„Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalia Tur

fot. Bożena Szuj

rok wydania: 2023

Natalią Tur – socjolożką, mediatorką rodzinną, a także przyszłą terapeutką, znaną większości internautów jako Nishka, – zachwyciłam się już dawno temu, trafiając na prowadzonego przez nią  vloga i stając się wierną fanką jej kanału. Zostałam absolutnie oczarowana jej niesamowitym radiowym głosem, ale też tym, ile merytorycznych i mądrych treści (przede wszystkim z zakresu psychologii) potrafi w swoich krótkich i lekkich filmikach zmieścić.
Kiedy dowiedziałam się, że napisała książkę… moje uczucia – jak zwykle w tego typu sytuacjach – były mieszane. Z jednej strony oczywiście przepełniała mnie ciekawość i intuicja, że będzie to pozycja wartościowa, a z drugiej (i to też powód, dla którego nie czytuję zbyt wielu blogów) obawiałam się, czy zadowoli mnie językowo, bo czytelnikiem jestem niestety wybrednym. Koniec końców zwyciężyła intuicja i nabyłam książkę zarówno w wersji papierowej, jak i w formie audiobooka. Ten zresztą polecam wszystkim szczególnie, bo czyta go sama Autorka ze wsparciem Patryka Ołdziejewskiego, a jak już wspominałam, głos Nishki jest jej ogromnym atutem.
Dziś, po lekturze (głównie odsłuchiwanej, ale nie tylko), mogę się tylko uderzyć w piersi, że przed zakupem na chwilę się zawahałam. Książka jest rzeczywiście znakomita, i to na wielu poziomach.

  • W stopce nie zostało wyszczególnione nazwisko redaktora i korektora, ale czuć tu obecność specjalistów z obu tych dziedzin, z czym niestety różnie dziś bywa, nawet kiedy wydaje się książki w cenionych wydawnictwach.
  • Projekt graficzny, sam na niego pomysł (o czym za chwilę), font, jego wielkość, czy w końcu format i wielkość całej książki zachwycają!
  • No i the last but not least, sam styl pisania Natalii jest wciągający, lekki. Autorka nierzadko wywoła na twarzach czytelników uśmiech (żeby wspomnieć moje ulubione „bielinki zakochanielinki” czy „Dolcze & Zakochana” ze strony dwudziestej), a pisze przecież o sprawach niełatwych i – jeśli podejdziemy do lektury poważnie i zechcemy pod jej wpływem coś w sobie zmienić – niewygodnych.

Na 231 stronach (samego tekstu) o formacie (mniej więcej) B6 Nishka upchnęła tony merytorycznej wiedzy, w żadnym miejscu – mówiąc kolokwialnie, – nie lejąc wody. To, co wymagało powtórzenia, umieściła w podsumowaniu każdego rozdziału, porządkując przekazywaną wiedzę. W bardzo rozbudowanej bibliografii znajdują się tak ważne nazwiska, jak: Eric Berne, Erich Fromm, John M. Gottman, Pia Mellody, Jürg Willi czy Bogdan Wojciszke, żeby wymienić tylko kilka. Mottem książki są dwa cytaty: Ericha Fromma i Carla Gustava Junga, z których ten drugi wydaje mi się najlepszym wyjaśnieniem, czemu warto odłożyć na półkę stare romansidła i sięgnąć po „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?”:

Dopóki nie uczynisz nieświadomego świadomym, będzie ono kierowało Twoim życiem, a Ty będziesz nazywał to przeznaczeniem.

– Carl Gustav Jung

Jak książka jest zbudowana

fot. Bożena Szuj

Autorka zdradziła, że pierwotnie jej książka miała być dostępna wyłącznie w wersji elektronicznej, a więc w formie audiobooka i e-booka, jednak pod wpływem próśb swoich obserwatorów zdecydowała się też na trudniejszą w dystrybucji wersję papierową. Rozczulił mnie (widoczny na powyższym zdjęciu) pomysł ukrycia tytułu na wewnętrznym skrzydełku:

skrzydełko ukrywa tytuł, by dać komfort osobom, które nie chcą eksponować zawartego w nim dylematu.

– wyjaśnia Natalia

Bardzo podoba mi się projekt okładki (autorstwa Bartka Goldyna).

Kłębek symbolizuje chaos myśli i emocji, których często doświadczamy, i który lektura książki może pomóc rozplątać.

– pisze dalej w swoich mediach społecznościowych Natalia

i podkreśla, że kolor fioletowy również jest nieprzypadkowy, gdyż stanowi połączenie niebieskiego symbolizującego rozum (książka naszpikowana jest wiedzą) oraz czerwonego symbolizującego emocje, „które Autorka chce w nas wzbudzić”. Ja bym się jednak pokusiła o jeszcze inną interpretację: z lektury dowiadujemy się bardzo wiele o ludzkich emocjach, o tym, jak sobie z nimi radzić zdrowo, ale też jak próbujemy sobie z nimi radzić niezdrowo. Nishka nie tylko stawia pytanie, kto jest odpowiedzialny za nasze emocje, ale przede wszystkim bardzo konkretnie i rzeczowo na to pytanie odpowiada. A to, oczywiście, może w czytelnikach wzbudzić przeróżne emocje.

fot. Bożena Szuj

O czym jest ta książka
i do kogo jest skierowana?

fot. Bożena Szuj

We Wstępie Autorka wyjaśnia tytuł w następujący sposób:

Tytuł „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” ma podwójne znaczenie. Z jednej strony odnosi się do dylematu związanego z dalszymi losami związku. Z drugiej strony nawiązuje do rozstania się z dziecięcymi strategiami funkcjonowania, które wpędzają i nas, i nasz związek w chorobę. Tymczasem do zbudowania zdrowego związku potrzebne są dwie dorosłe osoby.

– „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalia Tur, str. 14

I w tym prostym wyjaśnieniu mieści się odpowiedź na pytanie, dlaczego czasem jest nam w relacjach z innymi trudno. Dziecięce strategie funkcjonowania stosowane w dorosłym życiu (bez względu na to, czy bezwiednie sami się nimi posługujemy, czy posługują się nimi nasi bliscy) unieszczęśliwiają nas wszystkich i generują relacyjne problemy. Kiedy dorastałam (a jesteśmy z Nishką prawie równolatkami), panowało przekonanie, że dzieci to dzieci, a dorośli to dorośli. Zupełnie jak by z biegiem lat wszystko to, co było w nas dziecięce, automatycznie zamieniało się w dorosłe i nie było już do poprzedniego stanu rzeczy żadnego powrotu. Jak by wszystkie deficyty naszego dzieciństwa z latami wyparowywały bez konieczności przepracowania. Tymczasem nie da się wyrosnąć z dzieciństwa jak z za małych spodni, które oddajemy komuś bez żalu. Wszystko to, co poszło w naszym dzieciństwie nie tak, pozostanie w nas do końca, jeśli nie przepracujemy tego terapeutycznie sami lub z pomocą fachowca. Dorosłości, rozumianej jako umiejętność wzięcia za siebie odpowiedzialności, musimy się dziś nauczyć. W tym miejscu warto też zaznaczyć, że nasze pokolenie (osoby urodzone w latach 80.) było wychowywane przez pokolenie, które swoje wychowanie otrzymało z kolei od osób dotkniętych traumą wojny. Brak zdrowych wzorców w poprzednich pokoleniach oznacza, że wszystko to, co do tej pory uznawaliśmy za naturalne, może – zwłaszcza w świetle najnowszych psychologicznych badań i odkryć – się okazać niezdrowe. I nie chodzi tu ani o czyjąkolwiek winę, ani o złe intencje (ten rodzaj myślenia również należy do „dawnego świata”).
Przeczytałam całkiem sporo cenionych psychologicznych książek, obserwuję znakomite zagraniczne naukowe kanały internetowe, odbyłam kilka terapii (z czego za najważniejszą i najbardziej otwierającą oczy uważam terapię grupową), ale tak naprawdę dopiero dzięki lekturze „Związku na zakręcie”, który znakomicie uporządkował moją wiedzę, widzę, że wiele osób, które przez lata odbierałam jak poważne, surowe i budzące posłuch, używa w gruncie rzeczy dziecięcych strategii funkcjonowania. Widzę też drugą, równie ważną, o ile nie ważniejszą rzecz – sama wpadam czasem w dziecięce strategie funkcjonowania. Wpadam w nie w bardzo konkretnych sytuacjach. Kiedy zmierzenie się z życiem, stanięciem z nim twarzą w twarz jak dorosła osoba, mnie przerasta. Żeby cokolwiek w sobie zmienić, żeby nad czymkolwiek pracować, musimy to sobie najpierw uświadomić. To najbardziej bolesna część terapii, bo nasz mózg się broni. Nie po to używał tyle lat wszelkich mechanizmów obronnych (które były adekwatne np. wtedy, kiedy byliśmy dziećmi, ale potem zaczęły nam utrudniać życie), żeby teraz się z nimi bez walki rozstać. Nie chcemy przyznać przed terapeutą (lub/i grupą), a przede wszystkim sami przed sobą, że jest w nas część niezdrowa, część do naprawy, bo utożsamiamy tę część z naszą osobowością. I niestety poniekąd mamy w tym rację (co również dość boleśnie uświadomiły mi terapeutki). Jednak – jak pisałam wyżej – kluczem do wszelkich zmian jest świadomość.
Książka „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” w wielu miejscach przypomina terapię, więc też może być dla czytelników czasami niewygodna. Sama łapałam się na tym, że póki w jakimś opisie widziałam zachowania bliskich, czułam się pewnie, a kiedy olśniło mnie, że sama podlegam podobnym mechanizmom czy strategiom funkcjonowania, moja pewność siebie diametralnie malała. Jednak pewną cudowną mądrością kilkukrotnie przez Natalię powtarzaną, jest ta, że zdrowym jest widzenie rzeczy takimi, jakie są, a nie zaklinanie ich (jak to mają w zwyczaju… dzieci).

O czym jest ta książka?

Najkrócej mówiąc, „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalii Tur jest o zdrowych relacjach. Autorka odnosi się do współczesnej psychologii, podaje też wiele znakomitych przykładów w formie scenek rodzajowych, rozkładając na czynniki pierwsze sytuacje konfliktogenne i pokazując, jak zdrowo i bez niepotrzebnych napięć rozmawiać o tym, co nas uwiera. Przede wszystkim jednak, jak nie przerzucać odpowiedzialności za nasze samopoczucie na drugą osobę, tylko wziąć ją na siebie.

Książka zawiera głównie przykłady z obszaru relacji romantycznych: związków partnerskich lub małżeństw, ale można na nią spojrzeć również pod kątem innych bliskich relacji, na przykład przyjacielskich lub rodzicielskich.

– „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalia Tur, str. 14

Do kogo jest skierowana?

Wbrew być może pozorom, adresatami książki nie są wyłącznie osoby, których związek przechodzi kryzys. Zabrzmi to, jak banał, ale jestem przekonana, że każdy powinien po nią sięgnąć i nawet, jeśli wyniesie z niej niedużo (bo nie będzie na więcej w danym momencie gotowy), to korzyści z jej lektury będą w jego życiu odczuwalne.
Sama jestem czytelnikiem na pewno jeszcze nie do końca sterapeutyzowanym, ale ciągle w terapeutycznym procesie. Czytelnikiem, który poznał już swoją diagnozę, który wkłada wraz z partnerem sporo pracy w swój związek, czytelnikiem, który mimo że nie studiował psychologii, miał jej na swoich studiach bardzo dużo (SWPS, wiadomo). W końcu jestem też czytelnikiem otwartym na nowe, mocno zaciekawionym psychologią i posiadającym pewną całkiem niezłą intuicję, o czym za chwilę. Ogromną siłą tej książki jest to, w jaki sposób Autorka pomaga czytelnikom uporządkować zdobytą już wiedzę. Chociaż równocześnie nie mogę napisać, że z książki Natalii Tur nie dowiedziałam się niczego nowego. Dlatego na pewno polecam ją nie tylko laikom, ale też tym, którzy mają jakąś lub też całkiem rozległą psychologiczną wiedzę.

fot. Bożena Szuj

Dlaczego z całego serca ją polecam?

fot. Bożena Szuj

Jak pisałam wcześniej, jesteśmy pierwszym pokoleniem, które wychodzi z przekazywanych pokoleniowo m.in. wojennych traum. Pokoleniem, dla którego z całą pewnością jest ratunek. (W starszych pokoleniach to oczywiście kwestia indywidualna jednostek, ale skostniałość poglądów często niestety uniemożliwia już skuteczną terapię.) Oznacza to, że nierzadko musimy odciąć się grubą kreską od wszystkiego, co wtłaczano nam w dzieciństwie, zrozumieć przemoc, jakiej być może doświadczaliśmy (nie wypierać jej!)  i wyleczyć rany, przez które w naturalny sposób, podświadomie, możemy ranić dalej kolejne pokolenia. Każda książka, która w sposób merytoryczny i bez egzaltacji tłumaczy, na czym polegają zdrowe relacje międzyludzkie jest nam dziś bardzo potrzebna. Nishka nie dość, że taką właśnie pozycję wydała, ma wyjątkowy dar pisania o sprawach trudnych z ogromną empatią (która tak mnie poruszyła już w samym pomyśle ukrycia tytułu w wewnętrznym skrzydle okładki) i delikatnością. Wstrzymuje się od ocen, a poprzez przykłady w formie scenek pokazuje czytelnikom, jak można w spokojny sposób komunikować się ze sobą bez przemocy. Do odpowiednich wniosków mogą dojść sami.
Mam gdzieś w środku cichą satysfakcję, że wiele rzeczy intuicyjnie czułam, zanim o nich przeczytałam u mądrzejszych od siebie. Od powstania mojego bloga, począwszy od pierwszego walentynkowego tekstu „Czy bycie połową jest jednostką chorobową?”, piszę właśnie o tym, jak krzywdząca jest dawna romantyczna wizja miłości, ale też jak bardzo to, co przyjęliśmy jako normalne czy naturalne, nie jest zdrowe.  (Przypomniałam też sobie o wpisie „Stara baśń”, w którym powołuję się na pewien niezwykle inspirujący filmik Nishki.)
Dziś lektura książki „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” poskładała mi wiele elementów w jedną całość i mam ochotę wykupić cały nakład (na co mnie niestety nie stać) i porozdawać wszystkim ludziom, uważnie ich potem z lektury odpytując!

Osobiście nie jestem zwolenniczką audiobooków, jednak „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” jest naprawdę wyjątkowy, więc z całego serca polecam nabycie zestawu wersja papierowa + audiobook. Śledzenie wzrokiem tekstu i równocześnie słuchanie czytającej go kojącym głosem Natalii przenosi przyjemność czytania w jakiś całkiem nowy, lepszy wymiar.

Na wszelki wypadek zaznaczę, że – jak zwykle – nie jest to wpis sponsorowany.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser serwuję dziś dostępny w sieci fragment tegoż audiobooka.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jakby się kto pytał, „Franciszkańska 3”

Choć do kościoła katolickiego zostałam zwerbowana jako malutkie nieświadome dziecko (a więc – jak większość katolików – ohydnym, przebiegłym podstępem), udało mi się jakimś cudem nie zarazić kultem „naszego papy”. Od najmłodszych swoich lat podchodziłam do niego z pewną rezerwą – miałam wrażenie, że jakoś „źle mu z oczu patrzy”. Nie miałam zaufania do jego surowej zaciętej twarzy, kiedy mówił o miłosierdziu, nie śmieszyły mnie jego czerstwe żarty, czy w końcu nie rozczulał słynny „świetny kontakt z dziećmi i młodzieżą”. Zastanawiałam się też, czemu jego „intelektualnego, niezwykle głębokiego, filozoficznego pisania” nikt nie przybliżał nam ani w szkole (filozofii zaczęłam się uczyć już w liceum), ani na studiach, do końca których udało mi się przeczytać całkiem sporo doskonałej filozoficznej literatury. Pisanie Wojtyły owiane było mitem „zbyt trudnego dla zwykłego człowieka”, więc – jako zwykły katolik – przestałam drążyć. (Mit doskonałości papieskiego pióra ostatecznie upadł, kiedy internet obiegły fragmenty jego – nomen omen – dramatu „Przed sklepem jubilera”.)
Równocześnie na wyciągnięcie ręki miałam innego duchownego filozofa, którego ceniłam po stokroć bardziej – księdza Józefa Tischnera. Uwielbiałam jego niebywały urok, zawadiacki uśmiech, pełne autentycznej miłości i troski o bliźnich spojrzenie, fantastyczne poczucie humoru a także brak potrzeby silenia się na gwiazdorzenie. Odwiedzanie go z rodzicami w Łopusznej było prawie tak fajne, jak przychodzenie z tatą do mieszkanka Hasiora. Tutaj wszystko grało i jako mała dziewczynka to czułam. Z Wojtyłą nigdy mi do końca nie grało, począwszy od najważniejszego – nie podobał mi się pomysł nazywania obcego faceta „ojcem”. Miałam tatę i on był wystarczający. Najlepiej ujął moje rozterki nieoceniony Paweł Hajncel, trzymając podczas transmisji z beatyfikacji Jana Pawła II słynny transparent z hasłem:

To nie jest mój ojciec.

 – Paweł Hajncel

Emocje sięgające w narodzie zenitu po znakomitym reportażu Marcina Gutowskiego „Franciszkańska 3” – bo oczywiście do niego mój dzisiejszy wpis się odnosi – nie są moimi emocjami. Bo czego się z tego bardzo merytorycznego i zrealizowanego w niezwykle wyważony sposób filmu dowiadujemy? Tego, czego część z nas domyślała się od dawna, choć brakowało dowodów, do których dotarł Gutowski: Karol Wojtyła na długo przed swoim pontyfikatem wiedział o pedofilii w kościele i już jako biskup krył księży pedofilów, przenosząc ich po cichu do innych parafii, gdzie dopuszczali się kolejnych przestępstw seksualnych na dzieciach. Ja jednak nie jestem tym wszystkim ani zaskoczona, ani załamana. Patrzę na to z dystansu osoby, której udało się z KK wreszcie całkowicie wyzwolić i wszystko składa mi się w pewną logiczną całość. Oczywiście całym sercem jestem z ofiarami (w ogromnej, porażającej liczbie), do których krzywdy przyczynił się Wojtyła:

  1. albo bezpośrednio: poprzez przeniesienie pedofila do parafii, w której te ofiary gwałcił,
  2. albo pośrednio: poprzez krycie oprawców, którzy już zrobili ofiarom krzywdę.

W pierwszym przypadku winą jest narażenie ofiar na gwałty, których – gdyby nie decyzje Wojtyły – zdołałyby uniknąć. Można w tym miejscu zadać sobie pytanie, kto przy zdrowych zmysłach wysyła pedofila do parafii, w której do jego obowiązków będzie należało również prowadzenie katechezy, czyli… praca z dziećmi.

W drugim przypadku winą jest stawianie dobra oprawcy ponad dobro ofiar. A te zasłużyły nie tylko na wysłuchanie i opiekę duchową, ale przede wszystkim na dochodzenie sprawiedliwości w sądzie, co w przypadku zbrodni popełnianych przez duchownych jest bardzo trudne. Co szokuje, zważywszy na słowa Jezusa z Ewangelii św. Marka:

Kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą, temu byłoby lepiej uwiązać kamień młyński u szyi i wrzucić go w morze. Jeśli twoja ręka jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie ułomnym wejść do życia wiecznego, niż z dwiema rękami pójść do piekła w ogień nieugaszony. I jeśli twoja noga jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie, chromym wejść do życia, niż z dwiema nogami być wrzuconym do piekła. Jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je; lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do królestwa Bożego, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła, gdzie robak ich nie umiera i ogień nie gaśnie.

– Ewangelia wg świętego Marka 9, 38-43. 45. 47-48

Próby obrony Wojtyły (czyżby przed prawdą? tą samą, która miała nas wyzwolić?) uważam za żenujące i niesmaczne, a przede wszystkim podłe wobec jego ofiar. Jednak dopatrywanie się całego kościelnego zła tylko i wyłącznie w Wojtyle również wynika ze skrzywionej optyki. Myślę, że ta polaryzacja społeczeństwa i postrzeganie przez „drugą stronę” Wojtyły wyłącznie jak zwyrodnialca (tych miał zadziwiająco dużo wśród najbliższych przyjaciół) nie służy sprawie nie dlatego, żebym umiała się doszukać czegokolwiek prawego w tuszowaniu przez niego pedofilii. Bardzo chciałabym być w tym punkcie dobrze zrozumiana. Upadek KK, którego jesteśmy właśnie świadkami i którego nie zatrzyma żadna pisana na kolanie uchwała, autentycznie mnie cieszy. Uważam tę instytucję za jedną z najbardziej zdeprawowanych i zakłamanych; pełną nienawiści do kobiet, dzieci i osób nieheteronormatywnych. Ubolewam, że rości sobie monopol na Boga, bezdusznie manipulując ludźmi w niego wierzącymi. Jestem zdruzgotana indoktrynacją maleńkich dzieci, którym najłatwiej namieszać w głowach, zanim będą w stanie samodzielnie i świadomie określić, czy chcą należeć do kościoła, czy też nie (wreszcie – późno bo późno, ale… – zaczęła się w Polsce dyskusja na temat zakazu spowiedzi dla osób poniżej osiemnastego roku życia). O absolutnym i ostatecznym końcu KK z całego serca marzę. Jednak… skupienie całej uwagi wyłącznie na grzechach Wojtyły odwraca uwagę od zepsucia całej tej instytucji. Rozpatrując jego zachowanie bez kontekstu (nie, to nie jest jego obrona), budujemy kolejny – równie nieprawdziwy jak „świętość” Wojtyły – obraz bestii, która pojawiła się w kościele (pnąc się po szczeblach kariery, aż w końcu stając się jego głową) i uczyniła w nim najwięcej zła. Tymczasem zło na długo przed Wojtyłą już tam było. On wszedł – z jakimiś oczekiwaniami i wyobrażeniami – do instytucji do cna zdemoralizowanej. Jego ukochanym, wielbionym przezeń mentorem był drapieżca seksualny kardynał Sapieha, co musiało się jakoś na nim odbić. Oczywiście, że im wyższe stanowisko w kościele Wojtyła zajmował, tym bardziej jego przesiąknięcie praktykowanym w nim złem i wypracowany brak empatii stawały się niebezpieczne. Nie łudźmy się jednak, że gdyby był kryształowy, odmieniłby oblicze instytucji (tej instytucji) na całkowicie zdrowe, bo w ten sposób pozostajemy w retoryce wielkiego Polaka, który miał jakąś nadludzką moc. Nie miał – nikt nie ma. Mógł jednak – co mniej egzaltowane – po prostu być przyzwoitym. I z tego, że nie był, katolicy mają pełne prawo, a nawet obowiązek, go rozliczyć.

Wiara w autorytety

Ogromne emocje (których – jak pisałam – nie podzielam) u obydwu stron są związane z wiarą (jednych i drugich) w autorytety. Autorytet nie może być wybitny w jednej dziedzinie, a absolutnie fatalny czy nieporadny w drugiej. Autorytet nie może być empatyczny dla jednych, a kompletnie empatii pozbawiony wobec drugich. Autorytet nie może być z jednej strony mądry i głęboki, a z innej płytki i trochę głupawy. Innymi słowy autorytet nie może być człowiekiem ze wszystkimi sprzecznościami, odcieniami szarości, a więc tym, co już o nim z nauki, jaką jest psychologia, wiemy. O autorytetach najcudowniej pisał Artur Schopenhauer:

Jeżeli zaś ma zdolności pierwszorzędne, wówczas bardzo mało albo wcale nie uznaje autorytetów. […] Przeciwnie, ludzie tuzinkowi mają głęboki szacunek do specyalistów. Nie wiedzą zupełnie, że ten, kto robi sobie z przedmiotu rzemiosło, lubi nie sam przedmiot, lecz wygodę z niego płynącą, ani też o tem, że ten, kto naucza przedmiotu innych, rzadko bardzo zna go sam gruntownie, ponieważ temu, co sam studyuje, zwykle mało czasu pozostaje na uczenie innych.

Autorytety, których przeciwnik wcale nie rozumie, po większej części oddziaływają najsilniej. Ludzie nieuczeni np. mają szczególny szacunek dla ozdób łacińskich i greckich. Z autorytetami można sobie pozwalać nie tylko na naciąganie, ale wprost na zupełne skażenie sensu. W nadzwyczajnych wypadkach można cytować autorytety własnego wynalazku. Po większej części przeciwnik nie ma pod ręką książki, zresztą nie umie sobie z nią poradzić.

„Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” Artur Schopenhauer

Oczywistym aspektem wiary w autorytety jest idealizowanie ludzi w jakiejś dziedzinie ponadprzeciętnych i dosyć naiwne rozciąganie ich wyjątkowości na pozostałe dziedziny życia. Tymczasem wybitny reżyser, jakkolwiek by nas jego filmy nie poruszały, może być pedofilem, a wybitny malarz czy naukowiec bestialskim przemocowym tyranem. Tak, jedno jest wspaniałe, drugie ohydne, ale jeden człowiek może w sobie obie te rzeczy pomieścić. Ba, może nawet pomieścić po drodze jeszcze całą paletę odcieni szarości! Drugą, mniej oczywistą stroną wiary w autorytety jest to, co się dzieje, kiedy „autorytet upadnie”. Histeria, burzenie pomników (swoją drogą większość pomników w Polsce generalnie powinna zostać zburzona, bo są straszliwie brzydkie), odmawianie geniuszom ich geniuszu, który jest faktem, dlatego że ów geniusz jest równocześnie odrażającą kanalią czy przestępcą to nie są reakcje dojrzałe. Osoba sterapeutyzowana (albo – jak pisze Schopenhauer – „uczona i o zdolnościach pierwszorzędnych”) wie, że po człowieku można się spodziewać wielu rzeczy i te pozytywne dobrze dostrzegać i podziwiać, a te negatywne należy piętnować.

Odrzucanie autorytetów myli się niestety wielu osobom nieuczonym z odrzucaniem mądrości specjalistów i ekspertów. Przyświeca im na ogół motto „myśl samodzielnie”, a owo „samodzielne myślenie” doprowadza ich do wniosku, że Ziemia jest płaska lub że szczepionki szkodzą. Warto więc w tym miejscu uściślić, że eksperci i specjaliści zostają nimi nie bez powodu, ale nie oznacza to, że mają być dla nas wzorem do naśladowania we wszystkim.

Reasumując, nie wolno z przywiązania do swojskiego biesiadnego wizerunku „naszego papy” odwracać oczu od jego ofiar, ale też nie wolno określać go mianem pedofila, bo takich zarzutów nikt mu nie postawił. Trudno nazwać Wojtyłę kryjącego pedofili szczególnie wrażliwym na krzywdę ludzką, jednak trudno też z tego powodu odbierać mu niewątpliwe zasługi dla upadku komunizmu w Polsce. Choć z pewnością zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy Wojtyły zgodzą się ze sobą w jednym: aktorem okazał się rzeczywiście znakomitym!

Mieć kremówkę i zjeść kremówkę

Kościół, manipulując wiarą, w której z założenia nie o logikę przecież chodzi, w sposób mistrzowski wręcz wmawia wiernym, że rozmaite sprzeczności można ze sobą godzić, uchylając się przy tym od nieraz trudnego, ale koniecznego wyboru. Tym sposobem wielu katolików jest przekonanych, że ginekolog może odmówić wykonania aborcji ze względu na swój (!) światopogląd (!!!), a farmaceuta nie sprzedać czegokolwiek na receptę (lub bez niej) z tego samego powodu. Nie będę się tu wdawać w etyczne spory na temat tego, kiedy zaczyna się ludzkie życie; nie będę też próbowała autorytarnie rozstrzygać, czy używanie antykoncepcji jest złe czy dobre. Każdy ma niezbywalne prawo wyboru swojego światopoglądu i życia wg niego. Jeśli ktoś jest absolutnie przeciwny zabiegowi aborcji, a jednak decyduje się na specjalizację ginekologiczną, ma dwie drogi. Albo (co najzdrowsze) zatrzymać się na samym sobie i w razie dylematu, czy samemu poddać się aborcji, wybrać niepoddawanie się jej, albo – jeśli jednak wykonywanie jej innym ludziom jest dla niego zbyt trudne – wybrać inną specjalizację. To samo się tyczy farmaceutów – do ich obowiązków nie należy moralizowanie i ocenianie przychodzących do apteki ludzi, pouczanie lekarzy, którzy wypisali jakąś receptę czy w końcu utrudnianie pacjentom zakupu jakichkolwiek dostępnych w aptece produktów. Równocześnie sami mają pełne prawo nie korzystać ani z antykoncepcji, ani ze środków przeciwbólowych, a nawet z medycyny konwencjonalnej. Reasumując, jeśli coś nie jest zgodne z naszymi wartościami, uwzględniamy to, wybierając swoją ścieżkę kariery bądź pracę. Ale żeby pojąć, że nie mamy prawa obciążać innych ludzi zasadami, którymi sami się we własnym życiu kierujemy, musimy najpierw zrozumieć, że:

  1. istnieje bardzo dużo różnych systemów wartości oprócz naszego
  2. nie są od siebie lepsze lub gorsze – są od siebie inne

i to jest dla większości katolików niestety nie do przejścia. Wdrukowywana potrzeba chrystianizacji wszystkich dookoła oddala ich od tego, co zdrowe – zajęcia się sobą i życia wg zasad, które wydają się im słuszne i właściwe. Niechęć osób spoza KK do katolików nie bierze się – jak myślą – z wyśmiewania ich systemu wartości. Mało którego agnostyka czy ateistę on, mówiąc szczerze, obchodzi. Niechęć do katolików bierze się z ich obsesyjnego zaglądania obcym ludziom do talerza, łóżka czy gabinetu lekarskiego. Choć łatwiej i wygodniej poczuć się „prześladowanym”, warto pamiętać, że zdrowy i dojrzały człowiek sam ponosi odpowiedzialność za swoje zachowanie i wybory. Mam wrażenie, że zajmowanie się życiem i moralnością innych ludzi pochłania tyle energii, że na siebie samego zwyczajnie jej nie starcza.
Formatowanie wiernych w ten sposób okazuje się niezwykle skuteczne. Z jednej strony fakt, że osoba głosząca słowa „prawda was wyzwoli” równocześnie tuszowała pedofilię, w większości z nich nie zapala żadnej lampki, bo nie pierwsza to i nie ostatnia w KK sprzeczność. Z drugiej zaś strony tak ukształtowani wierni często obierają typową dla dzieci oraz osób niedojrzałych reakcję polegającą na buncie, obwinianiu ofiar (np. poprzez zarzut, że te kłamią) i przesadnej obronie kogoś, za kogo nie mogą odpowiadać. (Na wszelki wypadek wyjaśnię, że za nikogo oprócz nas samych nie możemy odpowiadać.)

Religia a wiara

Często spotykam się ze stwierdzeniem (wypowiadanym w różnych wariantach), że religia/kościół i wiara to dwie różne rzeczy. W domyśle religią/kościołem ma być cała instytucjonalna warstwa, a wiarą – duchowość. Każdy kto kiedykolwiek należał do jakiegokolwiek kościoła wie, że tak trudno się z niego wyrwać właśnie dlatego, że te dwie płaszczyzny się przenikają. Można jeździć na msze na drugi koniec miasta, żeby słuchać kazań mądrych, a nie głupich (jak swojego czasu robiłam). Ale zbojkotowanie kościoła jako instytucji jest dla osób głęboko wierzących i – co za tym idzie – praktykujących niezwykle trudne, bo kościół od chrztu zwinnie nimi manipuluje przede wszystkim pojęciem „grzechu”. Jeśli ktoś wierzy w świętość sakramentów, nie uwierzy nagle w to, że „Boga można wielbić również poza kościołem”, mimo że ten ma strukturę mafijną. Kwestię mechanizmu uzależnienia wiernych poprzez spowiedź a także przemocy, z którą kościół wdziera się w obszar seksualności wiernych, doskonale wyjaśnia profesor Tadeusz Bartoś w rozmowie z Arturem Nowakiem.
Czy chcę przez to powiedzieć, że dla osób wierzących nie ma ratunku? Że jedyne, co mogą, to uchwycić się tego tonącego okrętu, jakim jest KK i z transparentami „naszego papy” „bronić” jego „świętości”? Nie. Oczywiście zdecydowanie łatwiej będzie dostrzec prawdę tym, którzy do kościoła chadzali tylko z przyzwyczajenia czy tradycji – ci łatwiej zobaczą kościelne zło, choć też w dużej części będą niestety nadal bezmyślnie chrzcić swoje dzieci. Jednak wyzwolenie się z wieloletniego prania mózgu, jakie w kościele niewątpliwie ma miejsce nie jest niemożliwe. Znam ludzi, którym się to udało. Co więcej, sama jestem na to doskonałym przykładem. Moja potrzeba szukania głębi i duchowości sprawiła, że nie umiałam być katolikiem pojawiającym się w kościele raz, najwyżej dwa razy w roku. Brałam wszystko na poważnie, chodziłam do kościoła co niedziela, nie jadłam mięsa w piątek (dziś, kiedy nie jem go w ogóle, w oczach wielu katolików wcale nie urosłam, a wręcz jakby przeciwnie) i starałam się żyć wg wielu bezsensownych reguł, biczując się za to, że… jestem człowiekiem zdrowym, a więc posiadającym własną seksualność. Poza tym od zawsze angażowałam się w coś albo całkowicie, albo wcale. Terror katolickiego wychowania i indoktrynacja przy pomocy sprawnych narzędzi sprawiły, że utknęłam w tej sekcie na długie lata, które przez kolejne lata musiałam „odkręcać” potem na trudnej i kosztownej terapii. Znam kościelne argumenty na wylot, więc nie dam już sobie wmówić, że „to kwestia księży, na jakich trafiłam” lub – moje ulubione – że „kościół to ludzie, a ludzie są grzeszni”. Problemem kościoła katolickiego nie są pojedynczy nieidealni ludzie. Problemem kościoła katolickiego jest kościół katolicki i jego samozwańczo ustanowiony monopol na Boga oraz jedyną słuszną interpretację Biblii. Szanuję ludzi, którzy wierzą, że istnieje jakkolwiek pojęty Bóg. Szanuję ludzi, którzy czytają Biblię i wyciągają z niej to, co pomaga im lepiej żyć (figura Jezusa jest absolutnie cudowna i równocześnie oddalona od nauczania kościoła o lata świetlne). Szanuję ludzi, którzy przestrzegają dekalogu, choć to zbiór zasad, który dla każdego zdrowego człowieka, bez względu na to w co i czy wierzy, jest czymś całkowicie oczywistym. Nie umiem jednak znaleźć w sobie szacunku do wiary w katolicyzm, choć jest we mnie współczucie dla ludzi, którzy zostali przez niego perfidnie oszukani.
Oczywiście bardzo trudno oczekiwać, że prawda o Wojtyle coś zmieni (a warto w tym miejscu zaznaczyć, że papież nie jest osobą, która ma, a przede wszystkim może kościół rewolucjonizować). Wiem, że katolicy nie przejrzą masowo na oczy, rozumiejąc, że dali się wywieźć na manowce. Część z nich przejrzy i poczuje wreszcie na KK tak wielką wściekłość, jaką i ja poczułam (rozpoczynając tym samym proces zdrowienia), a potem pójdzie zrobić jedyną w tej sytuacji właściwą rzecz – dokona aktu apostazji. Pozostali będą potrzebować bardzo dużo czasu albo wybiorą fanatyzm, żeby nie pochłonęła ich dogłębna rozpacz i poczucie skrzywdzenia. Tak, oni też są ofiarami m.in. Wojtyły. Zależy mi, żeby to wybrzmiało. Jednak przyzwoitość wobec tych, którzy zostali w kościele molestowani i gwałceni jako dzieci, tych, którzy żyją z tą straszliwą traumą do teraz (lub odebrali sobie z jej powodu życie) nakazuje nazywać „prawdziwego wroga” po imieniu, nie bacząc na to, że nie każdy będzie w stanie to udźwignąć. Prawda nie każdego i nie zawsze wyzwoli.

P.S. Na deser serwuję dziś piosenkę „War” Boba Marleya w słynnym, elektryzującym wykonaniu Sinéad O’Connor. Artystka zmieniła tekst, śpiewając o krzywdzie dzieci, a na końcu podarła zdjęcie ówczesnego papieża – Karola Wojtyły, krzycząc: „Walczcie z prawdziwym wrogiem”. Zamanifestowała w ten sposób swój sprzeciw wobec tuszowania pedofilii w kościele przez Wojtyłę. Mało kto w Polsce jej wtedy wierzył, bo mało kto cokolwiek w naszym kraju o tym wiedział. Przekreśliła tym odważnym gestem swoją doskonale się zapowiadającą mainstreamową karierę. Trzydzieści lat później Marcin Gutowski realizuje naszpikowaną faktami zdobytymi podczas rzetelnego dziennikarskiego śledztwa  „Franciszkańską 3” i… nadal część Polaków nie wierzy.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Trzech z dziesięciu

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Od momentu powstania bloga, obchodziłam na nim zarówno Dzień Kobiet, jak i Dzień Mężczyzn. Ten pierwszy wpisami w cyklu „8 kobiet na 8 marca”, a ten drugi wpisami w cyklu „10 mężczyzn na 10 marca”.
Nie chciałabym od tej formuły na blogu definitywnie odchodzić, ale ten rok jest dla mnie inny od pozostałych. Z okazji Dnia Kobiet napisałam bardzo osobisty tekst o samej sobie, więc pomyślałam, że wpis z okazji Dnia Mężczyzn też powinien być w tym roku nieco inny.
Zadałam sobie pytanie, których mężczyzn – gdybym nie była ograniczona liczbą dziesięć – wskazałabym jako najmocniej mnie inspirujących swoją osobą/sztuką/działalnością między kwietniem 2022 a marcem 2023. Odpowiedź przyszła do mnie szybko i była całkowicie jednoznaczna.

Bartek Szmit

fot. Sara Stima

Mojego Partnera oraz bohatera cyklu „Kochanków rozmowy” (cykl ten doczekał się zresztą własnego odrębnego facebookowego fanpage’a, na który serdecznie zapraszam) przedstawiłam w tekście „His name is Szmit. Bartek Szmit”, a także wielokrotnie wspominałam o nim na blogu w innych wpisach. Dziś wybrałam go do opisywanej trójki, ponieważ mamy za sobą najtrudniejszy jak do tej pory rok, który byłby trudniejszy nieporównywalnie bardziej, gdyby nie on.
Moje leczenie, zmiana lekarza i leków, skierowanie na terapię, krakowska trauma oraz w końcu trafienie na doskonałą terapię na nowotarskim oddziale dziennym stanowiły trudną i wyboistą drogę, którą jednak nie szłam sama. Dużo miejsca poświęciłam na blogu temu, że terapii potrzebuje w swoim życiu absolutnie każdy (choćby krótkiej), że dopiero ona pomaga skorygować naszą relację z samym sobą, przez co polepsza się też nasza relacja ze światem, bo jako dorośli ludzie sami odpowiadamy za swoje emocje i reakcje. Nie rozwinęłam jednak wątku niekoniecznie dla każdego oczywistego – w trakcie terapii pozwalamy terapeucie (terapeutom, grupie) rozłożyć się na maleńkie kawałeczki, by poskładać się na nowo z trochę nowych już części, którym na każdym etapie uważnie się przyglądamy. Pewne z nich trzeba będzie wyrzucić, inne mocno poczyścić, a część całkiem nieużywanych wyjąć w końcu z opakowań i zainstalować. Choć efekt, do którego dążymy znacząco poprawi jakość naszego życia oraz życia innych z nami, jednak do momentu jego uzyskania będą się z nami działy rzeczy trudne, niezrozumiałe dla nas i nie do końca przewidywalne. Równocześnie dużo miejsca poświęciłam na blogu temu, że zdrowa relacja to relacja, w której jest wzajemność, a więc w której dostajemy tyle samo, ile sami dajemy. Zdrowa relacja romantyczna wyklucza bycie dwiema połówkami – zdrowa relacja romantyczna to związek dwóch zdrowych, samodzielnych, odpowiedzialnych za siebie jednostek, które siebie nie potrzebują, lecz wybierają wspólne życie, bo taka jest ich wola. Dziś mogę z przykrością stwierdzić, że przechodzenie przez proces terapeutyczny, kiedy jest się w związku, na jakiś czas zaburza definicję zdrowej relacji. Przez ostatni rok dostawałam od Partnera znacznie więcej, niż byłam w stanie mu dać. Nie byłam ani zdrowa, ani samodzielna, ani całkowicie za siebie odpowiedzialna, a z Partnerem nie tylko być chciałam, ale też potrzebowałam go jak nigdy wcześniej.
Za wszelkimi sukcesami mojej terapii (które raz widzę wyraźnie, a innym razem nie widzę ich wcale) stoi on. Spokojny, wyważony, kochający, wyrozumiały. Zawsze gotowy do pokazania mi perspektywy zdrowszej niż ta, która pojawia się czasem w mojej głowie, sprawiając mi ból. Niewiarygodnie cierpliwy, zawsze wspierający, podnoszący mnie z trudnych stanów nie tylko poważną rozmową, ale też podsuwaniem mi znakomitej sztuki, której jestem zawsze złakniona. W tym roku odegrał jedną z najważniejszych i najtrudniejszych ról w naszym związku, w dodatku usuwając się w nim trochę w cień – po prostu był… i patrzył.
Kochanie, dziękuję!

Robert Jędrzejewski

fot. Adam Walanus

Postać Roberta Jędrzejewskiego i historię naszej znajomości przybliżyłam na blogu w swojej recenzji jego znakomitego koncertu „Projekt Patkowski”.

Półtora roku temu, ujarzmiając swój galopujący introwertyzm, wyszłam z domu na kawę z nieznajomym wiolonczelistą, kompozytorem i organizatorem życia muzycznego – Robertem Jędrzejewskim. Nie byłam nawet pewna, czy go kiedykolwiek poznałam osobiście (okazało się, że nie), wiedziałam natomiast, że odszukał mnie, bo miał do mnie sprawę, co podniosło jeszcze stopień mojego permanentnego niepokoju.
Na samym początku spotkania Robert ujął mnie tym, że  zrozumiał moją recenzję książki „Patkowski. Ambasador muzyki z Marsa” Agnieszki Pindery w sposób inNy od tego, z którym się do tej pory stykałam. […] Tymczasem Robert zdawał się dostrzegać to wszystko, co było pod spodem, co było sednem, mięsem – zauważył, że mimo wszystko zapraszam do dialogu, nawet jeśli nikt nie chce go podjąć. Szybko zrozumiałam, że jesteśmy na tej samej stronie, w dodatku całkiem niezłej książki.

„Projekt Patkowski”

Dlaczego nie tylko sam koncert był tak wyjątkowy i ważny, ale też cała jego otoczka, filozofia oraz historia towarzysząca jego powstaniu, opisałam szczegółowo w swojej recenzji, do lektury której gorąco zachęcam.
Dziś wskazuję Roberta jako jednego z trzech mężczyzn najmocniej mnie w tym roku inspirujących, ponieważ stwarzając jeden z najpiękniejszych hołdów dla taty, wyrażał równocześnie swój zdecydowany sprzeciw wobec budowania pomników. (Do tego stopnia zresztą, że kiedy jedna część jego pomysłu wydała mu się zbyt pomnikowa, zdecydował się z niej zrezygnować w późniejszych edycjach koncertu.) Obserwowanie tej postawy ośmieliło mnie do czegoś, na co nie umiałam się zdobyć przez całe życie. Ośmieliło mnie mianowicie do tego, żeby zburzyć w sobie pomnik Patkowskiego i sięgnąć wreszcie po to, na co zasługuję – bycie córką fantastycznego, ale jednak tylko człowieka.
Robercie, dziękuję!

Józef Patkowski

fot. Jan Rolke

Kochany Tato,

nie bardzo możemy pić, bo Ty bierzesz leki i ja biorę leki, więc chodźmy na piwo. Nie mam kasy, a Ty masz pewnie jakieś niewielkie zaskórniaki, więc stawiasz. Szkoda, że nie ma już Baru Ochotka, do którego lubiłeś zapraszać mamę. Właściciel za każdym razem proponował jej do czerwonego wina lód, a na jej za każdym razem zdziwione spojrzenie i odmowę, reagował spojrzeniem zdziwionym jeszcze bardziej. Na pewno znajdziesz jakieś inne świetne miejsce – albo najbardziej speluniarską melinę w mieście, albo najbardziej wysmakowaną knajpkę, uchodzącą chwilowo za szpanerską. Nieważne, chodźmy gdzieś, gdzie będziemy się czuć dobrze. Może na sushi? To był nasz rytuał. No to wtedy nie na piwo, ale sake. Sake i sushi.
Wiesz, nastał ten moment, w którym postanowiłam sobie, że przestanę Cię idealizować. Co nie jest łatwe, bo byłeś bardzo wyjątkowy. Nikt, kogo znałam, nie dorównywał Ci ani wrażliwością, ani poczuciem humoru. Mało kto, jeśli się Tobą nie zachwycił, okazywał się potem w moim życiu osobą, z którą czułam się naprawdę dobrze. (Inna sprawa, że te osoby, które się Tobą zachwyciły, też rzadko okazywały się potem w moim życiu ludźmi, z którymi czułam się naprawdę dobrze.) Ojciec o Twoim intelekcie, a równocześnie tak dobry i ciepły jak Ty, to zawsze wyzwanie dla wszelkich późniejszych relacji córki.
Nigdy nie chciałeś stać na piedestale, a ja nie chciałam Cię na nim stawiać, ale tak się jakoś stało, że się tam znalazłeś. Stworzyliśmy od samego początku głęboką, ważną, przyjacielską więź. Często powtarzałeś, że mnie bardzo lubisz i że to wcale nie musi być takie oczywiste. Byłam Twoim oczkiem w głowie, a Ty moim nNajukochańszym dorosłym. Jednak w tym wszystkim zapomnieliśmy niestety o jednej ważnej rzeczy – Ty byłeś moim tatą. I o ile oboje mamy podobne podejście do konwenansów, jednak najważniejszą rolą rodzica nie jest przyjaźnienie się ze swoim dzieckiem, a wychowywanie go i monitorowanie tego, jak kształtuje się jego osobowość (moja jest zaburzona, więc coś w pewnym momencie poszło jednak nie tak). No i jeśli tak na to spojrzymy, to trochę sam na ten piedestał wszedłeś, pozwalając mi czerpać z tego, co mogę zaobserwować podczas wpatrywania się w Ciebie (i było tego rzeczywiście sporo), a wszelkie przyziemne sprawy wychowawcze, pozostawiając innym.
Kiedy sięgnę pamięcią w najczarniejsze momenty mojego dorastania, dostrzegam Twoją paraliżującą nieobecność. Moja niedojrzała strona już biegnie z odsieczą i chce tu koniecznie podkreślić, że cierpiałeś na bardzo ciężką chorobę, która wyłączała Cię z życia, na co nie miałeś wpływu. Jednak wiem dziś, że jednym z bardzo ważnych elementów zdrowienia jest umiejętność opowiadania historii własnych przeżyć bez umniejszania ich informacjami o cudzych intencjach czy niedyspozycjach.
Najbardziej przykre jest dla mnie to, że nie zdążyliśmy o tym nigdy porozmawiać, bo kiedy żyłeś, byłam w kompletnie innym punkcie. Mało wiedziałam o sobie. Zbyt mało. Gdybyś tylko zobaczył, ile udało mi się w sobie zmienić, ile wspaniałych osób poznać. Niedaleko szukać, dwie wyżej opisane skradłyby Twoje serce!  Ciekawe, czy polubiłbyś też taką nową mnie? Zawsze najbardziej pragnąłeś dla mnie szczęścia, więc na pewno tak! Jestem chwilowo pogubiona i targana lękami, ale równocześnie szczęśliwa, jak chyba nigdy wcześniej. Dziś, kiedy to całe moje dzieciństwo i dorastanie mamy odbębnione (a raczej Ty masz… na trójkę z minusem), moglibyśmy się wreszcie zacząć tak naprawdę przyjaźnić. Nie potrzeba by nam było dużo słów, bo w końcu jestem Twoją update’owaną wersją, ale stworzylibyśmy siłę, jakiej nie złamałby nikt. Dziś tak bardzo mi jej potrzeba, ale…

czuję tylko jej paraliżującą nieobecność.

TęsknNi


Kobieta mojego życia

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Od początku istnienia bloga obchodziłam na nim dzisiejsze święto wyborem ośmiu inspirujących mnie w danym roku kobiet w cyklu „8 kobiet na 8 marca”.
Ten rok jest inNy. Każe mi zwrócić oczy (nNi) ku kobiecie, która – bez względu na to, czy ją lubię, czy nie, czy się nią interesuję, czy nie, a nawet bez względu na to, co i czy o niej myślę – jest rzeczywistą kobietą mojego życia. Po zamknięciu jej książki, wyjęciu z odtwarzacza jej płyty czy zamknięciu karty jej bloga nie znika, jak inne, spowita w artystyczne niedomówienie, idealizację czy tajemnicę. Ciągle trwa obleczona w jedną z najohydniejszych i najbardziej odpychających szat – codzienność. Czy to mnie do niej zniechęca? Bardzo, ale w przeciwieństwie do innych ona jest właśnie tą, od której nie mogę w każdej (a nawet żadnej) chwili odejść.

Dziewczynka

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Nigdy nie lubiła tego słowa. Prawdopodobnie dlatego, że szło w parze z określeniem „grzeczna” jeszcze chyba gorszym od „miła” i „sympatyczna” (które są koszmarne ex aequo). W słowie „chłopcy” intuicyjnie wyczuwała pewną zawadiackość, jakiś luz, frywolność, podczas kiedy „dziewczynkom” nie było dane beztroskie nieprzejmowanie się konwenansami i opiniami innych ludzi (przynajmniej w czasach, w których sama nią była oraz w dalszym ciągu na Podhalu). Jeśli były krnąbrne, w grę wjeżdżała ulubiona zabawka patriarchatu – stare dobre zawstydzanie, potrafiące zdziałać cuda.
Kiedyś, jak miała pięć albo sześć lat, późnym wieczorem obudziły ją hałasy i przeświadczenie, że właśnie wrócił tata i to w dodatku nie sam. Po głosie rozpoznała jednego z jej ukochanych dorosłych – przemiłego artystę, w którym się nie do końca potajemnie podkochiwała. Przepełniona radością wybiegła z łóżka na spotkanie z tatą i znajomym, i co ją za tę piękną spontaniczną reakcję spotkało? „Żartobliwa” (niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu) uwaga, że „podejmuje gościa w majtkach”. Dziś już wie, że ukochanych mężczyzn najlepiej podejmować bez nich, ale – na Boga – miała tylko pięć albo sześć lat!
Jedynymi rówieśnikami (no dobra, byli od niej ciutkę starsi), wśród których świetnie się odnajdywała, była paczka jej wyimaginowanych przyjaciół, którzy jednak kontaktowali się z nią poprzez podglądanie (w sensie, że oni podglądali ją). Ten nieco dziwny rodzaj kontaktu bardzo jej odpowiadał, bo lubiła być podglądana. Dlatego też nigdy nie zasłaniała okien, mieszkając naprzeciwko poprawczaka dla chłopców. Już wtedy lubiła fantazjować.
Resztę rówieśników znosiła z przykrej konieczności. Równocześnie dorośli, do których lgnęła, i od których ciągle potrzebowała atencji, również koniec końców nie okazali się odpowiednim adresem. Kiedy miała jedenaście lat, w jej głowie zalęgły się obsesyjne myśli o śmierci. Jak się później okazało, miały z nią zostać do teraz. Choć depresje bliskich dorosłych stanowiły nieodłączny element otaczającego ją przez całe dzieciństwo krajobrazu, nikt nie zauważył jej depresji.
Jaka była? Skryta i chorobliwie nieśmiała przy obcych oraz kompulsywnie obsesyjna przy bliskich. Bardzo wrażliwa, dociekliwa i czujna, ale też charakterna i wyraźna. Potrzebująca przestrzeni, więc stroniąca od ludzi, choć bardzo ich w gruncie rzeczy potrzebująca.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Dziewczyna

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Kiedy – przedwcześnie zresztą – weszła w okres dojrzewania, jej ciało zaczęło się zmieniać. Nigdy nie wiadomo, co się wykluje z nieopierzonego pisklęcia, ale z niej – ku uciesze otaczających ją kobiet – wykluła się tzw. figura modelki. Czyli, innymi słowy, miała sporą niedowagę (mimo pochłaniania kosmicznej ilości jedzenia) i wystające kości (ale za to przynajmniej duży biust). No wszystkie panie się zachwycały! Ona mniej, bo regularnie zahaczała miednicą o meble.
Czasu buntu nie przeżyła nigdy i równocześnie przeżywała go nieustająco. Dusiła ją dyscyplina, dusiło ją narzucanie norm, których nie uznawała za swoje (czego nikt zdawał się nie szanować), dusiło rodzinne miasto. Jedyne, które tak dobrze znała, ale też jedyne, w którym nie miała nikogo bliskiego. Nasilające się od jedenastego roku życia poczucie samotności i pustki uczyniło z niej wzorcową wręcz ofiarę wszelkich manipulatorów. Ciężko powiedzieć, kiedy podjęła decyzję o porzuceniu siebie samej. Czy kiedykolwiek była dla siebie wsparciem? Może trochę. Ale to wcześniej, za dzieciaka. Teraz, kiedy zaczęła być wreszcie spragniona towarzystwa rówieśników, wystarczyło trochę ciepła, miłych słówek, atmosfery „przyjaźni” (smak tej prawdziwej poznała dopiero wiele, wiele lat później) i już była „kupiona”. Już można z nią było robić wszystko. Taka przyjaciółka to skarb! Uległa, bez własnego zdania, troskliwa, przejmująca się, dająca się łatwo wpędzić w poczucie winy. (Swoją drogą, to dopiero doskonałe narzędzie manipulacji!) Nakrzyczysz – ona przeprosi! Wyśmiejesz – ona się popłacze! Nakłamiesz prosto w twarz – ona cię usprawiedliwi!
Jednak z drugiej strony środowisko ludzi dorosłych ciągle z jakiegoś niezrozumiałego powodu wydawało się jej bezpieczną przystanią, w której będzie mogła być tą jedyną, najmłodszą czy wyjątkową… Tam też zaczęła szukać miłości aż po – nomen omen – grób… Co przy swojej uległości, kształtującej się osobowości zależnej i całkowitej niestabilności psychicznej, szukając, znalazła? Nietrudno się domyślić.
Ta magma stworzona ze znienawidzonego rodzinnego miasta, poczucia samotności, pustki i niezrozumienia, bliskich relacji, które były wyłącznie toksyczne oraz relacji dalekich, które w ogóle mogłyby dla niej nie istnieć (choć wszyscy twierdzili, że istnieć jednak powinny, bo rodzina, bo powinowaci, bo dobrze mieć znajomych, bo to, bo tamto…), zalewała ją, a ona zaczynała się w niej topić i zastygać.
Jaka była? Lekko zakompleksiona, wierząca w zabobony, w nieustającym konflikcie między swoją seksualnością a narzucanymi z góry obcymi normami, gubiąca się w chaosie, więc pragnąca go uporządkować (tak, czyli kontrolująca). Autodestrukcyjna, niepewna swojej atrakcyjności, oddająca stery innym, sama siadająca z boku. Nienawidząca i kochająca. Odrzucająca wszystko, co byłoby pomiędzy, choć tam właśnie mogło być najbezpieczniej. Może zresztą dlatego odrzucająca.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Kobieta

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Tuż po studiach, które uwielbiała, bo stymulowały ją intelektualnie (ach, jak niektórzy wykładowcy stymulowali intelektualnie…), wyjechała wreszcie ze swojego strasznego miasta na prowincję, na której ciężko wytrzymać z zupełnie innych powodów. No ale wtedy na chwilę odetchnęła i wynurzyła się na powierzchnię.
Jej metabolizm stwierdził, że przestanie się wreszcie wygłupiać i zaczęła w końcu nie tylko być kobietą, ale też wyglądać jak kobieta. Doświadczyła po raz pierwszy w życiu korelacji między tym, ile jadła, a ile zaczęła przybierać na wadze. Niesamowite! Przez wiele kilogramów nie mogła wyjść z szoku, bo oto – stało się! Przestała mieć niedowagę i z impetem wbiegła w sam środeczek wskaźnika BMI na podium wagi idealnej. Już nie zahaczała miednicą o meble. Panie przestały się już nią zachwycać. Szybciuteńko sprowadziły ją do parteru słowami „jesteś gruba”, chociaż wcale nie była, ale udało im się bezpowrotnie odebrać jej tę cudowną radość z nowego ciała i kształtów, o jakich wcześniej marzyła. Zasiały w niej kompleks pierworodny i tak się z nim męczy do dzisiaj. Z pewną pomocą przyszli mężczyźni zachwyceni nową nią, dający jej od czasu do czasu powody, by na nowo swoje ciało pokochać, ale doskonale wiedziała, że ta miłość powinna płynąć z jej środka, a nie z tego, co dostanie z zewnątrz.
W środku za to zaczęły się dziać rzeczy ciekawe. Choć od zawsze utkana była ze sprzeczności i skrajności, powoli zaczęła się zakotwiczać w sobie samej. Powoli i z różnym skutkiem – czasem się udawało lepiej, czasem gorzej, jednak jej relacje zaczęły powoli wyglądać nieco inaczej niż wcześniej. Czy przyciągnęła do siebie rzesze nowych zdrowych osób? Nie. Na początku raczej potraciła tych, którzy woleli ją w tej zahukanej, bezwolnej wersji – pewniejsza siebie nie dawała im już tej frajdy, co kiedyś. Jednak z czasem rzeczywiście spotykała na swojej drodze ludzi mniej niebezpiecznych niż wcześniej. Jedni idą z nią do teraz, drudzy w pewnym momencie poszli w innym kierunku, czego zresztą nigdy nie żałowała, bo nie jest typem odczuwającym przesadną tęsknotę za dorosłymi ludźmi. Nigdy nie przejmowali jej aż tak.
Jaka jest? Spokojniejsza i pewniejsza siebie niż kiedykolwiek wcześniej, choć równocześnie przepełniona lękami i kompleksami. Świadoma tego, że dysponuje narzędziami, które naprawią w niej to, czego nikt w niej do tej pory nie naprawił, ale też unieruchomiona poczuciem niemocy. Silna, mądra i dobra, choć często słaba, zagubiona i targana demonami, przez które zna też smak prawdziwej, najczystszej nienawiści. Zabawna, roześmiana, zdystansowana, jednocześnie depresyjna, zrozpaczona i biorąca wszystko do siebie. Wrażliwa do granic możliwości. W bliskich kontaktach troskliwa, czuła i empatyczna, ale też nie do końca dostępna emocjonalnie. Skryta, ciągle niepewna tego, kim naprawdę jest.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Kim naprawdę jest?

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Gdyby to wiedziała, byłaby prawdopodobnie kimś kompletnie innym. Ludzie w większych dawkach bardzo ją męczą, bo wypompowują z niej całą energię. Jej „syndrom Zeliga” nie polega tylko na jej zlewaniu się z otoczeniem poprzez upodabnianie się do niego. Ona też łatwo i szybko umie wychwycić, w kim to otoczenie widzi wroga, z kogo szydzi, kto je oburza i równie często potrafi przyjąć cechy tej właśnie postaci. Czasem z wrodzonej przekory, czasem dla żartu, a czasem ze wzbierającej w niej i gromadzącej się gdzieś w mięśniach złości. Jesteście homofobami? Proszę bardzo – stanie się dla was lesbijką. Jesteście antysemitami? Proszę bardzo – dziś będzie Żydówką (ten numer zresztą wykręcił kiedyś jej tata). Gardzicie kobietami? Proszę bardzo – wbije się w najbardziej wyzywający strój, jaki uda jej się znaleźć w szafie i przypnie sobie czerwoną błyskawicę. Męczcie się teraz! Powiedzcie jej teraz te wszystkie nienawistne hasła w twarz! No ale, przyznajcie sami, to jest całkiem zabawne, choć pod spodem drzemie oczywiście gruba warstwa jej pasywnej agresji. Jest więc albo kopią swojego rozmówcy, w którym od razu odnajduje siebie, a w jego historii swoją, albo wywrotowcem, który wkurza, mierzi, irytuje, a czasem szokuje.
Czuje się sobą najbardziej wtedy, kiedy tworzy, ale jest to obraz skrzywiony, bo to dopiero relacje z innymi dają nam do ręki realne kawałki nas samych, które możemy sobie powoli i starannie układać w całość. Jest więc artystką i samotniczką, choć ludzie mają ją za osobę towarzyską, ciepłą i serdeczną.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jaką kobietą chciałaby być?

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

To pytanie zadawano jej podczas terapii wielokrotnie i nigdy nie potrafiła na nie odpowiedzieć, chociaż próbowała. Prawdopodobnie chciałaby być kobietą bardziej spójną i mniej rozchwianą. Kobietą, która nie boi się swoich zasobów – a tych ma naprawdę sporo. Kobietą, która kiedy spuści kogoś, komu się należało, na drzewo, nie wzywa po pięciu minutach straży pożarnej, żeby go stamtąd ściągnęła. Kobietą konsekwentną, asertywną, opanowującą swoje lęki wobec świata, dla którego wcale nie jest – jak do niedawna myślała – przezroczysta. A przede wszystkim chciałaby być kobietą, która decydując się napisać z okazji Dnia Kobiet na własnym blogu tekst o samej sobie… nie musi go pisać w trzeciej osobie.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę piosenkę, którą wielokrotnie sobie śpiewałam i właściwie mogłabym znowu, bo tekst jest ciągle aktualny…

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska