scenariusz: Roberto Bentivegna,
Becky Johnston
reżyseria: Ridley Scott
gatunek: biograficzny, dramat
produkcja: USA
rok powstania: 2021 oryginalny tytuł: House of Gucci pełny opis filmu wraz z obsadą
Ze względu na przedłużającą się pandemię z większości dotychczasowych drobnych przyjemności musiałam niestety na dłuższy czas zrezygnować. Również dlatego mój pierwszy seans filmowy w ukochanym zakopiańskim Kinie Miejsce po ponad roku kinowej abstynencji był jednym z najbardziej (i najdłużej) wyczekiwanych przeze mnie wydarzeń!
Mam do Lady Gagi, co tu kryć, ogromną słabość już od samego początku jej kariery. Przeczekałam cierpliwie czas najstraszniejszej muzyki, którą wtedy wykonywała, bo czułam, że ze swoim głosem, charyzmą, oryginalnością i inteligencją jeszcze zawstydzi tych wszystkich koneserów sztuki ambitniejszej, którzy lubili sprowadzać ją wyłącznie do pamiętnej (znakomitej zresztą) mięsnej kreacji. I miałam rację! Płytą z Tonym Bennettem dowiodła swojego niekwestionowanego talentu, zajmując już na stałe – czy się to komuś podoba, czy nie – ważne miejsce w historii muzyki rozrywkowej. Potem w „Narodzinach gwiazdy” (który nie jest nota bene filmem wybitnym) Bradleya Coopera zagrała rzeczywiście świetnie, ujawniając swoje duże aktorskie zdolności. Byłam więc niezwykle ciekawa, jak odnajdzie się w roli Patrizii Reggiani. Nie znałam wcześniej historii rodziny Guccich.
Ridley Scott stworzył wciągający, urzekający, efektowny i naprawdę bardzo dobry film, którego najmocniejszą stroną jest brawurowa obsada (oprócz Lady Gagi grają m.in.: Adam Driver, fenomenalny w swojej roli Jared Leto, Al Pacino, Jeremy Irons, Salma Hayek). Interesującym zabiegiem było wprowadzenie włoskiego akcentu, z jakim bohaterowie porozumiewają się ze sobą po angielsku. Scenariusz „Domu Gucci” oparty jest na faktach, a to w moim odczuciu opowieść w gruncie rzeczy nie aż tak porywająca. Ciekawsze jednak od niej są psychologiczne portrety głównych postaci. Przede wszystkim znakomicie zagranej przez Lady Gagę Patrizii Reggiani. Prosta, niewykształcona i nieobyta, ale czarująca i seksowna Włoszka zakochuje się w fajtłapowatym studencie prawa – Mauriziu Guccim. Trudno zrozumieć, co tak atrakcyjną i pożądaną przez mężczyzn kobietę pociąga właśnie w nim, ale równocześnie Ridleyowi Scottowi udaje się przekonać widza, że motywacją nie jest wcale wizja fortuny (zwłaszcza, że sam Maurizio nie wydaje się nią specjalnie zainteresowany), lecz prawdziwa miłość. Zawarcie związku małżeńskiego z Patrizią było dla Maurizia niewątpliwym mezaliansem, co pięknie i trafnie wypunktował mu w filmowej rozmowie jego ojciec – grany przez Ironsa Rodolfo Gucci. Jednak Maurizio na to nie zważał. Po prawdzie, na niewiele rzeczy zważał, co z biegiem czasu temperamentnej, ale też pragmatycznej żonie zaczęło coraz bardziej przeszkadzać. W rodzinnej marce Gucci widziała potencjał na wielki międzynarodowy sukces, jednak rodzinny biznes, to nie tylko problemy wynikające z prowadzenia biznesu, ale również te wynikające z faktu, że jest się rodziną. Czy pieniądze w pewnym momencie zaślepiły Patrizię? Myślę, że to zbyt prosta, żeby nie powiedzieć prostacka, interpretacja. Istnieją ludzie przepełnieni namiętnościami, którzy zarówno kochają, jak i nienawidzą oraz pragną (także władzy, sukcesu czy pieniędzy) dużo mocniej niż inni. Mam wrażenie, że tak też było w jej przypadku. W całej swojej nieoczywistości jest to postać równocześnie niesłychanie spójna. Morału nie doszukiwałabym się w zgubnym wpływie bogactwa na ludzi, lecz w tym, że niektórych różnic środowiskowych po prostu nie da się pogodzić. (Pewnie nie każdy mezalians wróży katastrofę, ale mylenie Klimta z Picassem zawsze powinno zapalać czerwoną lampkę.)
Nie jestem przekonana, czy film Scotta można zaliczyć do tych artystycznych, pozostawiających w nas trwały ślad, czy raczej plasuje się w kategorii świetnych warsztatowo dzieł kinematografii, którym niczego nie można zarzucić. Skłaniałabym się raczej ku tej drugiej odpowiedzi. To nie zarzut. „Dom Gucci” odpowiada po prostu na inne potrzeby widzów niż chociażby poetyckie i wstrząsające arcydzieło „Kafarnaum” czy znakomity dramat „Dwóch papieży”. Dostarcza jednak rozrywki na najwyższym poziomie i choćby ze względu na mistrzowską kreację Jareda Leto warto go zobaczyć.
P.S. Wiele lat temu, przechodząc obok witryny optyka na warszawskiej Ochocie, przystanęłam przed nią, zachwyciwszy się okularami przeciwsłonecznymi w dużych białych oprawkach. Swoim kształtem przywodziły mi na myśl nowy wtedy model garbusa – Volkswagen Beetle, za którym wówczas szalałam. Weszłam do sklepu, przymierzyłam je i wiedziałam, że muszę je mieć. Nie były nawet w klasycznym sensie ładne – sprawiały wrażenie lekko niezgrabnych, no i mam sporo okularów dużo lepiej podkreślających moją urodę, – ale miały to coś, co odróżniało je od wszystkich innych. Wydawały się w najmniejszym detalu przemyślane; dokładnie takie, jakie miały być i przez to wyjątkowe. Sprzedawca się roześmiał, że zupełnie nieświadomie wybrałam właśnie Gucciego (do dzisiaj nie wiem, jak mnie było na nie stać, bo choć na ogromnej przecenie, nadal były nieprzyzwoicie drogie). I to cała moja osobista historia związana z Domem Gucci – kupiłam ich okulary, sugerując się nie marką, lecz zachwycającym artyzmem.
Ponieważ już od dwóch dni opisuję skandal związany z cenzurą utworu it’s fine, isn’t it? Pawła Szymańskiego na III Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej Eufonie, czas dziś na epilog – umieszczam drugie oświadczenie kompozytora, które dostałam drogą mailową dzisiaj rano. Jest ono odpowiedzią na teksty, które komentowałam wczoraj.
Kto nie zna sprawy, zachęcam do zapoznania się po kolei z wpisami:
Polecam uważne przyjrzenie się językowi i obydwu oświadczeń Pawła Szymańskiego (pierwsze zacytowałam TUTAJ), i organizatorów festiwalu. Zwróćmy też uwagę na to, że Lech Dzierżanowski używa asekuranckiego sformułowania „prominentny polityk”, a Paweł Szymański nazywa Jarosława Kaczyńskiego Jarosławem Kaczyńskim. W oświadczeniach organizatorów powtarzane jest też, jak mantra, stwierdzenie, że to nie jest cenzura, mimo że wszystkie ich mętne wyjaśnienia temu jednak przeczą. Na zarzuty dotyczące cenzury w komentarzach w mediach społecznościowych, Polskie Centrum Informacji Muzycznej wrzuca cytaty z zamieszczanego wcześniej oświadczenia Lecha Dzierżanowskiego, bo nie umie obronić swojego stanowiska.
Dziś wygrała prawda, a jedyne, co my możemy zrobić, to bojkotować festiwal Eufonie, do czego serdecznie namawiam, oraz zrobić wszystko, by niekompetentni ludzie przestali piastować odpowiedzialne stanowiska opłacane z pieniędzy podatników.
P.S. Prasa oczywiście podchwyciła temat, zamieszczam więc linki do artykułów.
Pisałam wczoraj o skandalu związanym z ocenzurowaniem najnowszego dzieła Pawła Szymańskiego na III Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej Eufonie, publikując oświadczenie kompozytora w tej sprawie.
Ponieważ haniebnego potraktowania wybitnego artysty nie udało się organizatorom festiwalu zamieść pod dywan i sprawa ujrzała światło dzienne przede wszystkim dzięki artykułowi w Gazecie Wyborczej, dziś – dwa dni po koncercie, którego dotyczy cała sprawa – postanowili odnieść się do sytuacji, prześcigając się w swoich oświadczeniach. Odważne posunięcie.
Na stronie Narodowego Centrum Kultury znajdziemy oficjalne oświadczenie rzecznika prasowego festiwalu, a pod spodem do pobrania w plikach PDF kilka kolejnych, m.in. przewodniczącego Rady Programowej Festiwalu Mieczysława Kominka oraz prezesa fundacji Piąta Esencja Lecha Dzierżanowskiego.
Co z nich wynika? O tym za chwilę.
Mylenie pistoletu zabawki z bronią i pisanie o zamyśle artystycznym cenionego i uznanego kompozytora w sposób sugerujący, że własna (dość zresztą infantylna) interpretacja jest jedyną możliwą, zmusza do refleksji nad słusznością wyboru takiego przewodniczącego Rady Programowej Eufonii. A sformułowania:
[…] jest oczywiście prowokacją polityczną i nie daje się w żaden sposób powiązać artystycznie z utworem.
czy
[…] bez partii taśmy, choć jej brak nie naruszyłby wartości artystycznej kompozycji.
są już jawnym dowodem na niekompetencje tegoż. Z jednej strony to oczywiście groteskowe i równocześnie zabawne, że Mieczysław Kominek uważa sam siebie za wyrocznię w kwestii artystycznych wartości w twórczości Pawła Szymańskiego (gdzie dokładnie są, a gdzie ich nie ma), z drugiej strony te fragmenty porażają wylewającą się z nich arogancją. Jeśli nieświadomą, tym bardziej dowodzącą niekompetencji przewodniczącego Rady Programowej.
Spuszczę zasłonę milczenia na użycie słowa „Pan” w tytule i skupię się na treści. Już pierwszy punkt wytycza cyniczną, gierkowską i przede wszystkim populistyczną linię obrony. Informacja o honorarium, jakie dostał za swój utwór Paweł Szymański, jest kompletnie niepotrzebna i niemerytoryczna. (Może nieśmiało przypomnę w tym miejscu, że kompozytor nie dostaje wynagrodzenia za wykonanie utworu, jak można byłoby w pewnym momencie lektury pomyśleć, lecz za jego napisanie, czyli swoją ciężką pracę – w tym wypadku wykonaną.) Niepotrzebna i niemerytoryczna, ale… przemyślana. To jedna z manipulacyjnych technik, mająca na celu zrażenie opinii publicznej do tego, o kim się pisze (i kto oskarżył nas wcześniej) – technika odwołuje się do naszych najgorszych instynktów, m.in. do zawiści (nie ma znaczenia, czy ktoś zarobił uczciwie, czy nie, stosunkowo mało, czy obiektywnie dużo – nie lubimy, kiedy ktoś zarabia w naszym odczuciu sporo). Mało wyrafinowana, ale sprawdzona.
Potem Pan Lech maluje nam pięknymi okrągłymi zdaniami całą historię, której nie byliśmy świadkami i której nie jesteśmy w stanie zweryfikować (przynajmniej część z nas nie jest, bo nie zapominajmy, że środowisko muzyczne jest jednak małe). Historię o zamówieniu utworu w 2019 roku, o pandemii, przez którą utwór w 2020 roku nie został wykonany, w końcu o rzekomo niedołączonych przez Pawła Szymańskiego taśmach i w końcu o tym, że kompozytor wprowadził w błąd zamawiających.
Niepokojące jest też utrzymywanie mitu o braku cenzury.
Taśma zawiera zmultiplikowane i przetworzone elektronicznie nagranie wypowiedzi prominentnego polityka, w trakcie którego pada strzał z pistoletu, co przemilczał kompozytor w swoim oświadczeniu.
Powiedzmy głośno, że ten „prominentny polityk” to Jarosław Kaczyński, którego cytowana wypowiedź to memiczne już przejęzyczenie z sejmowej mównicy „nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne”. Przejęzyczenie to nie jest już od dawna polityczne. Należy do kultury, do popkultury, a więc do nas wszystkich. Do otaczającego nas świata, z którego artyści współcześni na ogół czerpią. Czasem bardziej dosłownie, czasem mniej, jednak nie da się uciec od rzeczywistości, tworząc sztukę. A – co napisałam już wyżej – nazywanie pistoletu zabawki „pistoletem” jest porównywalne z zarzutem Janusza Kowalskiego wobec profesora Horbana, że ten groził mu nożem, podczas kiedy w rzeczywistości oskarżony stwierdził tylko, że „nóż mu się otwiera w kieszeni”. (Również, notabene memiczne.) Brak cenzury oznacza pełną wolność. Nie tylko twórcy, który ma prawo nawet najbardziej abstrakcyjne swoje dzieło uważać za wszelkiego rodzaju manifest, ale również odbiorcy, który ma prawo zupełnie odciąć się od opinii twórcy i odnajdywać swoje własne sensy. To zresztą dzieje się ze sztuką na przestrzeni lat. Tymczasem fundacja i organizatorzy festiwalu przyjęli jedyną słuszną interpretację i użycia słów Kaczyńskiego, i strzału z pistoletu (w dodatku nie dając publiczności szansy interpretowania ich oddzielnie) i przypięli utworowi łatkę „politycznej prowokacji”. Pistolet zabawka przywiódł na myśl tylko broń, nikomu jednak nie przywiódł na myśl znacznie bardziej tu oczywistego pistoletu startowego. Połączenie czerni i bieli otwiera tak rozległe pole interpretacyjne, że trudno uwierzyć w istnienie tak ściśle przylegających do oczu organizatorów klapek. Czy chcę przekonać kogokolwiek, że Paweł Szymański nie napisał utworu odwołującego się do swoich politycznych przekonań? Nie chcę. Oddałam mu głos w poprzednim wpisie. Uważam jednak, że formą cenzury jest narzucenie nam wszystkim jednej płytkiej interpretacji dzieła sztuki, które ze swojej natury powinno podlegać wielu różnym.
Wszystkie oświadczenia sprowadzają się do jednego przesłania: twórcy mają pełną wolność, ale… Wszyscy wiemy, co to ale w praktyce oznacza.
Inna kwestia to moment, w którym oświadczenia się pojawiły. Był na ich przemyślenie i umieszczenie czas przed koncertem. Wystarczyłoby nawet jedno. Dziś brzmią jak histeryczna próba odzyskania dobrego imienia, choć nie bardzo jest co ratować.
Zastanawia mnie też – w kontekście oświadczenia Lecha Dzierżanowskiego – czy prezes fundacji zamawiającej utwór, który nie ma pojęcia o dołączonej do zamówionego utworu taśmie, przypadkiem również nie jawi się jak ktoś nieposiadający wystarczających kompetencji do piastowania swojego stanowiska.
Można oczywiście powiedzieć, że to słowo przeciw słowu. Mnie się jednak przypomina pewne zdarzenie z czasów podstawówki. Tata (czyli Józef Patkowski, na którego powoływałam się też wczoraj), w trakcie dość gorącej i nieprzyjemnej rozmowy z moją wychowawczynią, usłyszał od niej w pewnym momencie:
– Więc albo ja kłamię, albo pana córka kłamie!
– moja wychowawczyni z podstawówki
– Proszę pani… Moja córka nie kłamie, a do pani sumienia nie będę zaglądał!
– Józef Patkowski
To chyba mój jedyny komentarz do wywlekania, kto dokładnie co powiedział, kto co w mailu napisał, co wysłał, a czego nie dosłał. Pawła Szymańskiego znam od zawsze. Jest dobrym, prawym, uczciwym, a do tego niesłychanie skromnym człowiekiem. Wielkim artystą i naszym narodowym dobrem. Jeśli coś napisał w swoim oświadczeniu, to tak było. A sumienie Pana Lecha nie jest moją sprawą.
Paweł Szymański, fot. Marek Suchecki, mat. Towarzystwo im. Witolda Lutosławskiego
19 listopada rozpoczął się III Międzynarodowy Festiwal Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej Eufonie. Jednym z ważniejszych wydarzeń tego festiwalu miało być prawykonanie utworu it’s fine, isn’t it? Pawła Szymańskiego. Miało być, nie doszło jednak do skutku. Dziś, wraz z wieloma innymi zainteresowanymi dostałam oficjalne oświadczenie Kompozytora w tej sprawie, które w całości zamieszczam poniżej.
Jeszcze do niedawna nie wierzyłam, że ludzie twierdzący, że mój tata, Józef Patkowski, porównując na spotkaniu z Jaruzelskim Polskę do pustyni muzycznej – i tracąc w konsekwencji swoich słów po jakimś czasie pracę – się zagalopował, czy powiedział to nierozmyślnie, wierzą w to, co mówią. Wydawało mi się, że każdy przeciętnie odważny człowiek, zwłaszcza znający odwagę i nieprzeciętność Patkowskiego, potrafi objąć rozumem, że słowa taty były przemyślane i wypowiedziane ze świadomością konsekwencji, jakie go spotkają. (Rzeczywiście nie przewidział aż takich, ale wiedział, że jakieś będą.)
Tymczasem historia kołem się toczy, a odwaga rzeczywiście zdaje się dziś towarem deficytowym. Wspaniały, wielki polski kompozytor został przejechany walcem przez zwolenników powrotu do pustynnego krajobrazu tego kraju (na każdym zresztą, nie tylko artystycznym polu). Pytanie tylko czy stało się to pod wpływem nacisków na Radę Programową (której przewodniczącego polityczne sympatie znamy wszyscy), czy też była to jej niezależna decyzja.
Radzie Programowej III Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej Eufonie w składzie:
dr Mieczysław Kominek – przewodniczący Rady
Ewa Bogusz-Moore
dr hab. Beata Bolesławska-Lewandowska, prof. IS PAN
Oľga Smetanová
Marek Horodniczy
Aleksandra Jagiełło-Skupińska
dedykuję ten piękny cytat z doskonałego serialu „House of Cards”:
Jak wygląda twarz tchórza?
Jak tył jego głowy, gdy ucieka z pola bitwy.
– Frank Underwood, „House of Cards” rozdz. 29
P.S. Już pierwszy artykuł na ten temat pojawił się w Gazecie Wyborczej, a będzie ich z pewnością w mediach znacznie więcej.
Ponieważ moje, trwające już półtora roku, życie w związku obfituje w codzienną porcję dialogów, które uwielbiam, jakiś czas temu zaczęłam prowadzić na swoim fejsbukowym profilu cykl „Kochanków rozmowy”. Ponieważ cieszy się on dużą sympatią i popularnością wśród znajomych, postanowiłam publikować go w postaci blogowych wpisów. Wybór takiego właśnie tytułu, jak zwykle u mnie, nie był przypadkowy, lecz głęboko przemyślany. Podkreśla dwie rzeczy, bez których udany związek nie istnieje: nieplatoniczność relacji oraz rozmowę. Mam w ogóle wrażenie, że rozmawiamy ze sobą bezustanNie, nawet milcząc, choć już słyszę uchem wyobraźni przytyki Kochanka, że ja milczę zdecydowanie rzadziej. Niech Mu będzie!
Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Wysłałam Kochankowi swoją sesję fotograficzną doszykowanego właśnie wpisu blogowego [to znaleziony w fejsbukowych wspomnieniach dialog sprzed roku]:
– Na tym zdjęciu wyglądasz jak Sienkiewicz.
– HENRYK? 😱😱😱
– KRYSTYNA! 😒😒😒 #Uff #KamieńZSerca #DoWyboruByłJeszczeKuba
Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Sorry, że to tyle trwa – mówię, czekającemu na mnie w samochodzie już od kwadransa Kochankowi, mimo że wyszłam tylko na chwilę do sklepu, – ale nie uwierzysz, co się stało. Nie! Nie! Nie wstawaj, co robisz? Kładź się z powrotem!
– Słucham? 🧐
– Nie, sorry, to nie było do Ciebie! Kurczę, no bo taka sytuacja… Idę do sklepu, a tam na chodniku leży facet. Oczywiście inni też idą i go widzą, ale nie reagują, więc pada na mnie. Próbuję do niego zagadać, ale nie reaguje, leży za to w pozycji bocznej bezpiecznej i widzę, że oddycha, a w ręku trzyma papier toaletowy, więc na wszelki wypadek wolę nie podchodzić za blisko. Dzwonię na 112 i mówię, że jest najprawdopodobniej pijany, ale nie umiem ocenić, czy potrzebuje karetki, czy wystarczy policja. Miła pani mówi, że posyła patrol, ja go zostawiam i idę szybko do sklepu, a teraz wracam i widzę, że się podnosi i chwiejnym krokiem idzie, a patrolu ciągle nie ma.
– 😂😂😂
– Co? Kurczę, powiedzieć mu, żeby się położył z powrotem?
– 🤣🤣🤣
– Ej no, to sytuacja beznadziejna, a Ty się ze mnie śmiejesz… #WKońcuNicMuNiePowiedziałam #ZnaczyTemuCoCudowniePowstał #IBądźTuDobryDlaLudzi
Z cyklu sklepowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy w sklepie…
Z cyklu sklepowe kochanków rozmowy…
– Bierzemy fryty? – pyta w Biedrze retorycznie Kochanek.
– No jacha! 🍟🍟🍟 A Ty zlałeś już poprzedni tłuszcz z frytownicy?
– Zlałem.
– Wow! 😍 Serio? 🤔 Kiedy? 🧐
– No… Miałem to zrobić, ale… zlałem.
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #IJakGoNieUwielbiać #ZnakZapytania
Z cyklu samochodowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy w samochodzie…
Z cyklu samochodowe kochanków rozmowy…
Planujemy zjechać z autostrady i na pasie do zjazdu, będącym jeszcze autostradą, wleczemy się za grupką samochodów z prędkością 30 km/h. Kochanek nie wytrzymuje i zadaje pytanie retoryczne:
– Kto tam, k…, napier…la z taką prędkością, że aż można buty zgubić?
🤣🤣🤣 #NoKto #ZnakZapytania
Z cyklu samochodowe kochanków rozmowy…
Jedziemy do Castoramy i zachwycam się kolorami drzew…
– Jak pięknie! Ta trasa jesienią przypomina mi wyprawę na egzamin z prawa jazdy. W sumie… o każdej porze roku mi ją przypomina 🤷♀️
– 🙉🙉🙉 #MożeNiePowinnamMuTegoMówić #BoNigdyNieDaMiPoprowadzić #ZaCzwartymPodejściem #AleZdałam #Plus #LataBrakuDoświadczenia
Z cyklu samochodowe kochanków rozmowy…
– O, Brzeszcze… – mówi z zawadiackim uśmiechem Kochanek, kiedy dojeżdżamy do tychże.
– Przyznaj się, że jak jedziesz sam, to do niej wpadasz.
– Zawsze!
– Wiedziałam! Wiedziałam, że mnie z nią zdradzasz 🙉 W sumie trudno się dziwić, to tak bardzo Twój docel 🤷♀️ Wiek, aparycja… No i… cyc jest…
– … broszka jest!
– Wiedziałam!
🙊 #WyszłoSzydłoZWorka
👟 Z cyklu spacerowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy na spacerach…
Z cyklu spacerowe kochanków rozmowy…
Drogę przebiega nam kot.
– Jejku, popatrz jak on przebiera tymi nogami. Ma cztery, a zobacz, jaki synchron! To w sumie, jak się zastanowić, takie niesamowite! – stwierdzam, zachwycona.
– Chyba rozumiem, czemu Ci się to nie mieści w głowie.
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #PiłDoMojejGracji #ARaczejJejBraku #Złośliwiec
Z cyklu spacerowe kochanków rozmowy…
– Czasem jak ktoś mnie wk…i – zaczyna Kochanek, wstając z drewnianego leżaka – to bym mu jeb…ł, ale jak sobie pomyślę, że mógłbym nie trafić, przewrócić się, a potem nie móc wstać, to mi się odechciewa 🤷♂️ #StaryCzłowiek #INieMoże
Z cyklu spacerowe kochanków rozmowy…
Zachwycona złotą polską jesienią w pewnym podhalańskim raju, macham do stojących daleko krów 🐄🐄🐄…, nie zauważając stojącego przy nich rolnika.
– Weź, bo zaraz pan pomyśli, że jemu machasz – zaczyna Kochanek – i przyjdzie Cię wydoić!
🤣🤣🤣 #Hmm #ToByłobyCałkiem #Intrygujące
Z cyklu spacerowe kochanków rozmowy.
– Przybyli z pałami pod okienko… – intonuje Kochanek.
– Ooo! Dokładnie takiego pornola kiedyś widziałam!
– 😒😒😒 Ja o policji akurat śpiewałem 🙄🙄🙄
– A, to nie. To takiego nie widziałam 🤷♀️ #KażdemuMożeSięCzasemPomylić #ChoćMnieSięAkurat #MyliZawsze
Z cyklu poranNe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy rano…
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– A kto to jest Ixa Ygreka? – pytam, widząc nowego lajka pod naszym wspólnym zdjęciem na fejsie od osoby, której ze znajomych z Kochanka, których mi kiedyś przedstawiał, nie pamiętam.
– Nie wiem, podbiła do mnie. Mam coraz więcej znajomych, których nie kojarzę. Wiesz, tak to jest, jak zaczynasz być popularny…
– Nie no, rozumiem, ale żeby zaraz podbijać do mojego chłopaka zamiast do mnie?… 🤔🧐🤨 #MożeDlategoNieDoMnie #ŻeJakCośWydaMiSięPodejrzane #ToOdRazuBlokuję #APodejrzane #WydajeMiSięNaOgół #Wszystko 🤷♀️
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Przeglądam swoją pato biblię, czyli wielką, 900-stronicową „Psychopatologię” i postanawiam:
– Nie przeczytam raczej wszystkiego od deski do deski, ale na pewno przeczytam w całości dział poświęcony lękom i zaburzeniom seksualnym, choć ten drugi może nie w całości, bo…
– … mogłoby tam być coś o braku seksu, a to Cię przecież nie dotyczy – kończy za mnie Kochanek.
🤣🤣🤣 #ChodziłoMiOTranspłciowość #AleWSumie #CoRacja #ToRacja
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Co to dokładnie są gonady? Można powiedzieć, że „ale masz fajne gonady”, czy to raczej coś, co jest w środku? – pytam, leżącego w dezabilu Kochanka.
– Był taki serial „Gonady Tygrysa”.
– 🤣🤣🤣
– Czekaj, sprawdzę dokładnie w Wikipedii – Kochanek wyjmuje komórkę. – I ch…j, przekrój meduzy! 🙈 No k..a mać, a chciałem sobie coś pooglądać!
🤣🤣🤣 #MaPrzecieżMeduzę #CzyMeduzaToPies #ZnakZapytania
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– To smutne – stwierdzam po wiadomości o śmierci Colina Powella. – Ile miał lat?
– Nie wiem nawet, dużo – odpowiada Kochanek. – Ale to nieistotne, bo generalnie nic przecież nie trwa wiecznie.
– Ojej… – mówię zasmucona, wtulając się w Kochanka i deklarując – ale Ty na zawsze pozostaniesz w mojej pamięci…
– 😒😒😒 Sp…alaj, nigdzie się nie wybieram!
😌😌😌 #Uff #Spróbowałby
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Ja, opracowując stylizację do blogowego wpisu [kolejny znaleziony w fejsbukowych wspomnieniach dialog sprzed roku]: :
– Na przykład Syrenka Arielka, jaki byś jej zrobił kolor ust, żeby była wiarygodna?
– A kto to jest Syrenka Arielka?
– Yyyy, no postać z bajki…
– Mnie się to skojarzyło z facetem sprzedającym niemiecką chemię z Syreny Bosto na targu.
🤣🤣🤣🤷🤷🤷 #Dobra #CoDoNaszychDzieci #OnWeźmieNaSiebieEdukację #GeograficznąBiologicznąChemicznąFizycznąIHistoryczną #AJaOgarnęBajki
Z cyklu popołudniowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy po południu…
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– To, że kobiety oskubują mężczyzn po rozwodzie, to nie stereotyp, tylko często fakt – wyjaśnia mi nieseksistowskość pewnego dowcipu Kochanek.
– W sumie masz rację, tak często się zdarza.
– Inna sprawa, że to mężczyźni doprowadzili do tego, że niektóre kobiety nie mają kariery i siedzą z dziećmi w domu.
– Też prawda.
– Plus często prawa do opieki nad dzieckiem sądy automatycznie przyznają matce, a nie ojcu, co też nie zawsze jest fair.
– No pewnie, że nie jest! Ja bym Ci od razu oddała prawa do opieki nad dziećmi!
– No właśnie, k…a, wiem… 🙉🙉🙉 #Chciał #ToMa #KobietęIdealną
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Patrz! – proszę Kochanka. – Dziś weszłam na wyższy level miłości i kiedy Ci zabrakło, to… oddałam Ci swój własny makaron z talerza! 😊😊😊 Inna sprawa, że trochę z poczucia winy, że nałożyłam Ci mniej niż sobie… no ale Ci oddałam.
– Wow… Czy jestem pierwszym mężczyzną, z którym dzielisz się jedzeniem?
– Hmm… no w sumie tak. I znaj moje wielkie serce, bo choć pisałam, że miłość to nie ból, to jednak… był to ból….
– Jezu, jaką Ty będziesz matką? – zapytał Kochanek, po czym sam sobie odpowiedział – … najedzoną!
🤣🤣🤣 #ParentsFirst #HappyWifeHappyLife #ChoćToJednakNieOTym #AleBlisko #Tak #JakByKtoPytał
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Dobra wiadomość jest taka, że znalazłem kluczyki do samochodu, więc nie muszę kupować nowego, żeby do Ciebie wrócić – zwierza mi się Kochanek.
– Och! To doskonała wiadomość! ❤
– Tak, będę się musiał z tym rupieciem męczyć jeszcze kilka lat.
– Ej, nie mów tak o mnie!
🤷♀️🤷♀️🤷♀️ #NoNiechNieMówi
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Piszę recenzję tegorocznej WJ, do czego studiuję swoje notatki oraz książkę programową. I dzielę się z Kochankiem:
– Przeczytam Ci, jak ładnie opisał swój utwór kompozytor z tego poniedziałkowego koncertu ze stołami. Nazywa się SukJu Na.
– Jak? Fuck You Too?
– 🤣🤣🤣
🙈🙈🙈 #ŻartZNazwiska #Najgorzej #INajlepiejRównocześnie
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Widzę, że Kochanek bez słowa wpatruje się w jeden punkt. Dopytuję więc:
– Ej, wszystko dobrze?
– Tak. Tylko głośno myślę.
🤣🤣🤣 #NoIDopiero #SięWystraszyłam
Z cyklu wieczorne kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy wieczorem…
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
– Wiesz, nawet mi się podoba, że staliśmy się w tym roku abstynentami – zwierzam się Kochankowi, bo początki naszego związku obfitowały we wzmożone wspólne picie. – W sumie bycie abstynentem z Tobą jest tak samo fajne, jak bycie alkoholikiem, a wychodzi taniej 🤷♀️
– 🤣🤣🤣 Dokładnie! #DomowyBudżetZGumyNieJest
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
– Kurczę, właśnie doznałem olśnienia! – stwierdza Kochanek.
– Dajesz! Może się nam to uda spieniężyć!
– Nie no, tego właśnie nie spieniężymy. Raczej dostaniemy jeszcze większej depresji… 🤷♂️ #Super #TegoMiByłoTrzebaWłaśnie #WPaździerniku
Z cyklu nocne kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy w nocy…
Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
Kiedy wchodzę do naszej alkowy, Kochanek już śpi, więc nachylam się nad Nim, szepcząc Mu do ucha:
– Dziękuję, że jesteś 😘
– Dziękuję… – zaczyna odpowiadać mi przez sen.
– 😍 🥰 🤩
– … że mnie budzisz. #NaJawie #CzyWeŚnie #NiezmienNieSarkastyczny #ZaToTeżGoUwielbiam #ChoćCzasami #JednakPomimoTego
Z cyklu o snach kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy też o… moich snach…
Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– To nie fair! – oburzam się zaraz po obudzeniu ja.
– Jeszcze śpisz i bredzisz, czy już się obudziłaś? – sprawdza Kochanek.
– Nie, bo wynajmowaliśmy taki dom, czy kanciapę, czy tam coś. I on mi powiedział, że jeśli ja będę chciała uprawiać z nim seks, to muszę mu zapłacić 140 zł (a to potem w ogóle się okazało, że 160 zł), a z kolei gdyby on chciał ze mną, to to będzie 20 zł i on już je płaci w czynszu!
– 🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣
– Ej, co się śmiejesz! Czuję się wydy…na… w dodatku podwójnie 😠😠😠
– 🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣 #ZeroWsparcia #AToNaMaksaNieFairByło #DoTerazCzujęNiesmak
P.S. A kiedy nie rozmawiamy, włączamy na pełny regulator naszą ulubioną płytę Kur (którą onegdaj Kochanek wydał w swojej wytwórni) i śpiewamy razem np. tę piosenkę:
Pod jednym z wpisów dostałam od swojego wiernego Czytelnika komentarz, który mocno mnie poruszył. (Właściwie nastąpiła wymiana kilku komentarzy.) Nie naruszę tajemnicy korespondencji, cytując fragmenty, bo nasze wiadomości znajdują się w dostępnym dla wszystkich miejscu, jednak celowo nie będę go wskazywać.
Co znaczy „kochać siebie”? Jestem sam, samotny źle mi z tym, ale wszyscy mówią „pokochać siebie”. Ok, ale co to znaczy? Wydaje mi się, że to o coś innego chodzi. Ja nie potrafię znaleźć tego włącznika, aby ktoś mnie pokochał. […] chętnie przeczytam, jak Ty to widzisz. Mam blokadę, której kompletnie nie rozumiem. Nawet nie potrafię do tego podejść od jakiejś strony. To straszne uczucie. To jest tak, jak bym nie mógł dokończyć puzzli, bo brakuje mi tego jednego kawałka. Samotność to straszne uczucie. To ból, który trudno opisać. Brak dotyku drugiej osoby. Podłe odczucie. Czekam aż napiszesz.
– napisał Czytelnik
Bardzo mi przykro. Myślę, że ten ból jest często interpretowany jako brak innej osoby, ale tak naprawdę nikt oprócz nas samych nie jest w stanie wypełnić naszej pustki. Szukamy na zewnątrz, ale rozwiązanie jest w nas samych. Też wpadam w tę pułapkę i bycie w niej w związku jest jeszcze gorsze niż samemu, bo przerzucamy na partnera nierealne oczekiwania, których nie może spełnić. Rozwiązaniem naszej samotności nie jest drugi człowiek. Postaram się stworzyć jakiś wpis o tym.
– odpowiedziałam
Minęło trochę czasu. Z różnych powodów pomysł napisania o tym, jak się pokochać i co to w ogóle znaczy, zaczął mi się wydawać swoistą ironią losu, zważywszy na stan psychiczny, w jakim się znalazłam. Z drugiej strony poruszający komentarz, w którym wyczułam oprócz zdumiewającej otwartości i szczerości także bezradność, bezsilność oraz wołanie o pomoc sprawił, że nie umiałam przejść obojętnie wobec dość jednak jasno wyartykułowanej prośby o wpis. Spróbuję sprostać.
💊 Jesienna deprecha
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Zacznę od obniżenia nastroju, stanów lękowych i depresyjnych, na które prawie wszyscy jesteśmy podatni podczas tej pięknej, ale trudnej dla naszej psychiki pory roku. Chociaż to pozornie nie na temat, jednak na przykład towarzyszące nam od dłuższego czasu poczucie samotności może się nasilać i sprawiać wrażenie przeszkody, z którą sobie sami nie poradzimy. Prawda jest natomiast taka, że rzeczywiście możemy sobie nie poradzić sami, ale nie z samotnością (lub każdym innym przytłaczającym nas problemem), tylko ze stanem psychicznym, z którym trzeba się po prostu udać do lekarza. Wszyscy do znudzenia powtarzają, więc powtórzę i ja: jeśli złamiemy nogę, boli nas ząb lub drastycznie pogorszy nam się wzrok, idziemy do lekarza. Niektórzy z nas mają może pewne opory, ale większość jest jednak zgodna, że nie ma co ze złamaną nogą leżeć i dywagować, czy przypadkiem samo nie przejdzie. Raczej wiemy, że nie przejdzie. Zdrowie psychiczne jest mniej oczywiste, niedużo o nim wiemy, być może czasem boimy się – nie umiejąc się przecież sami zdiagnozować – czy nasza sytuacja się już kwalifikuje do odwiedzenia psychiatry, czy jeszcze nie. (Mnie długo powstrzymywały takie właśnie opory.) Analogicznie mogę tylko napisać, że idąc do internisty z objawami przeziębienia rzadko kiedy zakładam, że to na pewno grypa, albo na pewno angina. Nie wiem. Często to ani jedno, ani drugie. Jednak jeśli moje samopoczucie utrudnia mi codzienne funkcjonowanie, a w dodatku boję się, że kogoś tym zarażę, wolę sprawdzić. Nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby internista mnie wyśmiał, że przychodzę do niego z głupotą.
Myślę, że jeśli jest w nas „trudny do opisania ból”, który nie trwa dzień czy dwa, ale dłuższy czas, to nawet, jeśli go sobie racjonalizujemy (chociażby tym, że jesteśmy sami), warto odwiedzić psychiatrę i sprawdzić, czy to, co się z nami dzieje, mieści się w jakiejś normie, czy nie. Mądry psychiatra nie tylko przypisuje leki, jeśli stwierdzi, że są one pacjentowi potrzebne, ale też potrafi wskazać odpowiednią terapię. A jeśli trafimy na kiepskiego (ja się trochę naszukałam w życiu), nie poddawajmy się i szukajmy do skutku.
Załączam krótki filmik o tym, o czym napisałam wyżej, który nagrałam i zamieściłam na swoim kosmetycznym fanpage’u:
Co znaczy „kochać siebie”? Myślę, że problem z odpowiedzią na to pytanie jest taki, że dla każdego prawdopodobnie znaczy trochę co innego. Staram się nie dawać ludziom rad, bo wiem, że to, co mi służy, nie musi wcale służyć drugiemu człowiekowi. Spróbuję więc opisać swoje własne doświadczenia.
Ok, ale co to znaczy? Wydaje mi się, że to o coś innego chodzi. Ja nie potrafię znaleźć tego włącznika, aby ktoś mnie pokochał. […]
– napisał w cytowanym wyżej komentarzu Czytelnik
Zdaję sobie sprawę, że sformułowanie: szukaj w sobie, nie poza sobą może zabrzmieć jak wyświechtany frazes. W dodatku bez dogłębnego jego zrozumienia, niezwykle trudny do wprowadzenia w życie. Bardzo mądrze mówi o tym Iyanla Vanzant, warto jej posłuchać:
Wracając jednak do treści komentarza, ten włącznik jest w każdym z nas i miłość innych osób jest czymś w rodzaju bonusu, a nie celem samym w sobie. Uświadomienie sobie tego jest bolesne, bo przewraca do góry nogami nasze dotychczasowe myślenie, ale mogę obiecać, że jak już sobie wszystko poukładamy w ten nowy sposób, doświadczymy szczęścia, jakie nam się nawet nie śniło.
To, co mnie najmocniej poruszyło w słowach Czytelnika, to krzyczące z nich poczucie samotności i braku. Jestem przekonana, że sposobem na najtrudniejsze nawet problemy jest zmierzenie się z nimi. Innymi słowy, jeśli czujemy samotność, nie umniejszajmy jej, ale spróbujmy się w nią właśnie zagłębić. Odpowiedzmy sobie na pytanie, jak ją interpretujemy. Czym dla nas jest (mogę zagwarantować, że dla każdego będzie czymś nieco odmiennym). Najlepiej spiszmy to sobie na kartce; w punktach. Potem zastanówmy się, jak każdy z tych punktów można rozwiązać. Jeśli marzymy o królewiczu na białym koniu czy zafascynowanej nami królewnie, odbieramy sobie możliwość rozwiązania tego problemu lub raczej zaspokojenia tej potrzeby we własnym zakresie, bo cały ciężar naszego szczęście przerzucamy na kogoś, kto ma przyjść i nam je dać, a takie myślenie prowadzi do budowania związków toksycznych. Jeśli rozłożymy poczucie samotności na czynniki pierwsze, szybko zobaczymy, że niektóre z naszych potrzeb da się zrealizować szybciej niż inne. Jeśli brakuje nam kontaktu z ludźmi, spróbujmy częściej wśród nich przebywać (lokale, grupy dyskusyjne lub nawet grupy wsparcia), a jeśli nie mamy takiej możliwości, poszukajmy jej w internecie. W mediach społecznościowych jest wiele wartościowych grup tematycznych, gdzie możemy spotkać osoby podzielające nasze pasje lub światopogląd. Jeśli brakuje nam głębszych rozmów z drugim człowiekiem, a nikogo takiego nie mamy w pobliżu i to nas frustruje oraz obniża nasze samopoczucie, warto sprawdzić możliwości psychoterapii dostępnej dla osób w naszym miejscu zamieszkania (w Ośrodku Interwencji Kryzysowej można uzyskać bezpłatną pomoc, nawet nie posiadając ubezpieczenia). Czy to alternatywa dla kawy z przyjacielem czy długo wyczekiwanej randki? Oczywiście nie, ale jeśli za naszym poczuciem samotności stoją poważniejsze problemy np. w nawiązywaniu relacji, dobry terapeuta to wychwyci i zaproponuje terapię dostosowaną do naszych potrzeb (ewentualnie odeśle nas tam, gdzie dostaniemy fachową pomoc). Zdefiniowanie miłości własnej wymaga od nas zdefiniowania, czym w ogóle jest dla nas miłość do drugiej osoby. Często łatwiej nam się nad tym zastanowić dopiero, kiedy odpowiemy sobie na pytanie, kim jest ta osoba oraz kim jest dla nas. W tym miejscu odsyłam do tekstu „Kim jestem”, w którym opisałam wspaniałe ćwiczenie zaproponowane przez wspomnianą Iyanlę Vanzant, pomagające nam samym się zdefiniować. Skoro mamy się pokochać, musimy się najpierw lepiej poznać.
Na ogół też niestety traktujemy siebie gorzej niż innych, więc myślę, że pierwszym krokiem do wprowadzenia w życie tej enigmatycznej miłości własnej może być zmienienie stosunku do siebie na taki, jaki mielibyśmy do kogoś, kogo byśmy kochali.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
💊 Czułość
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
W dzisiejszym, bardzo z wielu powodów podzielonym, świecie brakuje czułości. Na mnie stres związany z toksycznymi zachowaniami innych ludzi bardzo mocno oddziałuje i potrafi zaburzać moją samoocenę. Nauczyłam się nie oceniać już, czy to dobrze, czy źle, czy powinnam mieć tak, czy siak. Czy powinnam to i tamto zmienić, czy nie. Mam tak i już. I teraz posiadając tę wiedzę na swój temat, staram się podchodzić do siebie sama z maksymalną łagodnością i czułością. Efektem ubocznym tego zachowania jest zresztą umocnienie własnej samooceny i większa odporność na to, na co nie mam wpływu.
W tej chwili całkowicie wyeliminowałam nazywanie siebie i w żartach, i w myślach słowami obraźliwymi i przemocowymi(co się kiedyś zdarzało: „ależ idiotka ze mnie!”, „jestem głupia, totalnie zapomniałam”, „widać nie starczyło mi intelektu”). Jestem mądra period. Jestem inteligentna period. A czasem coś mi nie wyjdzie, tak jak bym chciała (lub jak ktoś by sobie życzył), o czymś zapomnę, czegoś nie skojarzę na czas – każdy miewa gorszy dzień. Dziś jestem na tyle wrażliwa na dowalanie sobie samemu, że interweniuję nawet, jak ktoś w moim towarzystwie robi to sobie. Może psuję zabawę, może go peszę czy wysadzam z siodła, ale z serdecznym uśmiechem, proszę:
Nie mów takich rzeczy o sobie w moim towarzystwie. Bardzo źle się z tym czuję.
Na ogół atmosfera na chwilę wtedy gęstnieje, ale trudno. Wierzę, że wzbudzam swoją postawą w ludziach chociaż chwilową refleksję.
Nie mam już problemów z przemocowymzwracaniem się do siebie, ale w momentach stresu bywam sobą zniecierpliwiona i wtedy wychodzą ze mnie wszystkie poupychane w podświadomości nieprzyjemne odzywki innych na mój temat. Kiedy zaczynam się lekko besztać, popychać czy pospieszać w myślach, szybko już to wychwytuję i zarządzam natychmiastowy reset. Przywołuję wszystkie swoje nNi do porządku, głęboko oddycham i przytulam sama siebie (nie, to nie jest ani głupie, ani śmieszne). Rozumiem, że im jest mi trudniej, tym łagodniej i czulej muszę sama do siebie podejść. Zmiana sposobu mówienia do siebie (nawet w myślach) jest zmianą ogromną, otwierającą nas nie tylko na samych siebie, ale też na innych ludzi.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
💊 Pokarm
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Wydaje mi się też, że jakąś formą miłości własnej jest zadbanie o odpowiedni pokarm zarówno dla naszej duszy, jak i naszego intelektu, bo to sprzyja rozwojowi. Co dokładnie mam na myśli? Przede wszystkim świadomą selekcję wszelkich treści, które przyswajamy i dbałość to, by były wartościowe. U mnie punktem zwrotnym była całkowita rezygnacja z oglądania telewizji (a ponad rok temu również z posiadania telewizora). Stopniowo, rezygnując z tego nośnika, zaczęłam też rezygnować z telewizyjnych propozycji dostępnych w internecie. Dziś oglądam wyłącznie bardzo starannie wyselekcjonowane przez siebie treści, które wzbogacają moją wiedzę z różnych dziedzin (często równocześnie pomagając mi przyswoić język obcy), pobudzają do myślenia lub mają walory artystyczne. Siedzenie przed telewizorem to pozwalanie się karmić gotową, ogłupiającą papką (nawet, jeśli włączymy go w celu obejrzenia konkretnego filmu, dopadną nas prędzej czy później reklamy). W internecie to my decydujemy, co chcemy, a czego nie chcemy oglądać.
Kolejnym ważnym pokarmem są książki, które czytamy i sztuka, której doświadczamy (płyty, filmy, sztuki plastyczne). Ich zadaniem jest nie tylko dostarczanie rozrywki i wypełnianie naszego czasu; dobrze, by w nas coś zasiewały, pobudzały do refleksji, rodziły w nas zachwyt lub przeciwnie – obrzydzenie czy bunt. Ambitna literatura i sztuka ma wielką moc. Warto podejść do niej z pokorą, odrzucając snobizm (lub lęk o to, że zostaniemy o niego posądzeni) i mając na uwadze wyłącznie własny rozwój.
Pokarmem są także ludzie, jakimi się otaczamy. Ograniczajmy sobie czas z tymi, z którymi czujemy się źle, którzy są toksyczni i wpływają na nasze samopoczucie negatywnie (czerpmy z tego lekcje, bądźmy za nie wdzięczni, ale póki nie uda nam się złapać potrzebnego dystansu, dawkujmy sobie ich towarzystwo). I, analogicznie, dążmy do tego, by spędzać więcej czasu z tymi, którzy pomagają nam wzrastać.
Mnie osobiście bardzo pomogło też odstawienie fast foodów, takich jak: plotki czy ocenianie. Z plotkami łatwo poszło, bo nigdy nie byłam nimi specjalnie zainteresowana, ale dziś nie zdarza mi się już też bezmyślnie klikać w jakieś nastawione na klikalność nagłówki (co łączy się również z bardziej świadomym korzystaniem z internetu). Nie odpowiadam też na pytania: Co u kogoś?, Z kim się spotyka?, Dlaczego się rozstał? nawet – a może przede wszystkim – kiedy znam na nie odpowiedź. Wychodzę z założenia, że nie jest moją rolą przekazywanie dalej ekscytujących fragmentów z czyjegoś życia. Chętnie za to wyciągam telefon, wybieram numer do omawianej osoby, by sama, jeśli sobie życzy, odpowiedziała na nurtujące innych pytania. Mnie nie nurtują.
Z ocenianiem sprawa ma się o tyle gorzej, że niektóre rzeczy zostały nam wdrukowane w dzieciństwie i trudno się od tych złych nawyków zupełnie uwolnić, ale próbuję. Jeśli złapię się na ocenianiu kogoś lub siebie samej, z dużą wyrozumiałością i spokojem próbuję sobie przypomnieć, jak bardzo świat jest zróżnicowany i nieoczywisty, wobec czego jak bardzo nasze prywatne oceny są oderwane od rzeczywistości obiektywnej, jeśli ta w ogóle istnieje.
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
💊 Akceptacja
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
Akceptacja siebie, ale też punktu, w którym się chwilowo znajdujemy to chyba najtrudniejsze zadanie, bo wymaga od nas zdjęcia wszystkich filtrów, przez które patrzymy na świat – np. takiego, że potrzebujemy drugiej połówki, że dopiero czyjaś bliskość nas dopełni, czy że samotność jest naszym przekleństwem. To, że naprawdę możemy tak myśleć i czuć to jedno, ale to, że są to jedynie filtry, które mogą nam przesłaniać prawdę, to zupełnie inna sprawa.
Mój tata, który był jedną z najmądrzejszych osób, jakie znałam, zawsze mi powtarzał:
Nie będziesz szczęśliwa w związku, jeśli nie nauczysz się być szczęśliwa sama ze sobą.
– Józef Patkowski
Zawsze mi się te słowa podobały, ale minęło bardzo wiele lat, zanim zrozumiałam, co naprawdę oznaczają. Tylko my sami wiemy (czasem ta wiedza jest głęboko ukryta i musimy trochę się jej w sobie naszukać), jak się uszczęśliwić i co nam służy. Jeśli przerzucimy to na drugą osobę, która takich kompetencji nie ma, to w najlepszym wypadku będziemy rozczarowani, że nie dostajemy od niej tego, czego i tak nam nie może dać, a w najgorszym zostaniemy wykorzystani (świadomie lub nieświadomie).
W moim życiu momentem przełomowym było rzeczywiście spotkanie Drapieżnika, a potem dalszy z Nim rozwój wypadków, ale wcale nie dlatego że mnie dopełnił. Wręcz przeciwnie!Dopiero, kiedy zrozumiałam, ile jest we mnie siły, jak bardzo zintegrowana ze sobą potrafię być i jak bardzo umiem sobie wyobrazić swoje życie samej już do końca bez czekania na księcia z bajki, żalu, frustracji czy poczucia braku spełnienia, okazało się, że Drapieżnik jest właśnie TYM CZŁOWIEKIEM. Nawet się jakoś specjalnie z tego powodu nie ucieszyłam, bo poczułam barkami wyobraźni spadający na mnie właśnie ciężar odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale też (w połowie, ale zawsze) za związek, w który wchodzę. Dziś jednym z fundamentów naszej relacji jest świadomość odrębności i to, że w chwilach słabości oczywiście się wzajemnie wspieramy, ale pamiętając o tym, że słabość i zależność to sytuacje przejściowe, a zdrowy związek to nie dwie połówki, tylko dwie odrębne, samostanowiące całości.
Innymi słowy, jeśli wiemy, co jest zdrowe, łatwiej wychwycimy to, co takie nie jest, żeby móc się wyleczyć. Zdrowa nie jest ucieczka od samego siebie w ramiona innego człowieka (jeśli sami ze sobą nie wytrzymujemy, on z nami nie wytrzyma tym bardziej). Zdrowa jest taka relacja z samym sobą, w której nie będziemy odczuwać żadnego braku i pustki. Zbudowanie jej jest możliwe. A jeśli, już uleczeni i szczęśliwi sami ze sobą, poznamy kogoś również wewnętrznie zintegrowanego i poczujemy się gotowi na stworzenie związku, to pięknie. Jednak wtedy będziemy go chcieli, a nie potrzebowali. Wszystko, czego potrzebujemy mamy w sobie!
W piątek 12 listopada, odbył się milczący protest pod nazwą Łańcuch siostrzeństwa zainicjowany przez Strajk Kobiet Podhale. Związaliśmy się wszyscy (Strajk Kobiet Podhale tworzą nie tylko kobiety) czerwoną wstążką, trzymając w milczeniu transparenty oraz zbierając podpisy pod projektem ustawy „Legalna aborcja. Bez kompromisów”. Głównym powodem naszego wyjścia na ulicę była oczywiście tragiczna historia Izy z Pszczyny oraz wszystkich pozostałych kobiet, które straciły życie w wyniku zaniedbań sparaliżowanych zmieniającym się prawem lekarzy.
#AniJednejWięcej
Nie wszyscy zdają sobie chyba sprawę z tego, że zaostrzenie prawa aborcyjnego uderza nie tylko w kobiety, które chcą usunąć niechcianą ciążę. Zaostrzenie prawa aborcyjnego uderza także w kobiety, które pragną w ciążę zajść i nie mieć utrudnionego dostępu do niezbędnych przecież badań prenatalnych. Wreszcie uderza też w kobiety noszące w sobie płód uszkodzony i chory. Przez „zaostrzenie prawa aborcyjnego” rozumiem nie tylko dążenia polityków do wprowadzenia nieludzkiego i bestialskiego całkowitego zakazu aborcji, ale również gigantyczną presję, jaką wywierają na lekarzy, którzy, będąc pod nią, popełniają błędy. (Tym przypadkiem była m.in. tragiczna historia Izabeli z Pszczyny.) Ta sytuacja to paraliż polskiej ginekologii, w związku z czym żadna kobieta nie powinna czuć się w tym kraju bezpieczna nawet, jeśli uważa, że problem jej nie dotyczy. Niestety dotyczy.
W swoim ostatnim tekście „Złe wychowanie” napisałam, że umiem zrozumieć rozterki moralne ginekologa, który będąc, jako człowiek, zadeklarowanym przeciwnikiem aborcji, musi ją wykonać. (Napisałam równocześnie też, że jeśli nie potrafi swoich przekonań oddzielić od wynikających z wyboru specjalizacji obowiązków – do czego są zdolni tylko nieliczni – nie powinien zostawać ginekologiem.) Absolutnie jednak nie ma we mnie zgody na narzucanie swoich przekonań innym ludziom. Trudność, którą rozumiem, widziałam w konieczności wykonania tego zabiegu komuś, a nie w konieczności pogodzenia się z tym, że inni ludzie mają odmienne przekonania i chcą postępować zgodnie z nimi. Osobiście znam wielu przeciwników aborcji i ani jednej osoby, która byłaby jej zwolennikiem – ludzie opowiadający się za prawem do legalnej aborcji są zwolennikami prawa do wolnego i świadomego wyboru.
Na przestrzeni lat moje podejście do tematu aborcji (czysto zresztą teoretyczne, bo nigdy nie dotyczył ani mnie, ani moich najbliższych) się zmieniało. Dziś, przy całkowitym zrozumieniu dla tych, którzy powtarzają, że problem jest złożony i bardzo trudny, podpisuję się pod wszystkimi postulatami ustawy obywatelskiej „Legalna aborcja. Bez kompromisów”, która zapewniłaby „prawo do bezpiecznego przerywania ciąży do 12. tygodnia, a w szczególnych przypadkach także po 12. tygodniu”. Obszarem, który mamy do zagospodarowania naszymi przekonaniami religijnymi i światopoglądowymi (w wyniku których np. personifikujemy płód) jest tylko i wyłącznie nasze własne życie. Legalna aborcja to przede wszystkim wolność wyboru (a nie nakaz aborcji dla tych, którzy chcą rodzić, w tym też bardzo chore dzieci). Legalna aborcja to również zmniejszenie szarej strefy i zwiększenie bezpieczeństwa kobiet, które z przeróżnych, na ogół bardzo dramatycznych powodów się na aborcję decydują.
Historia kołem się toczy i znamy z niej nie tylko pomysły segregacyjne Adolfa Hitlera (co niestety wyborcom partii obecnie rządzącej ciągle nie zapala w głowie czerwonej lampki), ale również rządy Nicolae Ceaușescu. Dyktator i prezydent Rumunii (1967 – 1989) wprowadził w połowie lat 80. całkowity zakaz i aborcji, i antykoncepcji, a dodatkowo nakaz urodzenia najpierw czwórki, a potem już piątki dzieci. Dostęp do antykoncepcji, a ściślej wyłącznie prezerwatyw, miały kobiety po czterdziestym piątym roku życia (bo mogłyby urodzić dzieci chore) oraz te, które „wyrobiły normę”, rodząc najpierw czworo, a potem pięcioro dzieci. Jaki był efekt zmuszania kobiet do rodzenia? Jedne się okaleczały, żeby poronić, ryzykując oczywiście swoim zdrowiem, często też życiem oraz karą pozbawienia wolności, a inne karnie rodziły tyle dzieci, ile było trzeba, po czym… oddawały wszystkie. To dosyć wyraźnie pokazuje, że nie da się zmusić kobiety do urodzenia, zatrzymania i pokochania dziecka, którego nie chce. Domy dziecka w Rumunii były w tym czasie przepełnione, a warunki w nich panujące – tragiczne. Dzieci w pewnym momencie zamiast imion dostawały numery. Nie wszystkie miały nawet jakiekolwiek szanse, by przeżyć. Efektem tej zbrodniczej polityki było całe pokolenie niechcianych ludzi obarczonych ogromnymi traumami.
Od 2000 roku amerykańscy i rumuńscy naukowcy związani z Bucharest Early Intervention Project badali mózgi u 136 dzieci w 30. miesiącu życia, 42. miesiącu, a następnie w wieku 4, 8, 12 i 15 lat. Według wyników u dzieci dorastających w placówkach państwowych iloraz inteligencji był średnio o 2-3 odchylenia standardowe niższy od dzieci wychowanych w normalnych rodzinach.
– „Effect of Early Institutionalization and Foster Care on Long-term White Matter Development” jamanetwork.com, 2015
Skoro partia obecnie rządząca obiera podobny kierunek (choć Ceaușescu za poddanie się aborcji przywidywał maksymalnie „tylko” dwa lata więzienia), niech przypomni sobie jedyny jasny punkt tej historii, czyli to, jak Ceaușescu skończył. Rozliczymy was!
Mężczyzn zapraszamy –
seksizmowi dziękujemy
jeden z wielu transparentów, które Strajk Kobiet Podhale rozwiesił przy Oczku Wodnym w Zakopanem 8 marca, przedstawiających internetową wymianę uprzejmości z okazji Dnia Kobiet
Kiedy zbieraliśmy podpisy pod projektem ustawy „Legalna aborcja. Bez kompromisów”, wielu mężczyzn pytało z pewną nieśmiałością, czy – mimo że to Łańcuch siostrzeństwa i sprawa dotycząca przede wszystkim kobiet – również mogą się podpisać. Po pierwsze naturalnie, że tak! Po drugie odrobinę zaniepokoiło mnie to, że jeszcze nie dla wszystkich jest to oczywiste. Kwestie zarówno bezpiecznego prowadzenia ciąży, jak i możliwości jej usunięcia nie dotyczą wyłącznie kobiet. Zaostrzenie prawa aborcyjnego uderza przede wszystkim w nie, ale mają na ogół w swoim otoczeniu kochających, wspierających i martwiących się o nie partnerów, ojców, braci, przyjaciół. Oni też mają przecież prawo głosu w tej sprawie! Jako feministka wyznaję równość i myślę, że wbrew pozorom niewiele jest problemów dotyczących tylko kobiet albo tylko mężczyzn. Współistniejemy ze sobą. Jeśli jest w nas choć odrobina empatii, problemy ludzi innej płci, orientacji czy rasy nie powinny być nam obojętne.
Choć sytuacje, które chcę opisać, wydarzyły się tylko dwa razy i prawdopodobnie nie wynikały ze złej woli (dodatkowo obaj ich bohaterowie podpisali projekt, co mogłoby się wydawać najistotniejsze), jednak wydają mi się warte poruszenia, bo pokazują, że jest jeszcze trochę do zrobienia w kwestii uwrażliwiania społeczeństwa na problem seksizmu. Myślę, że prawienie komplementów komuś, kogo nie znamy, jest zawsze dosyć ryzykowne. Sama akurat nie mam problemu z przyjmowaniem komplementów od obcych (jeśli nie przekraczają moich granic), jednak kiedy nieznajomy mężczyzna informuje nas, że podpisze się pod czymś tak ważnym, jak projekt ustawy dotyczącej dostępu do aborcji „bo takie ładne panie podpisy zbierają”, to po pierwsze ogarnia mnie panika, kogo do zbierania podpisów wytypuje Ordo Iuris i czy pan nie znajdzie się kiedyś w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, a po drugie… to jeden z gorszych powodów. Drugi pan wszedł z nami w dyskusję, tłumacząc, że podpisuje się z pełnym przekonaniem, ale że przyciągnięcie jego uwagi naszą aparycją jest jak dobry chwyt marketingowy i on to szanuje. Od razu przypomniała mi się moja niedawna wizyta w jednym ze sklepów z artykułami budowlanymi, gdzie gładź szpachlową czy inną szlifierkę stołową reklamował plakat z panią w bikini, zupełnie jak w czasach, kiedy miałam lat siedem. Sęk w tym, że posiadanie seksapilu jest niezależne od płci. Mężczyźni nie pociągają może heteroseksualnych mężczyzn, ale pociągają heteroseksualne kobiety i również mogliby z powodzeniem być uprzedmiatawiani i sprowadzani do swojej nieraz kuszącej aparycji przez kobiety na ulicach, a jednak (przynajmniej w większości) nie są. Jeśli nie mamy pewności, czy coś jest seksistowskie, czy nie jest – zamieńmy płcie rolami. Jak odebralibyśmy kobietę, która dołoży się do zbiórki na chore dziecko, bo taki przystojny pan zbiera pieniądze? Mam nadzieję, że źle, bo jedno i drugie zachowanie jest zwyczajnie nie na miejscu.
(Inna sprawa, że nasze strajki są dla mnie jedyną okazją, kiedy mogę usłyszeć, że jestem brzydka oraz seksualnie odpychająca, więc nie dam sobie tego tak łatwo odebrać!)
Dobra zmiana
fot. Strajk Kobiet Podhale
Lecz ludzi dobrej woli jest więcej – śpiewał Czesław Niemen, a ja podchodziłam do tych słów zawsze ze sporą rezerwą (zresztą nie bez powodu – 60% Polaków popiera haniebną politykę partii obecnie rządzącej wobec osób na białoruskiej granicy). W piątek jednak moje serce urosło, kiedy patrzyłam na zapał, z jakim ludzie – dowiadując się, czego dotyczy projekt ustawy – rzucali się do składania swoich podpisów. Jeszcze rok temu spotykaliśmy się z dużym oporem, jaki wywoływał w społeczeństwie postulat Ogólnopolskiego Strajku Kobiet o dostęp do aborcji w każdym przypadku. Nierzadko słyszeliśmy, że choć nasza działalność na Podhalu bardzo się ludziom podoba, to jednak kwestie aborcyjne sprawiają, że nie mogą nas oni w pełni wspierać. Dziś słowo „aborcja” wypowiadane przez nas z lekkim niepokojem o to, jak zostanie przyjęte, uruchamiało w większości przechodniów ogromną życzliwość i chęć zmienienia czegoś w tym kraju. To niesłychanie budujące.
Do tego, by projekt ustawy został przyjęty pod głosowanie potrzeba 100000 podpisów. Te już dawno zostały zebrane. Zbieramy teraz kolejne, żeby zrobić wrażenie liczbą. Czy mamy nadzieję, że ustawa wejdzie w życie? Chyba już nie mamy. Czy wierzymy w sens naszych działań? Tak. Nawet najgorsze rządy kiedyś przeminą (te, zostawiając całe społeczeństwo z gigantycznymi długami i tragicznymi konsekwencjami wszystkich fatalnych, podejmowanych beztrosko decyzji), a budowę społeczeństwa obywatelskiego trzeba zacząć już teraz. Oddolnie.
Dzisiejszy wpis postanowiłam umieścić nie tylko w kategorii „nNa kozetce”, ale również w „Jak w porach roku Vivaldiego”, bo choć nie poruszam w nim tematu jesieni, to oprawą graficzną chciałam oddać jej hołd. Z tej okazji stworzyłam też biżuterię, którą prezentuję na zdjęciach.
Złe wychowanie?
fot. Bożena Szuj
Jakiś czas temu, oglądając „Psychology In Seattle”, zauważyłam, że dr Kirk Honda dość regularnie używa sformułowania „dobre wychowanie” w innym znaczeniu niż to, które do tej pory znałam. Przez „dobre wychowanie” rozumiałam wyniesienie z domu podstaw savoir vivre’u, pewną ogładę, grzeczność i klasę. I analogicznie do dowodów na „złe wychowanie” zaliczałam prymitywność, brak ogłady i uprzejmości czy opryskliwość. Tymczasem dr Honda „źle wychowanymi” nazywa ludzi, którzy z rodzinnego domu wynieśli deficyty uniemożliwiające im tworzenie trwałych, bezpiecznych relacji z innymi ludźmi w dorosłym życiu, czyli u których proces wychowywania przebiegał źle.
To bardzo otworzyło mi oczy, bo wciąż wiemy zbyt mało o wychowywaniu młodych ludzi. Nie mamy wzorców, a do tego znane od lat metody, które może były na krótką metę skuteczne, na ogół opierały się na zastraszaniu, co wywołuje w dziecku ogromne traumy, nierzadko – bez późniejszej profesjonalnej pomocy – na całe życie. Tzw. grzeczne, ciche dziecko, to najczęściej dziecko przerażone, więc na pewno nie „wychowywane dobrze”. Warto więc trochę zredefiniować pojęcie „dobrego wychowywania”, bo poprzez przymiotnik „dobre” buduje pozytywną konotację z zachowaniami, które u małych dzieci mogą wynikać ze strachu i karności. Czy wyśmiewam wpajanie zasad savoir vivre’u? Nie. Wręcz przeciwnie – ubolewam nad tym, że na ogół wychowującym kolejne pokolenia rodakom nie są znane, ale myślę, że przy społecznej zatrważającej znieczulicy (objawiającej się chociażby haniebną postawą Polaków wobec sytuacji na białoruskiej granicy, wpuszczaniem na sejmową mównicę faszystów czy wreszcie narażaniem na śmierć kobiet w ciąży) nieznajomość savoir vivre’u jest akurat naszym najmniejszym problemem. „Dobrym wychowaniem” nazwałabym dziś uczenie empatii, do której punktem wyjścia będzie szacunek.
Choć wiele zaczyna się w tej kwestii zmieniać, mamy dostęp do wiedzy, do najnowszych psychologicznych badań, do darmowych wartościowych treści w internecie, to ciągle jeszcze tkwimy jedną nogą w starym porządku, bo… boimy się zmian, mimo że są to zmiany na lepsze. Łatwiej tkwić z złym, a znanym, niż dobrym, ale zupełnie nowym. A przecież tylko zmiana sprzyja rozwojowi.
fot. Bożena Szuj
Rodziców trzeba szanować
fot. Bożena Szuj
Wspomniałam wyżej, że należy dzieci uczyć przede wszystkim empatii, do której punktem wyjścia jest szacunek. Dobrze więc na początku odróżnić dwa rodzaje szacunku. Pierwszy to ten podstawowy, który należy się z urzędu absolutnie każdemu człowiekowi bez względu na wiek, płeć, rasę, orientację seksualną, pochodzenie czy światopogląd (człowiekowi i oczywiście pozostałym istotom żywym). Drugi to ten bardziej zaawansowany, na który trzeba sobie zasłużyć swoimi czynami. Wymuszanie na innych tego drugiego rodzaju szacunku (bo brak pierwszego w moim odczuciu oznacza brak możliwości jakiejkolwiek interakcji) jest jakimś pomieszaniem porządków. To osoba szanująca decyduje kogo i z jakich powodów szanuje, nigdy na odwrót. Całkiem niestety sporo ludzi nie czuje niczego niestosownego w używaniu argumentu „ze względu na szacunek do mnie”. Tak samo jak wielu rodziców nie widzi przekraczania granic dziecka w domaganiu się od niego szacunku wyłącznie z powodu bycia rodzicami. Jeśli ktoś nas nie szanuje w ten bardziej zaawansowany sposób, to po pierwsze tylko i wyłącznie jego decyzja i wybór (podyktowany zresztą na ogół naszym zachowaniem), a po drugie… nie musi. Jedni będą, inni nie będą. Mówienie:
szanuj mnie, bo jestem:
starszy od ciebie,
twoim rodzicem,
partnerem,
nauczycielem,
szefem
to nic innego, jak zakamuflowany (często też nieuświadamiany sobie przez nadawcę) komunikat:
czuję się nikim i nie mam szacunku do samego siebie, więc będę teraz wzbudzać w tobie poczucie winy, że nie możesz mi dać tego, czego sam sobie nie umiem dać; obarczę cię odpowiedzialnością za siebie, która leży wyłącznie po mojej stronie, bo sam jestem zbyt słaby, by ją unieść.
Jeśli o tym wiemy, na ogół umiemy w sobie odnaleźć pewne pokłady współczucia dla osób, które się tak zachowują, bo rozumiemy, że są zwyczajnie nieszczęśliwe. Jednak trzeba pamiętać, że bardzo trudno znaleźć w sobie współczucie dla tych, którzy w dzieciństwie nasze granice regularnie przekraczali. Przeprogramowanie się jest możliwe, ale zazwyczaj nie bez fachowej pomocy i ogromnej, nieraz wieloletniej, pracy nad sobą.
Jak się to wszystko ma jednak do dzieci i nauczenia ich szacunku oraz empatii? Po pierwsze myślę, że trzeba się skupić na tym pierwszym i podstawowym szacunku do każdego. I w tym nie tylko nie są pomocne, ale są wręcz destrukcyjne teksty typu: „szanuj mnie, bo jestem twoim rodzicem”.
Po pierwsze dlatego, że zasiewają w dziecku pomysł, że ma prawo nie szanować (w najogólniej pojęty sposób) innych – bez tego domyślnego stwierdzenia powyższe zdanie zwyczajnie nie ma przecież sensu.
Innymi słowy: „szanuj mnie, bo jestem człowiekiem” „szanuj mnie, bo jestem twoim rodzicem”
Po drugie dlatego, że są inwazyjnym wtargnięciem na terytorium dziecka – musimy wymagać od niego (choć najprościej wymagać tego od siebie, a dziecku pokazywać poprzez przykład) szacunku na tym pierwszym, podstawowym poziomie, ale drugi to jego przestrzeń i jego wolność; samo sobie wybierze idoli i autorytety – możemy je ewentualnie podsuwać, jeśli nasze ego mocno się tego domaga, ale nic więcej.
Po trzecie dlatego, że jest nadużyciem rodzicielskiej władzy. Dziecko, jeśli słyszy, że ma szanować swojego rodzica tylko dlatego, że jest on rodzicem, dostaje komunikat o nierówności, czyli że w układzie rodzic-dziecko szacunek należy się wyłącznie rodzicowi, co po pierwsze nie jest prawdą, a po drugie uczy – uwaga, uwaga! – braku szacunku właśnie i tego, że przewagę ma ten, kto ma w danym momencie władzę. To dokładnie ten sam mechanizm, który opisywałam w tekście „To tylko klaps”.
Ponieważ już oczami nie tylko nNi, ale także wyobraźni zobaczyłam niezrozumienie wśród Czytelników wzmianki o podsuwaniu dzieciom autorytetów dyktowanemu ego, wyjaśnię, co dokładnie miałam na myśli. Nie ma niczego niestosownego we wskazywaniu dzieciom wielkich – zarówno w skali mikro, jak i makro – nazwisk. Niektórzy są dla nas autorytetami i chcemy się tym zwyczajnie podzielić, wierząc, że dziecko na tym w jakimś sensie skorzysta, choćby przez poszerzenie własnych horyzontów, a jeśli nie, to przynajmniej posiądzie jakąś wiedzę o nas; trochę nas pozna, co być może nie spełnia funkcji wychowawczej, ale za to sprzyja budowaniu więzi między nami. Sama w szkole z uporem maniaka pokazywałam dzieciom m.in. twórczość Stanisława Dróżdża (jako w pewnym sensie ekspert od niej), licząc na to, że otworzy jeszcze bardziej ich niesamowite głowy. Moim celem nie było jednak to, by dzieci zakochały się w Dróżdżu i szanowały go tak mocno, jak ja. (To, owszem, kiedy się zdarzyło, miło łechtało moje ego, ale nie przyszło mi do głowy, by tego od dzieci oczekiwać.) Moim celem było danie im wyboru; pokazanie, że wbrew podstawie programowej mogą wybierać nie tylko spomiędzy skostniałych, nudnych „wielkich”, których przedstawia się w sposób kastrujący artyzm, lecz że mamy też artystów z pogranicza (do którego poezję konkretną niewątpliwie można zaliczyć), że prawdziwej sztuki nie da się łatwo zaszufladkować – a w szkole nauczyciele robią to wyłącznie z powodu braku swoich własnych kompetencji. Wychowywanie dzieci musi być nastawione na ich rozwój. Ewentualne dostrzegalne w procesie wychowawczym podobieństwa do nas są przyjemnym bonusem dla nas samych (co zresztą doskonale obrazuje tezę, którą kilkakrotnie na tym blogu przedstawiałam, mianowicie że to nie przeciwieństwa się przyciągają – zachwycamy się osobami podobnymi do nas samych). Na pierwszym miejscu powinno być jednak ukształtowanie człowieka i przystosowanie go do samodzielnego życia.
fot. Bożena Szuj
Zimny chów dzieci i ryb
fot. Bożena Szuj
Jedną z moich traum (nie wiem nawet dlaczego, bo wobec mnie nie stosowano już tego procederu, pamiętam jednak rozmarzenie, z jakim opowiadano mi o czasach, w których był na porządku dziennym) jest ta związana z wypraszaniem z pomieszczenia dzieci, by „omówić sprawy dorosłych”. Samo sformułowanie „sprawy dorosłych” czy „tematy nie dla dzieci” budzi we mnie dreszcz obrzydzenia do dzisiaj, mimo że dzieckiem już od dawna nie jestem. Jako że na ogół te bardzo dorosłe sprawy tyczyły się seksualności, budowało to dodatkowo niezdrowe napięcie (w wysoko wrażliwym dziecku szczególnie niezdrowe, bo przeżywane – jak wszystko – wielokrotnie mocniej). Czy uważam, że z dziećmi można rozmawiać na wszystkie tematy? Tak! Czy uważam, że wszystkie tematy można z innymi dorosłymi poruszać przy dzieciach? Absolutnie nie! Myślę, że nie ma tematu, którego nie dałoby się poruszyć z dzieckiem, nawet bardzo małym, jednak niektóre są na tyle delikatne i przekazane nieodpowiednio mogłyby tyle zburzyć w niegotowej jeszcze główce maluszka, że wymagają specjalnych warunków i wrażliwości przekazujących je dorosłych.
Co mnie więc razi w wypraszaniu dzieci, by omówić „tematy nie dla nich”? Brak klasy. Jeśli chcemy coś znajomemu powiedzieć na stronie, a otaczają nas ludzie, dla których uszu dana treść z jakiegokolwiek powodu nie jest przeznaczona, nie każemy im wychodzić, tylko czekamy na moment, aż zostaniemy sami lub ewentualnie jakoś go aranżujemy. Dokładnie tak samo należy postępować z dziećmi.
I piszę to jako entuzjastka zarówno miejsc (restauracji, kawiarni, hoteli) dostosowanych do obecności najmłodszych gości, jak i tych, do których najmłodsi nie mają wstępu. Jestem przekonana, że już małym dzieciom dobrze pokazywać, że tak samo cenny dla naszego rozwoju, ale też naszej relacji jest i czas spędzany wspólnie, i czas spędzany oddzielnie. Lepiej jednak, żeby nie tworzyć sztucznej i dosyć toksycznej atmosfery ukrywania „pewnych tematów”. Nie ma absolutnie nic złego w tym, że nie wszystkim się ze sobą dzielimy – zarówno w związku, jak i w relacji dziecko-rodzic. Istotne jest wyznaczenie granic i dawanie sobie wolności, bo podstawą każdego związku powinno być zaufanie. Nie bardzo sobie wyobrażam wypytywanie Partnera o jego prywatne rozmowy z przyjaciółmi, bo wychodzę z założenia, że gdyby dotyczyły czegoś, o czym powinnam się dowiedzieć, to Partner (lub jego przyjaciel) sam się tym ze mną podzieli. Ponieważ bardzo jasno nakreśliliśmy granice, wchodząc w związek, oboje mamy pewność, że rzeczy, których sobie nie mówimy, nigdy nie dotyczą bezpośrednio naszej relacji i w żadnym sensie nie mogą stanowić dla niej zagrożenia. Podobnie jest z dziećmi, które uczą się przede wszystkim przez obserwację. Nie będą miały potrzeby zatajania przed nami rzeczy naprawdę istotnych, jeśli nie będziemy się wtrącać do tych sfer ich życia, które nas nie dotyczą (te się będą na przestrzeni lat oczywiście zmieniać). Reasumując, jeśli zamiast delikatnie wyznaczyć granice, najlepiej używając komunikatu ja („nie czuję się komfortowo, rozmawiając z tobą o tym, ale niech ci nie będzie z tym źle, bo to nie ma to najmniejszego znaczenia ani dla ciebie, ani dla naszej relacji”), zaczniemy tworzyć tematy tabu („nie dla dzieci”, „nie dla kobiet”, „nie dla mężczyzn”, itd.), istnieje duże ryzyko, że zasiejemy w dziecku albo zachowania kontrolujące, albo podatność na kontrolę, albo jakąś hybrydę jednego z drugim. Doktor Kirk Honda wielokrotnie podkreśla, że choć wielu psychoterapeutów używa tych terminów błędnie (a raczej pod pierwszy z nich podciąga oba znaczenia), to jednak czym innym jest współuzależnienie (ang. codependence), a czym innym… no i tutaj mam problem z polskim tłumaczeniem, ale zaryzykuję sformułowanie „osobowość zależna” (ang. dependence). Mechanizm współuzależnienia w relacjach, w których jedna osoba jest uzależniona od alkoholu czy substancji psychoaktywnych (lub jedzenia, seksu, zakupów, gier itp.) wytwarza się w drugiej, nieuzależnionej osobie. W największym skrócie, nieuzależniony partner lub członek rodziny osoby borykającej się z uzależnieniem zaczyna nieświadomie odtwarzać toksyczną relację, w jaką uzależniony partner lub członek rodziny wszedł z tym, od czego jest uzależniony z tymże partnerem lub członkiem rodziny. Jedna strona jest więc uzależniona od „używek” (tu można podstawić cokolwiek), a druga powiela ten schemat, uzależniając się w bardzo podobny sposób od strony uzależnionej. Mając za sobą kilka takich relacji, mogę powiedzieć, że to chyba jedyny sposób, żeby wytrwać w takim związku. Związku z jednej strony fascynującym, bo pełnym skrajności i namiętności (które same w sobie również uzależniają), a z drugim toksycznym i wyniszczającym, bo przemoc jest w nich jedynym elementem stałym. O ile leczenie wszelkich uzależnień jest długotrwałe i wymagające niezwykłej systematyczności, o tyle współuzależnienia można się pozbyć chirurgicznym cięciem, wychodząc z relacji z nałogowcem. Oczywiście konieczna jest także terapia lub wnikliwa autoterapia, która pomaga zrozumieć, jakie mamy deficyty i skąd wzięły się w nas autodestrukcyjne mechanizmy, żeby w kolejnych związkach nie popełniać tych samych błędów.
Terminem, którego w języku angielskim używa się zdaniem dra Hondy zbyt rzadko, jest dependence. Czyli zależność od partnera nie wywołana jego uzależnieniem, lecz będąca właśnie bezpośrednim skutkiem złego wychowania. Nie do końca o tym, ale poniekąd, opowiada Markowi Sekielskiemu moja ukochana dr Ewa Woydyłło w tym fragmencie wywiadu (serdecznie polecam obejrzenie całości!) – skłonność do współuzależnienia wynosimy z domu, jeśli jesteśmy wychowywani źle właśnie. Wracając do dependence, czyli osobowości zależnej, jej przyczyną jest nadmierna kontrola dziecka prowadząca do niewykształcenia się w nim umiejętności odróżnienia jego potrzeb od potrzeb innych ludzi. To zaburzenie uniemożliwia samodzielne funkcjonowanie w dorosłym życiu. W patriarchalnym systemie najbardziej są na to narażone dziewczynki (choć nie są oczywiście jedynymi ofiarami takiego wychowania). Kiedy słyszymy od najmłodszych lat „argumenty”, że:
mówiąc, co myślimy, sprawimy komuś przykrość
będziemy nieuprzejmi, sygnalizując swoje granice
zachowując się w zgodzie ze sobą, narazimy się na to, że przylgnie do nas jakaś niepochlebna opinia czy wręcz zaczniemy się cieszyć złą reputacją,
narasta w nas strach, że nie sprostamy abstrakcyjnym oczekiwaniom wszystkich otaczających nas ludzi. Istotne jest też to, że nie przechodzą oni w naszej głowie żadnej wcześniejszej selekcji, nie boimy się zatem, że za niemądrych uznają nas osoby mądre, za nieporządnych uporządkowane, a za rozwiązłych cnotliwe, w czym można byłoby się doszukać jeszcze sensu. Boimy się osądu wszystkich ludzi, a wśród nich również tych, którzy nie mogą dla nas stanowić autorytetu w absolutnie żadnej dziedzinie. Ten wpojony przez niekompetentnych rodziców strach zabija w nas zdolność do autorefleksji, która jest po pierwsze konieczna dla naszego rozwoju, a po drugie chroni nas samych przed skrzywdzeniem (i przez innych, i przez samych siebie). Dr Honda powtarza często coś, co czułam intuicyjnie już ucząc w szkole, mianowicie że należy pytać dzieci, czego chcą i co w danej chwili czują. Znajomości naszych potrzeb oraz kontaktu z własnymi emocjami (którego brak prowadzi w dorosłym życiu do emocjonalnego kalectwa) trzeba dzieci nauczyć. Dopiero kiedy wiemy, czego chcemy, możemy z tego świadomie zrezygnować, biorąc pod uwagę też inne czynniki. Czyli zamiast np. zmuszać dziecko do pójścia na urodziny kolegi, za którym nie przepada, zapytajmy je, czy chce iść, czy nie, a jeśli nie, to z jakiego powodu. Zamiast zakazów, nakazów czy obśmiewania jego racji, pokażmy dziecku, że zarówno jego emocje (złości czy smutku), jak i rzeczywiste potrzeby do których warto się dokopać podczas rozmowy – w niepójściu na przyjęcie rzadko chodzi przecież o niepójście na przyjęcie) są ważne. Dopiero z tego punktu można rozpocząć rozmowę, ukazując dziecku drugą stronę (może nielubiany kolega jest odrzucany przez wszystkich i to przyjęcie ma dla niego dużo większe znaczenie niż nasze dziecko jest sobie w stanie wyobrazić). Ale i tak ostateczna decyzja nie powinna być podejmowana poza dzieckiem (mówię tu o decyzjach, które kilkuletnie dziecko jest w stanie podjąć samo). Niech jednak żadna jego decyzja nigdy nie będzie kierowana strachem o czyjś jej odbiór. Nie uczmy dzieci zależności i podwładności, bo to ogromna dla nich krzywda, kierowana w dodatku naszym własnym egoizmem. Dorosłymi zależnymi dziećmi co prawda łatwiej jest manipulować, szantażując je emocjonalnie tym, że mają wobec nas jakieś obowiązki, ale spoiler alert: nie mają żadnych!
Kolejnym elementem starego zimnego chowu jest wpojenie dziecku przekonania, że nasza miłość jest warunkowa, tymczasem nie może taka być (a jeśli jest, to dla nas informacja zwrotna, że popełniliśmy gdzieś błąd). Na warunkową miłość przyjdzie w życiu dziecka czas – dom powinien przede wszystkim pokazać dziecku miłość, jaką ma się samo obdarowywać przez resztę swojego życia. Jeśli wszystko, co dziecko robi (to tyczy się niestety również wyglądu) jest dla nas, surowych sędziów, nie dość dobre czy niewystarczające, dziecko rozwija się, a potem wchodzi w dorosłe życie z gigantycznym deficytem naszego uznania, naszego usatysfakcjonowania (które sobie oczywiście idealizuje, bo umówmy się, nie jesteśmy żadnymi wyroczniami i w pewnym momencie trzeba to dziecku głośno powiedzieć). Nie ma znaczenia, czy mamy 10, 17, czy 48 lat – jeśli nosimy w sobie deficyt akceptacji rodzica, on nie zniknie sam z siebie bez ciężkiej terapeutycznej oraz autoterapeutycznej pracy.
fot. Bożena Szuj
Jesteś bliżej, więc będę Cię traktować…
gorzej
fot. Bożena Szuj
Mąż odburkujący coś niegrzecznie żonie, bo zawsze z nią przecież może porozmawiać później, a farmaceuta, kasjerka czy pan od okien, z którymi rozmawia teraz mogą sobie coś pomyśleć; żona starannie pracująca na jak najlepszą reputację wszystkich wokół, a w czterech ścianach znęcająca się nad mężem, któremu i tak nikt nie uwierzy, że mógłby być jej ofiarą; uroczy, zawsze pomocni sąsiedzi, mający czas dla wszystkich, tylko nie dla własnego i najbardziej ich potrzebującego dziecka. Wszyscy się z tym stykamy. Te zachowania wynikają bezpośrednio ze złego wychowania. Ze złych wzorców. Szanowanie (na poziomie podstawowym) wszystkich to jedno, ale życie to sztuka wyborów. Przed wyborem kto jest dla nas ważniejszy stajemy codziennie. I jeśli regularnie przedkładamy dalszych znajomych, współpracowników czy ludzi znanych z widzenia nad swoich najbliższych, bo jedni może coś sobie o nas pomyślą, a drudzy są przecież bliscy, to mamy poważny problem. Wybór najbliższych, który powinien być oczywistością, nie oznacza wcale, że mamy automatycznie wszystkich innych traktować źle. Oznacza jedynie, że nie przywiązujemy wagi do tego, co ktoś, kto nie odgrywa w naszym życiu żadnej roli, sobie o nas pomyśli, co nie stoi przecież w najmniejszej sprzeczności w byciu dla niego uprzejmym. Oznacza wreszcie, że przywiązujemy ją do tego, co pomyśli o nas osoba, która nas zna i kocha (zwłaszcza dziecko, które na początku swojego życia kocha bezwarunkowo).
Myślę, że przesadne dbanie o nieistotną fasadę przy zaniedbywaniu tego, co naprawdę ważne i cenne wynika z raka, o którym pisałam wcześniej – tzw. zimnego chowu. Ten zrobił niestety ogromną i nieodwracalną krzywdę wielu pokoleniom. Jedynym wyjściem, jakie w tej sytuacji widzę, jest terapeutyzacja całego społeczeństwa.
fot. Bożena Szuj
Rodzicielskie kompetencje
fot. Bożena Szuj
Nawet się nie łudzę, że ten rozdział spotka się ze zrozumieniem. Napiszę go jednak, bo to, co chcę przekazać, wydaje mi się szalenie ważne. Jestem przekonana, że dzieci trzeba trzymać jak najdalej od każdej religijnej instytucji i organizacji do momentu osiągnięcia przez nie pełnoletności, kiedy będą mogły podjąć świadomy wybór, czy chcą należeć do jakiegoś kościoła czy nie. A jeśli tak, to wybrać do jakiego. Myślę, że powinny być pozbawione możliwości uczestnictwa w jakichkolwiek religijnych rytuałach, a swoją wiedzę na temat danej religii i wyznania swoich wierzących rodziców czerpać wyłącznie z obserwacji ich zachowań na co dzień. Wychowywanie dzieci w duchu empatii, poszanowania innych i uważności na nich, w duchu miłości i łagodności da im narzędzia umożliwiające zostanie w dorosłym życiu zarówno doskonałym katolikiem, protestantem, judaistą, muzułmaninem czy buddystą, jak i agnostykiem czy ateistą (to oczywiście tylko skromny wycinek wszystkich możliwości). Ten wybór jednak powinien być świadomy, dobrowolny i przede wszystkim w żadnym stopniu niezwiązany z naciskami czy oczekiwaniami innych ludzi. Przy czym dziecięca religijna neutralność powinna być właśnie tak nazywana i traktowana – dziś dzieciom, które nie uczestniczą w życiu kościoła, przykleja się łatki ateistów, co jest równie złe, jak przyklejanie im łatek np. katolików. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że to utopijny pomysł, bo im wcześniej zaczyna się proces indoktrynacji, tym jest skuteczniejszy – żadne rozsądne ugrupowanie nie odda takiej możliwości bez walki. Innym słabym punktem mojej wizji jest nieuwzględnienie istniejącej niestety w wielu religiach obsesji nawracania bliźnich, która skutkuje na ogół dosyć powierzchownym podejściem do własnego sumienia i własnych czynów, za to niesłychanie inwazyjnym, a wręcz inkwizytorskim do sumienia i czynów innych ludzi. I taka postawa równocześnie upośledza też rodzicielskie kompetencje w ten sam sposób, w który kompetencje lekarzy upośledza klauzula sumienia. Zdaję sobie sprawę z tego, że są to kwestie złożone. Rozumiem na przykład dyskomfort, jaki może odczuwać ginekolog, który jest jako człowiek przeciwnikiem aborcji, a równocześnie jako lekarz musi przeprowadzić terminację ciąży swojej pacjentki. Ja na pewno nie potrafiłabym się odnaleźć w sytuacji tak dużego rozdarcia między własnymi przekonaniami a zawodowymi obowiązkami. Jednak decydując się na taką a nie inną specjalizację, ma pełną świadomość, że prędzej czy później będzie się z tak trudną dla niego sytuacją musiał zmierzyć. Znalezienie się w niej nie jest dla niego zaskoczeniem. Nie powinien więc konsekwencjami swojego wyboru (specjalizacji, w ramach której będzie narażony na konieczność wykonania aborcji przy absolutnie antyaborcyjnych poglądach) obarczać innych ludzi. Mam tu na myśli zarówno lekarzy przejmujących jego obowiązki, jak i pacjentki, których jego światopogląd nie może ani obchodzić, ani tym bardziej dotyczyć.
Wracając do rodzicielstwa, obowiązkiem rodzica jest wychowanie dziecka, czyli przygotowanie go do dorosłego samodzielnego i odpowiedzialnego życia. Niepojętym jest dla mnie zaniechanie edukacji seksualnej swojego dziecka, w tym całego niezwykle istotnego tematu antykoncepcji, z powodu własnego światopoglądu (tu już nie ma przecież mowy o abortowaniu kogokolwiek – tu sprawa sprowadza się wyłącznie do przekazania rzetelnej wiedzy, nawet jeśli jest to wiedza o czymś, z czego sami nie korzystamy). Dziecko musi się – najlepiej jak najwcześniej – dowiedzieć, gdzie są jego granice, czym jest zły dotyk, w jaki sposób reagować na akty przemocy, czym jest bezpieczny seks, przed czym antykoncepcja chroni i jakie są skutki zarówno jej stosowania, jak i niestosowania. Wierzący rodzice mogą przecież wspomnieć o zasadach, które sami wyznają (i z których na przykład wynika niechęć do rozmowy o antykoncepcji), bo być może one będą dla dziecka jakimś drogowskazem, jednak podstawową kwestią jest przekazanie wiedzy. Tu niestety, nad czym moje nauczycielskie serce niezwykle ubolewa, nie można liczyć na szkołę. Szkoła mogłaby być filarem. Jest mnóstwo rodziców posiadających zerowe kompetencje rodzicielskie i tu z pomocą powinna właśnie przyjść szkoła zaopatrzona w odpowiednio wykwalifikowaną kadrę. W teorii wszystko się zgadza. W praktyce po pierwsze od lat do zawodu nauczyciela jest selekcja negatywna, a po drugie podstawy programowe są coraz bardziej idiotyczne, co wiąże ręce tym kilku procentom nauczycieli rzeczywiście z powołania.
Za obecnych rządów, naprawdę strach dzieci posyłać do szkoły. Nie stać nas, jako narodu, na rodzicielskie niekompetencje jednostek.
fot. Bożena Szuj
Seksualizacja dzieci i cały ten gender
fot. Bożena Szuj
Patriarchat, w którym chowali się wszyscy moi rówieśnicy oraz osoby trochę ode mnie młodsze, podzielił świat tak, jak umiał najlepiej, czyli prymitywnie: na kobiecy i męski. Kobietom przypisał zbiór cech pojawiających się u kobiet statystycznie częściej, a mężczyznom inny zbiór cech, również pojawiających się u mężczyzn statystycznie częściej, z czego wyciągnął jeszcze jakieś koślawe wnioski dotyczące przywództwa. Wszyscy ludzie z grupy „statystycznie rzadziej” zwyczajnie nie zostali uwzględnieni. Wydawać by się mogło, że taka nieudolna konstrukcja runie jeszcze zanim ktoś ją wcieli w życie, ale nie. Od tysięcy lat ma się świetnie, w niektórych środowiskach nawet do dzisiaj.
Jestem pewna, że – podobnie jak z religią – trzeba wychowywać dziecko możliwie jak najbardziej neutralnie. Nie zakładać, że skoro jest chłopcem, to coś tam, a skoro jest dziewczynką, to coś tam innego. No nie. Jest dzieckiem z jakimś potencjałem, z jakimiś potrzebami. Nie zawstydzajmy chłopca, jeśli chce się pobawić lalką lub marzy o różowym dresie – ta wstrętna potrzeba zawstydzenia jest po naszej stronie, bo to my mamy z tym problem. Warto się nad tym pochylić. Nie nazywajmy chłopczycą (co to w ogóle za słowo!) dziewczynki, która lubi chodzić po drzewach i bawić się autkami. Nie nazywajmy dziewczynki zachwyconej od najmłodszych lat sukienkami, butami i torebkami typową kobietą (zwłaszcza, jeśli ma potem zostać psychoterapeutką…), a chłopca mającego smykałkę do majsterkowania, typowym mężczyzną. A już przede wszystkim pozwólmy dzieciom przeżywać emocje. Choć jest to trudne dla nas, pozwólmy im płakać, zmierzać się ze swoim cierpieniem. Zwłaszcza uczmy chłopców kontaktu z własnymi emocjami i obalajmy ten głupi, a przede wszystkim szkodliwy mit, że chłopaki nie płaczą. Jasne, że płaczą! Każdy człowiek ma do odczuwania i wyrażania swoich emocji niezbywalne prawo. To niesłychanie ważne, żeby mówić o tym dzieciom od maleńkości. Obserwujmy nasze dzieci. Patrzmy, co im służy, co jest dla ich rozwoju dobre, co im sprawia radość. Nie wkładajmy ich w żadne ramy. Dzieci to zawsze znacznie więcej, niż możemy pojąć.
fot. Bożena Szuj
P.S. Na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi od wczesnego dzieciństwa i jest prawie moją równolatką. Ważna, mądra, piękna i przede wszystkim na temat!