Najgorzej to się etykietować

fot. Marianna Patkowska

Nie tak dawno opublikowałam tekst „Czas na terapię!”, w którym zachęcałam wszystkich do podjęcia tejże. Podzieliłam się w nim swoim doświadczeniem powrotu nNa kozetkę z nową energią i wiedzą o sobie, a także kryteriami, którymi podczas poszukiwań terapeuty się kierowałam. Mój ogromny i – jak się okazało przedwczesny – entuzjazm ustał tuż w trakcie drugiej sesji i choć nadal twierdzę, że na ogół dopiero trzy sesje dają nam jakikolwiek obraz, to jednak są sytuacje, w których już wcześniej gdzieś w środku wiemy, że to nie to. Ten dosyć trudny czas mojego rozbicia, absolutnego braku zaufania do swojej decyzyjności aż w końcu oddawania kontroli nad własnym życiem innym ludziom, których – zagubiona – pytałam, co mam zrobić, dał mi dużo więcej niż kontynuacja terapii, która wg moich standardów i potrzeb była prowadzona niewłaściwie. Pomyślałam, że warto uzupełnić poprzedni tekst o takie doświadczenie, bo nieodpowiedni terapeuta to nie koniec świata, a przede wszystkim nie powód do rezygnowania z terapii w ogóle!

🗃 Wybór terapeuty

fot. Marianna Patkowska

Szukając poradni w sieci, tak bardzo chciałam wziąć pod uwagę wszystko, że pominęłam tak naprawdę najważniejsze, czyli jak istotna jest zarówno osobowość psychoterapeuty oraz to, czy między nami zaiskrzy, czy nie, jak i jego światopogląd i wizja terapii. Nie da się tego przewidzieć przed pierwszą wizytą, a często nie da się też w jej trakcie. Uświadomiłam sobie, że sporym problemem jest to, że wiele osób (niestety terapeutów nie wyłączając) ma błędną wizję tego, jaka jest tak naprawdę rola terapeuty.

Warto pamiętać, że terapeuta:

  • nie jest naszym przyjacielem (choć z biegiem czasu nawiązuje się między nami silna więź) i nie powinien nam udzielać rad
  • bazuje wyłącznie na naszej własnej wiedzy na nasz temat, która może być mylna, ale – mając to na uwadze – to ją powinien traktować jako punkt wyjścia (innymi słowy nie powinno go zajmować „jak jest”, lecz jak siebie postrzegamy i czy to nam służy czy wręcz przeciwnie)
  • nie powinien nas diagnozować przed upływem co najmniej pięciu sesji (tu mówię o poważniejszych zaburzeniach, bo warto też pamiętać, że nie każdy problem musi wiązać się z jakąkolwiek diagnozą)
  • ma często większą wiedzę psychologiczną od nas, ale nie jest specjalistą od pacjentów, tylko od mechanizmów którym podlegają
  • jest rodzajem lustra i przez odpowiednie zadawanie pytań naprowadza nas na odpowiedzi, które tak naprawdę już w nas są, ale do których często nie mamy dostępu
  • nie gra głównej roli podczas terapii – na pierwszym planie jest pacjent, a terapeuta go jedynie kieruje na właściwe tory i przywołuje do porządku, kiedy ten ucieka od tematu
  • powinien nam stworzyć warunki pełnego zaufania i bezpieczeństwa, bo tylko wtedy możliwe jest całkowite otworzenie się; terapia to tak naprawdę nauka siebie samego poprzez relację z terapeutą

Jeśli czujemy, że którykolwiek z tych punktów nie jest dla terapeuty oczywisty – szukajmy innego! Pamiętajmy, że terapia to forma okazania sobie miłości i troski. Każdy z nas zasługuje na najlepszą dla siebie!

fot. Marianna Patkowska

🗃 Słucham uważnie, ale pozwalam sobie
nie reagować

fot. Marianna Patkowska

Przez wiele lat żyłam w przeświadczeniu, że na wszystko muszę reagować. (Media społecznościowe są doskonałym przykładem na to, że w podobny sposób funkcjonuje bardzo dużo osób.) Od kiedy zrozumiałam, że nie muszę wypowiadać się na każdy temat, który wyłoni się znikąd na mojej drodze (a zrozumiałam bardzo późno), moje życie nabrało nowej jakości. Akurat może pisanie niemiłych komentarzy pod cudzymi postami nie było moją domeną, ale już wdawanie się w idiotyczne dyskusje z kimkolwiek – jak najbardziej! Dziś myślę, że zawsze trzeba patrzeć szerzej – nie każdy, kto zachowuje się, jak by był dla nas partnerem do rozmowy, faktycznie nim jest. To my określamy w jakich warunkach, na jakich zasadach i z zachowaniem jakich standardów chcemy rozmawiać, a jakie są dla nas nie do przyjęcia. Nie musimy się z braku reagowania na zaczepki tłumaczyć. W ogóle nic nie musimy. Sprawy mają się inaczej dopiero, kiedy konfrontacja jest nieunikniona. Na przykład wyjaśnianie wszelkich konfliktów z ludźmi, z którymi chcemy lub powinniśmy w imię wyższego dobra budować zdrowe relacje (co nie jest możliwe, kiedy chowamy w sobie urazę) czy chociażby właśnie rezygnacja z usług, które nie spełniają naszych oczekiwań – zniknięcie bez słowa jest tchórzostwem, a wytłumaczenie swojego stanowiska wynika z szacunku do drugiej osoby, a nie potrzeby tłumaczenia się. Warto jednak znaleźć w sobie dystans do wszystkiego i wszystkich rozumiejąc, że odpowiedzi, których poszukujemy, są w nas i znajdziemy je dopiero, kiedy się w siebie wsłuchamy.
Powtarzam ostatnio jak mantrę, że ludzie są naszymi lustrami, bo widzę to ostrzej niż kiedykolwiek. Na ogół najmocniej nas drażni i denerwuje w innych to, czego sami nie akceptujemy w sobie. Czy sama tego nie doświadczam? Doświadczam! I to jak! Im mocniej czegoś w kimś nie znoszę, tym bardziej jestem mu wdzięczna za uświadomienie mi tego, bo wiem już, że wcale nie chodzi o niego, tylko o mnie (co nie musi się automatycznie przekładać na brak antypatii do tego kogoś).
To działa też w drugą stronę. Ludzie, podejmując jakiekolwiek interakcje z nami, mówią tak naprawdę przede wszystkim o sobie. I to zazwyczaj dużo więcej niż by chcieli. To my decydujemy, ile z tego, co zewnętrzne przyjmiemy, co nam to daje, na ile możemy przekuć sytuację w coś dobrego. Czy mamy wpływ na swoje emocje? Nie. Mamy jednak wpływ na to, co z tymi emocjami zrobimy.

fot. Marianna Patkowska

🗃 Etykieta, tożsamość i WWO

fot. Marianna Patkowska

Moim początkiem końca terapii była pozornie błaha sytuacja. Postanowiłam podzielić się z terapeutą informacją, że identyfikuję się jako osoba nadwydajna mentalnie (prawopółkulowa, WWO). Uznałam, że choć każdy człowiek jest inny, więc i każdy nadwydajny mentalnie również jest inny, to jednak dla terapeuty, który ma ze mną pracować, jest to jakiś trop, który pozwoli mu nie wyważać w przyszłości otwartych drzwi, tym bardziej, że jest to ściśle powiązane z zagospodarowaniem czasu, za który płacę. W odpowiedzi uzyskałam deklarację, że „etykietowanie się jest najgorszym, co możemy sobie zrobić”, z czym się zgadzam. Zobaczyłam więc płaszczyznę porozumienia, mimo ewidentnego braku wiedzy terapeuty dotyczącej neurologicznej urody mojego mózgu. To skłoniło mnie zresztą do głębszej refleksji nad tym, czym różni się etykieta od tożsamości, czy przynajmniej jakiejś składowej tożsamości. Jeśli jesteś np. leworęczny, to to jest jakaś prawda o twoim organizmie, którą w moim odczuciu trudno nazwać etykietą, ale istotniejsze jest chyba co innego – jedyną osobą, która zna naszą tożsamość jesteśmy my sami i im większą mamy ze sobą łączność i świadomość siebie, tym łatwiej nam zweryfikować, czy określając samych siebie, używamy etykiet (często też niestety autodestrukcyjnie, by sabotować własne szczęście), czy nie. Nasza własna relacja z samym sobą jest tak intymna i skomplikowana, że terapeuta, dotykając jej podczas terapii, powinien wykazać się nieprawdopodobnym taktem i dystansem. Tymczasem mój terapeuta zaraz po udzieleniu mi reprymendy, że się etykietuję, mówiąc wprost o swoim WWO, pozwolił sobie na stwierdzenie, przez które udało mi się stracić do niego całe jeszcze niezbudowane zaufanie. Nazwał mnie „typową kobietą”. To jest złe na tylu poziomach, że chyba nie zdołam tu wyczerpać tego tematu. Podam więc w punktach swoje największe zastrzeżenia:

  • terapeuta nigdy nie powinien sobie pozwolić na określanie, kim jesteśmy
  • nie istnieje żaden zbiór cech, który można przypisać „typowej kobiecie” lub „typowemu mężczyźnie”, więc takie stwierdzenie nie ma zwyczajnie sensu
  • wszystko zależy od indywidualnej optyki, ale ja nie uznaję w ogóle istnienia typowości – uważam, że każdy człowiek jest inny i wyjątkowy, a ponieważ terapeuta był dopiero na samym początku nawiązywania relacji ze mną, powinien wcześniej ustalić, czy taka kategoryzacja jest dla mnie możliwa do przyjęcia (zarówno zresztą typowości, jak i określania się poprzez swoją biologiczną płeć, o czym za chwilę)
  • terapeuta nie zdążył mnie zapytać, jak odbieram własną płeć – czy czuję się kobietą, kobietą transseksualną czy osobą niebinarną, a pozwolił sobie wyłącznie na podstawie tego, co zobaczył, na włożenie mnie w ramy, w których być może sama siebie nie widzę i w tym dostrzegam porażającą inwazyjność
  • komentując moją przynależność do grupy osób WWO, terapeuta stwierdził, że „etykietowanie się jest złe”, lecz zaraz później sam mnie zaetykietował, tyle że po swojemu: odebrałam to jako komunikat, że moje zdanie, emocje, uczucia, ale też wiele lat głębokiej autoterapii nie mają znaczenia i nie zasługują na szacunek terapeuty, który wyraźnie chce odgrywać podczas naszych sesji rolę wszechwiedzącego narratora, którym nie jest.

Co mi to wszystko jednak dało? Z pewnością świadomość, że choć od niedawna rzeczywiście czuję się kobietą bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, to jednak moja biologiczna płeć jest na jednym z ostatnich miejsc tego, co mnie określa. Jeśli istnieje jakaś oś binarności i niebinarności, ja jestem w tej części binarności, która graniczy już z niebinarnością. Mam też głębokie przekonanie poparte obserwacjami, że podział na stereotypowo „kobiece” i „męskie” ma swoje źródło nie w naturze, ale w kulturze. Dużo lepiej rozmawia mi się z osobami (bez względu na płeć), które wychodzą z tego samego co ja założenia, że wszyscy jesteśmy ludźmi niż z tymi, którzy tkwią w archaicznym przekonaniu o istnieniu ogromnych różnic między płciami. Te oczywiście są – jedną z podstawowych jest różnica związana z gospodarką hormonalną – ale nie są większe od różnic między ludźmi mądrymi a głupimi, ludźmi obytymi a prymitywnymi czy między artystami a resztą społeczności.
Drugą korzyścią z rozczarowania terapeutą, z którego ostatecznie zrezygnowałam, było utwierdzenie się w przekonaniu, że jestem WWO – cała moja reakcja, a potem zasięgnięcie opinii innych WWO (siłą mediów społecznościowych są grupy zrzeszające innych takich jak my) i zobaczenie jak na dłoni, że choć różnimy się w wielu kwestiach, to rzeczywiście nasze mózgi działają w określony, niezrozumiały dla lewopółkulowców sposób, dało mi oczyszczające przeświadczenie, że nie jest ważne, jak ktoś odbiera moją prawdę o mnie. Ma prawo w nią nie wierzyć, ma prawo jej nie rozumieć, ma ją nawet prawo negować. To nie powinno mnie zajmować, bo i tak nikt w rozważaniach na mój temat nie będzie tkwić na tyle długo, by to, jak o mnie myśli, miało znaczenie. Czyimś opiniom na nasz temat (najczęściej pochopnym i powierzchownym, bo na ogół inni ludzie nie mają tyle czasu i cierpliwości, by dogłębnie się na nas skupić – zresztą niepokojącym byłoby, gdyby je znaleźli) nadajemy rangę wyłącznie my sami. To my ofiarowujemy im drugie życie, rozpamiętując, przeżywając, ale też się nimi napawając (jeżeli są pozytywne). Łatwo się w tym zatracić, jeśli nie mamy wystarczającego zaufania do siebie, ale jest to droga donikąd. Nikt oprócz nas samych nie ma dostępu do wiedzy o nas. Rolą terapeuty jest przywrócenie nam łączności ze sobą, a nie projektowanie na nas swoich spostrzeżeń.
Pewna poznana w sieci nadwydajna osoba podzieliła się ze mną sposobem, jaki pomaga jej, jak to pięknie określiła, odnaleźć się w swoim „nie wiem”. Siada wygodnie w ciszy, kładzie prawą rękę na sercu, lewą na macicy, zamyka oczy i wsłuchuje się w siebie. Nie byłam pewna, na ile sprawdzi się to w moim przypadku, ale postanowiłam spróbować. Jak tylko (nie bez trudu) zlokalizowałam swoją macicę i usiadłam w opisany wyżej sposób, poczułam się… zaopiekowana, przytulona i bezpieczna. Mocno zaskoczyło mnie, jak wiele może wnieść konkretna pozycja. Choć miałam w głowie wcześniej miliony sprzecznych ze sobą myśli, poczucie winy i wrażenie braku decyzyjności, nagle poczułam, że wiem doskonale, co chcę dla siebie zrobić. A chciałam, odrzucając dojmujące poczucie winy (że ktoś na mnie – choć dałam mu na to nadzieję – nie zarobi, że odrzucam coś, co mi może pomóc „tylko” dlatego, że ktoś powiedział coś nie po mojej myśli, że zawiodę najbliższych, którzy liczą na lepszą wersję mnie samej po terapii, a ja, niewdzięczna, śmiem z niej zrezygnować)… zmienić terapeutę.
Czas pokazał też, że szybkie wybranie następnego – takiego, który nie tylko ma świadomość istnienia osób nadwydajnych mentalnie, ale też pracuje z nimi na co dzień, było najlepszym rozwiązaniem, jakie mogło mi się przytrafić. A prawdopodobnie nie przyszłoby mi do głowy, gdybym nie zraziła się do poprzedniego terapeuty. Utwierdzeniem mnie w przekonaniu o słuszności mojej decyzji było też zlekceważenie przez terapeutę listu, w którym wyjaśniłam przyczyny rezygnacji z naszej współpracy. Włożyłam dużo czasu i energii w napisanie go w sposób, który po pierwsze będzie merytoryczny, po drugie nie będzie agresywny czy atakujący (choć przez emocje było to dla mnie na tyle trudne, że musiałam zaczynać go kilka razy zupełnie od początku), a w końcu po trzecie będzie feedbackiem, który może się ewentualnie terapeucie przydać. Pisałam wyżej o braku przymusu reagowania, ale na zaczepki, zwłaszcza te, których celem jest zwykłe zrobienie przykrości. Tymczasem zakończenie każdej współpracy dotyczy jednak obydwu stron. Cieszę się więc, że brakiem reakcji na mój list terapeuta pozbawił mnie złudzeń, czy przypadkiem nie popełniam jednak błędu.

fot. Marianna Patkowska

🗃 Autoterapia, kompetencje i szczęście

fot. Marianna Patkowska

Jeśli mamy jakieś negatywne doświadczenia z psychoterapią, myślę że warto pamiętać o tym, że problemy, które mogą się w jej trakcie pojawić, są związane wyłącznie z ludźmi (niekompetencja terapeuty, brak chemii między pacjentem a terapeutą, zamknięcie pacjenta, brak zaufania), a nie z koncepcją terapii jako takiej. Tak samo, jak trafiając na fatalnego neurologa (np. w Szpitalu Powiatowym w Zakopanem), nie możemy – choć to niełatwe – przestać wierzyć w neurologię w ogóle.
Głęboko wierzę w to, że terapia to spotkanie dwóch specjalistów: od psychologii (terapeuty) i od pacjenta (nas samych). Często ten drugi jest nieco uśpiony, jednak im bardziej jesteśmy siebie świadomi, tym szybciej uda się nam dojść do celu. Terapia to przede wszystkim leczenie relacją nawiązywaną z terapeutą, na podstawie której – w bezpiecznych, sztucznie stworzonych warunkach, bez ryzyka zranienia, które występuje w prawdziwym życiu – jesteśmy w stanie uzdrowić najpierw relację z samymi sobą, a potem z innymi. Niezwykle więc ważne jest znalezienie terapeuty, który wzbudzi nasze zaufanie i będzie nas traktować jak partnera, bo choć pacjent nie zawsze ma psychologiczne kompetencje, to jednak zna siebie dłużej i lepiej niż terapeuta, a wnikliwa autoterapia może być czasem tak samo skuteczna jak terapia. Gra jest warta świeczki, bo celem jest szczęście!

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę niezwykle ciekawy odcinek podcastu dra Kirka Hondy, o którym wspominałam w poprzednim wpisie. Nadwydajnych mentalnie nazywa się też „gifted people”, choć to akurat określenie budzi mój sprzeciw (w czym wiem, że nie jestem odosobniona). Myślę, że warto poznać opinię specjalistów na temat tego zjawiska.

3 thoughts on “Najgorzej to się etykietować”

Leave a comment