„Yellowface” Rebecca F. Kuang

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Grzegorz Komerski
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2023
oryginalny tytuł: Yellowface

O książce „Yellowface” usłyszałam po raz pierwszy na instagramowym profilu Fabjulus, w jej książkowych polecajkach. Ponieważ Fabjulus pokazuje i poleca sporo książek, na ogół nie skupia się na ich pogłębionej recenzji. Zobaczyłam więc na krótkiej relacji, że jest to książka niezwykle efektownie wydana i usłyszałam, że warta przeczytania. Długi czas wydawało mi się, że traktuje o kwestiach marketingowych związanych z rynkiem wydawniczym i że prawdopodobnie jest poradnikiem. Jakimż zdziwieniem okazało się więc dla mnie w księgarni, w której szukałam przed Świętami prezentu dla mamy, że to… powieść. W dodatku powieść od pierwszych zdań wciągająca, napisana zgrabnie, z polotem. Do tego jej akcja rzeczywiście rozgrywa się w kręgach wydawniczych, a głównymi bohaterkami są pisarki. Czy mogłam znaleźć lepszy prezent dla mamy redaktorki (co prawda ze znacznie mniej drapieżnych od agresywnego amerykańskiego rynku wydawniczego polskich muzykologicznych realiów, ale zawsze)? Oczywiście nie miałam pojęcia, jaka okaże się fabuła, jednak już po pierwszych zdaniach wiedziałam, że powieść utrzyma przyzwoity poziom, przynajmniej językowo. Prezent okazał się strzałem w dziesiątkę – książka bardzo przypadła do gustu mamie, a niedługo później wpadła również w moje ręce.

O czym jest „Yellowface”?

Jestem ogromną przeciwniczką spojlerów, więc napiszę o fabule tylko tyle, ile mogę, by nikomu, kto nie przeczytał jeszcze tej książki, nie psuć przyjemności. Już w pierwszym zdaniu dowiadujemy się o śmierci Atheny Liu – dwudziestosiedmioletniej amerykańskiej pisarki chińskiego pochodzenia. (Co po pierwsze rodzi skojarzenie z Klubem 27, a po drugie – sama autorka, Rebecca F. Kuang, jest w tym samym wieku.) Pisarki topowej, cieszącej się błyskotliwą karierą, wieloma ważnymi nagrodami, ogromną popularnością swoich książek i sześciocyfrowymi kontraktami. Młoda, piękna, utalentowana, atrakcyjna, sławna i bogata umiera nagle, tragicznie i… dość groteskowo. Jednak to nie ona jest główną bohaterką powieści. Albo inaczej – nie jedyną. Główną bohaterką i równocześnie narratorką, od której dowiadujemy się o Athenie oraz o wszystkim, co wydarzy się po jej śmierci (i w pewnym sensie połączy obie bohaterki już na zawsze), jest jej rówieśniczka June Hayward. Obie kobiety znają się już prawie dekadę. Studiowały i podczas studiów też mieszkały razem. Nie jest to bardzo zażyła znajomość, nie jest to też z pewnością przyjaźń.

Relacja Atheny i June

Niezwykle ważne w moim odczuciu jest zrozumienie, czym relacja obu pań tak naprawdę jest. Dla Atheny (chociaż jej głosu w tej sprawie nie poznamy nigdy) to w najgorszym – dla June – razie znajomość powierzchowna, mało istotna, jedna z tych, których braku nie odczuje się dotkliwie, natomiast dla June to jednostronna, całkowicie zatruta zawiścią i zazdrością o karierę koleżanki obsesja. Myślę, że warto to sobie uświadomić. Już po kilku pierwszych stronach, na których June zapewnia nas, jak bardzo Athena była zapatrzona w siebie, jak nieczuła na innych, jak nieznośna, jak skupiona na sobie, uruchamia się we mnie automatycznie adwokat diabła. Z opisu mniemam, że Athena miała silnie rozwinięte cechy histrioniczne. Lubowała się w tym całym otaczającym ją medialnym szumie, pławiła w splendorze, była miła, ale na dystans, dodatkowo sprawiała wrażenie, że ciągle występuje na scenie, co z pewnością mogło irytować wiele osób. Nie skupiała się na innych wcale, czy też nie skupiała się na innych w sposób, jaki ci inni uznali za jedyny słuszny? (To nie jest histrioniczna solidarność – my histrionicy naprawdę różnimy się między sobą.) Bronię jej zachowań nie dlatego, żeby wydawały mi się całkowicie słuszne, ale dlatego, że są przestawiane przez bohaterkę, której od początku nie wierzę. Bohaterkę, która wkłada w zachowania koleżanki gotowe tezy, gotowe intencje – nie mamy jak sprawdzić, co myśli o tym sama Athena. Ciekawym zabiegiem jest moment, w którym June się przedstawia. Zaczyna od wzmianki o śmierci Atheny, potem przybliża nam przez kilka stron jej postać, żeby następnie zakończyć ten opis słowami:

Prawdopodobnie nikt nie jest w stanie z Atheną wytrzymać, ponieważ żaden człowiek nie ścierpi bezustannego porównywania się z lepszymi od siebie. A ja trwam przy niej zapewne dlatego, że jestem żałosna.

– „Yellowface” Rebecca F. Kuang, str. 7

Myślę, że przed terapią, udałoby mi się na te słowa nabrać. Biedna, równie zdolna czy wręcz utalentowana jak Athena June, której – w przeciwieństwie do jej azjatyckiej koleżanki – wiatr wieje w oczy.  Podczas kiedy Athena święci triumfy, błyszczy jak diament, ma swój debiut dawno za sobą, za każdą sprzedaną książkę dostaje tantiemy (co June się nawet nie śni), kiedy stać ją na najdroższe alkohole, a i tak w drogich i modnych knajpkach mężczyźni stawiają jej szampana, debiut June przechodzi bez większego echa; ani czytelnicy, ani jej wydawca, ani nawet agent nie są nią ani trochę zainteresowani. Czy po ludzku rozumiem frustrację June? Oczywiście. Czy rozumiem jej lekkie ukłucia zazdrości i poczucie pewnej niesprawiedliwości? Rozumiem, ale już trochę mniej. Nad wyeliminowaniem tych uczuć ciężko pracowałam, więc dziś nie daję się zwieść June na manowce. Ma rację, twierdząc że jest żałosna. I wcale nie dlatego, że nie odniosła tak spektakularnego sukcesu, jak Athena. Jest żałosna dlatego, że tapla się w swoim nieszczęściu, sztucznie je napompowując i ciągle kurczowo trzymając się małego palca Atheny (metafora cudownej Okuniewskiej). A Athena… cóż. Osiągnęła pułap, na którym nie wie, ile to jest dużo, a ile mało pieniędzy. Nie zawraca sobie przesadnie głowy innymi ludźmi, ale… równocześnie jest dla nich serdeczna, a do June żywi nawet jakiś rodzaj sympatii. Zaprasza ją na wspólne wyjścia, raz nawet do domu, gdzie częstuje drogimi trunkami oraz… naleśnikami. Czy uważam, że to kwintesencja przyjaźni? Nie. Jednak jeśli ktoś, na kim nam zależy, chce nas w swoim życiu może nie aż tak blisko, jak byśmy chcieli być, ale też ciągle nieopodal, mamy dwa wyjścia: albo całkowicie wycofać się z relacji, którą uważamy za nierówną i krzywdzącą dla nas, albo uznać potrzeby drugiej strony i jakoś sobie z tym poradzić. Oba są dobre i uczciwe. Ale… nasza bohaterka nie jest uczciwa. Wybiera narzucone przez Athenę reguły, równocześnie użalając nad swoim losem – niewidzialnej i wiecznie wykorzystywanej „przyjaciółki”. Ona manipuluje również nami, czytelnikami. Robi z siebie ofiarę, przedstawia swoje decyzje tak, byśmy mogli pochylić się nad nią ze współczuciem, żebyśmy zrozumieli. I rozumiemy. Jednak… od początku do końca chodzi jej tylko i wyłącznie o nią samą. June Hayward gardzi ludźmi, co chętnie przypisuje nieżyjącej Athenie Liu. Kiedy przebija w końcu szklany sufit, przyjmuje azjatycko brzmiący pseudonim Juniper Song (oba człony są zresztą jej prawdziwymi imionami) i jest przejęta wyłącznie sobą i blichtrem, jaki niesie ze sobą świat, którego częścią zawsze chciała być. Nie jest to jednak świat wielkiej literatury. Jest to świat literatury, która się sprzedaje.
Jestem z siebie dumna, że odkryłam narcystyczny rys June już na pierwszych stronach, bo włożyła ona sporo pracy w to, żeby dać się polubić. (To znaczy Rebecca F. Kuang włożyła w to sporo pracy.) Jest niewątpliwie inteligentna, oczytana, obyta. Ma świetne, lekkie pióro, umiejętność obserwowania świata, celne sformułowania, a do tego jest taka… „swojska”, taka „nasza”. Nie jest obłędnie piękną i zgrabną, niesłychanie ambitną, idącą jak burza po trudnym amerykańskim rynku wydawniczym młodą wyniosłą Azjatką o „porcelanowej twarzy” i „wielkich sarnich oczach”. (Wygrać tyle razy w loterii życia to przecież nieludzkie. Wygrać? A może „wypracować”…) June jest „swojska” i „nasza”, bo jest w jakiś przedziwny sposób mimo wspaniałego wykształcenia, oczytania i talentu przeciętna, zwyczajna. Łatwo nam się z nią utożsamić, choćby trochę. Niezbyt piękna, średnio zamożna, stuprocentowo biała Amerykanka umiejąca śmiać się ze wszystkiego, również z siebie samej. Czy na pewno umiejąca? Nie. To wszystko chwyty, które mają nas złapać i nie wypuścić. A może to z założenia autorki od początku bohaterka negatywna i nie odkryłam niczego poza swoim własnym wreszcie zdrowszym osądem rzeczywistości.

Sztuka relatywizacji

Dalszych perypetii June nie chcę zdradzać. Przez całą powieść próbuje nam jednak udowodnić, że każde działanie można usprawiedliwić, wytłumaczyć, zrelatywizować. To zresztą wątek, który pojawia się nie tylko przy opisie zachowań June. Bohaterowie zaskakująco łatwo obwiniają innych ludzi za oczywiste konsekwencje swoich własnych działań.
Czym jest kradzież? Czy to, że ktoś nam coś ukradł, pozwala nam również ukraść mu coś „w odwecie”? (Pomijając już to, że ta jego „kradzież” jest „kradzieżą” mocno dyskusyjną – wszak każdy autor, obserwując świat, a potem go opisując, w jakimś sensie kradnie, przyswaja, zabiera, –  a nasza, całkowicie bezdyskusyjną.)

Mój Partner, kiedy opowiadałam mu fabułę, posłużył się znakomitą i niebywale trafną metaforą:

Kiedy nakradniesz części samochodowe, a potem w pocie czoła złożysz z nich samochód, to… on nadal będzie kradziony.

– Mój Partner

Owszem, choć niestety zdumiewająco łatwo dojść ludziom do całkiem odmiennego wniosku.

Widzimy, jak na dłoni cały mozolny proces okłamywania samego siebie i doskonałego radzenia sobie ze zrozumiałym, wychodzącym czasem na powierzchnię poczuciem winy. Widzimy proces wygumkowywania go. Nie chodzi i nigdy nie chodziło o prawdę. Chodzi o – mówiąc kolokwialnie – chronienie własnego tyłka. June zależy tylko na June i być może dlatego tak surowo ocenia Athenę – mierzy ją po prostu swoją własną miarą.

Yellowface

Powieść jest nie tylko o pewnej zawiłej, momentami zaskakującej, a momentami zaskakująco banalnej historii pisarki, która po śmierci sławnej koleżanki wdrapuje się nagle na wydawniczy szczyt. Rebecca F. Kuang porusza w książce wątek rasizmu oraz doprowadzonej do przesady poprawności politycznej. Zdradza to już zresztą sam tytuł, gdyż yellowface to to samo zjawisko, co blackface, tyle że w odniesieniu do osób żółtych. W uproszczeniu, jest to taki rodzaj teatralnego makijażu i charakteryzacji, który ma sprawić, że aktor biały będzie wyglądać jak Azjata. Mam nadzieję, że nie muszę wyjaśniać, czemu to niestosowne.
Z jednej strony główna bohaterka ciągle słyszy w swoim wydawnictwie o „różnorodności” i o zachowywaniu standardów z nią związanych, ale z drugiej nie ma ani krztyny świadomości posiadania „białego przywileju. Kuang w książce nigdzie nie nazywa tego po imieniu. Pojawia się niezrozumienie June, czemu tak łatwo i szybko styka się z łatką „rasistki”. I, prawdę mówiąc, to całkiem przekorne ze strony autorki, bo June rzeczywiście rasistowskie myślenie przejawia, ale jest to dużo bardziej złożone i skomplikowane, niż chcą to widzieć upraszczające wszystko internetowe głosy. Zostaje przez trolli obrzucana takim epitetem najczęściej niesłusznie. June lubi też posługiwać się potworkiem językowym, jakim jest „odwrócony rasizm” rozumiany jako niechęć do osób białych, która jest przejawiana przez ludzi o innym niż biały kolorze skóry. Z tym że… to nie rasizm! O rasizmie można mówić wtedy, kiedy większość populacji ma konkretny kolor skóry i mniejszość o odmiennym kolorze jest traktowana gorzej. Natomiast jeśli żółta mniejszość w białych częściach Stanów ma uprzedzenia do białych wynikające z ich rasizmu, to nie jest to żaden „odwrócony rasizm”, tylko zwykła konsekwencja gnębienia i złego traktowania.
June przybiera pseudonim wprawiający w konsternację samych Azjatów, którzy nierzadko biorą ją z tego powodu za osobę chińskiego pochodzenia. Tak, są to jej prawdziwe imiona, w czym więc problem? W manipulacji. Robi to, by sprzedać książkę, która opowiada zapomnianą i bolesną kartę historii. Bolesną… dla Chińczyków. Pytanie, które stawia sama June jest następujące:

Czy biała osoba nie ma prawa pisać o czymkolwiek zechce, jeśli zrobi to rzetelnie?

I tak autorka zaprasza nas do fascynującej dyskusji. Bo oczywiście, każdy ma prawo pisać o czymkolwiek chce. Żadna historia nie jest zarezerwowana wyłącznie dla tych, których bezpośrednio dotknęła. Z drugiej strony, jeśli jesteś białą Amerykanką, która chce taką historię samodzielnie opisać, nie maluj twarzy tak, by jej rysy kojarzyły się z tymi azjatyckimi. Nie udawaj kogoś, kim nie jesteś. Nie zasłaniaj się agentem, wydawnictwem, w końcu mamą hipiską, która wymyśliła ci takie imiona (zwłaszcza drugie, którego nigdy dotąd nie używałaś). Weź odpowiedzialność za to, co robisz. To chyba mój podstawowy apel do June.

„Yellowface” oczami nNi

Dopiero podczas lektury uświadomiłam sobie, jak dawno nie czytałam żadnej powieści. Na półce „do przeczytania” czeka na mnie kilka smakowitych autobiografii oraz książek psychologicznych i dotyczących edukacji w szerszym aspekcie. Z półek „przeczytanych” patrzą na mnie przede wszystkim najgroźniejsi seryjni mordercy świata w ujęciach psychiatryczno-kryminologicznych, ale też mózgi w ujęciach psychiatrycznych, mnóstwo filozofów, wartościowe pozycje psychologiczne (do których zaliczam też dobrą Młynarską i znakomitą Nosowską), zdumiewające odkrycie i absolutna perełka, czyli „Pan Misio” Trokowicza oraz trochę klasyki, a w niej mój ukochany – niemal cały – Nabokov, oszałamiający Cortázar, fantastyczny Márquez, przepyszny Canetti czy doskonała Veteranyi. Czytając „Yellowface”, przypomniałam sobie, co kiedyś z poprzeczką dla powieści zrobił mi Nabokov i czemu, jeśli mam sięgnąć po powieść, rzadko sięgam po czyjąkolwiek inną. Nie, „Yellowface” mnie nie rozczarowała. Autorka zbudowała ciekawą, zaskakującą fabułę, stworzyła prawdopodobne psychologicznie postacie, napisała swoją powieść językiem wciągającym, gładkim, porywającym. Co prawda nie uniknęła dwóch rażących mnie błędów. Na początku June opisując Athenę podkreśla, że ta bardzo rzadko oznacza na swoich profilach w social mediach innych ludzi, nie dzieli się fotkami z celebrytami oraz że nie pokazuje się publicznie z ludźmi znanymi.

Tymczasem na zdjęciach, które trafiają na Instagrama Atheny, widnieje ona i tylko ona. Nikt inny.

– „Yellowface” Rebecca F. Kuang, str. 6

Jednak kilka stron dalej wspomina o selfie z Anne Hathaway, które Athena wrzuciła pewnego razu na Instagrama. Sytuację można było uratować dodając, że stanowiło ono absolutny wyjątek. Jednak nic takiego nie pada. W książce wzmianka o selfie z Anne Hathaway wygląda jak zagubienie autorki w swoim własnym tekście. Drugi błąd, który wyłapałam, to wyjazd June do matki. Matki, z którą spotyka się tylko podczas świąt organizowanych w domu siostry, więc musi zajrzeć do notesu, żeby przypomnieć sobie adres matki. Jednak już na miejscu okazuje się, że matka mieszka… nadal w domu, w którym June się wychowała. June nie pamięta tego adresu? To kolejne niedociągnięcie autorki, ale jeszcze bardziej redaktora. Mimo tych wpadek (których mój perfekcjonizm nie umie wybaczyć), nie jest to książka zła. Spełnia funkcję rozrywkową, czyta się ją dobrze i szybko, porusza tematy społecznie istotne i warte poruszania, zanurza nas w koszmarnym, przerażającym światku bogatych poczytnych autorów i żerujących na nich agentów i wydawnictw, pobudza do refleksji, zahacza o problemy natury etycznej, ma intrygujący klimat,  ale… to wciąż za mało. Nie jest wybitna.
Zaciekawiły mnie natomiast dwie wypowiedziane przez June kwestie. Pierwsza, z którą się zgadzam, że nie jest prawdą stwierdzenie, że media społecznościowe nie są prawdziwym życiem. Że owszem, są życiem jak najprawdziwszym. Sama sformułowałabym to nieco inaczej, mianowicie, że są jednym z wielu wycinków prawdziwego życia, podobnie jak wszystko inne, czego w nim doświadczamy. Druga była już znacznie bardziej oklepana i banalna, w dodatku powtarzana w książce kilkukrotnie, w formie retorycznego pytania:

Kim byłby autor, gdyby nie miał dla kogo pisać?

Chętnie na to pytanie odpowiem. Każda wielka sztuka broni się sama, choć ta „obrona” nie ma nic wspólnego z pieniędzmi i sławą. Sukces komercyjny to jedno, wartość sztuki to drugie. Jest to zarówno miłe dla artysty, jak i pełne korzyści dla społeczeństwa, jeśli ten pierwszy może ze swojej sztuki wyżyć i poświęcić się w pełni tylko jej, jednak bywa różnie. Jeśli pisarz stworzy wielkie i ważne dzieło sztuki (w tym miejscu przypomnę zupełnie nieznanego i nierozreklamowanego „Pana Misia” Bartłomieja Trokowicza), może, ale nie musi pójść za tym ogromny kasowy i wizerunkowy sukces. Jeśli celebryta napisze książkę i na wstępie będzie ona pozycją wyczekiwaną i kupowaną chętnie już w przedsprzedaży, nie oznacza to automatycznie, że jego dzieło będzie miało jakąkolwiek wartość. (Żeby nie powiedzieć, że takie sytuacje należą do rzadkości.) Kim jest twórca bez odbiorców? Ja jestem twórcą z bardzo nieliczną grupą odbiorców. Nieliczną grupą odbiorców mojego pisania i jeszcze mniejszą grupą odbiorców mojej własnej muzyki, którą się ze światem nie dzielę. Nie dzielę się, bo nie muszę. Utrzymuję swoją wolność, niezależność i spełnienie, jakie daje mi tworzenie czegoś, co uważam za wartościowe. Czy przez to artystycznie nie istnieję?

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę nieśmiertelnego Davida.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Potrawka wege w stylu chińskim

fot. Marianna Patkowska

Czasami nachodzi mnie wielka ochota na chińskie smaki. I choć uwielbiam improwizowanie w kuchni, dania azjatyckie to dla mnie niestety ciągle nieodkryty ląd. (Chyba tylko dwa razy udało mi się coś niemal wiernie odtworzyć, mianowicie zupkę chińską w zdrowym wydaniu oraz domowe sushi z kolei z kuchni japońskiej.) Nie będę więc nawet udawać, że obiad, który ostatnio zrobiłam i który rzeczywiście skradł nasze serca i ukontentował podniebienia, był potrawką faktycznie chińską. Jedynie nawiązywał do niej stylem. W dodatku korzystałam z gotowców (o zgrozo!), ale właściwie co z tego, skoro efekt okazał się znakomity!

W tym miejscu muszę umieścić jedną z moich ulubionych anegdot z czasów, kiedy uczyłam polskiego w szkole podstawowej. Prowadzę lekcję na temat sylab. Klasa czwarta, więc mówię do dziewięcio i dziesięciolatków.  I choć temat, wydawałoby się, prosty, dzieci mają problem z jego przyswojeniem. Nagle jeden mały piegowaty urwis stwierdza:
– Przecież to, co pani mówi, to kompletna chińszczyzna!
– Chińszczyzna? – szczebioce z szeroko otwartymi oczkami uśmiechnięta długowłosa brunetka. – Jadłam wczoraj!

SKŁADNIKI:

– cebula
– 0,5 główki czosnku
oliwa z oliwek
– sos sojowy (zużyjemy raczej dużo)
– 100 g suszonych grzybów mun (2 opakowania Asia Style po 50 g)
– 20 g suszonych grzybów snow fongus (1 opakowanie Asia Style)
– 2 razy mrożona mieszanka chińska (Asia Flavours)
– 180 g kiełków fasoli mung (2 opakowania Vital Fresh po 90 g)
– 180 g tofu wędzonego (1 opakowanie Vege Go)
180 g marynowanej rzodkwi dainkon (niecałe opakowanie House of Asia 350 g)
– sos słodko-kwaśny Culineo
– kostka warzywna
– kostka grzybowa
– kilka kropli cytryny do smaku

PRZYGOTOWANIE:

fot. Marianna Patkowska

2 opakowania grzybów mun oraz opakowanie grzybów snow fongus wg instrukcji zalać zimną wodą, odcedzić, a następnie zalać ciepłą wodą i odstawić na ok. 15 minut.

fot. Marianna Patkowska

Cebulę bez wcześniejszego obierania (!) pokroić w większe piórka, pół główki czosnku również bez obierania podciąć u nasady i włożyć z piórkami cebuli do nasmarowanego oliwą naczynia żaroodpornego. Wszystko podlać sosem sojowym. Piec w 220ºC przez ok. 40 minut.

fot. Marianna Patkowska

Wrzucić na rozgrzaną na patelni oliwę dwie mrożone mieszanki chińskie i wg wskazówek na opakowaniu smażyć je pod przykryciem ok. 10 minut. Dolać sos sojowy.

fot. Marianna Patkowska

Przełożyć wszystko do dużego garnka i połączyć z upieczoną cebulą i czosnkiem (obrać je wcześniej z łupin).

fot. Marianna Patkowska

Następnie podsmażyć na patelni umyte kiełki fasoli mung i pokrojone w kostkę tofu.

fot. Marianna Patkowska

Wszystko podlać sosem sojowym.

fot. Marianna Patkowska

Podsmażone przełożyć do garnka z mieszanką chińską. Namoczone grzyby odcedzić, pokroić (głównie snow fongus) i smażyć ok. 10 – 15 minut, a potem przełożyć do garnka.

fot. Marianna Patkowska

Odlać z garnka powstały sos i podgrzać go w rondelku lub mikrofali, a potem rozpuścić w nim kostkę warzywną oraz grzybową. Starannie je wymieszać w płynem, a potem wszystko wlać z powrotem do garnka. Japońską rzodkiew pokroić w kostkę i dodać tyle, ile uznamy za stosowne. U mnie wystarczyła ponad połowa. (Ma wyjątkowy, ale też specyficzny i intensywny smak.)

fot. Marianna Patkowska

Na końcu podgrzać sos słodko-kwaśny, dodać go do garnka i wszystko starannie wymieszać.

fot. Marianna Patkowska

Podawać z ryżem lub makaronem ryżowym. Obydwa warianty smakują świetnie, natomiast w przypadku makaronu ryżowego bardzo polecam jeszcze dodatkowe podsmażenie wszystkiego, które wydobywa jeszcze ciekawszy smak potrawy.

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser zaserwuje jedyną i oczywistą znakomitą piosenkę fantastycznej, zjawiskowej Brodki.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

EgoistyczNIE

EgoistyczNIE

Wizja tej blogowej sesji zdjęciowej pojawiła się w mojej głowie znienacka, jako całkowicie spójne i oczywiste nawiązanie do znakomitego muzycznego tematu Jerzego ’Dudusia’ Matuszkiewicza z filmu „Poszukiwany, poszukiwana”. Czy skojarzenie było słuszne, nie mnie oceniać. Tak czy siak, robiąc przedświąteczny remont w mieszkaniu (w związku z czym przez pewien czas też dość spory bałagan na klatce schodowej, z czego również postanowiłam podczas sesji skorzystać) znalazłam na strychu całe mnóstwo skarbów jawiących mi się jako rekwizyty. Zachwyciłam się zwłaszcza dużą niebieską torbą z drewnianą rakietą tenisową i piłkami. Wszystko przypieczętowała para butów, której pozbycia się lata temu byłam niemal pewna. A nie jest ona byle jaka, bo nie dość, że raz wyszłam w niej z domu, to jeszcze na znakomity koncert Staszka Sojki! Mogłam więc na spokojnie przeliczyć wszystkie swoje buty, w sumie trzydzieści sześć par (oraz trzydziestą siódmą do chodzenia). Potem zobaczyłam po raz kolejny, już po wielu latach, film „Poszukiwany, poszukiwana” i przypomniało mi się, czemu czuję tak wielki wstręt do komuny, choć na szczęście urodziłam się już w lepszych czasach. Zrozumiałam też, czemu mój tata, który chodził z Bareją do szkoły i bardzo ciepło go wspominał, powtarzał, szanując jego twórczość, że nie lubi oglądać jego filmów. Że go nie bawią, bo pokazują naprawdę straszne czasy. Owszem, są niesłychanie śmieszne, ale opisują rzeczywistość, w której tata żył i działał zawodowo, wiedząc, jak bardzo jest bezlitosna dla wielu znakomitych polskich artystów i myślicieli. Zaskoczyło mnie, że kolory, jakie z filmu zapamiętałam, tak naprawdę namalował  Jerzy ’Duduś’ Matuszkiewicz swoim fenomenalnym muzycznym motywem. Wszystko razem połączyło się w mojej prawopółkulowej głowie ze wszystkim. Pozostała natomiast kwestia tematu, jaki chciałam we wpisie poruszyć. Czy rozmycie tła zdjęć załatwiło sprawę? Sprawdźmy!

fot. Bożena Szuj

Egoistą jestem…

fot. Bożena Szuj

Zagadnienie egoizmu przewijało się przez całe moje życie. We wczesnym dzieciństwie został mi przedstawiony w formie całkowicie zdemonizowanej, jako jedna z najgorszych rzeczy. Rosłam więc w przekonaniu, że nie ma większego od egoizmu zła. Równocześnie większość moich młodzieńczych potknięć – mających źródło w penetrowaniu otaczającego świata, istniejących w nim zasad i sprawdzaniu, które ze mną rezonują, a które nie – kwitowana była epitetem (w stosunku do mnie, nie zaś mojego zachowania) „no, zapatrzona w siebie egoistka”. Jak się nietrudno domyślić, powodowało to w mojej głowie całkowity mind fuck. O gigantycznym bólu i późniejszej traumie nie wspominając.
Dziś, kiedy w jednym momencie nawarstwiło się kilka sytuacji, a najważniejszą z nich była rozmowa z przyjaciółką, osobą również wysoko wrażliwą, która określiła samą siebie mianem egoistki, wzbudzając tym mój głęboki sprzeciw, pomyślałam, że warto się z tym terminem wreszcie rozprawić. Oczywiście trzeba najpierw odwołać się do encyklopedycznej definicji, wg której egoizm to:

postawa życiowa nacechowana dbałością, wyłącznie lub przede wszystkim, o własne (bądź osób najbliższych) dobro;
przeciwieństwo altruizmu, jeden z głównych motywów ludzkiego postępowania […]; egoizm ułatwia traktowanie innych w sposób instrumentalny, tzn. jako środek do realizacji własnych celów, a także […] traktowanie ludzi jak rzeczy, którymi można manipulować; w historii etyki pojęcia egoizmu, altruizmu i sympatii występowały jako kategorie sporu o motywy ludzkiego postępowania; skrajna interpretacja egoizmu oskarża go o całkowite odrzucenie moralności, interpretacja umiarkowana uważa egoizm za podstawowy motyw działań moralnych; niektórzy myśliciele uważali egoizm za niezbędną podstawę społeczną dobrobytu (B. Mandeville, A. Smith), bądź czynnik dający odwagę wykraczania poza miernotę i wyzwalania jednostkowej woli (M. Stirner i F.W. Nietzsche).

 

Już po jej lekturze widzimy, że jest to pojęcie dość mgliste, w które łatwo każdemu włożyć swoją własną, subiektywną interpretację. Jak więc się dogadać? Jak porozumieć? Myślę, że ludzie intuicyjnie wyczuwają w słowie „egoizm” pewną bezwzględność, jaką niesie ze sobą brak uważności na innych, pomijanie ich potrzeb czy uczuć. Zaryzykuję tezę, że wszyscy mniej lub bardziej dostrzegamy w tym coś raczej złego niż dobrego. Z drugiej zaś strony uważność na innych, dostrzeganie ich potrzeb czy uczuć, słuchanie tego, co chcą i mogą nam wyznać, towarzyszenie im w trudnych momentach nie jest wcale tożsame z wzięciem na siebie odpowiedzialności za zaspokajanie ich potrzeb. I to jest chyba najtrudniejsze dla niektórych do zrozumienia.
Kiedy ja sama zarzucałam innym egoizm, miałam na ogół na myśli pewną oschłość czy też nieczułość bądź lodowatość w sytuacjach, gdy jakoś wobec mnie lub moich bliskich nawalali. Weźmy na przykład dwie najbardziej chyba uniwersalne sytuacje, czyli spóźnianie się i wiszenie komuś pieniędzy. Choć spóźnianie się niesie ze sobą znamiona braku szacunku, sama niestety nie zawsze w życiu będąc osobą punktualną, rozumiem, że może ono wynikać z bardzo wielu powodów. Dlatego nie oceniam tych, którzy spóźniają się na spotkania ze mną zbyt surowo. Podobnie jak nieoddanie pieniędzy, które za kogoś założyliśmy. Często wynika ze zwykłego zapomnienia i uświadomienie sobie tego może wpędzić nas w spore zakłopotanie. Zmierzam do tego, że te małe wtopy nie są dla mnie dużym problemem… dopóki osoba, która się spóźniła, nie oddała pieniędzy czy w jakikolwiek sposób nas nadwyrężyła, potrafi szczerze za to przeprosić. Z empatią wczuć się w naszą sytuację:

Jejku, długo na mnie czekałeś? Bardzo mi przykro, pewnie zmarzłeś. Przepraszam, że Cię na to naraziłam.

Głupio mi, że nie oddałam Ci pieniędzy, które za mnie założyłeś na czas. Mam nadzieję, że nie znalazłeś się przez to w niekomfortowej sytuacji. Przepraszam.

I nie ma najmniejszego znaczenia, czy spóźnimy się 7 minut, czy 28. Nie ma znaczenia, czy wisimy komuś 59 zł, czy 4,20 zł. Oczywiście, że jesteśmy wolni i mamy prawo do wszystkiego, natomiast w relacjach z ludźmi, chciał nie chciał, nasza wolność staje się odrobinę ograniczona.

fot. Bożena Szuj

I w moim subiektywnym odczuciu (bo u każdego ta granica przebiega gdzie indziej, zwłaszcza w kwestii spóźnień) nie bardzo mam prawo rozliczać innych z ich potknięć, ułomności czy niecelowych przeoczeń. Jestem raczej oazą cierpliwości i wyrozumiałości. Jednak… jeśli nie usłyszę słowa klucza, czyli „przepraszam”, czuję się głęboko skrzywdzona. Tak, nawet jeśli chodzi o 7 minut  czy 4,20 zł, bo w rzeczywistości nie chodzi wcale ani o spóźnienie, ani o pieniądze, ani nawet o fakt, że ktoś w jakimś momencie kompletnie o nas zapomniał. Chodzi o ten moment, w którym sobie przypomniał. Czy umie być wtedy empatyczny i – nawet przesadnie się nie kajając – wczuć się w nasze położenie, które niechcący pogorszył, czy zupełnie nie? (Czasem oprócz „przepraszam” warto, kiedy to możliwe, podjąć próbę jakiegoś zrehabilitowania się.) Jeśli zupełnie nie, a dodatkowo dostrzegę w tym pewną regularność, zapalają mi się wszystkie czerwone lampy. Słowo „przepraszam” nie cofnie tego, co zostało zrobione, ale zmieni absolutnie wszystko. Szczerze mówiąc, jego brak również zmienia wszystko.
Z kolei kiedy to mnie zarzuca się egoizm, spotykam się z zupełnie innym jego rozumieniem. Widzę to dziś w niezwykle jaskrawy sposób. Problemem mianowicie nie jest to, że w jakiejkolwiek interakcji, mówiąc kolokwialnie, dałam ciała, a po uświadomieniu sobie tego, zachowywałam się, jak gdyby nigdy nic. Ba, problemem nie jest również to, że w jakiejkolwiek interakcji, dałam ciała. Problemem okazuje się, to, że bez wejścia w interakcję z drugą osobą, ja nie zachowuję się i nie myślę tak, jak wydaje jej się, że powinnam. (Czy umawiając się na daną godzinę i spóźniając się, jestem nie fair i powinnam za to przeprosić? Jak najbardziej tak. Czy będąc z drugą osobą blisko jestem zobligowana do jakiejś umownej częstotliwości kontaktów czy też jakiejś konkretnej ich formy? No z samej natury rzeczy, póki się na to na twardo nie umówimy, nie.) Problemem okazuje się, że nie stawiam już innych ludzi w swoim życiu powyżej siebie. Że nie podejmuję – po trzydziestu paru latach robienia tego – dalszych nieudolnych prób czytania w myślach, odgadywania cudzych potrzeb i spełniania ich. Okazuje się, że egoizmem (przypisywanym mi, co mnie oczywiście boli i uwiera) może być brak spełniania czyichś cichych oczekiwań. Czy mamy prawo czegokolwiek od drugiego człowieka oczekiwać? (Kiedy się rzecz jasna na coś wyraźnie wcześniej nie umówimy i dwie strony nie wyrażą na to świadomie i dobrowolnie zgody.) Osobiście staram się to w sobie temperować, bo gdzieś w środku czuję, że nie mamy.

W głowie automatycznie odtwarza mi się „If You Love Somebody Set Them Free” Stinga.

fot. Bożena Szuj

Egoizm a egocentryzm

fot. Bożena Szuj

A jak do egoizmu ma się egocentryzm? Zajrzyjmy ponownie do Encyklopedii PWN:

psychol. postawa, sposób myślenia, dla których charakterystyczne jest ujmowanie rzeczywistości z punktu widzenia własnej osoby i własnych przeżyć;
wg J. Piageta, postawa taka dominuje w myśleniu dziecka w wieku przedszkolnym i stanowi charakterystyczną cechę rozwojową tego okresu (tzw. egocentryzm dziecięcy).

 

Pod tym hasłem znajdziemy też cytaty z książek. W jednym z nich przeczytamy, że „odwrotnością egocentryzmu jest empatia” (wydaje mi się, że „egocentryzm” został tu właśnie pomylony z „egoizmem”). Czy tak jest faktycznie? Jako histrioniczka jestem egocentryczna, jako osoba wysoko wrażliwa – mam w sobie sporo empatii (zostałam za nią nawet zwolniona z pracy). Jak to pogodzić? O ile z egocentryzmu będącego cechą rozwojową oczywiście się wyrasta, więc może być na początku bardziej sztywny i bezkompromisowy, o tyle egocentryzm u osoby dorosłej wcale nie musi być jedynym i wyłącznym punktem widzenia. (To znaczy nie wiem tego, tak mi się wydaje. Może włączy się do tej dyskusji jakiś specjalista i wyjaśni, jeśli jednak jest inaczej.) Dla mnie mój egocentryzm jest punktem wyjścia. Z czyjej perspektywy mam widzieć, jeśli nie ze swojej? Czy uczciwym jest założenie, że w ogóle możemy cokolwiek zobaczyć z cudzej perspektywy? Z drugiej strony nie oznacza to (przynajmniej dla mnie) nieumiejętności wczucia się w sytuację i położenie drugiej osoby. Myślę, że mam pewien dar (lub przekleństwo – niepotrzebne skreślić), którym jest ogromna intensywność wszystkich doznań. Gdybym próbowała patrzeć na świat z perspektywy każdego człowieka, o którym pomyślę, jestem pewna, że bym oszalała. Moja głowa by eksplodowała. Ale… czy przybierałabym naprawdę perspektywę innych ludzi, czy jedynie swoje wyobrażenie o ich przeżywaniu jakiejś sytuacji? Lub też wkładała w ich doświadczenia swoje własne przeżywanie? To już pytanie psychologiczno-filozoficzne. Gdyby koleżanka powiedziała mi, że jest zdradzana, gołymi rękami ukatrupiłabym zdradzającego, a potem ją samą, gdyby okazało się, że jednak umie wybaczyć i owszem, rozpacza, ale nie aż tak jak ja, słysząc jej opowieść i wyjąc za nią z bólu. (Mimo że nikt mnie nigdy nie zdradził, jawi mi się to jako gigantyczna krzywda, dlatego też sama nigdy nikogo nie zdradziłam.) Czyli… nie umiem wejść całkowicie w cudze buty. Mogę współczuć, ale nigdy nie zrozumiem reakcji innej niż moja. Reakcji, która – w przeciwieństwie do mojej – nie wypełnia mojego brzucha. Reakcji, której – w przeciwieństwie do mojej – nie leczę na terapii oraz farmakologicznie. Czy jestem w tym jedna jedyna na świecie? Podejrzewam, że nie.
Cały mój blog utkany jest z egocentryzmu (i pewnego, szkolonego głównie tutaj, literackiego warsztatu). Piszę o świecie widzianym oczami nNi – czyli moimi oczami. (Jestem manNi, nNi, nN – tak mnie nazywał tata i nikt mu, oprócz mnie samej, nie dorównuje również w skracaniu mojego imienia tak, jak lubię najbardziej.) Sęk w tym, że częścią mojego patrzenia na świat jest głębokie przekonanie o wolności jednostek, o tym, że nie istnieje coś takiego jak prawda obiektywna oraz że – co za tym idzie – nie ma też jednej prawdy. W związku z tym w mojej perspektywie jest miejsce na inne perspektywy (co się, nota bene, przez lata bardzo mocno zmieniło).
Ile powstałoby wartościowej sztuki, gdyby artyści nie byli egocentrykami? Gdyby bali się zanurzyć się w swój własny dar postrzegania świata, odrzucając na chwilę banalność postrzegania go przez ogół? Można zasłaniać się bogami, byciem narzędziem w rękach Absolutu czy niezrozumiałymi momentami olśnienia podczas tworzenia (przerabiałam to wszystko), jednak stwarzanie sztuki to akt najczystszego, najpiękniejszego egocentryzmu, który z samej istoty rzeczy musi być uduchowiony. W końcu każdy z nas jest kosmosem i odmawianie zanurzenia się w nim jest w moim odczuciu przejawem… pychy. Tylko i aż tu możemy zmieniać, przekształcać, stwarzać, zaczynać i kończyć. Tu i nigdzie indziej poza nami samymi. I właśnie na dnie nas samych znajdziemy na ogół empatię. Chyba, że mamy uszkodzony płat czołowy i układ limbliczny, to wtedy nie.

fot. Bożena Szuj

„Zdrowy egoizm”

fot. Bożena Szuj

Sformułowanie „zdrowy egoizm” cieszące się ciągle popularnością, po pierwszym zachwycie szybko zaczęło mnie śmieszyć. Co właściwie znaczy? W dalszym ciągu nie udało mi się ustalić czym jest egoizm, więc jeszcze trudniej będzie wskazać, czym miałby być ten zdrowy.

Jednym z naszych ulubionych żartów jest ten:

Przychodzi facet do lekarza, a lekarz po badaniu mu mówi:
– Tak, jak podejrzewałem, jest pan po prostu jeb..ięty.
– Panie doktorze – pyta pacjent, – ale zdrowo?

Mam wrażenie, że dość podobnie może być z tym zdrowym egoizmem. Podejrzewam, że każdy z nas zachowuje się czasami egoistycznie i może na to wpływać całe mnóstwo przeróżnych czynników. Chociażby ból, o którym mówi się rzadko, a który niestety paraliżuje i wyłącza z życia towarzyskiego bardzo wiele osób. Przy chronicznym bólu i wynikającej z niego frustracji trudno zdobywać się na altruizm (w który z kolei nie wierzę, ale o tym już pisałam), a perspektywa staje się zniekształcona. Egoizm, będący nieczułością na innych, niezauważaniem swojej niedelikatności w relacji, czy jakichś może nierówności w niej, które są dla nas wygodne, a dla drugiej strony już niekoniecznie, to nic zdrowego. To pewien albo wbudowany defekt, albo efekt zaniedbania, co na ogół można jakoś odkręcić. Jednak pod oksymoronem „zdrowy egoizm” kryje się coś zgoła innego – rzeczywiście zdrowe podejście, uznające nasz własny szacunek do siebie. Wyjątkowo pokrętnym jest pomysł, by nazwać zdrową relacją z samym sobą „egoizmem” (czym ta nigdy nie była i nigdy nie będzie, jeśli faktycznie jest zdrowa), ale ozdobić to na wszelki wypadek słowem „zdrowy”, żeby nikt się nie mógł przyczepić. Widzę tu usilną próbę wytłumaczenia się z czegokolwiek, a zwłaszcza z bycia dla samego siebie dobrym. Czy będę monotematyczna, jeśli obwinię za to katolickie wychowanie i szkodliwą kategorię grzechu, oddalającą nas od zrozumienia własnej natury? Będę. Ale trudno. Tu stoję, tak to (dzisiaj) widzę.
My sami – jako ludzie dla siebie najważniejsi (w dorosłym życiu przejmujemy po rodzicach tę rolę) –  jesteśmy dla siebie kluczem do zrozumienia ludzkości i jedności, jaką stanowimy zarówno z innymi ludźmi, jak i zwierzętami. Dobroć dla innych bez rozpoczęcia od dobroci dla siebie jest możliwa, ale realizuje się ją na ogół koślawo, nieempatycznie, często męcząc i raniąc bliźnich, wbrew swoim najszczerszym i najlepszym intencjom. Nie znam nikogo, kto szczerze kochając siebie, krzywdziłby innych, znam natomiast wiele osób, które nie umiejąc kochać siebie, stają się wobec innych toksyczne.

fot. Bożena Szuj

Być czy nie być?

fot. Bożena Szuj

Jesteśmy wolni. Ograniczają nas nasze własne wybory, np. wybór życia zgodnego z obowiązującym prawem, jakimikolwiek wytycznymi oraz wartościami, które są dla nas ważne. Wolność zakłada też świadomość konsekwencji naszych czynów – zarówno tych wbrew prawu, jak i wbrew relacjom międzyludzkim (np. brak lojalności czy szacunku). Innymi słowy możemy wszystko, ale musimy liczyć się z konsekwencjami, czy też wiedzieć, że te zawsze są. Jest akcja, jest reakcja. Wszystko, co zrobimy nie pozostaje obojętne na nasze losy, losy naszych najbliższych, ale też – w skali mikro, ale przecież również – losy świata. Każda decyzja – o segregowaniu lub niesegregowaniu śmieci, ograniczaniu lub nieograniczaniu plastiku w naszym życiu, rezygnacji lub braku rezygnacji z kupowania nowych ubrań, itd. – ma znaczenie w skali świata. Być czy nie być egoistą? Być czy nie być egocentrykiem? Być czy nie być chętnym całkowitego aż do bólu zanurzenia się w samym sobie? Każda odpowiedź, każda droga, to inny bieg losów świata, inny bieg historii. To życie wśród innych ludzi, w innej bańce informacyjnej. Każda nasza decyzja zyska w jednym kręgu poklask, w innym spotka się z niechęcią. Wybierzemy to, co będzie dla nas albo dobre, albo wygodne. I chyba tu jest najistotniejsza kwestia. Żeby jednak wybrać to, co dobre.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser absolutnie oczywisty temat z filmu „Poszukiwany, poszukiwana”:

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Blok czekoladowy

fot. Marianna Patkowska

Od przyjazdu do Zakopanego stałam się pełnoetatową panią domu oraz na drugi etat niewolnicą Izaurą. Trochę żartuję, ale tylko trochę. Szykowanie sobie backgroundu, miękkiego lądowania i zabezpieczenia finansowego, by móc za grosze (lub nawet – z czym się liczę – za darmo) wykonywać swoją posługę w Świetlicy Biblioteki Społecznej „Przyjazne Pomorze” w Gdańsku, wymaga poświęceń. Więc pracować, pracuję, ale nieodpłatnie, licząc, że w najbliższej przyszłości przyniesie to długo oczekiwane plony. Jednak ponieważ pracuję nie do końca ruszając się z domu, mam też więcej czasu na gotowanie, w czym się rzeczywiście artystycznie spełniam. W Gdańsku bardzo doskwiera mi brak kuchni (mam nadzieję, że już kolejny sezon letni się pod tym względem zmieni), za to w zakopiańskim domu, posiadającym w dalszym ciągu moją ukochaną kuchnię Jednopalnikową z piecem, mogę się kulinarnie wykazać.
Zrozumiałam, że gotowanie jest moim językiem miłości. Że uwielbiam ludzi zarówno karmić, jak i uwodzić smakiem. Zależy mi nie tylko na tym, żeby byli najedzeni, ale też, żeby byli wniebowzięci, bo jedzenie może być niesamowitą rozkoszą. I nie chodzi tu o tworzenie kulinarnych towarów luksusowych. Ostatnimi czasy nie ma w moim gotowaniu mowy o jakichś drastycznie drogich czy niespotykanych składnikach. Chodzi wyłącznie o wyobraźnię, pomysł, smak i serce, a im taniej, tym lepiej!
W tym roku Święta pod kątem kulinarnym wyszły fantastycznie. Wszyscy byli szczęśliwi, więc prawdopodobnie prze(w)pisy na niektóre z dań wrzucę tu niebawem. Zacznę od tego na deser, który okazał się hitem – mianowicie na blok czekoladowy. Deser, który pewnie wiele osób robi. Ja zapragnęłam spróbować swoich sił i oczywiście bez przepisu, metodą prób i błędów, sprawdzałam, co jest rozwiązaniem dobrym, a co gorszym. Przed Świętami przygotowałam swój pierwszy blok, na Święta drugi, na Sylwestra trzeci, a po wyjeździe wszystkich gości czwarty. Czy za każdym razem odrobinę zmieniałam składniki i proporcje? Oczywiście tak, ale poproszona właśnie o przepis przez kolejne zachwycone nim obdarowane osoby, pomyślałam, że już mi się skrystalizował, więc może warto puścić go, mówiąc szumnie, w świat.

fot. Marianna Patkowska

SKŁADNIKI:
Wszystkie składniki dostaniemy w Biedronce!

– kostka margaryny do pieczenia (np. Tortowej)
– niecałe 2 szklanki cukru
– 5 łyżeczek kakao
– 0,5 szklanki mleka
– 2 tabliczki czekolady deserowej Allegro
– tabliczka czekolady mlecznej Allegro
– 4 łyżki mleka w proszku (ten składnik można pominąć)
– 75 g migdałów blanszowanych w płatkach (0,5 opakowania)
– 100 g wiórków kokosowych (0,5 opakowania)
– herbatniki Petit Beurre (Bonitki)

fot. Marianna Patkowska

PRZYGOTOWANIE:

fot. Marianna Patkowska

W małym garnku rozpuścić margarynę i dodać do niej cukier. Cały czas mieszając, wsypać kakao, a potem dolać mleko. Po chwili zacząć dodawać kawałki czekolad, powoli, mieszając. Na samym końcu, kiedy czekolady się rozpuszczą, dosypać mleka w proszku (jeśli nie mamy tego składnika, również nie ma problemu). Wszystko wymieszać tak, by stanowiło jednolitą masę, a potem przelać do miski, do której dodamy płatki migdałów, wiórki kokosowe i kilka startych w rękach jak najdrobniej herbatników (ja ścierałam ok. 7, 8 herbatników). Wszystko dokładnie i porządnie wymieszać. Formę do pieczenia ciasta wyłożyć papierem do pieczenia, a na dole poukładać herbatniki. Jeśli nie wypełnią całe przestrzeni, można dołożyć kawałki herbatników, żeby zrobić z nich spód. Na herbatniki wlewamy naszą czekoladową masę i na samej górze również układamy herbatniki tak samo, jak na dole. Całość studzimy. Jak będzie zimna, wkładamy na noc do lodówki.

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę swój cover znakomitej piosenki okolicznościowej Sii – „Death By Chocolate”.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Rok 2023 oczami nNi – podsumowanNie

fot. Bożena Szuj

Pierwszy dzień każdego kolejnego roku (który właśnie w momencie pisania przeze mnie tych słów, powoli mija) ma w sobie jakąś magię. Choć to całkowicie umowne, niemal namacalnie czuję, jak bardzo jest niezapisaną kartą; jak bardzo nowym rozdaniem. Spokój, brak presji, wyzerowanie licznika. Początek. I niby wiem przecież, że takim samym początkiem jest każdy pierwszy dzień miesiąca czy tygodnia, że jest nim każda kolejna godzina, minuta czy sekunda; wiem to, ale właśnie pierwszy dzień stycznia ma dla mnie urok rozpakowywanej bombonierki. Rozpakowywanie każdej kolejnej czekoladki cieszy mnie już mniej. Może dlatego, że niesie ze sobą ciężar refleksji o nieuchronnym końcu przyjemności – o policzalności czekoladek.

fot. Bożena Szuj

PodsumowanNie inNe od innych

fot. Bożena Szuj

Dotychczas na blogu trzymałam się przyjętej raz formuły, w którą włożyłam wszystkie swoje podsumowujące mijający rok wpisy – mianowicie ze wszystkich wpisów od stycznia do grudnia mijającego roku wybierałam z każdego miesiąca jeden z jakichś powodów dla mnie najważniejszy i linkowałam go, żeby Czytelnicy mogli do niego wrócić, bądź przeczytać go po raz pierwszy. Nie kierowałam się statystykami i popularnością wpisów. Kierowałam się swoim stosunkiem do publikowanych tekstów. Starałam się, żeby z każdego miesiąca wybrać tylko jeden wpis, ale życie pokazało, że czasem jeden to za mało. W tym roku mogę uczciwie przyznać, że każdy wpis był dla mnie na równi tak samo ważny. Oczywiście, że inny ciężar mają teksty będące recenzjami książek, filmów czy seriali, inny przepisy kulinarne, a jeszcze inny wpisy podróżnicze (w tym roku greckie), językoznawcze czy w końcu te o zabarwieniu psychologiczno-filozoficznym, traktujące o mojej najważniejszej podróży – tej w głąb siebie. Z tego też powodu w poprzednich latach w kolejnych podsumowanNiach roku brałam pod uwagę tylko wpisy z tej ostatniej kategorii. Nie dlatego, żeby inne były mniej ważne, ale żeby zobaczyć pełen obraz swoich własnych zmian. Żeby zrozumieć, czym mijający rok dla mnie samej był. Dziś patrzę na całość. W ubiegłym roku napisałam zaledwie trzydzieści sześć wpisów; wbrew być może pozorom – niedużo. Każdy jednak był dla mnie niesamowicie ważny. To nie tak, że w latach bardziej płodnych, pisałam o niczym. Dziś z pewnością piszę dużo dłuższe i przez to pewnie też bardziej wymagające teksty. W mniejszej liczbie wpisów zawieram to, co kiedyś zawierałam w liczbie zdecydowanie większej. Tak czy tak, od ilości zawsze bardziej ceniłam jakość. Mam nadzieję, że ta moich Czytelników satysfakcjonuje.

fot. Bożena Szuj

Jaki był dla mnie rok 2023?

fot. Bożena Szuj

Przede wszystkim – wymagający. Trafiłam w końcu – po licznych perturbacjach – na trzymiesięczną terapię na oddziale dziennym psychiatrycznym w Nowym Targu, która niesłychanie dużo zmieniła w moim życiu, w moim postrzeganiu siebie i swoich relacji. Jej efekty widzę cały czas, a jeśli ich nie dostrzegam, to przekonują mnie o nich przyjaciele z terapii, z którymi utrzymuję kontakt. Jestem absolutnie przekonana, że gdyby każdy człowiek choć raz przeszedł w życiu porządną terapię, nawet krótką, świat byłby całkowicie innym, lepszym miejscem. Wszelkie toksyczne zachowania biorą się wyłącznie z naszej niewiedzy o nas samych. Z nieświadomości tego, co nami powoduje. Z niewiedzy o naturze ludzkiej, z nieznajomości podstaw psychologii (których, nota bene, powinno się uczyć w szkole, co byłoby dużo bardziej przydatne niż wiedza o budowie pantofelka). Czy poszłam na trzymiesięczną terapię i jestem cudownie uleczona? No nie. Być może nawet jestem leczona źle, co wkrótce – mam nadzieję – się wyjaśni. Jednak właśnie dzięki głębokiemu wglądowi w siebie, obserwacji siebie w grupie, często niezwykle trudnym i bolesnym odkryciom, które przeżywałam i które nadal nie są wygodne, umiem dziś powiedzieć swojej lekarce, jakich badań potrzebuję, co mi się w moim leczeniu nie podoba, a nawet – jeśli zajdzie taka potrzeba – zmienić ją na inną. (Jeszcze kilka lat temu nie umiałam odejść od swojego przemiłego psychiatry, bo podczas naszych spotkań cieszył się, że jestem jedną z niewielu osób na Podhalu, z którymi może ponarzekać na PiS, a ja… nie chciałam mu robić przykrości, odchodząc… choć nie byłam zadowolona z jego leczenia.) Oczywiście byłoby idealnie, gdybym umiała jeszcze wprowadzić w życie swoją wiedzę na temat zachowań toksycznych. Umiałabym wtedy objąć czułością najbliższych, traktujących mnie źle. Rozumiejąc, że ich toksyczne zachowania biorą się z braku sterapeutyzowania i nieleczonego lęku, wykrzesałabym z siebie troskę i współczucie. Jednak nie mam w sobie jeszcze tyle siły i spokoju. Kiedy coś mnie kąsa – uciekam, żeby nie bolało. I jest to całkowicie inne zachowanie niż wcześniej. Wcześniej walczyłam po omacku, ale nie uciekałam. Terapia i autoterapia jest procesem. Na pewno za jakiś czas znajdę się gdzie indziej. Zajdę dużo dalej. Z drugiej strony ciągle jest we mnie natrętna myśl, że naprawianie relacji nie polega na tym, że jedna osoba bierze na siebie cały trud własnej terapii, rozdrapywania swoich ran, dogłębnego zrozumienia siebie i swoich mechanizmów obronnych, a druga pozostaje taka, jaka była i czeka na to, aż ta pierwsza zacznie praktykować Zen. Nasza terapia jest nasza. Oczywiście, ułatwia nam relacje – zarówno te stare, jak i pomaga zbudować nowe. Ale to są profity dla nas, nie dla innych. Jeśli inni na tym skorzystają – super! Jednak nie zastąpi im to ich własnej terapii. Fakt, że rozumiemy, czemu ludzie bywają toksyczni nie zwalnia ich z odpowiedzialności za tę toksyczność. Zdrowie psychiczne było więc dla mnie w tym roku niezwykle ważne. Utworzyłam na blogu nawet specjalną kategorię „Zdrowie psychiczne”, w której znalazły się wszystkie napisane dotychczas teksty na ten temat.
Kolejną utworzoną w mijającym roku kategorią była powstała w maju kategoria „nNadmorsko”. Umieściłam w niej wszystkie wpisy, które powstały w Trójmieście (np. wszelkiego typu recenzje, które pisałam, żyjąc w Gdańsku), ale też te powstałe w Trójmieście i traktujące o moim życiu nad morzem. Od momentu wyjazdu postanowiłam opisywać każdy swój nadmorski miesiąc, trochę w formie zapisków czy pamiętnika. Opisywałam przeróżne perypetie (a było ich sporo, zwłaszcza w czerwcu), kolejne swoje prace, aż w końcu raj, jakiego zaznałam w fascynującej Bibliotece Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” stworzonej przez niesamowitego Jana Urbanika. Biblioteka posiada swoją Świetlicę dla dzieci i praca w niej – a warto wspomnieć, że Szefowi przyświeca myśl Korczaka – była dla mnie spełnieniem najskrytszych marzeń. Uświadomiła mi też, co tak naprawdę jest moim powołaniem i czemu powinnam się oddać: kontaktowi z dziećmi i pracą nad kształtowaniem ich. Cały pobyt nad morzem zmienił mi wektory. Stało się dla mnie jasne, że należę do tego miejsca. Choć już od dwóch lat powtarzał mi to Tymon Tymański, dopiero podczas lata 2023 roku zrozumiałam to z całą siłą. Powrót na Podhale był nieunikniony. I – żeby zbyt dużo nie zdradzić – konieczny, by móc zacząć zarabiać trochę inaczej niż dotychczas, a dzięki temu też myśleć o całkowitej przeprowadzce nad morze w przyszłości. Po raz pierwszy w życiu zupełnie świadomie i dobrowolnie zapuściłam swoje korzenie tam, gdzie czułam, że powinny być. Osobliwe i niesamowite uczucie.
W ubiegłym roku odkryłam na nowo Warszawę. Nie, żebym zaczęła pałać do niej wielkim uczuciem, ale ponieważ już w niej nie mieszkam, mogłam spojrzeć nieco przychylniej na wszystkie jej przywary. Mogłam też dostrzec, jaka się przez lata stała, bo zmieniła się niebywale. Napisanie tekstu „Warszawa (nNie) da się lubić” dużo mi dało. Pomogło mi się też trochę porozliczać z tym, co dla mnie trudne, ale już zamknięte. Humor jak zwykle złagodził stary ból. Napisałam również tekst „Jakby się kto pytał, ’Franciszkańska 3’”, który spotkał się z aprobatą i dobrym słowem samego Rafała Betlejewskiego. Bardzo cenię jego opinię, bo niezwykle prężnie działa na rzecz laicyzacji Polski, ukazując nieścisłości oraz brak konsekwencji i logiki w kościele katolickim. Robi naprawdę dobrą robotę dla przyszłych pokoleń.
Przeczytałam też sporo znakomitych książek. Nie wszystkie zdążyłam zrecenzować. Na dodatek nabyłam całą masę nowych, czekających na lekturę. Myślę, że niedługo będzie można u mnie dość dużo poczytać o wartościowych i ciekawych pozycjach. Wróciliśmy też z Partnerem do oglądania ambitnych filmów i seriali. Kategoria „Recenzje filmów, seriali i sztuk teatralnych” również zaczęła się sukcesywnie zapełniać.

fot. Bożena Szuj

Czego nauczył mnie rok 2023?

fot. Bożena Szuj

Na pewno tego, że nawet w trudnych warunkach potrafię dać sobie radę. Mam za plecami wspaniałego Mężczyznę, z którym wyznajemy te same wartości, ale na pewno różni nas stopień sterapeutyzowania. On umie odpuszczać dużo łatwiej niż ja. Równocześnie – w przeciwieństwie do mnie – potrafi powiedzieć wprost komuś, kto postępuje wobec niego nie fair, że postępuje wobec niego nie fair. I dopiero wtedy odpuścić. Ja w teorii wiem, jak trzeba, natomiast w praktyce jestem tak pospinana, kiedy ktoś traktuje mnie nie w porządku, że łatwiej jest mi pójść do sądu, jeśli mam takie podstawy (w przypadku okradania mnie przez pracodawcę w Gdańsku – miałam, dysponowałam nawet nagraniami, które z pewnością zainteresowałyby Inspekcję Pracy) niż powiedzieć mu w twarz, że przekroczył pewną granicę. Dlatego na pewno całkowicie przełomowe było dla mnie spotkanie się z byłym pracodawcą zanim skierowałam swoje kroki do Inspekcji Pracy. Miałam nawet (naiwna ja) wyrzuty sumienia, że bez uprzedzenia przyjechałam z Partnerem. Jednak szef też wziął ze sobą dwie menedżerki i po przebiegu rozmowy wiem już, że zjedliby mnie wszyscy żywcem, używając wszystkich możliwych manipulacyjnych taktyk. Od chwalenia mnie, jako pracownika, przez dziwienie się, że byłam taka miła, a dziś śmiem mieć roszczenia, by byli wobec mnie uczciwi, po zawstydzanie, że „gdyby wiedzieli, że jestem niestabilna psychicznie, nigdy by mnie nie narazili na tak stresującą pracę” (co nota bene również kwalifikuje się do Sądu Pracy). Powiedziałam szefowi prosto w twarz, że mówi piękne i okrągłe zdania, co nie zmienia faktu, że mnie okrada. Czekałam na ten moment, żeby móc mu wtedy spojrzeć w oczy. Tylko obecność Partnera mi to umożliwiła. Wierzę w ludzi, więc wierzę, że ta sytuacja komuś otworzy oczy na to, że nie wolno wypisywać w umowie z pracownikiem byle czego. Ale to ten moment, kiedy trzeba odpuścić. Osiągnęliśmy swój cel – wszystkie moje podatki zostały odprowadzone zgodnie z prawem i prawdą. Ile druga strona z tego doświadczenia weźmie – to już nie moja sprawa.
Rok 2023 nauczył mnie też… proszenia o wsparcie. Założyłam swój profil na buy coffe to, umożliwiając tym samym chętnym Czytelnikom zasilanie mojego konta drobnymi kwotami wirtualnych kaw. Zainicjowałam swoje istnienie na buy coffe to wpisem „Sprawy materialne”, w którym szczegółowo wyjaśniłam, czemu odważyłam się poprosić o dobrowolne datki. Czy kiedy je zaczęłam dostawać, zwłaszcza od tych samych osób po kilka razy, przygniotły mnie wyrzuty sumienia? Tak. Czy za każdym razem, wklejając pod wpisem prośbę o wsparcie, czuję się jak nieuczciwy żebrak? Również tak. Jednak na terapii dowiedziałam się, że moim mechanizmem obronnym jest poczucie winy. Od kiedy to wiem, umiem się nieco bardziej zdystansować. Wyrzuty sumienia są powodowane poczuciem winy, a to u mnie często pojawia się dosyć nieadekwatnie do sytuacji. Zrozumiałam, że mam prawo prosić o pomoc, a każdy, kto postanowi dać mi te 8, 15 czy 25 zł lub jakąkolwiek inną kwotę, nawet kilkakrotnie, ma swoją własną wolną wolę i robi to bez przymusu. Nie mam takiej mocy sprawczej, by kogokolwiek zmusić do wspierania mojego pisania (blog nigdy nie stanie się płatny), więc czemu odbieram swoim cudownym Wspierającym (którym z tego miejsca gorąco dziękuję za każdą złotówkę!) sprawczość wspierania mnie, czując automatycznie, że pewnie coś na nich wymusiłam? To ten mój problem, który muszę regularnie rozwiązywać krok po kroku. Ale cieszę się, że już zdaję sobie z niego sprawę i nie przerzucam swoich ograniczeń na innych. Uczę się przyjmować wsparcie i pomoc.
Kolejną nauką płynącą z mijającego roku jest ta, że ludzie i relacje z nimi ulegają zmianom. I że to jest ok. Dorastałam w poczuciu, wynikającym trochę z mojej histrionii, a trochę z wpojonych mi tradycyjnych katolicko-konserwatywnych przekonań, że drugi człowiek jest nam dany raz na zawsze. Że się odnajdujemy, dopasowujemy (w relacjach romantycznych heteroseksualnych, tak jakoś zawsze łatwiej kobiecie dopasować się do mężczyzny, dziwnym trafem) i mamy tak w tym trwać do końca świata i jeden dzień dłużej. A prawda, której nie dostrzegałam, jest taka, że się zmieniamy. Każdego dnia dowiadujemy się o sobie nowych rzeczy, możemy na przestrzeni lat kompletnie zmieniać swoje pragnienia, cele, a nawet światopogląd. I w relacji dwóch osób, każda z nich się zmienia, ale na własnych zasadach, w swoim własnym tempie, w oparciu o własną wiedzę o sobie, a więc każda zmienia się inaczej. Co za tym idzie zmienia się też cała relacja, bo budujące ją dwie osoby powoli przekształcają się. I jest całkowicie naturalnym, że możemy osiągnąć taki punkt, w którym zaczniemy kwestionować sens kontynuowania relacji. Nie ma jednej dobrej recepty. Nie zawsze prawdą jest, że trzeba przetrzymać gorszy czas, by relacja stała się później lepsza niż kiedykolwiek. Nie zawsze też prawdą jest, że warto się poddać bez jakiejkolwiek pracy, a za zakrętem nie czeka na nas dużo lepszy wymiar naszego związku. Jedyne, co jest pewne, to nieustająca zmiana. Zmiana każdego z nas, zmiana okoliczności, zmiana tego, co nas otacza. Można podejmować decyzje, które nas umocnią w relacji. Ale te decyzje zakładają codzienną, nieraz żmudną pracę u podstaw. Nie chcę, żeby mój Partner się mną znudził, żeby czuł się ze mną źle, żebym go w jakikolwiek sposób ograniczała, żebym stawała na drodze jego samorozwoju. Nie chcę też sytuacji, w której ja sama poczuję się w tym związku przytłoczona. Ale żeby do tego nie doszło, codziennie każde z nas wkłada pewną pracę w zdrowy niezachwiany kontakt z samym sobą, w zdrowy kontakt ze sobą nawzajem oraz w rozmowy o własnych uczuciach i potrzebach. Jeśli to w jakimś momencie okaże się niewystarczające, a relacja zacznie nas ograniczać, a nie budować, będziemy na bieżąco podejmować w oparciu o tę wiedzę decyzje. Jednak robimy dziś wszystko, by każdy nawet najmniejszy dyskomfort złapać, przepracować i ostatecznie zlikwidować. Ale relacje w życiu są różne. Nie zawsze zbudowane na zdrowych fundamentach. W mijającym roku pożegnałam kogoś bardzo bliskiego. Mężczyznę, którego uważałam za swojego mentora, przyjaciela, ważną męską figurę, potrzebną mi zwłaszcza po śmierci taty. Kochałam go i kocham nadal miłością platoniczną, mocną, piękną, lekką. Zajął w moim życiu niezwykle ważne miejsce. Myślałam, że będzie w nim już na zawsze. Jednak postanowił inaczej. W pewnym momencie po prostu odszedł. Nie wiem dlaczego. Nie wytłumaczył mi, choć wielokrotnie o to prosiłam. Pozostało mi to przyjąć. Dopiero w tym roku, trzy lata od utracenia go, poczułam się w pełni gotowa na zaakceptowanie jego decyzji, zaakceptowanie drogi, jaką wybrał. Poczułam się na tyle silna, by bez żalu, pretensji, czy błagania o powrót, napisać do niego o swoich uczuciach. Również tych trudnych. Ważne było dla mnie, by list nie przybrał formy wyrzutów. Czułam, że nie mam do tego prawa, bo nie wiem, co nim kierowało. Ludzie z natury są wolni. Mają prawo do wszystkiego. Swoje granice wyznaczam ja sama i chociaż nadal za nim tęsknię, wiem, że nie potrzebuję dziś przyjaciół, którzy znikają i nie mają odwagi, by wytłumaczyć powód takiego zachowania. Zrozumiałam, że zasługuję na więcej. To czasem boli, kiedy wspominam czasy swojego własnego zagubienia i sklejania się z ludźmi traktującymi mnie w różny sposób w jedno. Smutno mi, kiedy myślę o tym, na ile złego pozwalałam innym, ale też smutno mi, że z drogi samoświadomości nie ma odwrotu. Nie wolno mi dziś zdradzić siebie i wrócić w układy, które były raniące, pełne cudzego egoizmu, w których nie starczało miejsca dla prawdziwej mnie. Zaczynam powoli dostrzegać, że można kochać, nie nosić w sobie urazy, życzyć szczerze jak najlepiej, ale też nie chcieć kogoś w swoim otoczeniu. Nawet, kiedy się równocześnie za nim tęskni. Piszę rzecz jasna nie tylko o swoim byłym mentorze, on mi pomógł zrozumieć moje wcześniejsze mechanizmy, z których powoli i nie bez bólu wychodzę.

fot. Bożena Szuj

Sylwester i frajerwerki

fot. Bożena Szuj

O trudach, jakie niosą ze sobą Święta spędzane w dużych rodzinnych gronach, pisałam w grudniu w tekście „Jak przetrwać Święta”. Choć sama od lat przygotowuję je dla garstki najbliższych, to nawet miłe kameralne spotkania z bliskimi mają pewien ciężar, w którym mieści się na ogół pokoleniowa trauma. To zawsze próba, na jaką wystawiana jest nasza autoterapeutyczna praca, a nieraz również cierpliwość. Jednak lekcja, jaką możemy wyciągnąć nawet z sytuacji nie zawsze wygodnych, jest czymś naprawdę cennym. Dowiadujemy się sporo o sobie i tylko od nas zależy, czy zrobimy z tego użytek.
Cudowną niespodziankę zrobiła nam nasza wspaniała Koleżanka z Gdańska, z którą podczas pobytu tamże, spotykaliśmy się regularnie dwa razy w tygodniu: w poniedziałki w Boto, a w piątki lub czasem soboty u niej w domu. Półtora roku temu – bo to już nie pierwszy sezon naszych zażyłości towarzyskich – opisywałam nasze spotkania tak:

Inny nasz tegoroczny towarzyski rytuał był też w pewnym sensie jakoś z Boto związany, a ściślej z naszą dobrą koleżanką poznaną (najpierw przez Partnera) właśnie tam. Otóż jakoś się tak przecudownie za tym moim pobytem przyjęło, że raz w tygodniu – w piątek lub sobotę – spotykaliśmy się u niej w domu, często z jeszcze jednymi znajomymi. Kiedy „nie miała czasu nic przygotować”, stół uginał się od pyszności: sałatek, ogórków, pomidorków, chipsów, dipów i innych przystawek. Kiedy „miała czas coś przygotować”, uginały się od nich trzy stoły, a na talerzykach wjeżdżał jeszcze domowy tort i inne smakołyki!
Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, graliśmy w różne planszowe gry, a wszystko to obowiązkowo przed telewizorem nastawionym zawsze na program, z którego sączyła się polska muzyka minionych lat. Zasiadaliśmy bowiem równocześnie w Loży Szyderców. Komentowanie fryzur, makijaży i ubioru artystów, którzy trzy dekady temu wyglądali na siedemdziesiąt lat, mimo że dziś dobijają dopiero do pięćdziesiątki, było jedną z wielu naszych cotygodniowych aktywności. Obowiązkowe było też picie piwa i trzeźwienie podczas kilkukilometrowego spaceru powrotnego.

„Bezpieczna przystań”

Niespodzianka Koleżanki polegała na tym, że… z pewną nieśmiałością dała się namówić na przyjazd do nas na Sylwestra. Namawialiśmy szczerze, bardzo chcąc spędzić ten czas wspólnie, natomiast nie do końca wierzyliśmy, że do tego finalnie dojdzie. Cudowną wiadomością była więc dla nas ta, że się zdecydowała! Jej pobyt miał tylko jedną wadę – był za krótki! Ale lepszy krótki wspólny czas niż żaden. „Sylwester marzeń”  zamieniony niepostrzeżenie w „Sylwestra z Dwójką” okazał się dużo mniej nieznośny (a mamy go tuż pod oknami) niż te sprzed lat. Prób było mało, w dodatku były dość ciche, podobnie zresztą jak sam Sylwester. Mogliśmy więc szybko zagłuszyć go własną muzyką i w spokoju oddać się naszej ulubionej planszowej grze iKnow. Udało mi się ją po raz pierwszy w życiu wygrać, co zaskakujące, bo przecież na ogół I don’t know… Fakt faktem, punkty zdobywa się tu nie tylko za wiedzę, ale też dobre obstawienie czyjejś wygranej, jednak wiedziałam podczas gry więcej, niż bym przypuszczała (zwłaszcza wnioskując po przebiegu gier poprzednich). Mieliśmy wszystko – dobrą muzę, fajną grę, własne towarzystwo, mnóstwo humoru, dużo alkoholu, którego w sumie wypiliśmy mało, no i zatrzęsienie jedzenia, które przygotowałam.
Zasmuca mnie jednak, jak co roku, używanie fajerwerków. Najbardziej osłabiają mnie argumenty, że ludzie je lubią. Też jako dziecko je lubiłam. Nadal potrafię docenić ich piękny rozprysk na niebie. Jednak od kiedy wiem, jak bardzo boją się ich niektóre zwierzęta, nie potrafię czerpać z nich przyjemności. (Zresztą nawet kiedy nie posiadałam tej wiedzy, nie przyszło mi do głowy, żeby wydać na coś takiego pieniądze ponoć astronomiczne i strzelać. Znając moją zręczność, na pewno nie miałabym dziś już żadnego palca.) Najbardziej poruszył mnie filmik z Równi Krupowej, gdzie odbywa się Sylwester, na którym widać było kompletnie zdezorientowane łanie biegnące na oślep. Choć Równia nie jest Tatrzańskim Parkiem Narodowym, daniele i łanie ją zamieszkują. Hałasy i wybuchy muszą być niewyobrażalnym stresem dla dzikich zwierząt. I nie potrafię zrozumieć, jak, posiadając już na ten temat wiedzę, niektórzy po prostu „lubią fajerwerki i ch…j”. Nie przetłumaczysz. To przecież postawa małego dziecka. Ono chce i tupie nóżką, póki nie dostanie. Nie rozumie jeszcze swojej przynależności do większej społeczności. Nie tylko ludzi, ale też zwierząt. W komentarzach pod artykułami czy postami amatorzy fajerwerków prezentują swoje sztywne przekonania pełne pogardy dla zwierząt, które „mogą przecież łyknąć leki na uspokojenie” (zwłaszcza łanie – w sumie z Równi mają blisko do apteki). Czy człowieczeństwa nie poznaje się właśnie po stosunku do braci mniejszych? Mamy w tej kwestii sporo do nadrobienia.  Niech więc ten nowy rok nauczy nas empatii, troski o tych, którzy nie są w stanie zatroszczyć się o siebie samych, ale też buntu i zdecydowanego reagowania na zachowania złe i aspołeczne. Nie mamy wpływu na innych, ale mamy na siebie. Zacznijmy więc od siebie!

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę piosenkę, o której sobie przypomniałam dopiero podczas Sylwestra. Internet nie udźwignął natłoku przyjezdnych i odmówił współpracy, więc włączyliśmy różne stare wgrane na dysk playlisty. Po Jamiroquai przyszła kolej na Moloko i Róisín Murphy. Jest to artystka totalna, którą kocham totalnie. Wszystko co robi jest znakomite, więc nie pokuszę się nawet o wybranie jednego utworu. Po prostu przypomniałam sobie o energetycznym „Ruby Blue”, więc niech wystąpi dziś w roli deseru.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to