najpierw wysłuchaliśmy A due per vibrafono e pianoforte Andrzeja Dziadka (podejrzanie ładne na początku i stopniowo rozwijające się w naprawdę ciekawą stronę) oraz Impresję na perkusję i fortepian Tadeusza Dixy. Ten ostatni utwór przez długi czas był moim „prywatnym faworytem”. Rozczarował mnie jednak jego koniec, będący jakimś atakującym znienacka dziwacznym uwspółcześnieniem muzyki Karola Szymanowskiego. I przy całym sentymencie do twórczości Szymanowskiego (tata przecież wiele lat był prezesem towarzystwa jego imienia), nie był to komplement. Potem stało się coś bardzo złego, mianowicie A jak mnie już nie będzie na sopran i fortepian Kamila Cieślika do tekstu Ewy Czynczyk. Już po przeczytanym przez prowadzącego koncert Piotra Jędrzejczyka opisie utworu autorstwa kompozytora, zaczęłam się obawiać. Dopiero chwilę później okazało się, że całkiem słusznie. Kamil Cieślik z powagą zadeklarował, że zamierza poprzez muzykę podkreślić mroczny klimat wiersza Ewy Czynczyk dotykającego tak trudnego tematu, jak odchodzenie, ale że pogodniejsze wersy (typu „życie jest piękne” – cytuję z pamięci) również zostaną muzycznie wyeksponowane. I niestety nie mógł tego ująć trafniej. Dodatkowo mam też sporo zastrzeżeń do sopranistki Michaliny Gogoli, której głos sprawiał wrażenie jeszcze nie do końca ustawionego. Nie byłam pewna, czy ma nad nim kontrolę. Nie można jej jednak z całą pewnością zarzucić złej dykcji. Z namaszczeniem i przejęciem wyśpiewywała m.in.:

kapelusze przymierzam co chwila
i butów ile mam
i biegam do fryzjera
paznokcie maluję i usta
a myślałam że będzie pustka

– fragment wiersza „A jak mnie już nie będzie” Ewy Czynczyk

Następnie Mikołaj Trzaska wraz z Pawłem Mykietynem zabrali nas z powrotem do teraźniejszości swoim niesamowitym Koncertem na saksofon i orkiestrę. Choć sala i jej akustyka nie była dla tego utworu zbyt szczęśliwa, i choć odtwarzana przez Pawła warstwa orkiestry była zbyt cicha w stosunku do saksofonu (tu zagrała też zbyt słaba jakość głośników), utwór i tak poruszył mnie niewymownie. Znając go już, orkiestrę sama sobie podgłośniłam w głowie. Usłyszenie Mikołaja Trzaski było dla mnie przeżyciem mistycznym. Czysty żywy ogień, którego między kolejnymi edycjami „Warszawskiej Jesieni” (a od jakiegoś czasu również w ich trakcie) niezwykle jestem spragniona. Potem pianistka Martyna Chmura zaprezentowała Sinus Iridum na fortepian Huberta Żmudzkiego. Nie umiem o tym utworze napisać nic więcej oprócz tego, że był naprawdę dobrze zagrany. Koncert zakończyła kompozycja Wszystko (na podstawie wiersza Wisławy Szymborskiej) na basset horn, akordeon i warstwę video Krzysztofa Olczaka. Na ekranie pojawił się wiersz Noblistki:

Wszystko –
słowo bezczelne i nadęte pychą.
Powinno być pisane w cudzysłowie.
Udaje, że niczego nie pomija,
że skupia, obejmuje, zawiera i ma.
A tymczasem jest tylko
strzępkiem zawieruchy.

– „Wszystko” Wisława Szymborska

Jakimż więc rozczarowaniem był początek utworu, w którym akordeon i rożek basetowy odtwarzały… zawieruchę. (A być może nawet jej strzępek.) Dalej było już tylko gorzej, gdyż grający na rożku basetowym Andrzej Wojciechowski zaczął uprawiać melorecytację, miażdżąc powyższy wiersz. Tu już nawet nie chodzi o to, czy ktoś jest, czy nie jest aktorem. Czy umie zinterpretować dobry tekst, czy nie. Tu problemem była kompozycja. Zmorą dzisiejszych czasów jest dosłowność i dopowiedzenie. Tak więc słowo „nadęte”, było „dęte” (rożek basetowy, hehe), itd., itp. Był to zresztą dobry przykład na to, że zły może być zarówno utwór, który podąża za fatalnym tekstem, jak i ten, który wykorzystuje wiersz wybitny. Przypomniały mi się słowa innego (obok Mykietyna) boga wśród kompozytorów żyjących – Pawła Szymańskiego, który uważa, że twórczość literacka jest szalenie mało abstrakcyjna. Że w muzycznej abstrakcji łatwiej mu się schować i nie wyobraża sobie, że mógłby się odsłaniać poprzez tworzenie tekstów literackich. W utworze Wszystko (na podstawie wiersza Wisławy Szymborskiej) przyciężkawą kropkę nad „i” stanowiła właśnie muzyka. Uwielbiam poezję Szymborskiej, ale naprawdę ciężko zarzucić jej wieloznaczność i nadmierne skomplikowanie przekazu. Jest czysta, prosta, trafiająca w sedno, pobudzająca do refleksji. Tymczasem w zestawieniu z kompozycją Olczaka sprawiała wrażenie naprawdę abstrakcyjnej. To już moja prywatna opinia, z którą niewielu się zgodzi, ale jestem przekonana, że poezja i muzyka to dwie potężne siły, których łączenie nie jest dobrym pomysłem. Jedynym od tego wyjątkiem jest łączenie poezji konkretnej z muzyką konkretną, czego doskonałym przykładem jest utwór „ODDO” Tadeusza Sudnika opierający się na „wierszu” mojego ukochanego Stanisława Dróżdża.
Po koncercie dopadł mnie dylemat, jak to jest z tym częstym argumentem, którym tak łatwo mi szafować, kiedy słyszę coś wtórnego, nudnego i mdłego. Z argumentem:

wszystko już było.

Czy jest on sprawiedliwy? Przecież na dobrą sprawę wszystko naprawdę już było, a Paweł Szymański, nawiązujący dziś do Bacha, nadal jest za każdym razem elektryzujący i odkrywczy. Witold Szalonek czy Giacinto Scelsi często w swojej muzyce operowali ciszą i pianissimem, dzisiaj operuje nimi też kolejny polski bóg Wojtek Blecharz. Równocześnie każdy z tych trzech kompozytorów ma inny, charakterystyczny i rozpoznawalny styl. Każdy z nich jest wyjątkowy, ważny i oryginalny. Koncert na saksofon i orkiestrę Pawła Mykietyna i Mikołaja Trzaski dla mnie już był w co najmniej dwóch znaczeniach. Po pierwsze w warstwie orkiestrowej słyszymy sample z wielkich ważnych dzieł powstałych dużo wcześniej, a po drugie… słuchałam tego utworu wcześniej wielokrotnie w domu.
Czy rzeczywiście mogę zarzucić zbiorczo większości pozostałych kompozycji to, że posługują się elementami, które „już były”? Może trzeba byłoby zapytać nie czym się posługują, ale jak to robią? Kiedyś byłabym zachwycona nawet koncertem, w którym kompozytorzy próbują naśladować dobrą muzykę współczesną. Dziś niestety mam wrażenie, że dopiero zaczynają naśladować muzykę, która już od kilku dekad współczesna nie jest. Trochę to smutne, biorąc pod uwagę, że mówimy o absolwentach i profesorach akademii muzycznej.

P.S. A na deser oczywiście Koncert na saksofon i orkiestrę.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Leave a comment