„Moja lewa joga” Paulina Młynarska

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2021

„Moja lewa joga” jest książką, której tytuł i okładka mnie zauroczyły, zanim jeszcze trafiła do sprzedaży. Od czasu, kiedy Paulina Młynarska pokazała ją światu w mediach społecznościowych, śledziłam z zapartym tchem kolejne jej fragmenty, zachwycając się coraz bardziej malowniczym językiem oraz mądrym i głębokim ujęciem ważnych tematów. Czułam, że to, co czytam, mocno ze mną rezonuje. Wyczekiwałam premiery jak dziecko, ale z różnych powodów moment zakupu się opóźniał. W końcu jednak, przed Świętami, sprawiłam sobie wspaniały prezent!
O czym jest ta książka? Mówiąc najkrócej, o doświadczeniu autorki z jogą, której dziś zresztą naucza.

Kiedy omawialiśmy w wydawnictwie pomysł na tę książkę, mój redaktor Michał Nalewski powiedział: „Napisz o jodze dla takich jak ja. Dla tych, którzy ciągle coś tam o jodze słyszą z różnych stron i czasem nawet czują się zaciekawieni, ale tak naprawdę nie wiedzą, jak się do tego zabrać, dokąd się zgłosić ani czego oczekiwać”. Zrozumiałam od razu. Sama byłam kimś takim, zanim cudem tysiąca zbiegów okoliczności trafiłam na matę w studiu mojego mistrza.

– „Moja lewa joga” Paulina Młynarska, str. 23

Nie jest to jednak praktyczny poradnik, jak jogę uprawiać. To osobista i przejmująca historia człowieka, który we właściwym miejscu i czasie odkrył jogę, otworzył się na nią i pozwolił jej wnieść w swoje życie dobro i światło. Znakomicie napisana, wciągająca, miejscami rozbawiająca do łez, a miejscami wywołująca łzy wzruszenia (albo bezsilności i wkurwu, ale o tym za chwilę). Powstawanie „Mojej lewej jogi” przypadło na czas pandemii, która bezpowrotnie zmieniła świat. Dziś zdążyliśmy się z tą nową rzeczywistością już odrobinę oswoić, ale ciekawie było podczas lektury wrócić do tamtych momentów. Ciekawie, bo Paulina Młynarska nie odjechała, jak część celebrytów, plandemicznym pociągiem wypchanym antyszczepowymi teoriami spiskowymi i innymi zastępującymi naukę bzdurami. Pisze o początkowym niedowierzaniu, potem lęku, a potem świadomym wyborze, jak postępować, żeby być bezpiecznym i równocześnie nie zwariować. W tym niewątpliwie pomogła autorce joga, choć – jak wielokrotnie powtarza – doświadczenie z nią poprzedzone było wieloletnią terapią, co na pewno nie jest bez znaczenia. Potępia modny dziś okołojogiczny bełkot i zachęca do zagłębienia się w istotę jogi, czyli wsłuchiwanie się we własną ciszę, nauczenie się siebie i życie w zgodzie z własną prawdą. Choć autorka tłumaczy znakomity tytuł swoim sercem po lewej stronie, ja widzę w nim jeszcze jeden sens – „lewa”, czyli niedoskonała, nieperfekcyjna, nieidealna. To tak bardzo nieinstagramowe, a równocześnie dość przewrotne, gdyż Paulina Młynarska posiada ogromną, imponującą wiedzę, której mogłaby jej pozazdrościć niejedna instajoginka.
We wpisie „Jestem feministką” zarzuciłam Młynarskiej kontynuowanie w niektórych facebookowych postach narracji: „kobieta = ofiara, mężczyzna = oprawca”, ponieważ głęboko wierzę, że bycie ofiarą bezsprzecznie opresyjnego patriarchatu nie jest wcale zarezerwowane dla kobiet. Podtrzymuję to, co napisałam, ale krótkie formy mają to do siebie, że używa się w nich pewnych skrótów. Lektura książki przybliżyła mi perspektywę autorki i pozwoliła mi zrozumieć to, co w jej postach wydawało mi się niedopowiedziane. Czy zawsze się z nią zgadzam? Nie zawsze.

  • Kiedy pisze, że jej dharmą jest „walka o kobiety, dzieci i dyskryminowane mniejszości” (str. 72), odczuwam wewnętrzny sprzeciw, bo wg mojej prawdy termin „walki” jest pułapką. Tego też nauczył mnie wyjątkowy Strajk Kobiet Podhale, który chyba jako jedyny postawił przede wszystkim na nudną i żmudną pracę u podstaw. Od kiedy zresztą wyrzuciłam ze swojego słownika słowo „walka” i zamieniłam je na „praca” (co podpowiedział mi ktoś bardzo mądry), przestałam się miotać, bo „walka”, w przeciwieństwie do „pracy” niesie ryzyko czyjejś przegranej. I zawsze możemy to być my.
  • Kiedy pisze, że Małgorzatę Kidawę-Błońską, pierwszą od dawna kandydującą na urząd Prezydenta RP kobietę, „Polska z wyborczego siodła wysadziła”, nie zgadzam się z niedopowiedzianą wprost sugestią (mogę więc uznać, że błędnie przeze mnie zinterpretowaną), że niechęć do niej jako ewentualnej przyszłej prezydent wiązała się z jej płcią. Z pewnością nie była wystarczająco dobrym i silnym liderem. (Inna sprawa, że nic nie tłumaczy wyboru osoby w tym momencie piastującej ten urząd – innymi słowy jedna sensowna decyzja nie jest gwarancją podjęcia drugiej mądrej.)
  • Kiedy pisze, że ludzie pouczają ją, że „jako joginka nie powinna okazywać, a może nawet odczuwać złości” (str. 103), rozumiem akurat doskonale jej bunt, ale też wiem chyba, skąd takie złote rady się biorą. Praktyka jogi jest kojarzona z buddyzmem, o którym pisałam niedawno w swojej recenzji książki Jaya Shetty’ego, a buddyjscy mnisi uczą wyzbywania się emocji; rozpoznawania ich w sobie, ale nie poddawania się im. Wspominałam w tamtym tekście, że moja terapeutka uznaje to za nieludzkie oraz że w złapaniu dystansu pomaga mi przypominanie sobie o tej mniszej umiejętności. Równocześnie wiem, jak ważne jest, by niczego w sobie nie dusić. Zgadzam się więc zarówno z autorką w tym, że ma pełne prawo i jako joginka, i jako człowiek, wyrażać swoje emocje, jak i z tymi, którym zbyt duża ekscytacja z praktykowaniem jogi się kłóci. (Nic nie usprawiedliwia jednak pisania komukolwiek, co powinien okazywać i co czuć!)
  • Kiedy nazywa siebie niewygodną, zbyt feministyczną, wyszczekaną, czy lewicującą, mam wrażenie, że walczy z rzeczywistością, którą sama w pewnym sensie tworzy. Odnajduję w tym – napisaną w smakowity, uroczy i autoironiczny sposób, ale jednak – narrację ofiary. Tymczasem kiedy patrzę na Paulinę Młynarską swoimi oczami (nNi), nie widzę ofiary. Widzę niezwykłą, silną, wyraźną, mądrą kobietę, której jasne, że nie będą uwielbiać wszyscy, właśnie dlatego, że ma swoje zdanie, jest spójna. Wyjątkowych i odważnych osób się niestety masowo nie ceni.

Tak więc, nie zawsze się z nią zgadzam (choć zgadzam się często), ale na pewno rozumiem ją po lekturze książki bardziej niż wcześniej, a na rozbieżności w naszym postrzeganiu rzeczywistości patrzę z jeszcze większym zaciekawieniem. Czytało mi się tę książkę znacznie lepiej wtedy, kiedy opuszczała gardę i odsłaniała swoją delikatniejszą stronę. Może dlatego, że jako osoba wysoko wrażliwa i przede wszystkim nastawiona do autorki przychylnie, jej nieskrywany czasami bunt odbierałam – z jakiegoś niezrozumiałego powodu – personalnie. Mówiąc o opuszczaniu gardy, nie miałam na myśli tylko cudownych opisów egzotycznych podróży, np. do Indii. Mówiłam przede wszystkim o fragmentach, w których pisała o lęku o córkę lesbijkę w momencie pojawienia się w naszym kraju haniebnych stref wolnych od, swojej szpitalnej dziecięcej traumie (ryczałam, czytając, jak bóbr) czy pewnym toczącym się gdzieś w tle – opisanym zresztą delikatnie i taktownie – rodzinnym konflikcie pokoleń. Nagle jednak ta podniesiona garda stała się dla mnie oczywista. Po pierwsze, kiedy doszło do mnie, jak ogromna jest skala hejtu, z którym autorka się mierzy (wytrzymania czegoś takiego nie umiem sobie nawet wyobrazić); po drugie, kiedy zrozumiałam, że chęć bronienia stęchłego patriarchatu „dla zasady”, „bo zawsze tak było” jest w niektórych ludziach tak silna, że włącza w nich agresję wobec innych, którzy próbują przemocowość patriarchatu cierpliwie i spokojnie tłumaczyć. Kiedy doświadczyłam tego na własnej skórze, poczułam gigantyczny bunt. Łzy bezsilności i wszechogarniającego wkurwu wywołało we mnie podczas lektury odkrycie, ile przemocy przez lata znosiłam (wszystkie znosiłyśmy), uznając, że coś, co jest na wskroś złe i chore, jest normalne. Mnie też np. „pilnowały inne kobiety”, bym „dobrze się prowadziła” (str. 237). Na szczęście – trochę pewnie z powodu wrodzonej przekory – prowadziłam się jak chciałam i gdzie chciałam, parafrazując słowa doskonałej piosenki Marysi Peszek. Jednak to, że coś mnie nie zabiło nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla oprawców. Wiele z nas w taki czy inny sposób zabiło.
Paulinę Młynarską widziałam na żywo tylko raz, podczas wspaniałego koncertu dla uchodźców z Syrii, który prowadziła razem z moim wujkiem Jurkiem Jureckim w Zakopanem, ale nie udało nam się niestety poznać. Bardzo żałuję, bo czuję, że sporo nas łączy. Obie chodziłyśmy do muzycznych podstawówek, obie jesteśmy wysoko wrażliwymi agnostyczkami, ale też w życiu każdej z nas ogromną rolę odegrało zarówno Podhale (gdzie Paulina Młynarska przez jakiś czas mieszkała, a ja mieszkam już jedenasty rok), jak i grecka wyspa (u mnie Tassos, gdzie pomieszkiwałam, u Pauliny Młynarskiej Kreta, gdzie obecnie mieszka i żyje). Każda z nas miała wybitnego, cenionego ojca (nie mam pewności, czy obaj panowie się zresztą nie poznali – ale nawet jeśli nie, mieli wielu wspólnych znajomych; sporo osób z ZKP-u parało się w tamtych czasach rozrywką). Z kolei ojciec każdej z nas cierpiał na chorobę afektywną dwubiegunową, co mocno na nas wpłynęło, ale też z czym mamy już zupełnie różne doświadczenia. Po pierwsze najwyraźniej choroba przebiegała u nich w inny sposób, a po drugie, miałam to szczęście, że od początku byłam uświadamiana przez rodziców, na czym polega choroba taty (urodzonego zresztą, jak Paulina Młynarska, 15 listopada).
Reasumując, „Moja lewa joga” jest fascynującą, wciągającą, mądrą i ważną książką. Kończyłam ją czytać z ogromnym smutkiem, że nadchodzi nieuniknione. Z pewnością jeszcze nie raz do niej wrócę.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser pod swoimi wpisami zamieszczam utwory wg przeróżnego klucza. Czasem jest nim tytuł, czasem tematyka, czasem wykonawca. W przypadku tej recenzji nie wiem nawet do końca dlaczego, ale oczywistym wyborem wydała mi się (moja zresztą ulubiona) piosenka Wojciecha Młynarskiego z muzyką doskonałego Jerzego Wasowskiego – „Lubię wrony”, z którą postanowiłam się zmierzyć. Jej znakomity tekst wydaje mi się, być może paradoksalnie, doskonale korespondować z książką, która opowiada o drodze do pełnej i mądrej akceptacji istoty samego siebie.

„Jak pokochałam gangstera”

scenariusz: Krzysztof Gureczny / Maciej Kawulski
reżyseria: Maciej Kawulski
gatunek: sensacyjny
produkcja: Polska
rok powstania: 2022

pełny opis filmu wraz z obsadą

Kiedy pomyśleliśmy z Partnerem, że po fatalnym miniserialu „Dziewczyna z Oslo” Netflix drugi raz nam już tego nie zrobi, wtedy cały na biało wjechał świeżutki film „Jak pokochałam gangstera”. Nigdy w końcu nie jest tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej.
Z wielu powodów odpuściłam sobie śledzenie współczesnej polskiej kinematografii, ale jak mieszka się z chłopakiem z Wrzeszcza, film o Nikodemie Skotarczaku vel Nikosiu – legendzie trójmiejskiej mafii – wydaje się pozycją obowiązkową. I choć film zaczyna się obiecująco, kusząc niebanalnymi ujęciami, kolorem i muzyką, szybko staje się jasne, że to, co w nim udane, może być co najwyżej dziełem przypadku. Słabość tej produkcji ujawnia się w pełnej krasie już po kwadransie. Przedstawiony w pewnym momencie Autosan H9, którym bohaterowie udają się do Budapesztu, w rzeczywistości nie obsługiwał kursów międzynarodowych. W Polsce lat siedemdziesiątych owszem, jeździł, ale jako autobus podmiejski, ewentualnie międzymiastowy. Niby drobiazg, ale jeśli dodać do tego, że do autobusów międzynarodowych wsiadało się na dworcu oraz na przystankach w centrach miast, a nie – jak w filmie – przy bocznej uliczce na środku niczego, twórcy stają się w swojej próbie odtworzenia tamtych czasów, mówiąc najdelikatniej, niewiarygodni. Wisienką na torcie jest jednak umieszczenie tabliczki z napisem „Budapeszt” z tyłu autobusu (co oczywiście znowu ma się nijak do tamtej rzeczywistości), bo… autobus z zewnątrz widzimy w tej scenie tylko z tyłu, a przecież następna, w której bohaterowie już w nim siedzą, a narratorka mówi:

w latach siedemdziesiątych Budapeszt był miejscem, w którym Wschód spotykał się z Zachodem […],

ani trochę nie wyjaśnia, gdzie mogliby jechać. Trzeba to gdzieś na autobusie napisać. Tym bardziej, że wysiadają z niego potem w szczerym polu, kilkanaście kilometrów od jakiejkolwiek cywilizacji… No ale plenery to nie jest tania sprawa, o czym zresztą przekonujemy się już na początku filmu.
Jednak jeszcze chyba gorsze od tego typu fuszerek jest to, co dzieje się w filmie z językiem. Scenarzysta w scenie z lat siedemdziesiątych w jednym dialogu wkłada w usta głównego bohatera słowo „zajebiście”, które weszło do użycia dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych oraz sformułowania „opierdolę sobie coś na ciepło” i „typ” w znaczeniu „koleś, facet”, które pojawiły się w polszczyźnie jeszcze później. To wszystko obnaża żenującą ignorancję historyczną twórców.
Nie każdy jednak orientuje się w światku pomorskich gangusów, więc może pora wyjaśnić o czym jest ten film. To historia inspirowana życiem Nikodema Skotarczaka znanego jako Nikoś, który dołożył swoją sporą cegłę w budowanie (latami i w pocie czoła) mitu Polaka – złodzieja niemieckich samochodów. Kradł auta z rozmachem i ułańską fantazją na skalę przemysłową, w dodatku w iście janosikowym stylu, zabierając bogatym (firmom ubezpieczeniowym) i dając biednym. Przynajmniej tak przedstawia to film, w którym Nikosia wykreowano na fajnego, przemiłego chłopaka obdarzonego sprytem, bystrością i inteligencją. Chłopaka, który dba o wszystkich, których kocha, bo jest dobrym człowiekiem o złotym sercu, a do tego jeszcze królem życia! No może kradnie, ale przecież kto w Polsce nie kradnie… W pewnym momencie na jego drodze staje niczym Javert na drodze Jeana Valjeana w „Nędznikach” inspektor niemieckiej policji, by już do końca jego dni go ścigać. Czym byłby w końcu porządny film akcji bez schwarz (nomen omen) charakteru w postaci złego szwaba…?
Ceniona przeze mnie Ilona Kostecka – autorka bloga „Mum and the city” – niedawno zarzuciła temu filmowi seksistowski sposób pokazywania kobiet. Rzeczywiście sam Henryk Sienkiewicz by się go nie powstydził, z tym że o ile u Sienkiewicza kobiety są mdłymi bogobojnymi mimozami, o tyle u Kawulskiego mają raczej prostytucyjny sznyt. Co do tego, że w „Jak pokochałam gangstera” kobiety pojawiają się wyłącznie po to, by zaspokoić potrzeby seksualne głównego bohatera, zajść z nim w ciążę, wziąć z nim ślub, urodzić mu dziecko i kompletnie zniknąć – pełna zgoda. Jednym słowem kobiety w tym filmie są płaskie jak naleśnik i występują wyłącznie w kontekście mężczyzny. Groteskowym wręcz na to przykładem jest rola Edyty Herbuś, którą widzimy w filmie przez dosłownie kilka sekund, w ciągu których dowiadujemy się, że była baletnicą (scenę dla niepoznaki obrazuje jej próba baletowa) i że choć jest z Nikosiem w ciąży, to „to nie mogło się udać”. Nigdy potem nie widzimy ani jej, ani ich dziecka. Nawet chyba nie pada jej imię. Inną już zupełnie kwestią jest tytuł sugerujący, że historia zostanie nam opowiedziana z perspektywy kobiety. Tymczasem – spoiler alert – z filmu „Jak pokochałam gangstera” nie dowiemy się, jak narratorka pokochała gangstera. Narracji warto się zresztą na chwilę przyjrzeć. Z jednej strony wszystkie wydarzenia opowiadane są przez kobietę (w tej roli Krystyna Janda), z którą wywiad o Nikosiu przeprowadza młody dziennikarz, więc fabuła przybiera postać przywoływanych retrospekcji. Z drugiej, bohaterowie od czasu do czasu sami zaczynają wchodzić w rolę narratorów, mówiąc do kamery. Jeden sposób prowadzenia narracji kłóci się z drugim, a do tego żaden z nich nie jest udolny.
Jeśli historia ma być przedstawiona z punktu widzenia zakochanej w Nikosiu kobiety, spodziewamy się kobiecej perspektywy. Tymczasem ta sprowadza się wyłącznie do ugrzecznienia Nikosia i tylko tyle. Nie dowiadujemy się absolutnie niczego ani o innych pojawiających się kobietach (co jeszcze można byłoby tłumaczyć sobie jej niechęcią do nich), ani też o samej narratorce. To kompletnie męska opowieść włożona w usta kobiety. W dodatku niezbyt spójna i przede wszystkim całkowicie grafomańska, czego już nawet głos Krystyny Jandy nie jest w stanie uratować.
Kiedy w „House of Cards” Frank Underwood zwraca się bezpośrednio do widzów, a dopiero w pewnym momencie serialu zaczyna robić to także jego żona, czujemy, że jest to przemyślany zabieg. W „Jak pokochałam gangstera” przypadkowi bohaterowie mówią do widzów kompletnie od czapy, co nie wnosi do filmu nawet elementu komediowego, natomiast wprowadza chaos. Wydawać by się mogło, że skoro mamy tylu narratorów, przynajmniej przedstawianie postaci przebiegnie w miarę bezboleśnie, ale… też nie. Bo pokazanego w filmie łysiejącego Andrzejka zdemaskowano w końcu w taki oto subtelny sposób:

– Andrzejku, prosiłeś mnie, żebym cię nie nazywał Andrzejkiem. To jak mam cię nazywać?
– Jak to jak? Tak, jak cały Pruszków i Warszawa – Pershing.

Jednak, wracając do seksizmu… upieram się, że gdyby film miał inny tytuł i był zrobiony dobrze, przedstawienie kobiet w sposób, w jaki w tym środowisku się je prawdopodobnie postrzega, nie musiałoby być koniecznie zabiegiem złym. Nie zgodzę się z Iloną w tym, że ohydnie patriarchalne i seksistowskie przedstawianie kogokolwiek w sztuce trzeba zawsze piętnować, bo ta rządzi się swoimi prawami, a forma na ogół mocno daje do myślenia i wywołuje zarówno emocje, jak i dyskusje. Nie trzeba przyklaskiwać przedmiotowemu traktowaniu kobiet, żeby stworzyć fantastyczny, mądry film ukazujący to właśnie zjawisko w sposób wzbudzający w widzach sprzeciw. Problemem tego jednak filmu jest to, że nie jest ani dobry, ani mądry. Nie jest niestety również dobrze zagrany.
Tomasz Włosok, choć wizualnie pasuje do roli ugrzecznionego ładnego chłopca, ma pewną manierę, która nie pozwala mi jego aktorstwa traktować poważnie. W najbardziej chyba żenującej scenie, w której przesłuchiwany przez naszego niemieckiego Javert’a powtarza po polsku: „powiedz stół z powyłamywanymi nogami” (…przez jakieś pięć minut…) osiągnął szczyt brawury rodem z „M jak Miłość”, ale od Wiesława Michnikowskiego dzieli go ciągle przepaść.
Jestem jednym z tych widzów, którzy zwracają w filmach uwagę na muzykę i mówię tu zarówno o oryginalnej ścieżce dźwiękowej, jak i doborze istniejących już piosenek. Urzekła mnie więc na samym początku naprawdę wyjątkowa, intymna wersja Ane Brun przeboju „Big in Japan” zespołu Alphaville. Kompletnie jednak nie rozumiem, z jakiego powodu, kiedy akcja filmu toczy się w późnych latach siedemdziesiątych, słyszymy inny cover tej samej piosenki – znakomitą wersję Guano Apes z 2000 roku? Cover Ane Brun jest magiczny i wypełnia pierwszą scenę niezwykłym klimatem. Cover Guano Apes jest skoczny, ale nie ma absolutnie nic wspólnego z polskim klubem z lat siedemdziesiątych, który widzimy w trakcie piosenki na ekranie, a w dodatku oryginał grupy Alphaville został wydany też później, bo w 1984 roku. I takich nieprzemyślanych muzycznych teł jest w filmie niestety sporo.
Ale żeby nie pisać o samych negatywach, muszę zupełnie uczciwie przyznać, że mieszkanie, w którym Nikoś regularnie uprawiał seks z „Czarną”, mocno mnie oczarowało. Widać oczywiście, że jest stuprocentową inscenizacją teatralną pełną patosu i nierealnych architektonicznych rozwiązań, ale jego słodki kicz – bibelotów, jeleni na rykowisku, kolorów i neonów oglądanych z wanny pozostał w mojej głowie jeszcze na długo. I za to właśnie daję temu filmowi mocne 1/10.

ZWIASTUN:

„Zacznij myśleć jak mnich” Jay Shetty

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Dominika Braithwaite
wydawnictwo: Insignis
rok wydania: 2020
oryginalny tytuł: Think Like a Monk. Train Your Mind for Peace and Purpose Every Day

Jay Shetty zachwycił mnie już kilka lat temu, kiedy na jednym z portali społecznościowych natknęłam się na opublikowany przez niego filmik. Niezwykle mądre i głębokie treści przekazywane kojącym głosem w bardzo prosty i przystępny sposób towarzyszyły mi od tego czasu w wielu trudnych momentach. Urzekła mnie jego życzliwość, empatia i łagodność. Delikatnie tłumaczył, czemu czasem zachowujemy się wobec siebie samych i – co za tym idzie – innych źle, proponując głęboki wgląd w siebie. Jednocześnie jego mowy pozbawione były oceny i charakterystycznego dla kaznodziejów tonu zdradzającego poczucie wyższości.
Kiedy dowiedziałam się o jego przetłumaczonej na polski książce „Zacznij myśleć jak mnich”, było dla mnie oczywiste, że muszę ją przeczytać.
Ale od początku, bo nie każdy Jaya Shetty’ego zna. Jak zdradza przednie skrzydełko książki:

Jay Shetty dorastał w rodzinie, w której można było zostać lekarzem, prawnikiem lub nieudacznikiem. Kiedy zamiast pojawić się na uroczystości wręczenia dyplomów w swoim college’u, udał się do Indii, aby zostać mnichem, jego rodzina była przekonana, że wybrał tę ostatnią drogę. Po trzech latach jeden z nauczycieli powiedział mu, że może mieć większy wpływ na świat, jeśli zejdzie z mniszej ścieżki i zacznie się dzielić z innymi swoim doświadczeniem oraz nabytą mądrością. Poważnie zadłużony i praktycznie bez żadnych zawodowych kwalifikacji, Shetty przeprowadził się z powrotem do Londynu.

– „Zacznij myśleć jak mnich” Jay Shetty, przednie skrzydełko książki

Autor opowiada nam swoją fascynującą historię – historię Anglika indyjskiego pochodzenia, który poznaje buddyzm (co jest zresztą konsekwencją pewnego nieoczekiwanego splotu wydarzeń) i doznaje olśnienia. Jedzie do aśramu (rodzaj klasztoru) w Indiach, pragnąc zostać buddyjskim mnichem. Po trzech latach okazuje się, że jego drogą jest życie świeckie. Czasu spędzonego w aśramie nie sposób jednak nazwać straconym. To tam poznaje dogłębnie siebie i zyskuje wiedzę o tym, jak najlepiej i najmądrzej służyć innym ludziom.
W książce Shetty wplata w rozdziały swoje zapiski z czasu, w którym wiódł życie mnicha. To bardzo ciekawy zabieg, dzięki któremu równocześnie poznajemy go na dwóch różnych etapach życia – i jako młodego mnicha, wciąż poszukującego swojej drogi, i jako już wyposażonego w narzędzia do życia zgodnego ze swoim powołaniem, spełnionego mężczyznę.
Zwykle mam dosyć sceptyczne podejście do wszelkich tytułów, które mają tryb rozkazujący. W tym wypadku zasadność jego użycia szybko stała się dla mnie oczywista. Buddyjscy mnisi wykonują tytaniczną pracę nad sobą i swoim ego, dystansując się od wszystkiego, co w gruncie rzeczy nie jest istotne, by móc służyć innym. Jay Shetty nie namawia ani do tego, by zostać mnichem, ani nawet żeby przejść na buddyzm. Uważa jednak – z czym nie sposób się nie zgodzić – że bardzo wymagająca praktyka buddyjskich mnichów uczy myślenia, które ma zbawienny wpływ i na nas samych, i na wszystkich wokół nas. Sugeruje więc, by niezależnie od światopoglądu i przekonań religijnych zacząć właśnie tak myśleć.
Tak, czyli jak? Największą trudnością dla człowieka jest poskromienie własnego ego, które wiecznie domaga się uwagi i na ogół leży u podstaw większości międzyludzkich sporów. (Najlepiej oddaje to zresztą pewne doskonałe pytanie: Chcesz mieć rację, czy relację?) Jak radzą sobie z nim mnisi? Poprzez medytację osiągają potrzebny do tego dystans, po czym obserwują siebie z pewnej odległości, biorąc wszystko, co się z nimi dzieje w pewien nawias. W książce autor przytacza słowa Pemy Czodżjo:

Jesteś niebem. Wszystko inne, to po prostu pogoda.

– „Zacznij myśleć jak mnich” Jay Shetty, str. 230

Filozofia, wg której nie jesteśmy swoimi myślami ma ciągle wielu przeciwników. Znam ludzi, którzy absolutnie identyfikują się ze swoimi myślami, nie rozumiejąc, ile mają szczęścia, że są psychicznie zdrowi. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że przy najcięższych depresjach i stanach lękowych świadomość, że chore wykwity mojej głowy nie są tożsame ze mną, pozwała mi się nie rozpaść. Owszem, każdy z nas ma unikalny i wyjątkowy mózg, który nadaje nam jakiś kształt; jednak to, co produkuje nie jest nami. Podobnie, jak nie jest nami nasza goleń czy kłykieć. To jedynie mniej lub bardziej ważne, ale części składowe nas. W przywiązywaniu zbyt dużej wagi do nich też niemałą rolę zresztą odgrywa ego zapędzające nas w kozi róg. Kiedy odkryjemy, że jesteśmy mądrzejsi, inteligentniejsi czy ładniejsi od innych, zazwyczaj czujemy się od nich lepsi, a kiedy odkryjemy, że jesteśmy mniej mądrzy, inteligentni czy brzydsi od innych – czujemy się od nich gorsi. Ego napędza nas do bezustannego porównywania się, co bez względu na to, czy wypadniemy lepiej czy gorzej jest zawsze źródłem cierpienia. Wiem to, jako osoba mająca z tym gigantyczny problem. Tymczasem Jay Shetty – za buddyjskimi mnichami – proponuje, by przyjrzeć się, jacy jesteśmy w danej chwili i nie nadawać temu zbyt dużego znaczenia, pamiętając, że wszystko, co jest, jest takie teraz. Stąd też tak duży nacisk na trwanie w tu i teraz, którego trzeba się dopiero nauczyć, bo ludzki umysł lubi ucieczki zarówno w przeszłość, jak i przyszłość, zwinnie omijając teraźniejszość.
Sporym zaskoczeniem była dla mnie skrajnie inna od katolickiej droga do pomagania innym, które w buddyzmie jest jednym z ważniejszych celów. Choć wydawać by się mogło, że w obu religiach wizja pomagania bliźnim jest z grubsza podobna, to różnic między katolickim a buddyjskim podejściem jest całkiem sporo, począwszy od samego nazewnictwa. Katolickie wychowanie wpoiło nam, że trzeba „pomagać” innym w sposób, w którym nie można mówić ani o poszanowaniu swoich możliwości i potrzeb (stąd fetyszyzacja poświęcania się), ani też często woli tego, komu pomagać mamy. Shetty pisze o buddyjskim przekonaniu, że „służba” innym stanowi największy sens życia. I nagle staje się jasne, że celem tego dogłębnego wglądu w siebie nie jest uleganie hedonizmowi, ani że nie jest on też przejawem egoizmu. Żeby służyć innym, musimy być na nich uważni i otwarci, rozumiejąc równocześnie ich nieprzekraczalne granice. A to możemy osiągnąć jedynie, będąc najpierw uważnym i otwartym na siebie samego i rozumiejąc równocześnie swoje własne nieprzekraczalne granice. Jak dzieci, uczymy się przez naśladowanie. Nie znając prawdziwego miłosierdzia i łagodności wobec siebie, nie będziemy umieli w pełni obdarzyć nimi innych. Wydawać by się mogło, że dokładnie o tym mówi przykazanie miłości: „kochaj bliźniego jak siebie samego”, lecz taka jego interpretacja (by od siebie zacząć i traktować siebie dobrze) jest stosunkowo młoda i ciągle odrzucana przez wielu katolików. Buddyzm pokazany przez Shetty’ego wydaje się być niezwykle radykalny i jednoznaczny w tej kwestii. Mamy postawić siebie (siebie, nie naszego ego!) w centrum, by zrozumieć kim jesteśmy oraz nabrać pokory i łagodności, a następnie w dobrze dopasowanych do istoty nas samych warunkach oddać się jak najlepszej i jak najbardziej efektywnej służbie innym. „Służbie”, nie „pomocy”, co wydaje mi się, jako językoznawcy, kluczowe. Chodzi więc o prawdziwe wsparcie drugiego człowieka w poszanowaniu tego, kim w danym momencie jest, wynikające z miłości i współodczuwania, a nie pomoc w zrozumieniu, że myśli i postępuje „źle” (np. hodując zwierzęta domowe, a nie decydując się na potomstwo…).
Nie ma jednego szablonu na czynienie dobra wszystkim. Żeby służyć innym mądrze, musimy odkryć, jaka jest nasza dharma (tłumaczona przez Shetty’ego jako „powołanie”), a następnie postępować w zgodzie z nią, by rzeczywiście być dla innych. Przyjmując taką postawę, ani bycie w zakonie, ani opuszczenie go, nie może być dobre czy złe. Bezsprzecznie dobre jest odnalezienie swojej dharmy, czyli innymi słowy zintegrowanie się ze sobą, by móc w pełni i jak najlepiej wykonywać to, do czego zostaliśmy stworzeni.
To, co mnie w podejściu buddyjskich mnichów z jednej strony fascynuje, a z drugiej przeraża, to umiejętność całkowitego wystudzenia swoich emocji. Z jednej strony staram się do tego dążyć (co moja terapeutka uznała kiedyś za niezgodne z naturą ludzką), ale z drugiej, jestem całkowitym zaprzeczeniem letniości. Wpadam w ekstrema, okrutnie nudzą mnie środki. Kiedy kocham – kocham całą sobą, nieplatonicznie, namiętnie, do utraty tchu, kiedy nienawidzę – nienawidzę również całą sobą, choć szybko dopadają mnie wyrzuty sumienia, a moja agresja przeradza się w jeszcze chyba gorszą autoagresję. Jakiś czas temu niezwykle ceniona przeze mnie Psychomama Julia opowiadała właśnie o tym w kontekście, o ile dobrze pamiętam, psychoterapii. Bała się, że łagodząc swoje namiętności, przestanie być prawdziwą sobą, ale od kogoś mądrego usłyszała, że właśnie wręcz przeciwnie. Będzie jeszcze prawdziwszą sobą, jeśli zdobędzie nad swoimi namiętnościami kontrolę.
Wracając do książki „Zacznij myśleć jak mnich”, jestem pod wrażeniem jej języka, który w pewnym sensie odzwierciedla to, o czym Shetty pisze. Autor nie sili się na fajerwerki. Pisze bardzo sprawnie, ale też prosto. Choć jest niezwykle oczytany, nie puszcza ponad głowami zwykłych czytelników oczek do erudytów. Zdaje się, pisząc, poskramiać swoje ego, mając wciąż na uwadze, że przekazywane przez niego treści powinny dotrzeć do jak najszerszej grupy ludzi. Nie mam pojęcia, czy to celowy zabieg, ale na pewno wart jest odnotowania. Podoba mi się też to, że jako młody człowiek, posługuje się przykładami czytelnymi dla młodszych pokoleń i jest w tym równocześnie wiarygodny. Nie jest więc ani pustelnikiem, który nawołuje do niekorzystania z mediów społecznościowych, ani bezdzietnym kawalerem rozprawiającym o wyższości bycia rodzicem nad niebyciem rodzicem, ani mężczyzną żyjącym w celibacie, który wskazuje parom kiedy, w jaki sposób i w jakim celu mają uprawiać seks. Jest byłym mnichem, potrafiącym doskonale wpleść buddyjskie nauki w codzienne życie. Kiedy pisze o tym, jak ważne jest, żeby się wyciszyć i nie patrzeć w komórkę zarówno przed spaniem, jak i po przebudzeniu, od razu dodaje, że rozumie potrzebę scrollowania mediów społecznościowych, a nawet że czasami jest ona od niego silniejsza. To oczywiście jeden z bardzo wielu przykładów. I chyba ta jego szczerość i doskonała orientacja w dzisiejszej rzeczywistości połączona z dogłębną znajomością praktyk buddyjskich mnichów jest jego najmocniejszą stroną, przez którą zjednuje sobie rzesze wielbicieli.
Wiem, że nie osiągnę nigdy stuprocentowej umiejętności myślenia jak mnich. Wiem też, że wprowadzenie w życie choćby kilku jego sposobów opisanych w książce Shetty’ego sprawi, że stanie się ono znacznie lepsze!

P.S. Na deser łączę filmik, który wysłałam kiedyś komuś, kto bardzo go potrzebował.

fot. Marianna Patkowska

Kochanków rozmowy… cz. 5

Ponieważ moje, trwające już półtora roku, życie w związku obfituje w codzienną porcję dialogów, które uwielbiam, jakiś czas temu zaczęłam prowadzić na swoim fejsbukowym profilu cykl „Kochanków rozmowy”. Ponieważ cieszy się on dużą sympatią i popularnością wśród znajomych, postanowiłam publikować go w postaci blogowych wpisów.
Wybór takiego właśnie tytułu, jak zwykle u mnie, nie był przypadkowy, lecz głęboko przemyślany. Podkreśla dwie rzeczy, bez których udany związek nie istnieje: nieplatoniczność relacji oraz rozmowę. Mam w ogóle wrażenie, że rozmawiamy ze sobą bezustanNie, nawet milcząc, choć już słyszę uchem wyobraźni przytyki Kochanka, że ja milczę zdecydowanie rzadziej. Niech Mu będzie!

Zapraszam na kolejny, piąty już, wpis „Z cyklu kochanków rozmowy”.

☎️ Z cyklu telefoniczne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy przez telefon…

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Cześć – witam się, dzwoniąc z pracy. – Zrobisz ze mnie zegar?
– Yyyy, to znaczy????
– Znaczy na blogowy wpis podsumowujący. Że wiesz, 12 miesięcy i 12 liczb na tarczy zegara… A Ty tak umisz w fotoszopy…
– Aaaaa!!! No oczywiście, że zrobię. Bo już się przestraszyłem, że mam zbudować zegar na mechanizmie, który nie jest punktualny…
🙈🙈🙈🤣🤣🤣 #NaWszelkiWypadekNigdyNieNoszęZegarka

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Dzwonię z biura, że już dziesiąta godzina pracy mija, a ja jeszcze siedzę. Od słowa do słowa przeszło na mamę, która poszła do kina na jakiś polski film.
– A nie gra tam Ogrodnik? – pytam.
– Chyba właśnie nie.
– À propos, wbijesz się wieczorem w ogrodniczki, żebym je mogła ściągnąć zębami? – fantazjuję na temat siły swojego uzębienia.
– O której kończysz?
– No trudno przewidzieć, o grze wstępnej dopiero mówię 🤷‍♀️
– 🙈🙈🙈
#KiedySeksWjedzieZaMocno

🛒 Z cyklu sklepowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy w sklepie…

Z cyklu sklepowe kochanków rozmowy…
– O, jak to dobrze, że na tym chlebaku jest napisane „chleb” – stwierdzam. – Tak akuratnie, gdyby ktoś miał na przykład Alzheimera…
– … i nie pamiętał, co to jest chleb 🤷
🤣🤣🤣 #WtedyToJużWOgóleJakZnalazł #GdybyNieZapomniałŻeSzukał

Z cyklu sklepowe kochanków rozmowy…
W Ikei trafiamy na szafkę IVAR. Kochanek patrzy i mówi:
– I, k..a, schron na króliki. Za drzwiami króliki, świnka morska, kot…
🤣🤣🤣 #TakieTrochę #SzwedzkieMazury

👟 Z cyklu spacerowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy na spacerach…

Z cyklu spacerowe kochanków rozmowy.
– I jak zrobię wreszcie te uszka, to je będziesz jadł, aż Ci się będą uszka trzęsły?
– Popie uszka!
– 🤣🤣🤣
– Hehe, żarcik taki… odważny… w tym kraju… 💪
#OnToJakJużCośPowie #ToPowie

🎄 Z cyklu przedwigilijne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy przed Wigilią…

Z cyklu przedwigilijne kochanków rozmowy…
– Czy jak to jedzenie, które mam znieść do Twojej mamy dam na chwilę na klatkę, to nam nikt nie wpi…doli? – pyta Kochanek  i od razu doprecyzowuje – w sensie czy nam nie zje, a nie czy nas nie pobije.
🤣🤣🤣 #ToPierwszeStraszniejsze

☕ Z cyklu poranNe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy rano…

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Jakiż to chłopiec piękny i młody,
Jaka to obok dziewica? – dopytuję, patrząc na Kochanka.
– Słaby chłopiec, skoro przy nim dziewica 🤷 – odpowiada Kochanek.
🤣🤣🤣 #Krótko #Zwięźle #INaTemat

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Rano, głaszcząc twarz Kochanka na dzień dobry, zahaczam niechcący (choć równocześnie jak zwykle) o jego oko.
– Nie wkładaj mi palców do otworów. Żadnych. Żadnych palców do żadnych otworów. To sumie odwrotnie niż u Ciebie.
– Hmm? 🧐🤔
– U Ciebie to wszystkie palce we wszystkie otwory 🤷
🙈🙉🙊🤣🤣🤣 #ZwłaszczaWOtwórGębowy #KiedyZaczynamMówićCoMyślę

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Kilka dni temu Kochanek przypomniał mi pewną okropną piosenkę w wersji Maryli Rodowicz:
I od tej pory chodzi mi niestety po głowie. Nie inaczej było rano…
– „Wio koniku, a jak się postarasz…” – intonuję.
– „Wio koniku, a jak się posrasz” – mówi śmiertelnie poważnie Kochanek.
🤣🤣🤣 #Umarłam

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Kochanek ogląda dokument o pornografii i przychodzi mi opowiedzieć:
– Są badania, z których wynika, że Pornhub ma kilkadziesiąt miliardów wejść…
– dziennie?
– 🙈🙈🙈 Nie, rocznie! I tak słucham i sobie myślę: „No, jak Patkowskiej wyłączą prąd, to ciekawe, ile będziecie mieć”…
– Rocznie? Tylko?
– 🙈🙈🙈🙉🙉🙉
🤣🤣🤣🤣🤣🤣 #ToNaBankGłównieJa

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Masz takie fajne podgolony wąsy. Lubię takie – wyznaję Kochankowi. – A wiesz, czego nie lubię w takich za długich?
– Czego?
– Że… wchodzą do jedzenia… 😐
– Ale Twojego? 😳
🤣🤣🤣 #Niestety #ZwizualizowałamToSobie #TegoNieDaSięJużOdzobaczyć

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Przelałam zakwas na barszcz do słoików – informuję Kochanka, że nie będziemy się już potykać o przykryte ścierkami ceramiczne słoje.
– Kurczę, a już myślałem, że przelałaś mi na konto milion dolarów.
🤷‍♀️🤷‍♀️🤷‍♀️ #ATuZonk #Maksymalista #GdybymMiała #BymMuPrzelała #GardzęKobietami #KtórePotrzebująDużoKasy

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Próbuję się wygramolić z łóżka z gracją, ale wychodzi jak zawsze.
– Ej, ale nie połam mi kolana – prosi Kochanek. – … ani żadnej nogi, która moja jest.
🙉🙉🙉🤣🤣🤣 #Uff #ByłoBlisko #AleSięUdało

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Sprawdzam świateczną stylówkę przed lustrem i stwierdzam:
– Chyba jest ok. Taki trochę elf, trochę pomocnik św. Mikołaja…
– … trochę lafirynda – dopowiada Kochanek z uznaniem.
🤣🤣🤣 #ToMojaŻona #Lafirynda #ZostawiamTak

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Pierwszy stycznia. Wyglądam za okno, a tam odwilż, szaro, mgła i deszcz do tego. Pytam zrezygnowana Kochanka:
– Czyli już cały nowy rok będzie taki ch…owy? 😞
– Nie, tylko Nowy Rok – odpowiada rzeczowo Kochanek.
🤷‍♀️ #LubięJegoPozytywnePodejście

🫖 Z cyklu popołudniowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy po południu…

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Kurczę – martwię się ja. – A jeśli nasze dziecko przez nasze swobodne podejście do seksu stanie się aseksualne?
– … to będzie Twoja wina – odpowiada rzeczowo Kochanek.
🤣🤣🤣 #TenToSięUmieWymigać #AleZDrugiejStrony #CoRacja #ToRacja

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Ogarniamy armagedon śmieci segregowanych. Kochanek wychodzi wyrzucić szkło, a ja wzruszona i wdzięczna, wyznaję Mu na odchodne:
– Kocham Cię…
A On na to:
– Spokojnie, jeszcze wrócę…
🤣🤣🤣 #Czyli #WyszedłZeŚmieciamiINieWrócił #NieBędzieHistoriąONas

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Kochanek, w wirze prac remontowych:
– Muszę jutro jechać do tej jeb…ej „Kaczki”, „Sraczki”…
– „Pszczółki”?
– Właśnie!
🤣🤣🤣 #ByłBlisko #Dosyć #ZCykluMarketBudowlany #NaPodhalu

🍻 Z cyklu wieczorne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy wieczorem…

Z cyklu wieczornego kochanków rozmowy…
– To może „Zjawa”? – proponuje Kochanek.
– Super! … ale on nie będzie tak przez cały film siedzieć zarośnięty z niedźwiedziem? – dopytuję.
– 🙄 Nie po to nie oglądałem tego filmu, żeby to teraz wiedzieć…
#MiałRację #NiePoToNieOglądał 🤷

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Wracam z pracy i zastaję obolałego Kochanka, który zrobił tego dnia pieszo w sumie 20 km, odwiedzając mnie w pracy.
– Hmm… To może wieczorem role playing – proponuję. – Pobawimy się w dom starców?
– Hej, Malutka! Wyjmiesz zęby?
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #Ok #Odwołuję #JestTyleInnychScenariuszy

🛏 Z cyklu nocne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy w nocy…

Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
Oglądamy wstrząsający „Kalifat”. W pewnym momencie pytam:
– Jak trzeba mieć zryty beret, żeby po informacji, że ktoś ci zgwałcił żonę, widzieć problem w tym, że jest teraz „nieczysta”… Ten kolo to dla mnie chodzący dowód na konieczność aborcji w niektórych wypadkach…
– Trudno złapać dużego faceta i abortować – odpowiada racjonalnie Kochanek.
#TakaPrawda #AKalifatPoraża

Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
Kochanek mnie wkręca, że nie wie, że Jezus i Chrystus to jedno i to samo, a ja się jak zwykle nabieram. I wtedy mówi:
– Nie no, Jezus był malusieńki, a Chrystus był duży 🤷
🤣🤣🤣 #PrzekonałMnie

Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
Oglądamy „House of Cards”. Jeden z bohaterów napada na kobietę, przykładając jej do twarzy chusteczkę nawilżoną czymś, przez co kobieta traci przytomność.
– Ej, co było w tej chusteczce, aceton? – dopytuję Kochanka.
– Nie wiem, kupił wcześniej aceton i wybielacz. Pewnie nie bez powodu.
– Kurczę, aceton i wybielacz nie jest najlepszy na cerę przecież…
– W rej chwili to akurat jej najmniejsze zmartwienie… 🙄
#Racja #WciążNieOdzyskałaPrzytomności

Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
Odwracam się do Kochanka, który leży z telefonem przed oczami. Nie zaglądam, ale widzę kątem oka jakąś galerię zdjęć, więc rozochocona dopytuję:
– Oglądasz porno?
– Nie, siedemdziesięciolecie mojego liceum.
🤷‍♀️ #KażdyLubiTrochęCoInnego

P.S. A kiedy nie rozmawiamy, słuchamy razem muzyki. Na przykład piosenek, które opowiadają (też) o nas…