Psia mać!

fot. Bożena Szuj

Pies wiele zmienił w naszym życiu. I nie chodzi tu o nowe obowiązki czy pewne uciążliwości z opieką nad nim związane (Żuli ma swoje traumy, do wyjścia z których potrzebuje od nas dużych pokładów cierpliwości, samozaparcia, a do tego systematyczności). Chodzi o weryfikację ludzi, którzy nas otaczają. Nie jesteśmy przesadnie towarzyscy, nie zabiegamy o bycie w centrum niczyjej uwagi, ani częste spotkania z bliźnimi (oprócz dosłownie dwóch wyjątków). Niemniej jednak okazuje się, że nawet my umiemy dostrzec różnicę między czasami, kiedy mogliśmy sobie bezkarnie wyjść gdzieś razem na całą noc, a sytuacją obecną (nota bene przejściową), kiedy stosunkowo niedawno nauczyliśmy naszą sunię zostawania przez większość dnia tylko z jednym z nas, a dopiero dwa razy zostawiliśmy ją na kilka godzin zupełnie samą. Wydłużaliśmy i ciągle wydłużamy czas jej połowicznego i całkowitego osamotnienia w domu stopniowo i powoli, wedle zaleceń behawiorystów (wierzymy im, że pierwsze efekty naszej ciężkiej i codziennej pracy zobaczymy być może już za rok). Nagle okazało się, że te z naszej perspektywy małe i niespecjalnie bolesne ograniczenia… uwierają innych. Bo „tak nie może być zawsze”, „pies nie może nami manipulować”/„nas terroryzować” i wszelkie inne mądrości ludowe zakładające, że pies całą swoją energię poświęca na obmyślanie chytrego planu, jak uprzykrzyć ludziom codzienność, a jak już go wprowadzi w życie, cieszy się, bo złośliwość to jego drugie imię. Na Artemidę! Psy to nie koty przecież!

fot. Bożena Szuj

Sprawdzam!

fot. Bożena Szuj

Od kiedy mamy psa, niektóre domy się na nas zamknęły, ale inne okazały się dla bardziej wymagających nas otwarte jeszcze szerzej niż wcześniej. Zostaliśmy oblani z jednej strony kilkoma kubłami zimnej wody, ale z drugiej, falą ciepła, zrozumienia i gotowości pomocy. I to była jedna z ważniejszych lekcji. Choć nasze pomaganie i wspieranie bliskich w potrzebie, jak również nasza dla nich gościnność i życzliwość nigdy nie były z naszej strony działaniem wyrachowanym i obliczonym na jakiekolwiek korzyści w zamian, jednak dopiero w tej trudniejszej chwili doszło do mnie z całą mocą jedno: że w każdej dobrej i zdrowej relacji musi istnieć zasada wzajemności. I nie chodzi tu ani o transakcyjny charakter naszych stosunków (ja ci to, ale pod warunkiem, że potem ty mi tamto), ani o aptekarską dokładność w dawkowaniu serdecznych gestów i liczeniu, czy aby na pewno tyle samo dostaliśmy ich w zamian. Raz „więcej” daje jedna strona, innym razem druga. „Więcej” zresztą w cudzysłowie, bo jak mierzyć wsparcie, wysłuchiwanie czy możliwość wspólnego milczenia? To mniej, więcej czy na równi z pomocą materialną na przykład? Odpowiedź jest bardzo indywidualna, ale w każdym przypadku na ogół jakoś w środku ją znamy. Doszukiwanie się w tym konkretnej liczby procentów i w oparciu o te obliczenia „dawanie dokładnie tyle samo, co druga strona” – jak czasem radzą samozwańczy internetowi terapeuci – to oczywiście efektownie brzmiąca bzdura. Przez „wzajemność” rozumiem obopólną korzyść z bycia w relacji; wnoszenie do swoich żyć unikalnej jakości, która każdą ze stron wzbogaca. Może to nie zabrzmi dobrze, ale dopiero „w potrzebie” zrozumiałam, że mamy prawo traktować własną dla bliskich empatię oraz troskę jak lokatę kapitału, na który w trudnym momencie będziemy mogli liczyć. Interesownie byłoby mieć je tylko z takich pobudek, jednak jeśli na jedną stronę można liczyć, a druga jest wyłącznie tą, która liczy, nie może być mowy o partnerstwie, które jest podstawą każdej zdrowej relacji.
Te przemyślenia bardzo dużo mi dały. Przez swoje ADHD, ale też patriarchalne wychowanie oraz różne traumy, mam problem z proszeniem o pomoc. Łatwiej mi się odnaleźć w roli przyjaciółki wysłuchującej, niż takiej, która sama też czasem chce być wysłuchana. (Do bycia wysłuchaną tworzę sobie dość pewnie sztuczne przestrzenie funkcjonujące w mojej głowie jako głębokie relacje, którymi jednak – przez wspomniany brak wzajemności – w rzeczywistości nie są. Próbuję się z tym uporać.) Do tego staram się ograniczać bycie kłopotliwą do minimum. Bo:

  1. nie wypada,
  2. nie jestem pępkiem świata,
  3. ktoś się może z tym źle poczuć i na pewno mi o tym nie powie.

W mojej głowie odzywają się fałszywe tezy, którymi zostałam kiedyś nakarmiona.

Ad 1. Czy kategoria wypada/nie wypada ma w ogóle rację bytu w głębokich relacjach?

Ad 2 Nie jestem pępkiem świata rozumianego jako świat zewnętrzny – jestem jednak (a z pewnością być powinnam!) pępkiem swojego prywatnego wszechświata, o który warto dbać, m.in. po to, by nie musiał robić tego za mnie właśnie świat zewnętrzny.

Ad 3 W rozmowie z kimś naprawdę bliskim milczenie na temat tego, co mnie boi i uwiera sporo mówi o jakości takiej relacji, ale przede wszystkim o nas samych. Nieotwieranie się przed przyjacielem tłumaczone obawą o jego samopoczucie oraz lękiem, że nie będzie umiał być wobec nas uczciwy  (np. mówiąc, że czymś go nieintencjonalnie uraziliśmy lub że w danym momencie zrzucamy na jego barki zbyt dużo) nie jest wcale troską o niego, obnaża natomiast nasze gigantyczne problemy z zaufaniem. Zaufaniem zarówno przyjacielowi, że kiedy już zrzucimy przed nim gardę, nie będziemy z tego powodu cierpieć, jak i samym sobie, że w razie jakiejkolwiek porażki, doskonale poradzimy sobie z nawet bolesną sytuacją sami. To podwójnie nie fair.

Cały ten rozdział pozornie niezwiązany z Żuli jest o tym, że dopiero przy okazji stania się dla innych zdecydowanie bardziej kłopotliwymi w związku z powiększeniem się o nią naszej rodziny (co nie było wcześniej w naszym stylu), miałam okazję powiedzieć bliskim wokół:

– Sprawdzam!

Dobro tego małego, bardzo ciężko doświadczonego przez życie psa, wypchnęło mnie daleko poza orbitę własnego komfortu. Zmierzyłam się z koniecznością niesamowicie trudnego dla mnie poproszenia najbliższych o pomoc i jeszcze trudniejszego usłyszenia od nich odmowy. Jednak dzięki temu doświadczeniu wiem już, że sama nie jestem do niczego zobligowana. Że dałam już dużo, nawet z nawiązką i mam dziś prawo nie pomagać każdemu zawsze, tym bardziej, kiedy czuję, że odbywa się to kosztem mnie samej. Równocześnie ci, których nie miałabym nawet odwagi i sumienia o nic prosić (bo znam ich sytuację), sami oferowali pomoc. Zaczęłam dostrzegać różnicę między relacjami obarczonymi ciężarem, niezręcznością i przemilczanym latami problemem wymieszanymi z poczuciem obowiązku, a  tymi, w których trudne położenie jednej strony jest równoznaczne z wyciągnięciem do niej ręki przez drugą bez zbędnych słów, krygowania się, przepraszania czy proszenia. Okazało się, że mamy wokół kilkoro wspaniałych, dobrych i wspierających przyjaciół. Pięknie jest móc się o tym przekonać.

fot. Bożena Szuj

Cała wioska

fot. Bożena Szuj

Pamiętam, jak lata temu zaczynało się mówić o tym, że młode matki są często przytłoczone nadmiarem dobrych rad zewsząd – że tu trzy grosze wtrąci teściowa, tam mamusia, jeszcze na spacerze jakieś kompletnie obce zaglądające do wózka osoby. I myślałam sobie, że wystarczy po prostu tego nie słuchać. Styli wychowawczych jest mnóstwo, podobnie jak styli żywienia czy ubierania malucha. Oczywiście nie jest prawdą, że dziecko należy do rodzica i że ten może z nim wyprawiać, co mu tylko przyjdzie do głowy. Do wychowania dziecka potrzeba całej wioski, w związku z czym, jeśli ktoś przy nas na swoje własne dziecko krzyczy, bije je, wyzywa czy upokarza, mamy moralny obowiązek interweniować. Jednak przemoc to nie wychowywanie. A bezprzemocowych styli wychowawczych jest całkiem sporo. Myślałam więc sobie, czytając o tych przytłoczonych matkach, że są biedne, biorąc w ogóle pod uwagę czyjekolwiek zdanie. Przecież to one są matkami i póki nie krzywdzą swoich dzieci, nikomu nic do tego, czy dziecko ma czapeczkę, czy nie albo w jaki sposób jest karmione. Cóż jednak na ten temat wiedziałam, naiwna ja?! Wszystko diametralnie się zmieniło, kiedy zaadoptowaliśmy pieska. Świat wokół zdał się zapełniony po brzegi fachowcami w dziedzinie wychowywania nie tylko dzieci. Gdzie nie zrobiliśmy z Partnerem kroku, tam czyhała na nas jakaś fantastyczna wychowawcza rada, na ogół mocno rozmijająca się ze zdaniem behawiorystów i naszymi przekonaniami. To zresztą szybko zostało nam wytłumaczone: behawioryści za swoją pracę biorą pieniądze, więc powiedzą wszystko, co nam się spodoba by je z nas zedrzeć, a brutalna prawda nie jest wcale od tego, żeby się podobać. Brutalną prawdę wali się między oczy w imię bezwzględnej szczerości. Specjaliści szczerzy nie będą nigdy. Specjaliści mają swoich konsumentów zadowalać. Logiczne. Prawdziwymi specjalistami, takimi bezinteresownymi, są Polacy. Z urodzenia. Z (tej) ziemi.
Do głupich komentarzy osób na ulicy potrafiłam się jeszcze w miarę zdystansować. Nie wszystkie zresztą były nieuprzejme, choć nie ukrywam, że jak usłyszałam, że

mam świetnego psa, bo szczeka na Arabów,

to miałam ochotę odpowiedzieć, że:

na razie jest demokratyczna i szczeka równo na wszystkich, ale uczę ją, żeby wyładowywała całą swoją agresję podszytą lękiem tylko na ksenofobach, bo i tak nie ma z nich żadnego pożytku, to niech się chociaż na to przydadzą.

Przykre jednak było słuchanie od bliskich uwag typu: „osiągnij rezultat, na który behawioryści dali nam rok, w maksymalnie miesiąc”. Miałam poczucie presji, tego że komuś kończy się cierpliwość, a ja mam się do tego ze swoim dosyć dzikim psem dostosować. Wypłakiwałam w poduszkę każdą obelgę pod jej adresem (wypowiedzianą niby to w żarcie, niby z dystansem), każdy idiotyczny epitet „niegrzeczna”, każde podważanie kompetencji naszych doskonałych behawiorystów czy w końcu moją ulubioną frazę „nie ciaćkaj się z nią, to tylko pies”. Oczywiście, jak typowy ADHD-owiec, uznałam z automatu, że inni są mądrzejsi i wiedzą ode mnie więcej. Jednak czy na pewno w tym konkretnym przypadku? W najbardziej chyba krytycznym momencie, kiedy myślałam, że moja głowa za chwilę eksploduje, a nie odpowiadam już przecież wyłącznie za siebie – mam pod opieką wymagającego pieska, doszło do mnie z całą mocą, że naprawdę nie ma znaczenia, co inni w tej kwestii myślą. Mają swoje życie i tam pole na eksplorowanie własnych dobrych rad. Jeśli kogoś drażni, że zamiast narażać przerażonego psa na dodatkowy stres, dawkuję mu wg wskazań fachowców trudne sytuacje bardzo powoli, że rezygnuję na jakiś czas z życia towarzyskiego (a trochę też z siebie), żeby wyprostować jego traumy, że widzę minimalne efekty, które przynosi łagodność i zerowe efekty, które przynosi brak cierpliwości i „zakazywanie” szczekania – ma pełne prawo być rozdrażniony. I jak każda dorosła osoba musi sobie z tym poradzić. Ma do tego narzędzia, a jeśli jeszcze nie ma – wie gdzie się zwrócić, by je dostać. Nie jest to w najmniejszym stopniu moje. Za psa natomiast to ja z Partnerem jesteśmy odpowiedzialni i to on jest całkowicie na nas zdany. Tradycyjnie największe wsparcie miałam w Partnerze, który jest na tyle mądry, że nie da się go niczym urazić – można co najwyżej wystawić samemu sobie świadectwo. Przyjmował więc uwagi do wiadomości, czasem wręcz doceniał szczerość, z jaką zostały wypowiedziane, koniec końców rozumiejąc jednak znacznie lepiej niż ja, że Żuli i tak nie rozumie ludzkiej mowy, a na nasz stosunek do niej nie może przecież wpłynąć czyjeś zdanie na jej temat.

fot. Bożena Szuj

Nasza mała schizofrenia

fot. Bożena Szuj

Kiedy Żuli się u nas pojawiła, była wyraźnie zafascynowana lustrem. Przeglądała się w nim często. Mieliśmy wrażenie, że w jakimś sensie rozumie jego ideę, skoro tyle czasu przed nim spędza, a także patrzy przez nie również na nas. Jednak nieco ponad miesiąc później wszystko się diametralnie zmieniło. Pewnego dnia po prostu widząc swoje odbicie, zaczęła przeraźliwie szczekać, szczerząc zęby. Myślałam, że przybliżenie jej do obszczekiwanego obiektu sprawi, że zobaczy, że coś się jej pomyliło, ale było tylko gorzej. Wpadła w jakąś histeryczną rozpacz, a serce waliło jej jak oszalałe. Mocno trzymała mnie przednimi łapkami pilnując, bym sama nie podeszła zbyt blisko i odstraszała zębami „potwora z lustra”. Czy był to jednorazowy epizod, który już się nie powtórzył lub też powtarzał sporadycznie? Niestety nie. Następnego dnia byłam zmuszona zakryć lustro prześcieradłem i tak już zostało do naszego wyjazdu z Zakopanego. Od tej pory przestało chodzić wyłącznie o jej własne odbicie. Wystarczyło, że zauważyła, że w łazience nad umywalką jest lustro, w którym się przecież nie odbijała, i już był krzyk. Wystarczyło, że podczas zmroku wnętrza pomieszczeń odbijały się w oknach. Nakręcały ją wszelkie ekrany (telewizora, komputerów), szafki ze szklanymi drzwiami, szkła w ramkach do zdjęć wiszących na ścianach. Czy zdjęłam ze ściany niemal wszystko, żeby się nie denerwowała? Tak. Co gorsza, zaczęłam w pewnym momencie ulegać jej paranojom. Stałam się wyczulona już nie tylko poza domem – na dzieci, dorosłych, biegaczy (tak, to oddzielna kategoria), wszelkiego typu wózki, samochody, hulajnogi, rowery, worki na śmieci, psy, ptaki, koty, konie, niedźwiedzie, daniele, łanie (mieszkamy w Zakopanem), jeże, dziki, łosie, szakale, lisy (mieszkamy w Gdańsku), – ale także absolutnie wszędzie na jakikolwiek skrawek czegokolwiek, w czym cokolwiek może się odbić. W dodatku na naszym drewnianym zakopiańskim suficie zauważyłam coś, co przypominało ślady stóp. Partner, chcąc mnie wyśmiać, z lekkim przerażeniem stwierdził, że też je widzi…
Zaczęłam czytać o halucynacjach i schizofrenii u psów. Zdania w wiarygodnych źródłach są podzielone, ale niektóre z nich twierdzą, że psy mogą na nią zapaść, jeśli ich życie – zwłaszcza za młodu – było zbyt mało urozmaicone, a w końcu nasza psinka zanim do nas trafiła, przez 1,5 roku nie była wypuszczana z domu. Nie ukrywam, że nastał dla nas bardzo uciążliwy czas. Trudno było się czymkolwiek zająć, bo Żuli wpadała w swoje spazmy. Słowo „szczekanie” nie opisuje zresztą wiernie tego, czego byliśmy świadkami. To były raczej ataki histerii, podczas których miała wymalowane na pyszczku przerażenie, choć równocześnie przywdziewała maskę rasowej morderczyni. Nasi znajomi zaczęli się jej bać. W Gdańsku również nie raz słyszeliśmy, że to pierwszy pies, którego ktoś się autentycznie boi. (I jeśli mam być stuprocentowo szczera, nie jest to stan rzeczy, który bym przesadnie demonizowała.) Potem kilka razy zdarzyło jej się nie poznać mojego Partnera i w amoku szczekać także na niego, a raz go nawet ugryźć w rękę. Byliśmy załamani tak radykalną psychiczną zmianą naszej kochanej suni. Czasami wracała dawna Żuli i to były wspaniałe momenty pełne czułości, które próbowaliśmy czerpać garściami. Nie ma słodszej istoty niż Żuli nad ranem, czekająca aż się obudzimy i patrząca na nas z miłością. Nie ma kochańszego zwierzątka niż Żuli tuląca się do nas obojga naraz (jak również podsiadająca mnie, kiedy mam ochotę usiąść na swoim Partnerze). Ale jej coraz częstsze odchodzenie od zmysłów było nie lada wyzwaniem. W Gdańsku do przedmiotów odbijających doszły jeszcze cienie, z rzadka przedmioty matowe oraz sporadycznie absolutnie wszystko. Wyobraziliśmy sobie nas samych za kilka lat bez przyjaciół, znajomych i rodziny, zdanych wyłącznie na siebie, w ciemnym, wyłożonym prześcieradłami mieszkaniu, bez luster i jakichkolwiek elementów, które cokolwiek odbijają, przytulonych do siebie w trójkę i powtarzających małej, jak mantrę:

– Wszystko jest dobrze, nic się nie dzieje.

(Zakrawa to na szaleństwo, ale niejedno moje samotne z nią popołudnie tak właśnie wyglądało.) Z wizytą u weterynarza czekaliśmy, bo zależało nam na lekarzu z Gdańska, na pobyt w którym przypadnie większość jej leczenia. Wizyta sprawiła, że odetchnęliśmy z ogromną ulgą. Co prawda nasz słodki kochany potwór mało co nie zagryzł pani doktor (co przy cenie, jaką sobie zaśpiewała i nieścisłościach w cenniku dla pacjentów nie było zupełnie nieuzasadnione), ale jedno stało się wreszcie jasne. Żuli półtora miesiąca temu urodziła urojone szczenięta. Nagle wszystkie jej obsesyjne, czasem przerażające, kompletnie irracjonalne reakcje zaczęły mieć sens – broniła swoich urojonych młodych! Stąd większe wyczulenie i agresja. Dodatkowo czeka ją też badanie wzroku, bo z naszych osobistych obserwacji wynika, że może mieć z nim problemy, podobnie jak ze słuchem i węchem (całkiem niezłe kombo jak na psa). Agresję tłumaczy również wykryte w badaniach krwi obniżenie jednego z hormonów tarczycy. Być może to dopiero wierzchołek góry lodowej, ale cieszy nas bardzo, że możemy jej już podawać leki. W pewnym sensie mieliśmy rację, że ma omamy. Urojone szczenięta na szczęście dość szybko udało się nam oddać w dobre ręce. Jak stwierdził mój Partner, nikt nawet nie zauważył.

fot. Bożena Szuj

Trudy rodzicielstwa

fot. Bożena Szuj

Oczywiście pies to nie dziecko, ale z całą pewnością wspólna opieka nad Żuli trochę nam uświadomiła w czym szum. Dzielenie z partnerem frustracji spowodowanych ciągłym szczekaniem już jest sporym wyzwaniem dla związku, więc mogę się tylko domyślać, jak się sprawy mają z nieustającym dziecięcym płaczem. Doskonale rozumiem, że można mieć czasem wszystkiego serdecznie dosyć. W Gdańsku na Partnera czekało zatrzęsienie pracy zawodowej. Przejęłam na siebie obowiązki domowe i opiekę nad Żuli. Szybko pogodziła się z zostawaniem tylko ze mną, ale też… dokazywała również tylko mnie. Kiedy wracał padnięty Partner, cieszyła się jak dziecko, dając mu wszystko, co w niej najlepsze (co czasem też potrafiło go zmęczyć). Mnie przypadły w udziale często długie godziny szczekania, warczenia i miotania się, wywołujące u mnie nieraz płacz bezsilności. Bierzesz na ręce psa, który jest jedną wielką agresywną kulką (a wiemy, że ta agresja jest agresją lękową) i tłumaczysz mu, że „tam nic nie ma”‚ „to tylko cień” (tu cała pantonima, żeby jej pokazać, na czym polega to zjawisko) czy „wszystko jest dobrze”, a jej serce wali jak oszalałe, gotowe walczyć o swoje urojone szczeniaki, a często również mnie. Oczywiście od kiedy zrozumieliśmy, o co chodzi, było już zdecydowanie łatwiej, ale na pewno każde z nas przeszło własny moment krytyczny. Partner po kilkudniowej pracowitej „nieobecności” zszedł u Żuli na dużo dalszy plan niż ja (wykończona z kolei tym, że moje wyjścia przeżywała mocniej). Oczywiście wszystko dość szybko wróciło do normy. Partner odbudował z małą relację, wyprowadzając ją na kilka spacerów, no i podając jej hormony (słodkie kropelki wręcz ubóstwia, a że są one bardzo niebezpieczne dla ludzi, zwłaszcza kobiet, podawanie ich jej jest ich prywatnym wieczornym rytuałem). Ja byłam zmęczona przede wszystkim tym, że nie da się psu wytłumaczyć, że jego lęki są irracjonalne i że nie może szczekać, warczeć i growlować przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale najgorszy był moment, w którym ugryzła mnie w twarz. Oczywiście była to moja wina. Pies był przerażony (nie mam pomysłu, co ją wtedy uruchomiło), a ja – kompletnie pozbawiona instynktu samozachowawczego – trzymałam tuż przy jej pyszczku swój policzek. Nastąpiła tzw. agresja przeniesiona, o której wiem, no i… tydzień chodziłam z siniakiem pod okiem, zupełnie jak bym była żoną górala. Ok, nieprzyjemna sytuacja, dosyć bolesne ugryzienie. (Czy miałam nauczkę i trzymam się od niej dalej, kiedy wpada w furię? Ależ skąd! Nie umiem się jej bać, więc pogryzła mnie w swoich krytycznych momentach jeszcze trzy razy, ale już nie w twarz, no i słabiej.) Choć dziś się tego bardzo wstydzę, górę wzięło wtedy moje ego. Pomyślałam, że jestem na nią wściekła, że jak tak mogła postąpić, że ja dla niej tyle, a ona taka niewdzięczna. Czy wstydzę się tego, że poczułam się bardzo źle? Czy wstydzę się tego, że doprowadziła mnie ugryzieniem do łez? Nie. To jest ludzkie i naturalne. Wstydzę się tego, co z tymi emocjami zrobiłam później. Żuli się wcale nie prosiła o pomoc. To ja chciałam mieć psa, a żeby połączyć tę egoistyczną pobudkę z pomocą psiakowi, który jej potrzebuje, było dla mnie oczywiste, że weźmiemy psa ze schroniska, by dać mu kochający dom. Ona nie ma wobec nas żadnych długów. Nie mam prawa oczekiwać wdzięczności, a już tym bardziej zapanowania nad instynktem, który jest od niej silniejszy. Pretensje mogę mieć wyłącznie do siebie i też nie powinnam z tym biczowaniem samej siebie nadto przesadzać. Zdarzyło się, trzeba wyciągnąć wnioski. Póki nie jest stabilna (a nie jest i czeka ją cała długa diagnostyka i dopiero kiedy badania nic nie wykażą, będzie sprawdzana pod kątem choroby psychicznej), cała odpowiedzialność za naszą relację spoczywa tylko na nas.
Pomyślałam, że o ile byłam dla niej tylko oschła, ale potem ją mocno przytuliłam i od tego czasu jesteśmy jeszcze bliżej, to sprawy miałyby się już inaczej z dzieckiem. Nie chciałabym nigdy powiedzieć czegoś tak głupiego i niesprawiedliwego, jak to, co pomyślałam o Żuli, własnemu dziecku. Jasne, że jesteśmy tylko ludźmi, popełniamy błędy, nie ma na świecie rodziców idealnych, itd., jednak są pewne krzywdzące schematy, które powtarzane bez zastanowienia od pokoleń potęgują międzypokoleniową traumę. Myślę, że tam, gdzie czyjeś losy zależą tylko i wyłącznie od nas, nie ma miejsca na nasze ego, ani nawet na partnerstwo. Musimy doskonale wiedzieć, co jest tej małej istocie potrzebne do wzrostu i dawać jej to wraz z miłością, życzliwością i serdecznością. Musimy być konsekwentni, cierpliwi i nauczyć się stawiać granice (w tym wypadku nie dla nas, ale dla dobra podopiecznego). Jakaś część mnie oczywiście marzy o partnerstwie z Żuli i prawdopodobnie kiedyś przyjdzie taki dzień, że będzie to możliwe. Dziś jednak jej dobro i zdrowie jest na tym samym miejscu, co moje własne (pora przestać się dawać gryźć). Niech to jednak nikogo nie zwiedzie – ona niesamowicie dużo wniosła do mojego życia. Przewróciła je do góry nogami, pokazując, jak powinnam dbać przede wszystkim o siebie.

fot. Bożena Szuj

Potwór z lustra

fot. Bożena Szuj

Myślę dziś, że nie mogłam przygarnąć psa w lepszym dla siebie czasie. Niedługo wcześniej dostałam diagnozę ADHD i zaczęłam wreszcie leczenie z prawdziwego zdarzenia połączone z psychoedukacją. Zalecenia, które dostałam zarówno od mojej wspaniałej (wreszcie) psychiatry, jak i od terapeutki, pokrywają się z moimi obowiązkami wobec Żuli. Ranne spacery, systematyczność i rutyna, czy ćwiczenie asertywności są znacznie łatwiejsze, kiedy mogę się „schować za psem” – spełniając jej potrzeby, spełniam równocześnie swoje własne. Paradoksalnie to, co wynika z ADHD, czyli moja niewiara w siebie, w swoją wartość i ważność, a także traktowanie innych lepiej od siebie odzywają się we mnie i dzięki nim łatwiej mi o siebie zadbać, wiedząc, że w ten sam sposób dbam też o psa. Systematyczność i rutyna są dla mnie najtrudniejsze. Równocześnie są dla mnie bardzo ważne, zwłaszcza w depresyjnych stanach. Dokładnie tego samego potrzebuje pies, zwłaszcza po tak trudnych przejściach. Ze spacerami i rutyną sprawa jest jasna, ale jak się do tego ma asertywność?
Otóż każdy opiekun psa reaktywnego z pewnością wie, co oznacza dla takiego stworzenia zbyt bliskie spotkanie z innym psem czy człowiekiem. Wie też, jaką zmorą są podbiegacze, czyli psy chodzące bez smyczy, które podbiegają, żeby się przywitać. Oczywiście nie ich wina – są spokojne i towarzyskie, natomiast nie jestem w stanie zrozumieć ich opiekunów, którzy widząc, że biorę swojego rozhisteryzowanego psa na ręce i robię wszystko, żeby nie patrzył w dół, na zdziwionego moim z kolei zachowaniem podbiegacza, zamiast szybko go do siebie odwołać, głośno się dziwią, albo zachowują tak, jak by mieli cały czas świata. (W takiej właśnie sytuacji Żuli ugryzła mnie mocno w nogę po raz drugi – nie wytrzymała napięcia.) Mam coraz mniejsze opory i chyba prędzej czy później pozwolę jej ugryźć takiego psa, żeby opiekunowi coś w końcu zaświtało. Nie robię tego tylko ze względu na jej stres (kiedy pies na smyczy ugryzie psa bez smyczy, odpowiedzialność ponosi opiekun tego drugiego). Kiedy z daleka widzimy psa, robię dużo, żebyśmy się nie musiały z nim spotkać. Często słyszę wtedy z od jego opiekunów „on nie ugryzie” albo „mój nic nie zrobi”. Kiedyś było mi głupio, próbowałam siebie i Żuli tłumaczyć. Dziś priorytetem jest dla mnie jej stan, więc rzucam tylko bez zbędnych emocji „ale ona gryzie” i odchodzę. Wiem, że nie mogę dopuścić, żeby ktoś obcy ją dotknął czy częstował smaczkami. Nie wdaję się w żadne zbędne rozmowy (co jest mi bardzo na rękę, bo nie ukrywam, że ta wspólnota psich opiekunów zaczynała mnie już trochę drażnić). Kiedy Żuli szczeka, trzymam ją albo bardzo blisko nogi, albo biorę ją na ręce, więc przestałam już za jej zachowanie przepraszać. Wyjątkiem są dzieci, ale tu jakoś udaje mi się nie dopuszczać do jej agresji.
Jak już kiedyś pisałam, asertywność to nie arogancja. Staram się nie być nieuprzejma, ale zrozumiałam wreszcie, że nie bycie przesadnie uprzejmą nie jest równoznaczne z nieuprzejmością. Podobnie z osobami, na które, okazuje się, że nie mogłam liczyć. Gdyby nie chodziło o psa, może machnęłabym ręką, może znowu wszystko pięknie i racjonalnie sobie wytłumaczyła (to jeden z mechanizmów obronnych, sprawiający, że porzucamy samych siebie). Nie chowałabym urazy czy złości, bo „przecież nic takiego się nie stało”, „każdy ma prawo…”, „każdy jest wolny”, itd. Guzik prawda! Stało się! Dzięki Żuli, dla której chcę jak najlepiej, dostrzegam mocniej bycie nie fair również w stosunku do samej siebie. To niesamowite, jak zmieniła mi się perspektywa. W swoich własnych oczach przestałam być tylko (?) sobą. Od jakiegoś czasu jestem też psią mamą i ponieważ moja psiórka zasługuje na wszystko, co najlepsze, ja – jako jej opiekunka – również nie mogę się zadowalać byle czym. Psy są papierkiem lakmusowym naszej emocjonalnej stabilności. Wyczuwają, jak nikt inny, nasze niepokoje. (Z jakiegoś powodu Żuli pozostawiona sama z Partnerem potrafi być spokojna, a ze mną – nerwowa i agresywna wobec innych.) Dla pieska po przejściach, niestabilnego, hormonalnie rozchwianego, do tego jeszcze z prawdopodobnie wieloma fizycznymi dolegliwościami (podejrzewamy m.in. problemy z brzuszkiem i cierpliwie czekamy na umówione jego USG), nic nie jest tak ważne, jak bezpieczny dom ze stabilnym opiekunem. Mam dla kogo o siebie zawalczyć. Choć to oczywiście smutne, że przez niemal 39 lat nie zrobiłam tego dla siebie.
Pisałam o jej lękach i moim osłabieniu, kiedy po raz tysięczny powtarzam jej, że nie musi się bać zakrytej szmatkami mikrofali (pamięta doskonale, że w niej też się odbija). Powtarzam, przytulam, odwracam jej uwagę, rozpraszam. Z drugiej strony… jeszcze całkiem niedawno cierpiałam dokładnie tak samo, obarczając tym wszystkim mojego biednego Partnera. Wykwity bujnej wyobraźni łączyły ze sobą strzępki różnych faktów i formowały mi mojego prywatnego „potwora z lustra”. Potrafiłam cała się trząść i… również wpadałam w agresję lękową. Tak samo później ją przekierowywałam na najbliższych. Nienawidziłam siebie takiej, kiedy w chwilach największego wzburzenia wychodziły ze mnie najstraszniejsze demony. To coś, nad czym nie umiałam zapanować. Nie wiem, co mi pomogło. Psychoterapia, leki, czy może jedno i drugie. Plus na pewno gigantyczne poczucie bezpieczeństwa w związku, które przychodziło jednak długo i powoli. I wcale nie ze względu na zachowanie Partnera, ale moją umęczoną biedną głowę. Może dlatego kiedy nasza psióreczka growluje, wystawiając zęby, jestem właśnie tą osobą, która się jej nie boi, a przytula ją i całuje (kiedy mała mi na to pozwala). Rozumiem emocje, które są pod spodem. Widzę, jak bardzo są pierwotne. Pomagając jej, pomagam sobie. Nie tylko dlatego, że im bardziej będzie spokojna, tym nam będzie z nią łatwiej, ale też dlatego, że robię dla niej to wszystko, co powinnam już dawno zrobić dla siebie. I zaczynam odkrywać, że to jest nie tylko osiągalne, ale też łatwiejsze niż się spodziewałam.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser piosenka, która idealnie obrazuje nasze próby przyzwyczajenia Żuli do zostawania tylko z jednym z nas.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Koncert kompozytorski pedagogów Katedry Kompozycji Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki w Gdańsku

Będąc już w Trójmieście dostałam, zupełnie nieoczekiwanie, przemiłe zaproszenie od swojego warszawskiego sąsiada Pawła Mykietyna na koncert kompozytorski pedagogów Katedry Kompozycji Akademii Muzycznej w Gdańsku, w repertuarze którego znalazł się Koncert na saksofon i orkiestrę Pawła Mykietyna i Mikołaja Trzaski. Byłam więcej niż podekscytowana, bo swego czasu puszczałam sobie ten utwór na you tube’ie w zapętleniu marząc, by móc usłyszeć go kiedyś na żywo, a co za tym idzie usłyszeć (i zobaczyć) na żywo również niesamowitego Mikołaja Trzaskę. Charyzmatycznego saksofonistę, klarnecistę basowego i kompozytora, z którego drogą z kolei – za młodu obu panów – splotła się droga mojego Partnera. (Żeby nie powiedzieć w miłosnym uścisku).
Nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać. Oprócz wspomnianych wyżej artystów oraz Andrzeja Dziadka żadnego nazwiska wykonywanych kompozytorów nie znałam. Przyszłam więc z otwartą głową i czystymi intencjami. Koncert sprowadził mnie na ziemię i zmusił do kilku refleksji. Po pierwsze… ewidentnie przedawkowałam „Warszawską Jesień” i choć ta z roku na rok jest od jakiegoś czasu coraz słabsza, jednak trzydzieści cztery edycje, które mam za sobą, mocno wyśrubowały moje oczekiwania. Nigdy nie chciałam być jak ci biedni zblazowani muzykolodzy w średnim wieku, którzy na przerwach wypowiadają się z pogardą i ironią o wysłuchanych utworach, czepiając się drobiazgów… u Xenakisa, a podczas koncertów szeleszczą kartkami książek programowych, zupełnie jak by byli pozbawieni słuchu, wyobraźni lub jednego i drugiego. Mimo empatii do artystów, autentycznej radości, że muzyka współczesna jest gdziekolwiek grana i sporej wyrozumiałości dla braku talentu czy geniuszu, czuję równocześnie złość, że powstaje dziś na uczelniach kształcących nowe pokolenia kompozytorów tyle wtórnej i – będę dosadna – mało wartościowej muzyki.
Koncert na pierwszy rzut oka (ucha) był przyzwoity i dobrze zaprogramowany. Rozpoczęła go  Fantazja i Kanon duet na flet, głośnicę, akordeon, loopery i elektronikę Piotra Jędrzejczyka (w tym miejscu duże ukłony dla znakomitego akordeonisty Pawła Zagańczyka). To niby nie był zły utwór, ale pozostawił mnie z towarzyszącym mi już do końca koncertu przekonaniem, że wszystko już było. Znam na pamięć wszystkie te brzmienia i przeróżne ich konfiguracje. Nic tu nie jest nowe, odkrywcze, nie poraża żadna energia. (Nawiasem mówiąc, metronomu ze słuchawek wykonawców naprawdę nie powinno być słychać na sali.) Dwa kolejne utwory zostały napisane z myślą o wykonującym je duecie: Paweł Nowicki na wibrafonie i Piotr Nowicki na fortepianie. Najpierw wysłuchaliśmy A due per vibrafono e pianoforte Andrzeja Dziadka (podejrzanie ładne na początku i stopniowo rozwijające się w naprawdę ciekawą stronę) oraz Impresję na perkusję i fortepian Tadeusza Dixy. Ten ostatni utwór przez długi czas był moim „prywatnym faworytem”. Rozczarował mnie jednak jego koniec, będący jakimś atakującym znienacka dziwacznym uwspółcześnieniem muzyki Karola Szymanowskiego. I przy całym sentymencie do twórczości Szymanowskiego (tata przecież wiele lat był prezesem towarzystwa jego imienia), nie był to komplement. Potem stało się coś bardzo złego, mianowicie A jak mnie już nie będzie na sopran i fortepian Kamila Cieślika do tekstu Ewy Czynczyk. Już po przeczytanym przez prowadzącego koncert Piotra Jędrzejczyka opisie utworu autorstwa kompozytora, zaczęłam się obawiać. Dopiero chwilę później okazało się, że całkiem słusznie. Kamil Cieślik z powagą zadeklarował, że zamierza poprzez muzykę podkreślić mroczny klimat wiersza Ewy Czynczyk dotykającego tak trudnego tematu, jak odchodzenie, ale że pogodniejsze wersy (typu „życie jest piękne” – cytuję z pamięci) również zostaną muzycznie wyeksponowane. I niestety nie mógł tego ująć trafniej. Dodatkowo mam też sporo zastrzeżeń do sopranistki Michaliny Gogoli, której głos sprawiał wrażenie jeszcze nie do końca ustawionego. Nie byłam pewna, czy ma nad nim kontrolę. Nie można jej jednak z całą pewnością zarzucić złej dykcji. Z namaszczeniem i przejęciem wyśpiewywała m.in.:

kapelusze przymierzam co chwila
i butów ile mam
i biegam do fryzjera
paznokcie maluję i usta
a myślałam że będzie pustka

– fragment wiersza „A jak mnie już nie będzie” Ewy Czynczyk

Następnie Mikołaj Trzaska wraz z Pawłem Mykietynem zabrali nas z powrotem do teraźniejszości swoim niesamowitym Koncertem na saksofon i orkiestrę. Choć sala i jej akustyka nie była dla tego utworu zbyt szczęśliwa, i choć odtwarzana przez Pawła warstwa orkiestry była zbyt cicha w stosunku do saksofonu (tu zagrała też zbyt słaba jakość głośników), utwór i tak poruszył mnie niewymownie. Znając go już, orkiestrę sama sobie podgłośniłam w głowie. Usłyszenie Mikołaja Trzaski było dla mnie przeżyciem mistycznym. Czysty żywy ogień, którego między kolejnymi edycjami „Warszawskiej Jesieni” (a od jakiegoś czasu również w ich trakcie) niezwykle jestem spragniona. Potem pianistka Martyna Chmura zaprezentowała Sinus Iridum na fortepian Huberta Żmudzkiego. Nie umiem o tym utworze napisać nic więcej oprócz tego, że był naprawdę dobrze zagrany. Koncert zakończyła kompozycja Wszystko (na podstawie wiersza Wisławy Szymborskiej) na basset horn, akordeon i warstwę video Krzysztofa Olczaka. Na ekranie pojawił się wiersz Noblistki:

Wszystko –
słowo bezczelne i nadęte pychą.
Powinno być pisane w cudzysłowie.
Udaje, że niczego nie pomija,
że skupia, obejmuje, zawiera i ma.
A tymczasem jest tylko
strzępkiem zawieruchy.

– „Wszystko” Wisława Szymborska

Jakimż więc rozczarowaniem był początek utworu, w którym akordeon i rożek basetowy odtwarzały… zawieruchę. (A być może nawet jej strzępek.) Dalej było już tylko gorzej, gdyż grający na rożku basetowym Andrzej Wojciechowski zaczął uprawiać melorecytację, miażdżąc powyższy wiersz. Tu już nawet nie chodzi o to, czy ktoś jest, czy nie jest aktorem. Czy umie zinterpretować dobry tekst, czy nie. Tu problemem była kompozycja. Zmorą dzisiejszych czasów jest dosłowność i dopowiedzenie. Tak więc słowo „nadęte”, było „dęte” (rożek basetowy, hehe), itd., itp. Był to zresztą dobry przykład na to, że zły może być zarówno utwór, który podąża za fatalnym tekstem, jak i ten, który wykorzystuje wiersz wybitny. Przypomniały mi się słowa innego (obok Mykietyna) boga wśród kompozytorów żyjących – Pawła Szymańskiego, który uważa, że twórczość literacka jest szalenie mało abstrakcyjna. Że w muzycznej abstrakcji łatwiej mu się schować i nie wyobraża sobie, że mógłby się odsłaniać poprzez tworzenie tekstów literackich. W utworze Wszystko (na podstawie wiersza Wisławy Szymborskiej) przyciężkawą kropkę nad „i” stanowiła właśnie muzyka. Uwielbiam poezję Szymborskiej, ale naprawdę ciężko zarzucić jej wieloznaczność i nadmierne skomplikowanie przekazu. Jest czysta, prosta, trafiająca w sedno, pobudzająca do refleksji. Tymczasem w zestawieniu z kompozycją Olczaka sprawiała wrażenie naprawdę abstrakcyjnej. To już moja prywatna opinia, z którą niewielu się zgodzi, ale jestem przekonana, że poezja i muzyka to dwie potężne siły, których łączenie nie jest dobrym pomysłem. Jedynym od tego wyjątkiem jest łączenie poezji konkretnej z muzyką konkretną, czego doskonałym przykładem jest utwór „ODDO” Tadeusza Sudnika opierający się na „wierszu” mojego ukochanego Stanisława Dróżdża.
Po koncercie dopadł mnie dylemat, jak to jest z tym częstym argumentem, którym tak łatwo mi szafować, kiedy słyszę coś wtórnego, nudnego i mdłego. Z argumentem:

wszystko już było.

Czy jest on sprawiedliwy? Przecież na dobrą sprawę wszystko naprawdę już było, a Paweł Szymański, nawiązujący dziś do Bacha, nadal jest za każdym razem elektryzujący i odkrywczy. Witold Szalonek czy Giacinto Scelsi często w swojej muzyce operowali ciszą i pianissimem, dzisiaj operuje nimi też kolejny polski bóg Wojtek Blecharz. Równocześnie każdy z tych trzech kompozytorów ma inny, charakterystyczny i rozpoznawalny styl. Każdy z nich jest wyjątkowy, ważny i oryginalny. Koncert na saksofon i orkiestrę Pawła Mykietyna i Mikołaja Trzaski dla mnie już był w co najmniej dwóch znaczeniach. Po pierwsze w warstwie orkiestrowej słyszymy sample z wielkich ważnych dzieł powstałych dużo wcześniej, a po drugie… słuchałam tego utworu wcześniej wielokrotnie w domu.
Czy rzeczywiście mogę zarzucić zbiorczo większości pozostałych kompozycji to, że posługują się elementami, które „już były”? Może trzeba byłoby zapytać nie czym się posługują, ale jak to robią? Kiedyś byłabym zachwycona nawet koncertem, w którym kompozytorzy próbują naśladować dobrą muzykę współczesną. Dziś niestety mam wrażenie, że dopiero zaczynają naśladować muzykę, która już od kilku dekad współczesna nie jest. Trochę to smutne, biorąc pod uwagę, że mówimy o absolwentach i profesorach akademii muzycznej.

P.S. A na deser oczywiście Koncert na saksofon i orkiestrę.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Cowboy Carter” Beyoncé

wytwórnia: Sony Music Entertainment
rok wydania: 2024

Ten wpis będzie się nieco różnić od pozostałych moich płytowych recenzji. Zilustrowałam go okładką cyfrowego wydania płyty „Cowboy Carter” przede wszystkim dlatego, że nawiązuje ona do okładki „Renaissance” – poprzedniej płyty Beyoncé, której ma być kontynuacją. Druga przyczyna jest znacznie mniej istotna – przypomina mi ona reklamę Old Spice’a (Czy wiesz, że siedzę na koniu… tyłem?). #MnieŚmieszy
Dla porównania wrzucam tuż obok również okładkę tradycyjnej płyty CD. Całą resztę wpisu natomiast ozdobiłam własną country sesją zdjęciową, której przygotowanie miało być żartem, a koniec końców okazało się świetną i satysfakcjonującą zabawą.

Country

fot. Bożena Szuj

Z tatą łączyło mnie na pewno podobne spojrzenie na muzykę – nie były dla nas ważne etykiety czy podziały. Docenialiśmy muzykę dobrą, drażniła nas słaba. Oczywiście to dosyć subiektywne, choć dla taty – cenionego muzykologa – ze względu na kierunek skończonych studiów i ogromne osłuchanie, może odrobinę mniej. Wyrabiany przez lata gust potrafi po czasie odróżnić dzieło przyzwoite od typowej ściemy. Tata był niemal w całości zanurzony w muzyce współczesnej, zwłaszcza elektronicznej, ja natomiast słuchałam dużo szeroko pojętej rozrywki, dzieląc się z nim co smakowitszymi kąskami. Nie ograniczałam się nigdy do jakichś konkretnych gatunków, bardziej ceniąc twórców niż sam styl, w którym tworzą. Wyjątki od tej reguły były trzy, mianowicie: disco-polo, szanty i country. Oczywiście pierwsza kategoria jest złem w czystej postaci, więc nie zmarnuję na nią blogowej powierzchni. Druga jest tylko niesłychanie irytująca, a trzecia… po prostu, nie mój klimat. Istnieją naprawdę wartościowe piosenki country, ale cała ta otoczka, te republikańskie wartości, toksyczna męskość, patriarchat, pikniki, George W. Bush w kapeluszu… to dla mnie za dużo starego, zwłaszcza, że tak przecież tęsknię za przyszłością. Oczywiście jestem fanką biustu oraz intelektu przecudownej Dolly Parton, ale odrzuca mnie od tej oazowo-góralsko-buraczanej subkultury w amerykańskim wydaniu.

Dodatkowo niedawno, choć nie znoszę westernów, zaufałam niestety rekomendacji Karoliny Korwin-Piotrowskiej i narzuciłam nam do oglądania „Yellowstone”. Nie wiem czemu, chyba w akcie masochizmu, przeboleliśmy wszystkie trzy sezony (trzy pod tą nazwą; dwa pierwsze: „1883” i „1923” sobie podarowaliśmy), które można byłoby streścić w następujący sposób: przygłupawa rodzina republikańskich kowbojów posiada gigantyczne ranczo wraz z masą długów. Zamiast się jednak przebranżowić, nadal pasie bydło i morduje wszystkich, którzy staną na jej drodze, co jednak nie przeszkadza jej członkom wierzyć we własną prawość i – o ironio! – sprawiedliwość. W dodatku co jakiś czas na pierwszy plan wyskakuje Kevin Costner (grający jedną z głównych ról) i strzela tekst typu:

– To nie stół tworzy wspólne kolacje, ale rodzina, która przy nim siedzi.

po czym wsiada do swojego helikoptera i odlatuje. Serial, zaiste, wybitny.

fot. Bożena Szuj

Beyoncé

fot. Bożena Szuj

Mój stosunek do Beyoncé dość mocno się na przestrzeni lat zmienił. Szanowałam Destiny’s Child za niebanalne rytmy i harmonie, ale niezwykłość barwy Queen Bey doceniłam dopiero później. Nigdy nie była moją idolką, m.in. dlatego, że nie miałam specjalnego zaufania do jej smaku. Nie chodzi o komercyjność jej muzyki, lecz o pewną jej nierówność – z jednej strony ma na swoim koncie przeboje tak dobre jak „Countdown”, „End Of Time”, Blow czy „Work It Out”, z drugiej – potworki typu „Crazy In Love”, „Naughty Girl” czy „Check On It” (wiem, że ostatnia piosenka jest już bardzo stara, ale jednak powstała i nie przeszkadzała artystce, co mówi sporo o jej guście, nawet jeśli ewoluował). Jak by jednak nie być surowym wobec jej repertuaru – raz zdumiewająco dobrego, innym razem rozczarowująco średniego – jest wokalistką, która może absolutnie wszystko. Nawet, jeśli chodzi o śpiew operowy, co udowodniła na „Cowboy Carter” (choć nie do końca rozumiem po co, gdyż osobiście jestem zdania, że żaden głos w operowej manierze nie brzmi dobrze). Unikatowa barwa, ogromny talent i jeszcze ponoć większa pracowitość sprawiają, że mam do niej wielki szacunek i co jakiś czas z ciekawości sprawdzam, w którym miejscu swojej muzycznej podróży się aktualnie znajduje. Odkryciem i zaskoczeniem ostatnich wakacji była dla mnie płyta „Renaissance”, której po pierwszym wysłuchaniu słuchałam już na okrągło. Uzależniła mnie. Nareszcie usłyszałam artystkę wyluzowaną i zwyczajnie cieszącą się powstającą muzyką. Osiągnęła tak wysoki poziom (zarówno jeśli chodzi o zarobki, jak i możliwości wokalne), że już niczego nikomu nie musi udowadniać. Nie musi już nawet niczego sprzedać. W dodatku ma dostęp do najlepszych producentów świata, najlepszego sprzętu i jest całkowicie wolna – może tworzyć w zgodzie ze sobą. Na tej płycie to właśnie słychać – radość, świeżość, zabawę z brzmieniami, rytmami. Dla wysłuchania „Renaissance” warto było tyle lat obserwować gdzieś z boku jej karierę, bo choć mam wrażenie, że czasami błądziła, po ponad dwudziestu latach stworzyła coś fantastycznie autentycznego, nowoczesnego i doskonałego. (Przedsmakiem było z pewnością „Lemonade”, ale dopiero „Renaissance” jest wolne od napięć i wyśrubowanych oczekiwań.)
Bardzo podoba mi się też, że Beyoncé wykorzystuje swoją popularność zarówno do rozpowszechniania ciałopozytywności, jak i do walki z patriarchatem, homofobią i rasizmem. Osoby o tak niebywałej rozpoznawalności, mające całe zastępy fanów,  czasami zapominają o idącej za tym odpowiedzialności, choć mają realny wpływ na zmienianie świata w lepsze miejsce. Beyoncé wspaniale wypełnia swoją misję.

fot. Bożena Szuj

Country Beyoncé

fot. Bożena Szuj

Kiedy usłyszałam, że artystka wydała właśnie płytę utrzymaną w stylistyce country, mało co nie spadłam ze śmiechu z krzesła. Piosenkę „Texas Hold ‘Em” odebrałam jako dość nawet przyjemną muzyczną karykaturę, której powstanie mógłby usprawiedliwić na przykład film, gdyby do jakiegoś została napisana, ale pomysł stworzenia całej płyty w takim stylu – zwłaszcza po „Renaissance” – wydał mi się groteskowy. Może po prostu stereotyp republikańskiego kowboja gryzł mi się z wartościami, które Beyoncé od lat deklaruje. Pomyślałam, że już bez słuchania „Texas Hold ‘Em”, wystarczy sobie przypomnieć „Daddy lessons” z płyty „Lemonade” i wyobrazić sobie zbiór dwunastu, trzynastu podobnych piosenek, żeby wiedzieć, że taka płyta… niczego nie urwie. Byłam więc mocno zdziwiona, kiedy dowiedziałam się, że „Renaissance” i „Cowboy Carter” są dwiema częściami trylogii albumów piosenkarki. (O stylistyce ostatniej trzeciej płyty na razie nic nie wiadomo.)
Oczywiście artystka podkreślała w wywiadach, że „nie jest to płyta country”, ale trudno się było tego przecież spodziewać. Znając jej muzykę i style, w których dotąd tworzyła, wiadomo było, że będzie to raczej rodzaj wariacji na temat country. Zdania na temat tego dzieła są oczywiście podzielone i dosyć skrajne, jednak wielu różnych afroamerykańskich muzyków powtarza jak mantrę, że gatunek country nie jest zarezerwowany tylko dla białych i że czerpie garściami z muzycznej kultury afroamerykańskiej. Kiedy już się nadziwiłam pomysłowi powstania tej płyty, zaczęłam dostrzegać, że można ją czytać jak pewien powrót do korzeni, tym bardziej, że Beyoncé pochodzi z Houston w Teksasie, więc czemu, jako czarnoskóra demokratka, miałaby nie mieć prawa do śpiewania country? Muzyka jest dla wszystkich i nie powinna nikogo ograniczać, a wręcz przeciwnie – powinna właśnie wszelkie ograniczenia pokonywać. Zaczęłam dostrzegać w tym wszystkim większy pomysł i sens. Dodatkowo filozofia przyświecająca albumowi jest mi bliska, bo w gruncie rzeczy chodzi tu o to, w co wierzyliśmy zawsze z tatą: muzyka dzieli się wyłącznie na dobrą (uczciwą i autentyczną) i złą (nieuczciwą i nieautentyczną).

fot. Bożena Szuj

Koncepcja płyty

fot. Bożena Szuj

Od pewnego czasu Queen Bey przyzwyczaiła nas, że tworzy albumy koncepcyjne, będące czymś więcej niż tylko zbiorem nowych piosenek. Czy jej koncepcje są ciekawe czy nie, to już inna kwestia, jednak pierwsze, co rzuca się w oczy już na okładce „Cowboy Carter” to napis na szarfie:

Act ii BEYINCÉ

Skąd to Beyincé? Błąd drukarski? Ależ skąd! Nie u gwiazdy takiego formatu. Beyincé powinno być panieńskim nazwiskiem matki piosenkarki, Tiny Knowles. Powinno być, bo tak nazywali się jej rodzice i pięcioro rodzeństwa. Jednak wskutek popełnionego w szpitalu błędu ortograficznego Tina otrzymała nazwisko Beyoncé. Tak też dała później na imię swojej córce.
Drugim graficznym zabiegiem jest używanie podwójnego „i” (chodzi zarówno o małe, jak i duże litery) w tytułach piosenek. Rozumiem, że w przypadku dużych „I” jest to pewna zabawa, mająca na celu nieustanne przypominanie słuchaczom, że krążek jest drugą (II) częścią trylogii. Trudniej obronić dwa małe „i”, a jeszcze trudniej odpowiedzieć na pytanie, czemu niektóre tytuły są zapisywane w ten sposób, a inne z kolei nie.
Z pomysłów zdecydowanie istotniejszych (i bardziej dopracowanych), na pewno warto podkreślić to, o czym pisałam wcześniej – Beyoncé, zabierając się za szeroko pojęte country, w pewnym sensie zwraca głos czarnoskórym i/lub nierepublikanom. Muzyka – ani ogólnie pojęta, ani w żadnym swoim konkretnym gatunku – nie jest przypisana do rasy, płci, orientacji seksualnej, wieku, przynależności religijnej czy upodobań politycznych. Jest ponad to wszystko, dlatego może realnie łączyć ludzi. To niezwykle istotny przekaz. Teksty są tu też, jak na wielu płytach Beyoncé, ważne. Słyszymy historię niezwykle mądrej i kochającej matki oraz żony. Użycie swojego nazwiska po mężu w tytule płyty ma prawdopodobnie, zwłaszcza po „Lemonade”, pokazać siłę ich związku, który – mimo burz – nadal ma się dobrze, a może nawet jeszcze lepiej. Oczywiście mało istotna jest sama prawda, której nikt z nas przecież nie zweryfikuje, a ważniejszy świadomie i z rozmachem namalowany obraz. Słyszymy historię silnej kobiety, która jest we wspaniałym wieku – mnóstwo już o sobie i świecie wie. Słyszymy również historię dumnej, choć niebezkrytycznej patriotki.

Stany Zjednoczone z Polską dzielą potężne różnice kulturowe, ale łatwo będzie nam zrozumieć jedno. Całkiem niedawno – na równe osiem lat – odebrano części z nas prawo do nazywania się Polakami, kiedy bezinteresownie, nieraz pokonując strach, w trosce o losy tego kraju wychodziliśmy na ulice i nazywaliśmy bandę nieudolnych partaczy przy władzy po imieniu. Dziś rozmiar ich złodziejstwa i skala zniszczeń, jakich się dopuścili, wychodzą na jaw, a „patriotyzm” bardzo powoli odzyskuje swoje dawne, pierwotne, mniej wyświechtane znaczenie.

Przesadna duma z własnej narodowości zawsze zalatywała mi patetycznością i źle pojętą plemiennością, więc podchodzę do tej strony albumu Beyoncé nieco sceptycznie, jednak trudno nie zauważyć w nim hołdu, jaki oddaje miejscu, z którego pochodzi. Wszystko jest tu na wskroś amerykańskie, a jedyna piosenka, która nie jest – cover „Blackbird” Beatlesów – ma logiczne uzasadnienie swojej obecności na płycie: została napisana przez McCartneya jako protest przeciw segregacji rasowej w Stanach Zjednoczonych (Little Rock Nine w 1957 roku). Mogę się prywatnie podśmiewywać ze stylu country, ale nie jest mi do śmiechu, kiedy pomyślę, że jedna z najbardziej utalentowanych wokalistek świata (nie trzeba jej prywatnie podziwiać, ale warto być uczciwym) została nazywana „śmieciem, który nienawidzi policji” – nawiązanie do jej udziału w ruchu Black Lives Matter – po występie z grupą The Dixie Chicks na gali rozdania nagród Country Music Awards w 2016 roku. Dlaczego spotkała się z aż taką krytyką i hejtem? Ze względu na swój kolor skóry oraz upodobania polityczne. (To ją zresztą ponoć sprowokowało do zgłębienia historii muzyki country i ostatecznie stworzenia takiej właśnie płyty, co – jako przekorna rebeliantka – bardzo szanuję.) W ciasnych białych republikańskich umysłach nie zmieściło się wykonywanie country przez czarnoskórego demokratę. I jeśli ktoś myśli, że mamy XXI wiek, Stany są przecież postępowe, a w przypadku divy formatu Beyoncé nikt nie patrzy przecież na kolor skóry, jest w błędzie. Dlatego tak ważna jest odpowiedzialność za to, co zrobimy ze swoim głosem, kiedy go dostaniemy.

Rok temu, podczas koncertu artystki w Polsce, na telebimie za jej plecami pojawił się wymowny w naszej sytuacji cytat Jima Morrisona:

– Ktokolwiek kontroluje media, kontroluje umysł.

W tym kontekście muzyczna wartość samego albumu nie jest dla mnie aż tak istotna, jak rola, którą odegra w historii muzyki rozrywkowej.

fot. Bożena Szuj

„Cowboy Carter”

fot. Bożena Szuj

Po raz pierwszy na spokojnie wysłuchałam całej płyty kilka tygodni temu w pewne wiosenne deszczowe popołudnie w Zakopanem. Idealne do siedzenia w domu, czytania, pisania i nadrabiania zaległości. Zieleń, którą obserwowałam zza okna nabrała niezwykłej głębi i przypomniały mi się wszystkie wiosenne deszczowe popołudnia, które tak uwielbiałam w dzieciństwie. Przeczytałam kawałek jakiejś druzgocącej recenzji (utrzymanej w stylu „płyta zawiodła moje oczekiwania”) i z ciekawości odpaliłam „Cowboy Carter”. Pierwszą myślą, która pojawiła się w mojej głowie była ta, że ciepłe akustyczne brzmienie gitar i nieskomplikowane, ale przyzwoicie napisane piosenki w stylu retro przepięknie komponują się z zastaną pogodą. Coś w ich klimacie (prostota? spokój?) przypomniało mi moje ukochane „Nothing fails” Madonny. No ale, tak jak podejrzewałam, płyta… nie urwała… niczego. Po pierwszym przesłuchaniu zwróciłam uwagę przede wszystkim na przesłodkie „My Rose”, ciekawe i utrzymane w dawnym stylu „Bodyguard”, drażniące wspólnym z szantami mianownikiem „Daughter”, przyjemne „Alliigator Tears” oraz równie przyjemne „Just For Fun”, a także doskonałe „Ya Ya”. Nie umiałam zrozumieć zasadności umieszczenia na krążku kilku odstających stylem piosenek. Końcówka płyty również wydała mi się na tyle męcząca, że za pierwszym razem nie dosłuchałam jej do końca. Po kilku kolejnych odsłuchaniach wydawało mi się, że mam mniej więcej sprecyzowane wrażenia: otóż, album jest nierówny. Niby skłania się ku klasycznemu country, ale niekonsekwentnie połączone z nim nowoczesne wstawki powodują niepotrzebny chaos.

fot. Bożena Szuj

Tuż po przyjeździe do Gdańska, czekały na mnie generalne porządki, więc dla umilenia sobie pracy włączyłam zapętlony „Cowboy Carter”, dając mu coś w rodzaju drugiej szansy. I po co najmniej kilkudziesięciu odsłuchaniach, kiedy znam już każdy dźwięk tej płyty na pamięć, mam kompletnie inne wrażenia. W dodatku sprzeczne z pierwszymi. Przede wszystkim – co najpierw umknęło mojej uwadze, bo oprócz „Texas Hold ‘Em” i „16 Carriages” była to piosenka, którą już wcześniej słyszałam – album znakomicie się zaczyna: ciekawym i bogatym harmonicznie „Ameriican Requiem” (i kończy klamrą w postaci „Amen”). Chórki, w których diva się od zawsze doskonale odnajduje, melodia, w której może trochę poszaleć z technikami wokalnymi, do tego znakomita instrumentacja i wspaniale rozegrana przestrzeń. Poczułam powiew tej samej wolności, z którą kojarzę znakomity „Renaissance”. Świetne i mocne otwarcie. Z drugim numerem – coverem „Blackbiird” – mam już pewien problem i rzeczywiście wynika on z moich czysto subiektywnych preferencji. Osobiście niedoścignioną dla mnie wersją tej piosenki będzie zawsze ta w wykonaniu cudownych King’s Singersów w przepięknej aranżacji Daryla Runswicka. Żadna inna mnie nie rusza, a oryginału do teraz udało mi się nie wysłuchać, żeby nie skalać nim miłości, jaką mam do tego coveru. Aranżacja z płyty Beyoncé wydaje się co najmniej inspirowana pracą Runswicka, więc czuję w niej jakąś wtórność. Trochę podobnie mam zresztą z „Jolene”, choć nie ukrywam, że bardzo rozśmieszyła mnie teza ze wspomnianej wyżej recenzji, jakoby „Jolene” Dolly Parton była najważniejszą piosenką country wszech czasów, a Beyoncé, porywając się na nią, dokonała niemal świętokradztwa (tym bardziej, że sama Dolly Parton śpiewa na tej płycie, a przed „Jolene” robi nawet zabawne wprowadzenie). Problemem z tymi dwiema piosenkami nie jest to, że Beyoncé zaśpiewała je źle (jest zbyt doskonała, żeby cokolwiek zaśpiewać „źle”), czy że nie zostały rzetelnie zaaranżowane. Wszystko jest tu na najwyższym poziomie, ale… jest równocześnie nudno i mdło. Swoją drogą w innej recenzji przeczytałam, że Beyoncé śpiewa „Jolene” z pozycji silnej kobiety, co również mnie rozbawiło, bo o zazdrosnej kobiecie, która wygarnia drugiej, że jej „odbija męża”, miotając się między błaganiem o zaprzestanie a wygrażaniem, że ta druga nie wie z kim zadziera, można powiedzieć naprawdę dużo, ale z pewnością nie to, że jest silna.

Takie toksyczne zachowania mają swoje źródło w niskim poczuciu własnej wartości, jak również w błędnym przekonaniu, że partnerzy, z którymi się wiążemy są naszą pozbawioną wolnej woli własnością, którą ktoś z zewnątrz może sobie – jeśli ich dostatecznie nie upilnujemy – „zabrać”. Jak mało szacunku trzeba mieć do swojego partnera, żeby o nim tak przedmiotowo myśleć. Do tego wszystkiego kobiety były latami umacniane w takich przekonaniach, bo zdrady winna była przecież zawsze tylko i wyłącznie kobieta. Jeśli to kobieta zdradzała męża, była „puszczalską lafiryndą”, która „rozłożyła nogi przed pierwszym lepszym”. On mógł pić, bić, stronić od seksu, znęcać się nad nią psychicznie czy zwyczajnie przestać ją kochać, ale to nigdy nie było istotne. To ją odsądzano od czci i wiary. (Nie twierdzę, że te okoliczności usprawiedliwiają zdradę, natomiast właśnie dlatego, że rzadko znamy kontekst, warto powstrzymywać się od łatwych osądów, a jeśli już musimy oceniać, oceniajmy samo zachowanie – niewątpliwie krzywdzące – a nie dopuszczającego się go człowieka).  Natomiast jeśli to mężczyzna zdradzał, opcje były dwie: albo miał fatalną żonę domagającą się od niego życia w celibacie i zamieniającą jego codzienność w piekło, więc wszystko, co zrobił, było naturalną konsekwencją wyłącznie jej działań, albo był przyzwoitym mężczyzną, który jednak zaplątał się w perfidnie zarzuconą nań przez rozpustną kochankę sieć grzesznych pragnień, za co odpowiadać mogła również tylko ona (jak suka nie da, pies nie weźmie – jak głosi pewne mądre i tak samo kulturalne powiedzenie). Jedną ze śmieszniejszych niekonsekwencji patriarchatu jest założenie, że mężczyźni są od kobiet bardziej zrównoważeni, więc w przeciwieństwie do słabej płci nadają się do rządzenia, ale równocześnie bardzo kiepsko im wychodzi zarządzanie własnym rozporkiem.

Z jednej strony obecność „Jolene” na płycie nie dziwi (zwłaszcza po albumie „Lemonade” – osobistym wyznaniu, jaką drogę ma do przejścia kobieta chorobliwie zazdrosna, zdradzana, aż w końcu zdradę wybaczająca i budująca na zgliszczach starego nowy, trwalszy dom), z drugiej… czy to nie od swojej idolki Beyoncé młodzież powinna się dowiedzieć, że ten dawny model był spaczony i chory? I że wyzwala nas prawda, wzięcie odpowiedzialności za własne działanie oraz terapia, jeśli nie radzimy sobie np. z zazdrością (nawet, jeśli jest uzasadniona)? Pytanie retoryczne, ale chyba zasadne.

fot. Bożena Szuj

Wracając jednak do strony muzycznej, napisałam o dwóch wykonaniach coverów, które były w moim odczuciu mdłe i znakomitym przykładem wykonania zupełnie niemdłego jest na płycie piosenka „Ya Ya” – słychać w niej pomysł na stworzenie wokalnej kreacji. To nie jest zwykłe odśpiewanie (choćby nie wiem jak brawurowe), tu nie ma znaczenia czy wszystkie wydawane przez Beyoncé dźwięki są piękne i perfekcyjne. Wszyscy znamy przecież na pamięć jej imponujące możliwości. Tu liczy się rola (znakomite modulacje głosu), którą sobie wymyśliła i z której nie wychodzi. Doskonale ten utwór czuje i słychać, jak cudownie się podczas jego śpiewania bawi, w czym rzeczywiście można się doszukać kontynuacji płyty „Renaissance”.
Przy pierwszym wysłuchaniu wyłapałam piosenki w dość podobnym stylu, mogące stanowić ścieżkę dźwiękową do (rzeczywiście urzekającego, jeśli chodzi o krajobrazy) „Yellowstone”. Wszystko, co odstawało, mój mózg interpretował jako niezrozumiały szum. Teraz, kiedy znam album całkiem dobrze, wspomniane wcześniej piosenki postrzegam bardziej jak solidny fundament, a utwory nowocześniejsze w brzmieniu („Spaghetti”, „Flamenco”, „Desert Eagle”, „Riiverdance”„II Hands II Heaven”, „Tyrant” i „Sweet Honey Buckiin’”) jak dopracowane wykończenie całości… w stylu Beyoncé. Stylu, który zaczął mi się wreszcie krystalizować. Niewysłuchany przeze mnie za pierwszym podejściem trzyczęściowy kawałek „Sweet Honey Buckiin’” teraz mnie kompletnie zachwyca (zwłaszcza część „Buckiin’”). Mój odbiór „Cowboy Carter” jest dziś zupełnie inny niż po pierwszym wysłuchaniu, nie mam więc stuprocentowej pewności, że za jakiś czas nie będę go odczuwać jeszcze inaczej. W momencie pisania tej recenzji mam wrażenie, że dwa połączone tu ze sobą, pozornie sprzeczne, światy w jakiś sposób na siebie wpływają i wzajemnie się tworzą; że istnieją właśnie poprzez kontrast, jaki sobie wzajemnie dają. Że w tej niespójności da się spójność znaleźć. Artystka udowadnia (m.in. takim antyfanom country jak ja), że nawet do tak przaśnej i prostej muzyki można podejść bardzo kreatywnie i na jej kanwie stworzyć coś co najmniej intrygującego. (Nawiasem mówiąc, choć można, nie wyszło to jak dotąd żadnemu białemu konserwatywnemu muzykowi.)
Czy jest to album wybitny? Nie wiem. Na pewno jest doskonale przemyślany i dopracowany, a także pobudza do wielu refleksji. To już bardzo dużo.

fot. Bożena Szuj

Spis utworów:

1. Ameriican Requiem
2. Blackbiird (featuring Brittney Spencer, Reyna Roberts, Tanner Adell, Tiera Kennedy)
3. 16 Carriages
4. Protector (featuring Rumi Carter)
5. My Rose
6. Smoke Hour Willie Nelson (featuring Willie Nelson)
7. Texas Hold ‘Em
8. Bodyguard
9. Dolly P (featuring Dolly Parton)
10. Jolene
11. Daughter
12. Spaghetti
13. Alliigator Tears
14. Smoke Hour II (featuring Willie Nelson)
15. Just For Fun (featuring Willie Jones)
16. II Most Wanted (featuring Miley Cyrus)
17. Levii’S Jeans (featuring Post Malone)
18. Flamenco
19. The Linda Martell Show
20. Ya Ya
21. Oh Louisiana
22. Desert Eagle
23. Riiverdance
24. II Hands II Heaven
25. Tyrant (featuring Dolly Parton)
26. Sweet Honey Buckiin’ (featuring Shaboozey)
27. Amen

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę moją własną próbę zmierzenia się (tylko własnym głosem i słuchem) z zaaranżowaną przez Daryla Runswicka dla zespołu King’s Singers piosenką „Blackbird” z repertuaru The Beatles.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj