Pieskie życie w ośnieżonych górach

fot. Marianna Patkowska

Półtora roku temu po raz pierwszy przeżyłam mieszkanie pod wspólnym dachem z psem, którym miałam się opiekować. Właśnie wtedy moja przyjaciółka z podstawówki obdarzyła nas ogromnym zaufaniem, zostawiając pod naszą opieką swojego cudownego pieska Kochiego, w którym niedługo wcześniej oboje się zakochaliśmy, nocując u niej w Warszawie. Cały ten piękny czas opisałam na blogu. Było to w okresie letnim, więc psie wakacje miały miejsce w Gdańsku, gdzie wtedy przebywaliśmy. Rok później sytuacja się powtórzyła, tym razem Kochi przyjechał do nas już nie na dwa tygodnie, ale na cały miesiąc. Pamiętał i nas, i okolice. Spacery po plaży sprawiały mu wyraźną radość. Za drugim razem samo morze również, choć i tak przegrywało z piaskiem, a zwłaszcza z zamkami z tegoż.
Jakaż więc była moja radość, kiedy przyjaciółka nieśmiało zapytała, czy jego dwutygodniowy pobyt u nas (teraz, kiedy ma już dwa latka i trzy miesiące) byłby możliwy również podczas zimy, którą tradycyjnie spędzamy w Zakopanem. Nasza odpowiedź znowu była dla nas oczywista, ale oprócz radości pojawił się we mnie również niewielki strach. Pies w Gdańsku, w domu z ogródkiem, który jest otoczony uliczkami wręcz stworzonymi do chodzenia z psem; w domu, z którego 40 minut zajmuje dojście na plażę, w dodatku w środku lata, kiedy jest ciepło, słonecznie i pięknie to zupełnie co innego niż pies mroźną zimą w Zakopanem w (co prawda rodzinnej, ale) kamienicy. Tak przynajmniej myślałam. Że to całkiem inne uniwersum. W lecie wszystko wydaje się łatwiejsze. Począwszy od szybszego znajdywania chęci do życia rano, przez bardziej aktywne spędzanie czasu poza domem po niewiele warstw, jakie trzeba na siebie założyć, żeby być gotowym do wyjścia na zewnątrz. Moje życie w Zako przypomina długi zimowy sen. Niechętnie wychodzę z domu (gdybym mogła zupełnie pominąć ten przykry obowiązek, nie wychodziłabym prawdopodobnie wcale). W związku z tym też wyjście urasta do rangi wielkiego wydarzenia i raczej nie ma mowy o tym, żebym – kiedy już wrócę do domu – wyszła z niego ponownie. A pies wiadomo, potrzebuje wyjść na spacer nie tylko raz, ale nawet trzy razy dziennie. Druga sprawa to… nasza nowa wykładzina. Małymi krokami próbujemy sobie uwić tu przyzwoite gniazdko i jednym z nich było zakupienie i rozłożenie nowej wykładziny w pokoju, w którym już nie miałam pomysłu na podłogę, a stara doprowadzała mnie do rozpaczy. Zrobiło się naprawdę ciepło i przytulnie. Miałam jakiś irracjonalny lęk, że psie łapki wykładzinę pobrudzą, podrapią i generalnie sponiewierają, zupełnie jak bym od czasu, kiedy ją mamy, sama nie wylewała na nią regularnie kawy. Partner spojrzał na mnie z politowaniem, poprosił, żebym bardziej uważała z kawą i objaśnił procedurę wycierania psich łapek w korytarzu. Zaczęłam powoli wierzyć, że damy ze wszystkim radę.

fot. Marianna Patkowska

Kochi w zakopiańskich włościach

fot. Marianna Patkowska

Kochi przyjechał do nas… BlaBlaCarem, co jest samo w sobie przesłodkie i napełniło nas ogromną dumą. Nasz mały podróżnik. Zawiozła go pani, której nie znał. W Warszawie drżała o niego przyjaciółka, w Zakopanem drżeliśmy o niego my, ale w końcu dotarł. Cały i zdrowy. Choć wszystko było dla niego nowe i inne, jednak pamiętał doskonale nas. Byliśmy na początku jedynym elementem, dzięki któremu mógł się poczuć w miarę swojo. W domu po odebraniu go, dużo się tuliliśmy. Szybko znalazł swoje idealne miejsce – na wierzchu złożonej kanapy, skąd mógł patrzeć przez okno. Na początku nie bardzo wiedział, jak tam wskoczyć, a tym bardziej – jak zeskoczyć. Ale wystarczyło kilka prób, żeby stał się w tym mistrzem. Od tamtego momentu potrafił godzinami wpatrywać się w życie ulicy, które najwyraźniej jest w tym miejscu szalenie ekscytujące. Raz na jakiś czas ktoś stanie przed apteką, raz ktoś do niej wejdzie, raz z niej wyjdzie. Czasem zbiorą się przed nią trzy osoby, a czasem ktoś wysiądzie z autobusu, który od niedawna ma tu przystanek. Akcja do tej pory co prawda nigdy nie wciągnęła mnie na tyle, by przy oknie przesiadywać, ale najwyraźniej Kochi był zachwycony.
Zastanawialiśmy się też, gdzie zechce spać. Od początku został poinformowany, że jest tylko jedno miejsce w domu, na które nie wolno mu wchodzić – również niedawno zakupione siedzisko na skrzynię z pościelą (nota bene też w pokoju z wykładziną – moim gabinecie, pełniącym czasem rolę pokoju gościnnego). Wchodził tam więc tylko, kiedy nie widzieliśmy, a jak został na siedzeniu na nim nakryty, szybko schodził z miną pod tytułem „nie było tematu”. Kanapa stała zawsze dostępna, a mojego ukochanego fotela nie zakazałam, ale był mój. Kochi często układał się na mnie i zasypiał, kiedy w nim czytałam. Jeśli jednak wstałam, szybko zamieniał się w Kochiego Podsiadłę, potrafiąc się przy tym przykryć kocem. Jednak odpoczynek odpoczynkiem, ale kiedy kładliśmy się spać w sypialni, rozłożył się na naszym łóżku. Czyli niby nowe miejsce, ale wszystko było po staremu. Pierwszej nocy w samym jej środku, odkopał nasze głowy spod poduszek i zaczął nas lizać – mimo że zaczął od spania w nogach. Drugiej nocy tak samo. Mam wrażenie, że bardzo potrzebował nas w chwilach, w których czuł jakąś niepewność, rozstanie ze swoim stadem, nowość miejsca. Znał tylko nas. I potrzebował tylko nas. Przynajmniej na początku.

fot. Marianna Patkowska

Oczekiwania vs. rzeczywistość

fot. Bożena Szuj

Jak do tego doszło – nie wiem, ale poranne spacery okazały się… moje. Partner był skłonny wziąć nawet dwa spacery w ciągu dnia – popołudniowy i wieczorny, żeby tylko nie mieć porannego. Stwierdziłam, że to jest fair, bo w Gdańsku moim obowiązkiem był popołudniowy spacer na plażę, więc kilkugodzinny. Kochi dorósł i przestał nas budzić o 8:00, kiedy tylko spostrzegł, że otwieramy któreś oko. Leżał z nami cierpliwie, przeciągał się i ziewał, i dawał głaskać po brzuszku. Uprawiał zawsze psią jogę z przewagą psa z głową w dół, a potem znowu zasypiał. Mogliśmy się z nim bawić, tulić się i nie domagał się wyjścia, ale… wystarczyło, że zaczęłam wstawać z łóżka, zmieniał się w Waszą Niecierpliwość i pokazywał podnoszonymi przednimi łapkami i kłapaniem szczęką, że chce wyjść na spacer. Nigdy nie rozumiał, że odświeżenie się, przebranie, włożenie butów zimowych i kurtki nie zajmie mi nigdy mniej niż 5 – 7 minut. Co, swoją drogą, było jakimś moim rekordem. Zaczęłam być w tym coraz szybsza. Oczywiście nie było mowy o śniadaniu czy całkowitym rozbudzeniu. Chęci do życia również musiałam szukać już poza domem. Muszę uczciwie przyznać, że szybkie wychodzenie rano bez myślenia, bez przygotowywania się może być… nawet całkiem fajne. Równia Krupowa, czyli rozciągająca się nieopodal przestrzeń pełna psów i dzieci wraz z opiekunami jednych i drugich, okazała się dla mnie po raz pierwszy miejscem magicznym. Podczas naszych spacerów wysłuchałam w sumie kilku audiobooków, równocześnie pilnując swojego uroczego pupila i od czasu do czasu zamieniając kilka słów z opiekunami psów, do których podchodził. Najtrudniejsza w tych nowo zawieranych znajomościach była całkowita bezkompromisowa szczerość Kochiego, który czasem się wyrywał, widząc z daleka jakiegoś ciekawego pieska, po czym, kiedy podeszliśmy bliżej, potrafił obwąchać mu genitalia i językiem ciała szybko stwierdzić „eeee, jednak nie” i pójść sobie dalej, pozostawiając zaintrygowanego już nim psiaka w wyraźnej konsternacji. (Być może przemawia przeze mnie zazdrość. Gdybym i ja swojego czasu umiała zaraz po obwąchaniu genitaliów stwierdzić przed samą sobą, że „to jednak nie to”, oszczędziłabym sobie wielu toksycznych relacji.)
Te poranne – wcześniejsze lub późniejsze, ale przedśniadaniowe – spacery od samego początku przestały być „przykrym obowiązkiem”, jak o nich początkowo myślałam. Owszem, wychodziłam z poczucia obowiązku i wyłącznie dla Kochiego, ale szybko polubiłam to sprawdzanie, jak każdego kolejnego dnia wygląda świat poza domem. Do tego mamy z Równi widok na góry, więc czy było pięknie i słonecznie, czy szaro i ponuro, nigdy nie zabrakło w tym wszystkim magii. Kochi zachwycił się muldami śniegu, bo w tak wysokich jeszcze nigdy nie skakał. Wyraźnie go cieszyły te śnieżne zabawy, a ja z zaskoczeniem odkryłam, że zbieranie jego kup ze śniegu jest prawie tak komfortowe, jak zbieranie ich z plaży: śnieg, podobnie jak piasek, pełnił rolę wypełniacza między kupą a woreczkiem, który trzymałam gołymi rękami. Zdecydowanie lepsza opcja, niż wygrzebywanie kupy z trawy w lecie.
Po powrocie wycieraliśmy (to z nas, które z nim wyszło) mu łapki w specjalnie do tego przeznaczone szmatki. Czasem trzeba było wytrzeć też brzuszek i wąsiki. Czy jednak zdarzyło mu się mimo braku takich zachowań wcześniej nasikać nam w domu… oczywiście na nową wykładzinę? Tak. Czy następnego dnia po tej feralnej sytuacji zrobił dokładnie to samo niemal w tym samym miejscu? Również tak. (Wrażliwych na losy mojej wykładziny informuję, że za każdym razem wszystko udało się porządnie i dokładnie umyć tak, by nie został żaden ślad, natomiast sypialnię zaczęliśmy po prostu zamykać na noc.)

fot. Bożena Szuj

Zdobywanie Gubałówki

fot. Bożena Szuj

Mój Partner, jako człowiek odważny, podczas swoich wieczornych spacerów z Kochim po Równi, spuszczał go ze smyczy. Odwaga polegała w tym wypadku na tym, że nie jest to pies nauczony wracania do opiekuna, kiedy się go przywoła. Jednak na początku, kiedy wszystko było nowe, Kochi trzymał się Partnera. Momenty mniejszego posłuchu u psa Partner łączył z wyższą temperaturą. Rzeczywiście, im było zimniej, tym Kochi był bardziej posłuszny.
Pewnej pięknej niedzieli, postanowiliśmy wspiąć się razem na Gubałówkę, od strony Walowej Góry. To piękna trasa. Trochę rzeczywiście tym razem oblodzona, ale znaleźliśmy przejście po polu w całości przykryte śniegiem. Partner spuścił naszego urwisa ze smyczy, a ten biegał jak szalony w poprzek oraz wzdłuż trasy. Zrobił ją chyba z pięć razy (ja po pierwszym prawie umarłam). Nie umiałam zrozumieć, skąd w takim maleńkim ciałku tyle energii. Był ewidentnie szczęśliwy, a my co jakiś czas go przywoływaliśmy, i wracał, pokazać, że jest. Ostatnia część trasy prowadzi wzdłuż lasu, z którego co jakiś czas do nas przybiegał, a potem… stał się zupełnie głuchy na nasze wołania. Las go wchłonął, a że jest najprawdopodobniej przedziwną krzyżówką borsuka z dzikiem, być może poczuł zew natury. Kiedy doszliśmy na skraj lasu, a on nadal nie dawał znaku życia, postanowiliśmy się z Partnerem rozdzielić. Ja czekałam na Kochiego na górze, Partner zszedł niżej, ze smyczą. W pewnym momencie zobaczyłam biegnącego w moim kierunku zadowolonego pieska i wściekłego Partnera, który, wręczając mi smycz, kazał mi wziąć sierściucha, bo jest na niego za bardzo wkurzony. Co się stało? Otóż Kochi, wołany wielokrotnie, w końcu wyszedł z lasu z miną pod tytułem „ale po co mnie wołasz, skoro tu jestem?”, po czym odwrócił się i pobiegł w drugą stronę. Brak subordynacji doprowadził Partnera na skraj załamania, a ja śmiałam się w duchu w głos, bo jeśli to prawda, że psy mają mózgi zbliżone do dwulatków, to bunt musi być wpisany w jego psiosobowość! Od tamtego momentu do samego końca naszej wyprawy (wracaliśmy tę samą drogą) Kochi prowadzony był na dość krótkiej smyczy.

fot. Bożena Szuj; zdjęcie zrobione tuż po opisanej sytuacji

Nigdy nie widziałam tak wymęczonego psa, jak po tym spacerze. Oczywiście wyprowadziliśmy go jeszcze wieczorem, ale przespał cały ten czas między spacerami, również następnego dnia.

fot. Bożena Szuj

Kupa radości

fot. Marianna Patkowska

Ludzie straszą koniecznością wielu spacerów w ciągu dnia, kosztami jedzenia i weterynarzy, w końcu problemami z częstym podróżowaniem, kiedy ma się psa. To wszystko jednak nic wobec tego… o czym nie mówi nikt.
Pewnego dnia Partner, wracając z nocnego spaceru z Kochim, spędził z nim podejrzanie mało czasu w przedpokoju, wchodząc pospiesznie do pokoju wprost na wykładzinę. Zanim zdążyłam go upomnieć, że co z butami i z wytarciem łapek, on przemierzył odległość do łazienki, rzucając pospiesznie, pełne obrzydzenia:

trzeba go umyć, wytarzał się w gównie.

Wbiegłam do łazienki, widząc w wannie tylko ogromne, wybałuszone oczy, wkurzonego Partnera trzymającego zwierzę, żeby nie wyskoczyło z wanny oraz… cudzą kupę na szelkach i kawałku grzbietu Kochiego. Przejęłam kontrolę nad sytuacją i wymyłam go szamponem. Myślałam, że polubi – jak mój królik – suszarkę. Nie polubił. Nawet mu nie współczułam. Priorytetem była wykładzina oraz pozbycie się tego straszliwego smrodu, gryzącego nozdrza. Kilkakrotnie wymyłam i uprałam ręcznie szelki. Choć miałam stuprocentową pewność, że wszystkie ekskrementy zostały dawno wymyte i spuszczone w czeluściach toalety, jednak nie udało się pozbyć tego odoru, który już dawno przestał przypominać typowy zapach kupy, a stał się czymś zgoła innym, ale również przeszywającym nieprzyjemnością. W akcie rozpaczy zabrałam prawie już suchego psa i wyszorowałam go szamponem po raz drugi. Przez półtora dnia był na mnie ewidentnie obrażony (prawdopodobnie i o podwójny prysznic, i o suszenie, i o pozbawienie go kupy, którą sam z jakiegoś powodu wybrał), ale okazuje się, że warto było, bo już następnego dnia fetor opuścił nasze mieszkanie.
Najbardziej nieprzyjemna z tego wszystkiego była dla mnie świadomość, że to nie była kupa żadnego z nas. Że to nie nasza choroba postawiła nas w tak niekomfortowej sytuacji. Że to była całkiem obca kupa. Do dziś oboje żywimy cichą nadzieję, że psia.

fot. Marianna Patkowska

W stadzie

fot. Marianna Patkowska

Przyjaciółka przyjechała z siedmioletnią córeczką nie tylko odebrać Kochiego, ale też spędzić z nami cztery dni. Byłam niesamowicie szczęśliwa, bo ten rok rozpoczął się już od jednej fantastycznej wizyty naszej wspaniałej koleżanki z Gdańska i miałam przekonanie, że to przełamało jakąś barierę i ci, których zawsze zapraszaliśmy do Zako, naprawdę zaczną przyjeżdżać. Te cztery dni okazały się chaosem, na który trudno byłoby mi się przygotować, gdybym miała świadomość jego rozmiarów, ale też był to jeden z najwspanialszych momentów, jakiego od dawna doświadczyłam. Siedmioletnie dziecko i pies równocześnie to już jest kosmos. Do tego moja cudowna i piękna przyjaciółka, którą najlepiej zilustruje ta oto anegdota.

Kiedy po raz pierwszy od momentu, kiedy jestem z Partnerem, przyjechała do mnie sama do Zakopanego, Partner nie bardzo rozumiał, czemu mu ciągle powtarzam, że „ona jest do mnie niezwykle podobna”. Cieszył się moim szczęściem i podekscytowaniem, ale wychodził z założenia, że to nie jego sprawa. Że przywita się, zawiezie nas i odwiezie, gdzie tylko będziemy chciały, ale że to ma być nasz czas, a jemu nic do tego. Jednak gdy podczas naszej telefonicznej rozmowy, kiedy stała na dworcu w Krakowie, powiedziała mi:

– O nieeee…. Włożyłam swój bagaż, okazuje się, nie do tego autobusu i… właśnie odjechał beze mnie… do Bukowiny…

… zrozumiał wreszcie nasze podobieństwo. Stwierdził tylko:

– Aaaaaa! W TAKIM sensie podobna! No, ok. Teraz tylko przeżyć ten weekend.

Ogarnianie trójki dzieciaków i psa w pojedynkę, w dodatku mając własną działalność wychodzi jej znakomicie, czym mi niesamowicie imponuje, natomiast w związku z tym ma opanowaną do perfekcji sztukę improwizacji, w której ja z kolei nie sprawdzam się najlepiej. Jednak słodycz siedmioletniej wpatrzonej we mnie piękności sprawiła, że wydostałam się ze swojej depresyjnej skorupy, stając się ciocią, która maluje pazurki, bawi się w SPA oraz… wyszywa ubranka dla misia (a, ściślej, misi), a wieczorem, ogląda z niekłamanym zaciekawieniem bajki. Kochi, kiedy zobaczył część swojego starego stada… na chwilę zgłupiał. Nie był pewien, czy nie będzie nam zaraz zabrany, a więź, jaka się wytworzyła zwłaszcza między nim a Partnerem, jest naprawdę silna. Jednak kiedy okazało się, że ma swoje dwa światy w jednym miejscu, trochę jakby odetchnął z ulgą. Z jednej strony szaleństwo dziecięcych rączek, z drugiej – mój zrównoważony, przepełniony spokojem (zazwyczaj) Partner. Zapanowała harmonia. W dodatku nadeszła dla nas wspaniała wiadomość z Watykanu. Papież Franciszek pozwolił parom posiadać psa… pod warunkiem, że będą mieć również dziecko. Następnym razem weźmiemy od przyjaciółki Kochiego z dzieckiem. Na pewno przynajmniej jedno będzie nam mogła pożyczyć.

fot. Marianna Patkowska

Smutek rozstania

fot. Bożena Szuj

Dostaliśmy od losu dwa dodatkowe dni, bo Partner jechał do Warszawy samochodem dwa dni po przyjaciółce. Postanowiliśmy, że dla wszystkich będzie wygodniej, jeśli Kochi wróci z nim. Chciałam Kochiego wycałować i wyprzytulać na zapas, ale to niestety tak nie działa. Wwąchiwałam się w jego słodki brzuszek, który od pamiętnego wydarzenia zdążył wywietrzeć i zaczął w końcu pachnieć esencją Kochiego – delikatnym, ciepłym kurzem połączonym z popcornem. Rozstawanie się z psem jest o tyle trudne, że on w jakiejś części rozumie, że coś się dzieje, że coś się zaraz zmieni. Był trochę markotny, często domagając się od każdego z nas na zmianę brania na ręce, tulenia, pieszczenia.
W dniu wyjazdu pomagałam Partnerowi, szykując prowiant dla niego i przekąski dla Kochiego. Ponieważ Partner nie je mięsa i ma – w przeciwieństwie do mnie, również niejedzącej mięsa – pewien do niego wstręt, wyjęłam wszystkie kupione psu kabanosy z opakowania, pokroiłam je w krótsze paski, przecięłam opakowanie, żeby Partner nie musiał w nim zbyt głęboko grzebać i związałam gumką recepturką. Na stoliku w pokoju postawiliśmy skrzynkę z prowiantem, do którego stopniowo dokładałam jedzenie i picie dla Partnera oraz psa. Kabanosy były na samym spodzie. Kochi Podsiadło siedział na moim fotelu, bacznie obserwując sytuację. Poszłam do samochodu zanieść coś z Partnerem, a kiedy wróciłam (minęło góra pięć minut), zastałam taki oto obrazek. Na stoliku stała nietknięta skrzynia, a na wykładzinie, otoczony pogryzionymi i wyplutymi kawałkami opakowania kabanosów wraz z kawałkiem z nietkniętą gumką recepturką, siedział uśmiechnięty Kochi, przełykając ostatni kawałeczek kabanosa. Kadr jak z kreskówki. Nie mogłam w to uwierzyć, a tym bardziej w to, jak mocno był z siebie zadowolony. Choć słyszałam od przyjaciółki opowieści o tym, jakim jest mistrzem pomysłowości w porywaniu mięsa.
W końcu… obaj moi chłopcy pojechali. Jeden na chwilę, drugi na dłuższą chwilę, bo mam ogromną nadzieję, że część wakacji spędzi z nami w Gdańsku. Jednak to kolejne psie doświadczenie dużo pozmieniało w mojej głowie. Na pewno nauczyłam się od Kochiego, że nawet krótki mały spacer może być czymś przyjemnym i że można się na niego cieszyć jak dziecko. Przecież radość Kochiego nie wynikała wyłącznie z tego, że opróżni swój psi pęcherz. Tam było znacznie więcej. Cieszył się za każdym razem tak samo, że powącha nowe zapachy, że spotka i nowe, i już poznane psy, że sprawdzi, jaka pogoda, że poczuje całym psiosobą śnieg. Wyraźnie witał każdy dzień, dotykając (całkiem dosłownie) rzeczywistości poza oknem, w które lubił się później tak wpatrywać. To było dla mnie zdumiewające i dało mi wiele do myślenia. Zaczęłam wręcz wypatrywać każdego kolejnego wyjścia rano. Jego entuzjazm, nawet w szary deszczowy dzień zaczął mi się udzielać. Za tym również tęsknię.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę fragment koncertu dla psów mojej ukochanej, zawsze inspirującej Laurie Anderson.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to