„Pan Misio. Czy lisy śnią o gadających kurach?” Bartłomiej Trokowicz

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Sumptibus
rok wydania: 2015

Zacznę od wyjaśnienia, czemu pozuję dziś ze zbindowaną kserokopią „Pana Misia”, a nie z oryginałem.
O recenzowanej dziś książce dowiedziałam się od swojego Partnera, który ze względu na dobrą znajomość z Bartłomiejem Trokowiczem przeczytał ją już lata temu i doskonale wiedział, jak mocno mnie ona zachwyci. W każdej innej sytuacji czytanie kopii byłoby zniewagą dla autora, tymczasem… ja dostałam wersję elektroniczną właśnie od niego, gdyż nakład papierowy został niestety wyczerpany…
Po raz kolejny okazuje się, że nikt nie zna mnie lepiej niż mój Partner posiadający niezwykły dar podsuwania mi dzieł silnie na mnie oddziałujących i równocześnie bardzo ze mną rezonujących.

fot. Marianna Patkowska

Nie jestem ekspertem od literatury dziecięcej, jednak mój podstawowy z nią problem jest taki, że autorzy na ogół wpadają w jedną z trzech pułapek:

  1. tak bardzo się starają napisać książkę dla dzieci, że wychodzi im książka dla dorosłych
  2. tak bardzo próbują puścić oko do dorosłych, że wychodzi im głupawa książka dla dzieci
  3. myślą, że piszą dla dzieci lub dorosłych, a wychodzi im książka dla nikogo.

Oczywiście istnieją wyjątki, jak chociażby cudowna twórczość Astrid Lindgren, czy fantastyczny „Kubuś Puchatek” Milne’a. Nie zaliczyłabym już do nich jednak „Małego księcia” – choć ma wielu fanów, w moim odczuciu Saint-Exupéry’emu nie udało się uniknąć pułapki pierwszej.
Psychologia dziecięca już dawno zbadała, że to, jak dorośli postrzegają idealną zabawę dla dzieci, skrajnie różni się od tego, jak postrzegają ją same dzieci. One, w przeciwieństwie do dorosłych, nie potrzebują uporządkowania i sensu (przynajmniej pojętego w dorosły sposób). W związku z tym, czym innym niż dorośli się też kierują podczas lektury. Jeśli książka jest skierowana zarówno do dorosłych jak i dzieci, i ma sprawić prawdziwą radość obydwu stronom, musi być skonstruowana tak, żeby warstwa urzekająca dorosłych nie przeszkadzała dzieciom w odbiorze swoją dla nich niedostępnością. Dla przykładu, dzieci potrafią nas rozczulić i rozłożyć na łopatki swoim sposobem pojmowania rzeczywistości, ale on ich samych nie śmieszy i nie urzeka, bo jest dla nich czymś naturalnym. Jeśli autor jest na tyle uważnym, a przede wszystkim wrażliwym obserwatorem, żeby dobrze wychwycić istotę dzieciowości, jest w stanie mówić do najmłodszych ich językiem, równocześnie podbijając serca dorosłych. Bartłomiejowi Trokowiczowi to wcale niełatwe zadanie wyszło znakomicie! Myślę, że dzieci mogą czerpać z tej lektury mnóstwo przyjemności, bo akcja rozgrywająca się w Lesie (i nie tylko, ale o tym za chwilę) jest naprawdę wciągająca i niebanalna, a równocześnie poziom serwowanej czasem abstrakcji jest dla nich możliwy do udźwignięcia. Jednak to raczej dopiero dorośli zachwycą się Szczurem doświadczającym déjà vu z poprzedniego wcielenia, siakającą Świnką Morską czy Kurą z syndromem sztokholmskim.
Jakiś czas temu recenzowałam powieść „Każdego szkoda” Julii Oleś, której zarzuciłam brak językowego zróżnicowania bohaterów. „Pan Misio” ma to wszystko (i wiele więcej), czego mi zabrakło w tamtej książce i co odróżnia od innych dzieł literaturę warsztatowo znakomitą. Przede wszystkim każda postać jest doskonale przemyślana, skonstruowana i poprowadzona od początku do końca, przez co jest spójna. Każda ma więc nie tylko swój własny sposób bycia i myślenia, ale też sposób mówienia, który jest charakterystyczny tylko dla niej. Do tego mamy dodatkowo jedną bohaterkę (Niedźwiedzicę), która mówi niemal wyłącznie w obcym języku i jest nam tłumaczona, czego po czasie przestajemy potrzebować oraz drugą (wspomnianą Świnkę Morską), która jabłonkuje, przez co trudniej ją zrozumieć i co kompletnie rozczula, zwłaszcza, że mówi naprawdę mądre rzeczy. To – rozważając już samą budowę książki – wprowadza niesamowitą świeżość. Jeśli powieść ma w jakikolwiek sposób naśladować rzeczywistość czy choćby do niej nawiązywać, nie wystarcza, żeby ją tylko opisywała; musi się nią w pewnym sensie stać. Taki efekt można osiągnąć, mając wiedzę dotyczącą struktury języka, dlatego często podkreślam rolę posiadania warsztatu (który mniej zdolni zdobywają na studiach polonistycznych, a bardziej zdolni poprzez samo czytanie naprawdę wartościowej, doskonałej literatury). Mówiąc o spójnej budowie postaci, mam również na myśli wejście w konwencję świata zwierząt. Autor wykorzystuje do tego wiedzę o zwyczajach gatunków, które opisuje, a równocześnie sprytnie łączy to ze znajomością sposobu myślenia i dorosłych, i dzieci.

Żeby nie być gołosłowną, podam przykłady:

Bobry trochę straciły wątek. Pojęcie własności przekraczało ich kolektywny sposób pojmowania świata.

– natura zwierząt

– Wilk mocno przycisnął Lisa!
– A on potrafi przycisnąć… – Wilczyca z rozmarzeniem pomyślała o kilku sytuacjach w ich własnej norze, jeszcze przed przyjściem na świat Wilcząt.

– sposób myślenia dorosłych

– Kim jest Tata?
– Ćłowiekiem – wyjaśniła Świnka. Nim skończyła mówić, już była pewna, że nie takiej odpowiedzi oczekiwał Szczur.
– Co potrafi?
– Citać, pisiać. Raź widziałam, jak robił kupę…

– sposób myślenia dzieci

Dzięki tej zaskakującej momentami żonglerce nie można książce zarzucić sztampy z – nie daj Boże! – morałem. Trokowicz wskazuje dzieciom, używając ich własnego języka, pewne mechanizmy istniejące w świecie dorosłych oraz inne, istniejące w świecie zwierząt. Mówi im: „patrzcie”, zaciekawiając i zmuszając do myślenia.
Kolejna sprawa to wielowątkowość i kilka miejsc akcji. Można się zastanawiać, jak wprowadzić różne wątki i miejsca akcji w opowieść o mówiących ludzkim głosem zwierzętach, żeby ta zainteresowała również dorosłych. Nie wiem; wie natomiast Bartłomiej Trokowicz, który wyczarował fantastyczną, urzekającą, a równocześnie trzymającą w napięciu historię.
Wielką siłą tej książki jest też plastyczność opisów. Wszystkie te elementy składają się na wspaniałą trójwymiarowość oszałamiającego debiutu autora. Nie sposób też nie wspomnieć o dopełniających całość przepięknych ilustracjach Dalii Żmudy-Trzebiatowskiej.

Zakończę jednym z moich ukochanych fragmentów:

– Ależ, ależ! – Lis był sarkastyczny. – Że tyle umiesz powiedzieć, to już wiem. Potrafisz może jeszcze czytać?
Kura poczuła się pewniej.
– Niewiele czytam. Tylko takie:  UWAGA! WYSOKIE NAPIĘCIE! albo NIEBEZPIECZEŃSTWO! GŁĘBOKA STUDNIA! To się przydaje w życiu. Innych napisów nie rozumiem, na przykład: ROBOTY NA DACHU! Nigdy nie widziałam robota na dachu.

– „Pan Misio. Czy lisy śnią o gadających kurach?” Bartłomiej Trokowicz

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę ten akurat zespół z oczywistych względów, a wybrałam ich wstrząsający cover piosenki Big Cyca, ponieważ, jak słusznie zauważyła w recenzowanej przeze mnie książce Wiewiórka: „U nas różne ciekawe rzeczy się zdarzają! Witamy w Polsce, pani Misiowa”.

oryginalna okładka

Cnoty Niecnoty

fot. Bożena Szuj

Jakiś czas temu światło dzienne ujrzały upławy z głowy osoby, po której trudno spodziewać się wypowiedzi mądrej. Nie zamierzam poświęcać im zbyt dużo miejsca, potraktuję je bardziej jak punkt wyjścia. Opinię publiczną poruszyło, rozśmieszyło i rozsierdziło równocześnie „ugruntowywanie cnót niewieścich”, bo było jaskrawe i kuriozalne. Poruszyła niestosowność, rozśmieszył archaiczny język, rozsierdziły: wstecznictwo i patriarchalny ton. Dobra, pośmialiśmy się i – co lubimy najbardziej – ponarzekaliśmy, a teraz zastanówmy się, czemu na taką samą skalę nie rażą nas mniej spektakularne, choć dużo bardziej niebezpieczne, mające się niestety ciągle świetnie, schematy przekazywane najmłodszym od lat z pokolenia na pokolenie. (Mam wrażenie, że coś w tej kwestii minimalnie drgnęło dopiero niedawno.)

⛔ Zawstydzanie

fot. Bożena Szuj

Miałam siedem albo osiem lat. Kolega w klasie drwił z nas (dziewczynek) dlatego, że nie wiedziałyśmy, co to jest seks, choć sam z pewnością nie wiedział dużo więcej od nas. Mama mojej koleżanki – nota bene córka Stefana Kisielewskiego – doradziła mi odpowiedź, która wydała mi się wówczas nieprawdopodobnie błyskotliwa, mianowicie że „seks to po niemiecku sześć”. Moje ego było w siódmym niebie na myśl o tym, że mam na podorędziu tekst, który na bank upierdliwemu koledze pójdzie w pięty! Użyłam go na pierwszej przerwie, podczas której znowu nam dokuczał i… zostałam wezwana do pani wychowawczyni, która publicznie mnie pouczyła, że „chyba w tym wieku nie wypada mówić o seksie!”. To, że usłyszała słowo „seks” z moich ust, ale nie usłyszała go wcześniej z ust kolegi, zwaliłam na karb jej wieku (przez wszystkie te lata byłam święcie przekonana, że dobijała wtedy do siedemdziesiątki – dopiero niedawno mama uświadomiła mi, że ona mogła mieć wtedy około czterdziestu lat… jednak garsonki postarzają). Wydarzenie to nie utkwiło więc we mnie jako symbol nierównego traktowania chłopców i dziewczynek, tylko jako okrutne, podłe i przede wszystkim bezdennie głupie posługiwanie się zawstydzaniem, kiedy nie ma się wystarczających kompetencji, żeby dobrze wykonać swoją pracę. Osoba (uczeń, student, klient, pacjent, petent) zawstydzona poczuje się w jakimś stopniu winna, przez co o nic nas nie oskarży. Podobną sytuację miałam kilka dni temu, kiedy mój ulubiony pomarańczowy dostawca internetu próbował ode mnie wyłudzić wyższą opłatę. Zapytana przez antypatyczną konsultantkę, czy nie wydało mi się dziwne, że nie podpisałam jednego dokumentu, który zgodnie z umową miał być wysłany wraz z innymi do podpisu (a nie został), odpowiedziałam: „nie, niestety nie wiem, czemu źle wykonujecie swoją pracę”. Analogicznie, dziś powiedziałabym swojej dawnej pani od nauczania wczesnoszkolnego, że „wypadanie” czy „niewypadanie” nie jest żadną kategorią i jeśli z jakiegokolwiek powodu czuje się niezręcznie, kiedy mówi się przy niej o seksie, to to właśnie powinna zakomunikować dzieciom. Bo problem wcale nie był we mnie, ani w tym, że użyłam tego słowa, tylko w niej, że tak na nie reaguje – gdybym wiedziała, nie sprawiłabym jej nieprzyjemności celowo.
Zawstydzanie, zwłaszcza dzieci, niesie za sobą ryzyko wyrządzenia im krzywdy, widocznej niestety dopiero w ich dorosłym życiu. Kiedy pracowałam w szkole, do moich obowiązków należało nie tylko uczenie polskiego, ale też opieka nad młodszymi dziećmi w świetlicy. Pewnego razu sześcioletnia dziewczynka, podchodząc do mnie, weszła niechcący na kant mojego biurka, szybko zauważając, że ocieranie się nie swoimi miejscami intymnymi, sprawia jej radość. Patrząc mi więc prosto w oczy, wyznała z ogromnym uśmiechem, że „to przyjemne jest!”. Uczuciem dominującym było we mnie przerażenie, że zaraz wejdzie któraś z pań i – właśnie ze względu na wspomniany brak kompetencji – zacznie ją zawstydzać, że kto to widział, że takie zachowanie dziewczynce nie przystoi (pamiętajmy, że żyjemy w kulturze, w której ciągle kobieca masturbacja jest tematem tabu – tolerujemy, niechętnie, tylko męską). Nie miałam pojęcia, jak się zachować. Umówmy się, że nie była to sytuacja komfortowa, ale mój komfort był tutaj akurat najmniej ważny. Musiałam w ułamku sekundy podjąć decyzję, jak szybko i sprawnie przerwać dziewczynce w sposób, który nie będzie inwazyjny dla jej formującej się dopiero seksualności. Uśmiechnęłam się więc serdecznie, odpowiadając: „wiem”. Mam głęboką nadzieję, że aprobata odkrywania własnej seksualności wyartykułowana przez drugą, dużo starszą i bardziej doświadczoną kobietę zakoduje w niej najlepsze i najzdrowsze odruchy.  (Bo nie chciałam jej oduczyć czerpania przyjemności z dotykania własnego ciała, tylko robienia tego przy osobach postronnych.) Potem szybko zaprosiłam ją z drugiej strony stołu, rozpraszając jej uwagę czymś zupełnie innym. Mam nadzieję, że nigdy nikomu nie pozwoli odebrać sobie tej niewinnej, pięknej czułości do samej siebie.
Seks jest niestety wyjątkowo wdzięcznym do zawstydzania tematem, ale nie jedynym. Rolą nauczycieli i rodziców jest oczywiście wskazanie dziecku co robi (w każdej dziedzinie) dobrze, a nad czym jeszcze powinno popracować, jednak merytoryczna informacja zwrotna powinna być mu przekazywana nie przy świadkach i nie w formie upomnienia czy pretensji. Również dlatego, żeby oswoić je z porażkami i pokazać, że nie są niczym złym – są nieuniknioną częścią procesu, jakim jest nauka, ale też – w szerszej perspektywie – procesu, jakim jest życie.

fot. Bożena Szuj

⛔ Fetyszyzacja dziewictwa

fot. Bożena Szuj

O koszmarnym zjawisku fetyszyzacji dziewictwa pisałam tu już kilka razy. Dziewictwo nazywane zresztą również, nomen omen, „cnotą” jest czymś absolutnie neutralnym. Nie ma niczego ani dobrego, ani złego w jego posiadaniu, nie ma też niczego ani dobrego, ani złego w jego traceniu. Najważniejsza jest dojrzałość (nie zawsze związana z wiekiem), gotowość i przede wszystkim świadomość będąca wynikiem rzetelnej edukacji seksualnej. W jednej z moich szkół edukacja seksualna wyglądała w ten sposób, że zawstydzonej pani, która przyszła nam, siedemnastolatkom, poopowiadać o seksie, rycersko pospieszył na ratunek chodzący do klasy równoległej, z którą uczęszczaliśmy na te zajęcia, syn Kazika Staszewskiego i sam założył prezerwatywę na banana. Cieszę się, że pani mogła się kilku przydatnych rzeczy od nas dowiedzieć, ale przez rzetelną edukację seksualną rozumiem długotrwały, rozpoczęty w przedszkolu proces uczenia dzieci o ich cielesności, o granicach, o tym, czym jest intymność. Inaczej wyrosną na kaleki, które możemy obserwować zarówno w moim pokoleniu (choć to zaczyna się na szczęście zmieniać, ale tylko dlatego, że świadomi, sterapeutyzowani ludzie odrzucają wszystkie bzdury, którymi byli karmieni w dzieciństwie i budują swoją rzeczywistość na nowo), jak i w pokoleniu naszych rodziców i dziadków.

fot. Bożena Szuj

⛔ Ocenianie i brak empatii

fot. Bożena Szuj

Kolejnym grzechem dawnego wychowania, w którym z pewnością sporą rolę odegrał kościół (w końcu inne wyznania i religie można tolerować, ale tylko ta „nasza” jest słuszna) jest przyznawanie sobie prawa do oceny innych. Oceniamy nie tylko wygląd zewnętrzny naszych bliźnich, ale też ich moralność wg wpojonych, często niedorzecznych standardów – wchodzimy z buciorami w ich prywatne, intymne sprawy, nie znając ich historii, nie znając ich drogi, ale dając sobie na to przyzwolenie w imię… no właśnie… W imię czego? Na pewno nie w imię altruistycznej troski o ich zagubione dusze, bo w tej ocenie nie ma miłości – jest natomiast pogarda. (Wynikająca oczywiście z naszego niskiego poczucia własnej wartości, ale to nas nie usprawiedliwia.)
Jednak prawdziwym niebezpieczeństwem wynikającym z oceniania innych jest wyzbywanie się naturalnej dla większości ludzi empatii. Jeśli pozwalamy sobie na ocenę innych, automatycznie ich odczłowieczamy. Na tym żerują zresztą wszystkie tabloidy, wmawiając nam, że osoby publiczne, wybierając swój zawód, zrzekają się prywatności, więc mamy do ocen prawo, a jeśli przez przypadek zrobi się nam ich szkoda, szybko zostaniemy „sprowadzeni na ziemię” informacją, ile ci biedacy zarabiają – wtedy nam na pewno wszelkie współczucie przejdzie. Jak zdrowy emocjonalnie, empatyczny człowiek reaguje na czyjeś słowa o depresji, myślach samobójczych, poczuciu doświadczania rasizmu? Empatią, zrozumieniem i  smutkiem. Nie jest dla niego istotne, co „wydarzyło się naprawdę, obiektywnie”. Odczuwa  łączność gatunkową z tym, kto się przed nim odsłania. Chce mu pomóc, życzy mu dobrze. Co się więc stało z ludźmi, którzy po obejrzeniu wstrząsającego wywiadu z Meghan Markle i księciem Harrym przeprowadzonego przez Oprah Winfrey zareagowali… podejrzliwością, wrogością i… przede wszystkim surową oceną właśnie? Jeśli ktoś mówi głośno o chęci odebrania sobie życia, to czy dyskusje na temat jego mądrości, inteligencji czy wręcz skłonności do konfabulacji są rzeczywiście reakcją właściwą? Reakcją, która przystoi wrażliwemu, empatycznemu człowiekowi…?
We mnie – choć wiem, że jest to sprzeczne z moją naturą – ocenianie zostało wpojone na tyle mocno, że w bardzo wielu sytuacjach jest moim pierwszym, niekontrolowanym odruchem. Nie lubię siebie takiej i wkładam naprawdę dużo pracy w to, by wytworzyć w sobie nowe, zdrowe mechanizmy. Marzy mi się świat, w którym ocenianie będzie piętnowane, bo jedynie na to zasługuje.

fot. Bożena Szuj

⛔ Wymuszanie grzeczności

fot. Bożena Szuj

Bliżej niesprecyzowana i dość enigmatyczna grzeczność jest znakomitym narzędziem do szantażowania dzieci. Nikt nie wie do końca o co w niej chodzi, ale można użyć władzy nad dzieckiem, wypowiadając magiczną kwestię „byłeś niegrzeczny” i karząc je. Czy alternatywą jest pozwolenie dziecku, by weszło nam na głowę? Nie. Alternatywą jest nauczenie się siebie i swoich potrzeb na tyle dobrze, by sprawnie i przejrzyście je dziecku artykułować. Forma przekazu musi też być dostosowana do możliwości percepcyjnych dziecka. Bieganie czy krzyczenie nie jest ani dobre, ani złe, ale w niektórych wypadkach bywa niebezpieczne, w innych przeszkadzające ludziom dookoła. Za każdym razem dobrze wytłumaczyć, czemu prosimy, żeby dziecko czegoś nie robiło. Najlepiej też, żeby wpisywało się to w ustalone wcześniej zasady ogólne. Oczywiście może nas nie posłuchać, jeśli chce, ale musi się wtedy liczyć z konsekwencjami, które przedstawimy mu zawczasu. To umacnia w dziecku poczucie, że jest wolne, ale też poczucie, że jest decyzyjne.
Dlaczego o tym piszę w kontekście innych błędów wychowawczych, które odciskają na nas piętno w dorosłym życiu? Dlatego, że terror bycia grzecznym zabija w nas pierwotne instynkty, które nas chronią. Jeśli wsłuchamy się w siebie uważnie, szybko wychwycimy dla kogo nie chcemy być grzeczni i mili – to sygnał, żeby od takich osób uciekać. Nie musimy być opryskliwi oczywiście, ale nie bądźmy grzeczni wbrew sobie. Jeśli złapiemy kontakt ze swoją intuicją, ona nas nie zawiedzie. I piszę to jako osoba, która nigdy niestety swojej intuicji akurat nie słuchała, zawsze na tym fatalnie wychodząc.

fot. Bożena Szuj

⛔ Stawianie siebie na ostatnim miejscu

fot. Bożena Szuj

Jaki obraz świata przedstawiamy dziecku, kiedy się dla niego i jego drugiego rodzica nieustannie poświęcamy? Kiedy żyjemy tylko dla innych (i życiem innych), kiedy przymuszamy je, by na pierwszym miejscu stawiało innych i karcimy, kiedy śmie postawić na pierwszym miejscu siebie? Przedstawiamy mu obraz świata, w którym relacje opierają się na wyrzeczeniach i krzywdzie. Przedstawiamy mu obraz świata, w którym nie można postawić granic, bo każdy akt poznania samego siebie zaliczany jest do tych „egoistycznych”. Banalna prawda jest taka, że jeśli nie nauczymy się siebie, swoich potrzeb i tego jak mądrze i dobrze się sobą opiekować, nasza  pomoc innym czy opieka nad nimi będzie w najlepszym przypadku bezwartościowa, a w najgorszym toksyczna. Wbrew jakiejś bardzo dziwnej, choć powszechnej opinii, ludzie szczerze kochający samych siebie (nie, to nie narcyzm – narcyzm na ogół rodzi się właśnie z niechęci do siebie) są dużo bardziej otwarci, serdeczni i empatycznie wobec innych, bo – praktykując na sobie – wiedzą jak. Natomiast ludzie, którzy nie są ze sobą pogodzeni, nie umieją się ze sobą skonfrontować, a nawet gdzieś w środku szczerze się nienawidzą, często rekompensują to sobie przesadną pomocą innym, ale są równocześnie jak tykające bomby. Na ogół zresztą za zamkniętymi drzwiami znęcają się nad tymi, którzy są od nich słabsi i zależni.
Myślę, że  – co się zresztą łączy z poprzednim rozdziałem – jeśli przychodzi do nas dziecko, które jeszcze wczoraj najbardziej na świecie lubiło się bawić z jakimś kolegą, a dziś stwierdza, że jednak go nie lubi i już się z nim bawić nie chce, bardzo niedobrym pomysłem jest przymuszanie go do kontynuacji tej znajomości, zarzucanie mu niekonsekwencji („wczoraj ci jakoś odpowiadał!”) czy szantażowanie go emocjonalne tym, że „jeśli się z nim przestanie bawić, zrobi mu przykrość”. Tego też jako dziecko doświadczałam, dziś jednak widzę w tym kilka zagrożeń. Po pierwsze, niekonsekwencja nie jest wcale grzechem ciężkim (chyba, że mówimy o wychowywaniu dzieci, to wtedy jest) i każdy człowiek w każdym momencie ma prawo się rozmyślić, zmienić zdanie, zobaczyć coś w innym świetle, nowych barwach i stwierdzić, że jednak nie, że to nie dla niego. Nawet (a może przede wszystkim) bardzo mały człowiek. Po drugie jeśli nie wypracujemy w dziecku umiejętności wytłumaczenia (nam, ale tak naprawdę sobie) dlaczego wczoraj chciało się z kimś bawić, a dziś już nie chce, to istnieje duże zagrożenie, że w przyszłości nie będzie umiało zmierzać się z problemami, próbując je rozwiązywać, bo przecież każda sytuacja jest inna. Z jednym naprawdę nie warto (i tak naprawdę nigdy nie było warto) się bawić, a z innym po ustaleniu zdrowych granic i zasad można stworzyć dużo lepszą i bardziej wartościową relację, a jej zerwanie po pierwszym zgrzycie byłoby wylaniem dziecka z kąpielą. W końcu po trzecie komunikat „jeśli się z nim przestaniesz bawić, zrobisz mu przykrość” jest zasianiem w dziecku przekonania, że potrzeby innych są ważniejsze od jego potrzeb. Nie są. Rolą każdego człowieka jest zadbanie o własny komfort – nikt nie zrobi tego lepiej od nas, więc i my nie zaspokoimy czyichś potrzeb za kogoś (choć próbując, czujemy się lepszymi ludźmi). Tu się zresztą pojawia problem z bardzo niestety popularną narracją (zwłaszcza wśród porzuconych kobiet), że jeśli ktoś rezygnuje ze związku z nami, to „nie był nas wart”, innymi słowy, jeśli nasze drogi się rozchodzą, to mamy tylko dwie możliwości: być porzuconą ofiarą albo rzucającym nikczemnikiem. Tymczasem wszelkiego typu relacje rozpadają się z przeróżnych powodów wtedy, kiedy nadejdzie na to czas. Rzadko kiedy jest to czyjakolwiek wina, a już tym bardziej wina jednej tylko ze stron. Oczywiście, że rezygnując z relacji z drugą osobą sprawimy jej przykrość. Sprawianie czasem przykrości jest nieuniknioną, choć nieprzyjemną, częścią naszego życia. Warto uczyć tego dzieci od najmłodszych lat. Warto też pokazywać im, jak minimalizować cierpienie innych spowodowane naszymi wobec nich decyzjami, poprzez szczere i przejrzyste wyjaśnianie powodów swojego postępowania. Nie mówię tu nawet o tłumaczeniu się, lecz zaopiekowaniu drugą osobą w trudnej dla niej chwili. Po ludzku. Z empatią.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki „On a Plain” Nirvany, dodając do moich ulubionych wersów  „I love myself better than you/I know it’s wrong so what should I do?” jeszcze od siebie „No, it’s absolutely not!”.

fot. Bożena Szuj

„Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” Artur Schopenhauer

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Jan Lorenowicz
wydawnictwo: Verso
rok wydania: 2010
oryginalny tytuł: Die Eristische Dialektik

Pisząc dwie ostatnie recenzje książek na blogu, musiałam uprzedzać swoich Czytelników, że opisywane lektury nie są wielką literaturą. To wzmogło mój apetyt na coś kompletnie innego, doskonałego literacko, piekielnie mądrego i przy okazji trudnego, bo mój mózg od czasu do czasu potrzebuje gimnastyki. Najlepszym wyborem w takiej sytuacji są dla mnie dwa działy: językoznawstwo oraz filozofia. Padło na ten ostatni; sięgnęłam po maleńką, ale równocześnie wielką pod każdym względem książkę „Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” Artura Schopenhauera. To pozycja obowiązkowa dla każdego.
Wierzę, że żadnemu z moich Czytelników Schopenhauera (urodzonego w moim ukochanym Gdańsku zresztą) przedstawiać nie trzeba i to nie tylko z powodu krążących od kilku lat po sieci przezabawnych memów z jego wizerunkiem. Wszystkie szkoły, do których chodziłam, miały na szczęście w swoim programie filozofię – jestem przekonana, że dziś powinna być ona obowiązkowa również w szkole państwowej.
Zacznijmy od wyjaśnienia podstawowych pojęć. Czym jest erystyka? Schopenhauer najpierw definiuje logikę i dialektykę. Logiką nazywa „naukę o prawach myślenia, czyli sposobach działalności rozumu”, a dialektyką – „sztukę prowadzenia rozmów lub sporów”. Od tego wyprowadza pojęcie dialektyki erystycznej, czyli „sztuki prowadzenia sporów, ale w taki sposób, aby zawsze mieć rację, a więc per fas et nefas”. Jak pisze dalej, „erystyka byłaby tylko bardziej jaskrawą nazwą tego przedmiotu”. W tym miejscu wiemy już, na co zostanie postawiony nacisk.
Jeśli ktoś przyzna nam w sporze rację, nie musi to wcale oznaczać, że ją obiektywnie mamy. Kluczowe jest więc zrozumienie, że możemy obiektywnie rację posiadać, ale też – jeśli nie znamy odpowiednich technik – nie potrafić przekonać do niej ani rozmówcy, ani (co było dla mnie przełomowe) samych siebie! Schopenhauer przestrzega więc zarówno przed zbyt dużym skupieniem się na dowiedzeniu swojej racji w sporze, jak i przed zbyt szybkim poddaniem się (gdyż z upływem czasu może się okazać, że choć spór przegraliśmy, racja była jednak po naszej stronie), gdyż i jedno, i drugie oddali nas od prawdy obiektywnej.  Erystyka nie będzie się więc zajmować prawdą obiektywną, ale takim prowadzeniem rozmów i sporów, by rację nam przyznano („chodzi tu nie o prawdę, ale o zwycięstwo”). Jest to oczywiście mocno nacechowane manipulacją, od której staram się w swoim życiu mocno dystansować, z drugiej zaś strony dobrze znać te wszystkie wysublimowane techniki, żeby rozumieć mechanizmy zachodzące podczas rozmowy.
Stosunkowo niedawno, w tekście „Trudna sztuka rozmowy”, opisywałam, jak męczą mnie rozmowy z ludźmi, którzy za punkt honoru stawiają sobie dojście w rozmowie do jakiejś jednej racji. Pisałam, że nawet jeśli są skłonni przyznać ją mnie, to presja pojawiająca się w takiej konwersacji jest dla mnie wykańczająca. Często widzę dokładnie, gdzie mój oponent racji akurat nie ma, ale jego agresja, zdolność przekrzykiwania i brak umiejętności odpuszczania powodują, że spór ze mną wygrywa. „Erystykę” Schopenhauera potraktowałam jak fantastyczne wyjaśnienie tego zjawiska, ale nie miałam podczas lektury złudzeń, że zgłębię tajniki dialektyki erystycznej w stopniu, który pozwoli mi wygrywać spory, gdyż z założenia jestem przeciwna dochodzeniu do jednej tylko prawdy. Jednak za niezwykle przydatne uważam dwie informacje. Po pierwsze tę, że im ogólniejsze twierdzenie, tym łatwiej je obalić, im zaś bardziej szczegółowe – tym trudniej; a po drugie tę, że dużo łatwiej o fałszywe sądy niż fałszywe wnioski.
Znam ludzi, których niesłychanie podnieca udowodnienie, że mają rację; ja już do nich na szczęście nie należę, chociaż wiele lat było inaczej. Im lepiej siebie znam, tym bardziej czuję się wolna od potrzeby udowadniania czegokolwiek komukolwiek. Wyznaję jednak zasadę, że wiedzy nigdy za dużo i – choć to, z boku patrząc, dosyć śmieszne – warto wiedzieć, jakich trików używają nasi rozmówcy w biegu po puchar Zwycięzcy Sporu.
Być może też nie wszyscy wiedzą, że można rozmawiać w zupełnie inny sposób. Dla mnie alternatywą jest wytwarzanie z rozmówcą bezpiecznej przestrzeni, w której każdy z nas może w nieskrępowany sposób opowiedzieć swoją prawdę (opierając się na zarówno zaobserwowanych faktach, jak i własnych, subiektywnych odczuciach) i mieć pewność, że nie zostanie oceniony. Nie może być też mowy o urażeniu czyichkolwiek uczuć, kiedy posługujemy się komunikatem ja. Jeśli w rozmowie wspólny wniosek nie jest celem samym w sobie, zyskujemy dużo więcej niż ewentualną „rację” – stajemy się bogatsi o czyjś odmienny punkt widzenia. Poszerzamy swoje horyzonty.
Wracając jednak do książki Schopenhauera, jej lektura jest przede wszystkim intelektualną rozkoszą. Sam autor zresztą nie określa się ani jako entuzjasta posługiwania się erystyką, ani jako jego przeciwnik. Zna ją doskonale i wykłada w sposób przystępny i niesłychanie rzetelny. Dodatkowo fascynacja Schopenhauera buddyzmem czyni tego filozofa wyjątkowo mi bliskim.
„Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” ujęła mnie jednak najmocniej tym, jak bardzo jest momentami zabawna (Schopenhauer, przygotowując swoich czytelników do sporów, zdaje się wyprawiać ich na wojnę). Przytaczam zaledwie kilka fragmentów, przy których śmiałam się najgłośniej (pozostawiam pisownię oryginalną):

Jeśli na przykład podczas sporu o filozoficznych lub przyrodniczo-naukowych przedmiotach przeciwnik (który musi być w takim razie Anglikiem) pozwala sobie cytować argumenty biblijne, mamy prawo odeprzeć go zapomocą takich argumentów, chociaż są to argumenty ad hominem, niewyjaśniające istoty rzeczy. Jest to podobne do płacenia komuś fałszowanemi pieniędzmi, które od niego samego pochodzą.

– str. 21

Jeżeli przeciwnik jest nieśmiały lub tępy, a sami posiadamy sporą dozę bezwstydu i mocny głos, może się to udać bardzo łatwo.

– str. 37

Jeżeli zaś ma zdolności pierwszorzędne, wówczas bardzo mało albo wcale nie uznaje autorytetów. […] Przeciwnie, ludzie tuzinkowi mają głęboki szacunek do specyalistów. Nie wiedzą zupełnie, że ten, kto robi sobie z przedmiotu rzemiosło, lubi nie sam przedmiot, lecz wygodę z niego płynącą, ani też o tem, że ten, kto naucza przedmiotu innych, rzadko bardzo zna go sam gruntownie, ponieważ temu, co sam studyuje, zwykle mało czasu pozostaje na uczenie innych.

– str. 47

Autorytety, których przeciwnik wcale nie rozumie, po większej części oddziaływają najsilniej. Ludzie nieuczeni np. mają szczególny szacunek dla ozdób łacińskich i greckich. Z autorytetami można sobie pozwalać nie tylko na naciąganie, ale wprost na zupełne skażenie sensu. W nadzwyczajnych wypadkach można cytować autorytety własnego wynalazku. Po większej części przeciwnik nie ma pod ręką książki, zresztą nie umie sobie z nią poradzić.

– str. 48

Wszystko, o czym Schopenhauer pisze, pokrywa się zresztą z jedną z moich ulubionych, często powtarzanych przez Iyanlę Vanzant teorii o tym, że patrzymy na świat przez przeróżne filtry, które determinują nasz odbiór rzeczywistości, a rozmowa (bądź spór) są tylko tego odzwierciedleniem. Prostym przykładem jest jeden z najbardziej chyba prymitywnych „argumentów” używanych przez przeciwników legalizacji małżeństw jednopłciowych. Filtr niezdrowej ekscytacji seksualnością innych ludzi (narzucany na ogół we wczesnym dzieciństwie przez religijne wychowanie) sprawia, że całkiem inteligentnym i na ogół racjonalnym osobom nagle zaczyna się wydawać, że legalizacja pedofilii bądź zoofilii jest tu dobrą i logiczną paralelą. To jeden z przykładów zresztą na chwyt erystyczny, którym można wygrać spór, nie mając racji. Zakończę jednak słynnym – i mam nadzieję, że dla coraz większej grupy osób retorycznym – pytaniem amerykańskiego psychologa Marshalla Rosenberga:

Chcesz mieć rację, czy relację?

– Marshall Rosenberg

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę wpisującą się tytułem w temat dzisiejszego tekstu piosenkę uwielbianego przeze mnie zespołu Ben Folds Five.

Kochanków rozmowy…

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ponieważ moje, trwające już ponad rok, życie w związku obfituje w codzienną porcję dialogów, które uwielbiam, jakiś czas temu zaczęłam prowadzić na swoim fejsbukowym profilu cykl „Kochanków rozmowy”. Ponieważ cieszy się on dużą sympatią i popularnością wśród znajomych, postanowiłam zrobić dziś sobie prezent urodzinowy, publikując go w postaci blogowego wpisu.
Wybór takiego właśnie tytułu, jak zwykle u mnie, nie był przypadkowy, lecz głęboko przemyślany. Podkreśla dwie rzeczy, bez których udany związek nie istnieje: nieplatoniczność relacji oraz rozmowę. Mam w ogóle wrażenie, że rozmawiamy ze sobą bezustanNie, nawet milcząc, choć już słyszę uchem wyobraźni przytyki Kochanka, że ja milczę zdecydowanie rzadziej. Niech Mu będzie!

☎️ Z cyklu telefoniczne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy przez telefon…

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Brakuje mi Ciebie – zaczynam zalotnie ja.
– W sensie nazbierało Ci się w zlewie naczyń do mycia?
– Tak.
#ZaDobrzeMnieZna #NieZNimTeAkuratNumerki

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– No po wypadku to w ogóle nie mogłem oglądać nawet jazdy na nartach w telewizji, bo mi się kręciło w głowie i ta myśl, że ktoś się przewróci i połamie sprawiała, że odczuwałem fizyczny ból – zwierza się Kochanek.
– Doskonale to rozumiem! To powód dla którego nie oglądam pornoli z czarnoskórymi mężczyznami. Też od patrzenia wszystko mnie w środku boli.
– … dlaczego Twoja analogia mnie nie dziwi…
#ZupełnieNieWiem

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Wysłałam Kochankowi piosenkę, którą właśnie nagrałam a cappella  w szafie.
– Kurczę, nie mieści mi się w głowie, że można mieć taki słuch i śpiewać tak bezbłędnie czysto. Nie lubię Cię.
– Jak coś – podpowiadam, – to moja mama ma jeszcze lepszy.
– Ale przynajmniej nie śpiewa. Nie dość, że masz najlepsze cycki, to jeszcze najpiękniejszy głos i niesamowity słuch. Spadaj, nie gadam z Tobą. Może jutro mi przejdzie.
„Kurczę, biedny” – pomyślałam. – „Na jego miejscu też bym sobie zazdrościła… biustu” 🤷‍♀️
#Proste

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Cholera, potrzebuję dwudziestkępiątkę – stwierdza Kochanek.
– Ej, no już bez przesady! Masz trzydziestkępiatkę! To 18 lat różnicy, weź wyluzuj, Chłopie! – bulwersuję się ja.
– …a mam pięćdziesiątkę – kontynuuje On.
– No pięćdziesiątkę już miałeś.
– LEKARSTWA LICZĘ, Głupolu! 🙄😑🙉
#NoINieMógłTakOdRazu #TylkoWNiepewnościCzłowiekaTrzyma #ATakByTheWay #TrzydziestkipiątkiSąNajlepsze

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Jak pracowałam w wypożyczalni strojów narciarskich, za każdym razem musiałam wietrzyć po Chińczykach. Nie chodziło absolutnie o higienę, tylko prawdopodobnie to, co jedzą. To był zawsze bardzo specyficzny zapach smażonego ryżu. I chyba oleju. Nie chcę, żeby to zabrzmiało rasistowsko… 🙈
– … po prostu czułaś ryżkomfort 🤷‍♂️
🤣🤣🤣 #KochanekMaZawszeNajlepszePuenty

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Ja, wykończona po pracy:
– Ale nie myślisz, że jestem cieniasem?
– Podejdź do lustra i sprawdź, bo naprawdę NIE JESTEŚ!
– NO WIESZ??? Już mogłeś sobie darować takie przytyki do mojej wagi!!!
– 🙉🙉🙉
#NoJużNaprawdę #Mógł

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– I naprawdę tak za mną tęsknisz? – pytam pozytywnie zaskoczona ja.
– Naprawdę. A co Ty myślisz, że ja wyjeżdżam do Gdańska, żeby od Ciebie uciec?
– Tak!
– 🙉🙉🙉
#Zapytał #ToMuOdpowiedziałam 🤷

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– A dumnyś, że masz taką piękną, mądrą i utalentowaną kobietę?
– Ale przecież z Tobą jestem! 🤷
 #SzczerośćWZwiązkuJestZdecydowaniePrzereklamowana 🤣🤣🤣

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Chodzi o to… – zaczynam swój wywód z zakresu fizyki i językoznawstwa.
– …żeby nie wpaść w błoto! – przerywa mi elokwentnie Kochanek.
– …a zwłaszcza bez płaszcza!
– Uuuu, ale wybrnęłaś!
– Z Tobą wybrnąć to czysta przyjemność 😈😇🥰
– A z Tobą wybrnąć, to jak zabrnąć 🤷‍♂️
🤣🤣🤣 #UznamToZaKomplement

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Koleżanka dostała od klienta Prosecco – informuję Kochanka.
– To można leczyć?
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #ŚmieszekTaki #TakiŻartowniś

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Super, że ten nowy samochód jest cichy! A ten poprzedni czemu był taki głośny? – dopytuję Kochanka.
– Bo miał uszkodzone łożysko.
– Aaa! A w ogóle to prawda, że koty zjadają swoje łożyska?
– No większość ssaków zjada swoje łożyska. Sam widziałem, jak moja suczka po urodzeniu zjadła wszystko.
– Właśnie! Bo nigdy nie miałam psa. Jak to jest, jak zaczyna się psi poród? Wzywa się weterynarza położnika?
– Tak, k…, psa położnika, a koty podają ręczniki 🙈🙈🙈
🤣🤣🤣 #NoSkądMamToWiedzieć #JakNigdyPsaNieMiałam

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Po omówieniu moich urodzinowych potrzeb, Kochanek siada do zrobienia przelewu:
– Jak nie zrobię go teraz, to zapomnę. Ok, mam Cię w zdefiniowanych odbiorcach. Tylko co wpisać w tytule przelewu? “W podzięce za seks” może być?
– 🤣🤣🤣 Taaaak! 😍
– Powinno być wtedy nieopodatkowane.
🤷‍♀️ #Powinno #ChociażKtoIchTamWie #NoI #OnNaSerioZrobiłTakiTytułPrzelewu 🤣🤣🤣

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Tymański jest moim guru harmonii – zwierzam się Kochankowi.
– … kuru harmonii.
🤣🤣🤣 #PozdroDlaKumatych #AlboWytłumaczę #ByłTakiZespół #Tymańskiego #Kury

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– To gdzie będziesz spał, jak powynajmujesz wszystkie swoje apartamenty?
– Uwiję sobie gniazdko w piwnicy.
– Hmmm – zaczynam (w swoim odczuciu zalotnie) – A zrobisz tam jakieś miejsce w łóżku dla drugiej osoby?
– 🤔?
– … czyli mnie…
– Aaaaa! Ciebie! A, to tak, bo już się zastanawiałem na ch… mi druga osoba w łóżku…
🤣🤣🤣 #NoWSumieLepiejNieNaCh…

☕ Z cyklu poranNe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy rano…

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– A gdybyś np. zobaczył Salmę Hayek, to też byś mnie nie rzucił? – pytam ja, wcale nie taka pewna, co sama bym odpowiedziała, będąc na jego miejscu.
– Przecież już ją widziałem i Cię nie rzuciłem 🤷
🤣🤣🤣 #NoLogiczne #APozaTym #MężczyźniWoląBlondynki #TrueStory #PotwierdzoneInfo

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Scrollujemy fejsa i napotykamy na mema z mrówkojadem.
– Co to? – pytam ja.
– Mrówkojad – odpowiada Kochanek.
– A mrówkojad nie ma dłuższej trąbki?
– To chyba zależy. Bo jeszcze są pancerniki, ale one mają bardziej ekstremalny wygląd.
– Yyyyuuuu – wzdrygam się ja. – One mnie autentycznie przerażają swoim lookiem. Ty też się boisz pancerników?
– Tak. Zwłaszcza Potiomkina.
🤣🤣🤣 #Kpiarz #AJaSięPancernikówNaprawdęBoję

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Zwierzam się Kochankowi z bólu różnic środowiskowych.
– Wiesz, moje dzieciństwo zrobiło mi krzywdę, bo otaczały mnie od najmłodszych lat tak wielkie osobowości i osobistości świata sztuki, że pół życia na serio myślałam, że nieartyści to ludzie upośledzeni. Jak wzrastasz w takim wyjątkowym świecie, to potem, stykając się z resztą Polaków, doświadczasz szoku.
– Rozumiem to. Ja miałem ogromne szczęście w podstawówce i ogólniaku do niesamowicie inteligentnych, wybitnych i przez to inspirujących jednostek. Ale jak tak sobie pomyślę, że np. trafiasz do klasy, w której są tylko dwie inteligentne osoby… i tej drugiej nie lubisz… 🤷
#Najgorzej #WSumie #NadalMyślęŻeNieartyściToLudzieUpośledzeni

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Przeniosłam się do nowego telefonu i chcę kilka rzeczy pozmieniać w aparacie, ale nie wiem jak, więc się irytuję.
– Poczytaj instrukcję – radzi Kochanek.
– Nie znoszę instrukcji! Nic z nich nie rozumiem ☹️
– Wiesz, życie to nie tylko pukanie. To też czytanie instrukcji 🤷
– Pukania?
– 🙈🙈🙈
– Ale wiesz, to ciekawe, bo w poprzednich związkach też słyszałam, że powinnam czytać instrukcje.
– O, czyli sytuacja się powtarza. Jaki z tego wniosek?
– Przyciągam do siebie mężczyzn lubiących czytać instrukcje?
#SwojąDrogąPocieszyłoMnieBardzoKiedyś #JakProfesorBralczykZwierzyłSięNamNaZajęciach #ŻeTeżNicNieRozumieZInstrukcjiPralki

Z cyklu poranne kochanków rozmowy.
– Leż tak i się nie duś! – ustawia mnie Kochanek, kiedy się wtulam.
– Ale właściwie czemu?
– Bo nie mogę zasnąć, kiedy się dusisz.
– Ale… ja się lubię dusić… Ojej, naprawdę nie możesz zasnąć? W sensie, że się o mnie martwisz? 😍
– Nie no, aż tak, to nie. Po prostu mnie to irytuje.
#SzczerośćWZwiązkuJestPrzereklamowana #WspominałamJuż #ZnakZapytania #TeżNamSię #FundamentTrafił

Z cyklu poranne kochanków rozmowy.
– Wiesz – stwierdzam, – powinieneś zrobić uprawnienia i oprowadzać ludzi po Trójmieście. Niesamowicie opowiadasz, cudownie klniesz, narzekasz na bandyckie architektoniczne rozwiązania, a Polacy kochają narzekanie, no i masz taką wiedzę o architekturze 🥰 Może dodasz taką usługę do wynajmu apartamentów? To by było coś…
– No co Ty? Zaj..bałbym, gdyby ktoś mnie nie słuchał!
– To musiałbyś brać pieniądze z góry 🤷‍♀️
#NoMusiałby #NiktZaDarmoNieBędzieTyrać

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Ja wczoraj rano:
– Wiesz, Tymon powiedział mi wczoraj, że „za to, że Cię tak szybko zmobilizowałam do zrobienia takiego porządku, mam wielki, ogromny plus gdzieś tam… na niebie”, a ja go zapytałam „w sensie, że krzyż… z Kochankiem?” 🤣 Ej, czemu się nie śmiejesz? Przecież to śmieszne było…
– Spier…laj!
🤣🤣🤣🙈🙈🙈
#JaSięTamŚmiałam #ZWłasnegoDowcipu

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Skąd Ty to wszystko wiesz? – pytam ja, zafascynowana znajomością Kochanka codziennej drogi Słońca po nieboskłonie.
– Wiesz, 53 lata obserwacji 🤷‍♂️
– Ok, to Ty będziesz uczyć nasze dzieci geografii!
– No z pewnością Ty nie powinnaś! 🙈
– Dobra, to Ty bierzesz: geografię, biologię, chemię, fizykę i historię, a ja wezmę resztę. Cholera… coś w ogóle jeszcze zostało? 🤔 A, no przecież! Polski! No i matematyka – spokojnie do piątej klasy podstawówki mam ogarniętą – stwierdzam z nieuzasadnioną dumą.
– To akurat wystarczy… do robienia zakupów w biedrze.
#AleMnieZgasił #AWiem #JeszczeFilozofięChętnieNaSiebieWezmę #IAngielski

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Zawinęłaś mnie, jak naleśnik i unieruchomiłaś kolanem, a potem pytasz, czy jest mi miło, a ja prawie oddychać nie mogę – marudzi Kochanek.
– Oj tam, bez przesady. Moim zdaniem oddychanie jest generalnie przereklamowane.
– No ja się do niego dość mocno przyzwyczaiłem…
#TrafiłMiSię #Delikatny

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– I naprawdę nie wkręcasz mnie z tą trójką dzieci?
– Nie, trójka to już rodzina.
– Pomysł super, szkoda że za mnie nie urodzisz, ale jestem na tak.
– Wiesz, jedynacy są na ogół nieprzystosowani do życia. Znaczy nie wszyscy, znam kilku normalnych…
– … na przykład mnie 😊
– O jprdl… Robimy trójkę! Postanowione!
🤣🤣🤣 #ITakąRobotę #ToJaLubię

🫖 Z cyklu popołudniowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy po południu…

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Zrobiłam chyba dobre proporcje drinków, bo wódki jest więcej niż coli – mówię ja.
– Bardzo prawidłowo, gdyby było na odwrót, w drinkach byłoby zbyt dużo cukru, a to nie jest zdrowe – odpowiada fachowo dr Kochanek.
🤣🤣🤣 #PoTrzechSzklankachCzujęIdealnyPoziomCukruWeKrwi

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Musimy zrobić porządek z tymi skrzatami z korytarza – stwierdza Kochanek.
– Skrzatami? Co pijesz i czemu beze mnie?
– Widzisz, one są strasznie złośliwe. Mogłyby rozrzucać wszystkie buty, a… rozrzucają tylko twoje…
🤷🤷🤷🤣🤣🤣 #FaktFaktem #SąZłośliwe

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Ile potrwa ta sesja? – pyta Kochanek, bo zamarzyłam sobie zdjęcia na urokliwym wysypisku, więc jedziemy je robić.
– 40 minut maks maksów. A spieszysz się gdzieś?
– Nie no, umawiam się, ale się dostosuję. Czyli spokojnie o 19.00 będę wolny?
– No to zależy.
– Od czego?
– No od tego, na co się umawiasz. Bo jeśli na seks, to obawiam się, że o 19.00 nie będziesz jednak wcale wolny. Sorry – uroki życia z monogamistką 🤷‍♀️
– O jprdl, z kim ja żyję 🙈🙈🙈
– Z monogamistką 🤷‍♀️
#CoZrobiszJakNicNieZrobisz

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Porządków ciąg dalszy. Po umyciu wszystkich okien, pozbyłam się wszelkiego zła, jakim są żaluzje i zasłony. No i kiedy Kochanek się rozbiera, trzyma się za siusiaka, jak cnotka niewydymka i mruczy pod nosem:
– Żebym we własnym domu musiał się zakrywać…
– Jejku, weźże nie przesadzaj! Kto Cię tam w ogóle zobaczy, a nawet jeśli, to kto się będzie tym ekscytować? Przypominam, że kobiety, którym się ciągle podobasz już dawno nie…
– … żyją.
– Chciałam być uprzejma i powiedzieć „niedowidzą”, ale co racja, to racja 🤷‍♀️
#NiedowidząTeNieliczneŻyjące

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Może jak wyjmiemy szafę z samochodu, to – korzystając z tego, że jesteśmy już ubrani – pójdziemy na spacer? – proponuje Kochanek.
Ja… po kilku minutach intensywnej rozkminy:
– A nie będzie nam trochę niewygodnie iść na spacer z szafą? 🤔🤔🤔
#BoPoSchodachNieByłoWygodnie

Z cyklu popołudniowe na spacerze kochanków rozmowy…
– W bluzie mi za ciepło, ale bez bluzy za zimno – skarży się Kochanek.
– To może po prostu wyjmiesz na wierzch swojego…
– Ej, ale ja chcę, żebyśmy o jakiejś normalnej porze wrócili dziś do domu, a nie po 48 godzinach…
🤷 #WSumie #MiałSłusznego

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Po całym długim wykładzie Kochanka, że życie to nie wyścigi, że punktem odniesienia dla siebie samych jesteśmy my sami, że nie ma sensu się porównywać do nikogo i rywalizować, bo jestem jedyna w swoim rodzaju, podsumowałam:
– Ale ja się nie porównuję. Chcę tylko być lepsza od innych 🤷
– K…, jak bym Tymańskiego słyszał 🙈🙈🙈
Niedługo później… W jakiejś rozmowie Kochanek stwierdza:
– Ty masz prawie tak duże problemy z ego, jak Tymański.
– Ej, ale jak to PRAWIE? 🤔
– 🙈🙈🙈
A trzeba Wam wiedzieć, że Tymon jest jedynym mężczyzną, który bardzo niechętnie przyznał, że ma gorszy biust od mojego, usprawiedliwiając to szybko różnicą wieku 🙈🙈🙈
🤣🤣🤣 #KochamObuPanów #ChoćKochankaNajbardziejNaŚwiecie

🍻 Z cyklu wieczorne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy wieczorem…

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Kochanek leży w łóżku i szuka swojej komórki, więc idę na przeszpiegi po mieszkaniu, ale jej nie znajduję, więc dzwonię ze swojej na jego numer, zostawiam swój telefon na biurku i nasłuchuję. Słyszę! Coś dzwoni w korytarzu, więc do niego biegnę. Dzwoni kieszeń kurtki Kochanka, a ja – zaaferowana – zapominam, że to ja przecież dzwonię. Więc rzucam się na tę kieszeń, chwytam Jego komórkę, wyświetlaczem do tyłu, bo mam lekką obsesję na punkcie niezaglądania sobie w osobiste rzeczy i lecę z nią do Kochanka, krzycząc, że ktoś dzwoni oraz że nie patrzę. On, myśląc, że sobie kpię, patrzy na wyświetlacz i mówi:
– O, jakaś lafirynda do mnie dzwoni!
No i zaczęło się – natłok myśli 🙈 W mojej głowie wyglądało to mniej więcej tak: „Dlaczego tak brzydko nazywa koleżankę? Z drugiej strony, czemu ona tak późno dzwoni? Może naprawdę jest lafiryndą? Ale po co jakiejś starej lafiryndzie jego numer? A jeśli to młoda lafirynda? Przecież on nawet nie lubi lafirynd. W sensie ja jestem wyjątkiem. A… jeśli to telefon z tych tragicznych, ostatecznych? Nawet nie wiem, w co się ubrać na pogrzeb… No i czy wypadałoby mi z Nim na niego jechać…”
W tym momencie Kochanek pokazuje mi wyświetlacz z moim zdjęciem. Wytrącona z rozmyślań, zadaję sobie pytanie kluczowe: „Po ch…j do niego dzwonię, skoro stoi obok?” I… wtedy sobie przypomniałam… 🙈🙈🙈
🤣🤣🤣 #NajbardziejJestemDumnaŻeNieSpojrzałamWJegoEkran #PrywatnośćToŚwiętość

Z cyklu wieczorne kochanków z przyjaciółką Kochanki rozmowy…
– Wiesz, chyba masz jednak zaniżone poczucie własnej wartości, bo skoro wybrał Cię ktoś tak wyjątkowy, jak Marianna, to znaczy, że naprawdę musisz być wyjątkowy! – mówi Mu moja przyjaciółka.
– No właśnie! Ale kiedy ja mu to powtarzam, to twierdzi, że jestem egolem 🤷
#NoTakaPrawda #TakTwierdzi #AleJakPowieMuKtośInny #ToPotakuje

Z cyklu wieczorne spacerowe kochanków rozmowy. Kochanek, jak zawsze na spacerach po Wrzeszczu, opowiada mi o architekturze. I nagle stwierdza:
– A teraz opowiem Ci o ulicy Żeleńskiego i to Ci się spodoba, bo ona nie przecina, tylko DOCHODZI!
– 🥰🥰🥰
#JakOnMnieZna

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
– Już się umyłam – mówię po zdecydowanie dłuższym prysznicu.
– Gratuluję! – odpowiada Kochanek.
– Czy to była zakamuflowana próba powiedzenia mi w twarz, że jestem gruba?
– DKJprdl… 😱 🙈
– No, myślałam, że miałeś na myśli to, że miałam taką powierzchnię do wymycia, że aż mi gratulujesz, że podołałam.
– 🙈🙈🙈
– Czyli… źle myślałam 🤷
#KażdemuSięMożePrzydarzyć #MnieSięNaTenPrzykładPrzydarzaCodziennie #PoKilkaRazy

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
– Chciałabym przygotować z Tobą i Tymonem piosenkę Indii.Arie „The Truth”, bo ten tekst jest tak bardzo o nas – zwierzam się Kochankowi. – Przeczytać Ci całość?
– Jasne!
– „I remember the very first day that I saw him
I found myself immediately intrigued by him”. No dobra, akurat dwa pierwsze wersy nie są o nas 🤷‍♀️
#NoAkuratNieByły #AleCałaResztaSięZgadza

Z cyklu wieczorne spacerowe kochanków rozmowy…
Po całym cudownym i intensywnym dniu zwiedzania Gdyni okraszonym arcyciekawym wykładem Kochanka o architekturze, zrobiliśmy sobie jeszcze tradycyjny nocny spacer po gdańskim Wrzeszczu. Omawiając kolejny piękny budynek, Kochanek stwierdza:
– Gdyby tych ogrodzeń i garaży nie robił pan Mietek z panem Romkiem, tylko architekt, to miałoby szansę naprawdę dobrze wyglądać.
🤣🤣🤣 #NoTakaPrawda

Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
Kochanek:
– K…a, to łóżko ma dwa na metr sześćdziesiąt, a ja nadal mam tylko dwadzieścia parę centymetrów 🙉🙉🙉
#ZawszeMuPowtarzamŻebyWybrałTakieŁóżko #KtóregoJednaÓsma #BędzieDlaNiegoWystarczającoWygodna

🤯 Z cyklu o snach kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy też, zazwyczaj przez telefon, o… moich snach…

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Śniło mi się dziś coś dziwnego…
– Tak? – pyta wyraźnie zestresowany on, zwłaszcza po moim wczorajszym śnie, w którym proponował jakiejś przypadkowej flądrze oglądanie swojego przyrodzenia… w brokacie (🤷).
– Ale… niestety nie pamiętam, co ☹
– Ufff – a spadający z jego serca kamień usłyszałam aż tu, 700 km od niego…
#AWystarczyłoTylkoNiePokazywaćNiczegoByleKomu #IToWBrokacieJeszcze #IToŻeToMójSen #NieJestŻadnymWytłumaczeniem

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
— Kurczę, miałam dziś powalony sen — mówię ja.
— O, dla odmiany? — pyta on.
— No bo najpierw zamówiłam dla nas pizzę i przy płaceniu okazało się, że kosztuje 2 tysiące 😱😱😱 No a potem musiałam się bardzo spieszyć na samolot, ale poszłam na zakupy i kupiłam super składniki na zupę i jak wracałam do domu, to wychodziłeś z gromadką ludzi i powiedziałeś, że „będziesz, jak będziesz”. A przy wyjściu jakaś dziewczyna powiedziała do drugiej, że nie rozumie, czemu jej powiedziałeś „będę brał cię” i w sumie o to chyba chciałam Cię zapytać…
—… ja nawet do zupy tak nie mówię! Wiesz, to nie są sny. Ty masz sry!
🤣🤣🤣 #NoSpoko #MożeIJejTakNiePowiedział #AleGdzieSąMojeSkładnikiNaZupę #JaSięPytam

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Czy my… nadal jesteśmy razem? – upewniam się ja.
– Yyyy, no w tej chwili dzieli nas 700 km, więc fizycznie nie jesteśmy.
– Ale nie, czy parą nadal jesteśmy.
– A, no to oczywiście. Czemu w ogóle pytasz?
– Bo śniło mi się…
– … zaczyna się…
– Śniło mi się, że byłeś Bułgarem i wszyscy mi odradzali bycie z Tobą i jakoś straszliwie się pokłóciliśmy, ale nikt już nie wiedział o co. I ja się obraziłam na swoją znajomą, bo ona Ci po kryjomu zdradziła skład chemiczny kosmetyków Mary Kay, a mi nie chciała 😦
– No życie bez znajomości składu chemicznego kosmetyków Mary Kay jest faktycznie pozbawione sensu…
– I ja jej powiedziałam, że mam do niej wielki o to żal, a ona powiedziała, że podała Ci skład tylko zmiękczającego kremu na noc i na pocieszenie ma dla mnie ponton, ale bez tej zatyczki, bo ostatni ponton z zatyczką dała Tobie. To był cios.
– No tak, musiałaś notorycznie dmuchać. Nie jestem zdziwiony…
– I ja tak szłam taka smutna i zdradzona. I trochę też płynęłam łódką, ale głównie szłam. Aż doszłam do domu Tymańskiego, który w ogródku robił jakiś festyn dla dzieci. I ja dołączyłam. Kiedy na mnie spojrzał, to mu pomachałam, ale uśmiechnął się do mnie krzywo i wtedy pomyślałam, że może jest na mnie obrażony, że jeszcze nie przeczytałam jego książki 😦 No ale zaczęłam się bawić z tymi dziećmi, a jak trzeba było wziąć udział w jakimś konkursie, to udawałam, że mnie nie ma. I Tymon mnie przyłapał na niebraniu udziału w konkursie na wymiotowanie i mnie wywalił… I szłam sobie taka smutna, niechciana. I przykro mi było, że już nie jesteśmy razem. I znalazłam się w Sopocie, który w ogóle wyglądał jak Saloniki z innego mojego snu sprzed czterech dni. I postanowiłam do Ciebie zadzwonić, a Ty byłeś na mnie taki zły. I powiedziałeś: „NIGDY nie usłyszałem od Ciebie, że jestem artystą pianistą!”. Na co Ci odpowiedziałam, że przepraszam z całego serca i że przecież mówiłam Ci, że jesteś artystą perkusistą, na co – w sumie słusznie – zauważyłeś, że „to nie to samo”. Więc… po prostu dzwonię, żeby ustalić, czy nadal jesteśmy razem i żeby Cię przeprosić, że nigdy Ci nie powiedziałam, że jesteś artystą pianistą.
– … DKJPrdl… Jesteś ofiarą. Jesteś ofiarą swoich własnych snów.
#BrzmiJakTrafnaDiagnoza

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Miałam straszny sen…
– … znowu się zaczyna…
– Śniło mi się, że byłeś taki obojętny… 😦 Mieszkaliśmy w jakimś wielkim domu i tam było sporo ludzi, nawet jakaś strzelanina, której byłam świadkiem, a Ty byłeś taki obojętny… I szykowaliśmy się do ślubu, ale ciągle czekałam aż mi się oświadczysz. A Ty byłeś obojętny… W ogóle nie wyglądałeś jak Ty. Byłeś gruby i łysy.
– Rzeczywiście nie jestem łysy…
– I Ci powiedziałam, że chyba odejdę od Ciebie, a Ty na to: „to odejdź”. I wtedy sobie przypomniałam, ile osób na fejsie lubi cykl rozmów kochanków, ale też które trzeba byłoby przed ogłoszeniem takiej rewelacji zablokować, żeby się nie posikały na wieść, że jesteś wolny (w pewnym wieku nietrzymanie moczu to standard). I tak się tym zestresowałam, że aż się obudziłam. Powiedz, nie jestem Ci obojętna?
– Obojętna mi na pewno nie jesteś. Za bardzo mnie wk…wiasz 🤷‍♂️
#OTeSłowaWłaśnieMiChodziło #ZDeszczuPodRynnę

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Ty to naprawdę masz powalone te sny – stwierdza oczywistość Kochanek. – Czy Ci się w ogóle kiedykolwiek śniło, że gdzieś nie możesz się dostać, czy tylko z wydostawaniem się z pomieszczeń masz w snach problem?
– Wow… Rzeczywiście nigdy mi się tak nie śniło! Jesteś genialny! Zauważyłeś coś ważnego! Jesteśmy blisko! No więc… Mów!
– Yyy… ale co?
– No, co to może oznaczać 🤯
– A skąd ja mam to wiedzieć! Pewnie milion rzeczy! 🤷‍♂️
#AlePomógł

P.S. A kiedy nie rozmawiamy, improwizujemy razem w BOTO:

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Wino, Kobieta i śpiew

fot. Bożena Szuj

Dzisiejszy tekst jest opisem moich cudownych prawie trzytygodniowych wakacji w Gdańsku. Podzieliłam go na trzy części główne. Zaczynam – jak to na wakacjach – od wina.

1. Wino
Wakacje
Morze czy góry?
Magia Bałtyku
Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Gdańsku
2. Kobieta
Gdynia
Duchowość
Przemoc
Kontrola, ale wyłącznie nad sobą
3. Śpiew
No to Boto!

🍷 Wino

fot. Bożena Szuj

Wino, o czym już tu wielokrotnie wspominałam, nie należy do trunków mojego pierwszego wyboru. Jestem prostą warszawianką i ćwierć góralką – moim alkoholem jest czysta nierozcieńczona w szklance. Piję rzadko, ale jeśli już, to z ogromną przyjemnością. Jest jednak jeden moment w roku, w którym rzeczywiście pragnę wina i są nim letnie wyjazdy, szczególnie do Grecji. Nie ma chyba nic przyjemniejszego niż patrzenie na morze i popijanie w tym czasie smażonych kalmarów kieliszkiem zimnego białego wina w samo południe. Okazało się, że nawet jeśli odrobinę zmieni się pewne stałe (zamiast Morza Egejskiego – Bałtyk, zamiast Thassos – Gdańsk Brzeźno, zamiast kalmarów – flądra), magia nadal działa! Kolejną różnicą było przeproszenie się z czerwonym winem, którego kiedyś nie lubiłam, a po które w te wakacje sięgałam często i chętnie. Może to kwestia większej dojrzałości, a może po prostu zbyt małej ilości miejsca w lodówce. (Ciepłe białe wino pijam tylko raz w roku – na bankiecie po Warszawskiej Jesieni.) Jak zwał, tak zwał. Zaczęłam wreszcie doceniać czerwone wino.

⚓ Wakacje

fot. Bożena Szuj

Od dziecka rodzice wpajali we mnie, jak ważne jest spędzanie wakacji z dala od miejsca zamieszkania. Jestem im za to bardzo wdzięczna. Wypoczynek w domu nie jest pełnowartościowym wypoczynkiem, a zmiana otoczenia, zwłaszcza prawopółkulowcom, pomaga nabrać nowej perspektywy, spojrzeć na siebie i swoje problemy z dystansu oraz podładować akumulatory. Tu nie chodzi wcale o drogie wyjazdy w najdalsze zakątki globu. W sprawach istotnych w ogóle bardzo rzadko chodzi o pieniądze. Moja mama, jako dziecko, mieszkając w Zakopanem, na wakacje jeździła do przepięknego pienińskiego Krościenka. To wystarczyło – oderwanie od codzienności, rozłąka z jedną grupą ludzi, spędzanie czasu z inną, możliwość – w perspektywie – zatęsknienia za jedną i drugą.
Zrozumiałam też, że zupełnie tak samo jest w związku. Rozłąki są dla niego bardzo dobre, bo pomagają nam monitorować z różnych stron to, co się w związku dzieje: jak związek na nas wpływa, co nam daje, ile nam zabiera i czy w ogóle zabiera. Mamy szansę za sobą zatęsknić, ale też uświadomić sobie, że związek nas nie definiuje, że mamy poza nim samych siebie.

⚓ Morze czy góry?

fot. Bożena Szuj

Spośród wielu głupich pytań (bo – zaskoczę Was – one istnieją!) od lat moim faworytem jest:

Wolisz góry czy morze?

– mój faworyt wśród głupich pytań

Żeby w pełni docenić jego idiotyczność, wystarczy je zadać na przykład mieszkańcowi greckiej wyspy Thassos. Czemu nasze odmienne geograficzne położenie miałoby postawienie kogokolwiek przed takim wyborem usprawiedliwiać? Tematowi widzenia świata z perspektywy albo…, albo… poświęciłam wpis „Zajmij się jedną rzeczą, a dobrze, czyli humanizm naszych czasów”, więc nie chcę się tu zbyt mocno rozpisywać. Jestem po prostu wielką przeciwniczką robienia ludziom testów jednokrotnego wyboru.
Jako dziecko niemal każde wakacje spędzałam i w górach, i nad morzem. Wyprowadzając się z rodzinnego domu wiedziałam tylko, gdzie nie chcę mieszkać. Po górach właściwie nie chodzę, ale ich widok jest mi potrzebny do życia. Zwłaszcza widok Tatr, których surowość mnie całkowicie uwiodła już dawno dawno temu. Czuję przed nimi respekt. Podobnie jak przed halnym (zwłaszcza odczułam go wtedy, kiedy wyrwał nam starą limbę z korzeniami z ogródka oraz zerwał nam dach z garażu). Przyroda jest potężną siłą i jak byśmy się nie starali oszukiwać sami siebie, że jest inaczej, budując śmieszne betonowe miasta, nie zmienimy tego. 
Ta sama część mnie jest absolutnie zakochana w magii morza. Obserwowanie jego barw o różnych porach dnia przynosi mi ukojenie. Kiedy się morzu oddaję, uzyskuję niewyobrażalny spokój. To nie ono mi go daje, wiem. Ono go tylko wyzwala we mnie; ale jestem na to niesłychanie wrażliwa i otwarta. To zresztą jedna z wielu zalet bycia prawopółkulowcem – czuję wszystko dużo mocniej niż inni, więc moje cowieczorne spacery brzegiem morza były doświadczeniem mistycznym, którego byłam nieprawdopodobnie spragniona. Mimo że mieszkam przecież w górach.

⚓ Magia Bałtyku

fot. Bożena Szuj

Przez wiele, wiele lat morzem, nad które udawałam się najczęściej, było Morze Egejskie. Z prostej przyczyny – moje życie zarówno prywatne, jak i zawodowe, było związane z grecką wyspą Thassos.  Morze Egejskie jest ciepłe, krystalicznie czyste i niewyobrażalnie wręcz piękne. Wydałam na Thassos fortunę na biżuterię z niebieskim opalem, który najbardziej przypominał obłędne egejskie barwy, by mieć choć złudzenie bliskości tego cudu.
Rok temu przez pandemię część wakacji spędzałam również w Gdańsku i dopiero wtedy przypomniałam sobie o obezwładniającej magii naszego zimnego, brudnego, pokrytego sinicami i innymi glonami Bałtyku. (Inna sprawa, że wtedy akurat miałam wielkie szczęście, bo nie dość, że woda była naprawdę ciepła, to jeszcze całkiem, jak na Bałtyk, czysta.)
Tegoroczne wakacje uświadomiły mi, jak bardzo potrzebowałam zarówno odpoczynku i zresetowania się, jak i właśnie Bałtyku. To niepokojące, ale zupełnie przegapiłam ten moment. Aż tu nagle przyszło przemiłe zaproszenie dla mnie i mojego partnera od samego Tymona Tymańskiego na pyszną domową pizzę vel staropolski podpłomyk. Jako że na jedzenie dwa razy mnie namawiać nie trzeba, już następnego dnia, dzierżąc w ręce bilet, zaczęłam się pakować.

⚓ Praktyczno-sentymentalny
przewodnik po Gdańsku

fot. Bożena Szuj

Oczywiście, wbrew tytułowi, nawet się nie pokuszę o próbę obiektywnego opisania Gdańska – moja wiedza jest zbyt mała. Opiszę natomiast szlaki, jakie sobie wytyczyłam i za którymi tak bardzo dziś tęsknię.
Trójmiasto, jak sama nazwa wskazuje łączy trzy zróżnicowane, ale sąsiadujące ze sobą miasta. Tymczasem odnalazłam w sobie automatyczną niechęć do Gdyni (której, nota bene, dobrze nie znałam) na zasadzie kontrastu z miłością od pierwszego wejrzenia do cudownego Wrzeszcza. Co prawda mój partner, będąc chłopakiem z Wrzeszcza, uważa że mądrzy ludzie nie zachłystują się plemiennością, w czym ma oczywiście sporo racji, jednak do Śledzi (jak mówią tu o mieszkańcach Gdyni) pałam, eufemistycznie mówiąc, pewną rezerwą. Jest to prawdopodobnie równie udolne, jak sytuacja opisana w piosence autora najlepszego staropolskiego podpłomyka, jakiego jadłam:

Lechia, Lechia Gdynia!
(oż kurde mole, łeb mi spuchł jak dynia)
Lechia, Lechia Gdynia!
(nawiasem mówiąc, Areczka Gdańsk to kurwa, pizda, świnia)
Lechia, Lechia pany!
to nic, że mózg wstrząśnięty i zęby wyłamane!
Lechia, Lechia pany!
ja leję na trepanację i żuchwę zgruchotaną!

 

Ale trudno. Muszę z tym żyć. Wracając do jednego z najpiękniejszych Polskich miast, jakim bez wątpienia jest Gdańsk, jestem absolutnie oczarowana i ujęta jego magią. Trochę mi co prawda zajęło zrozumienie lokalnego sposobu myślenia i dziś już wiem, że jeśli ktoś, będąc w Gdańsku powie nam, że jedzie do Gdańska, to wcale nie postradał zmysłów, lecz ma na myśli wycieczkę do ścisłego centrum. Wrzeszcz to Wrzeszcz, Oliwa to Oliwa, Brzeźno to Brzeźno, a Gdańsk to Gdańsk (mimo że administracyjnie wszystkie te miejsca znajdują się w Gdańsku). Trzeba też uważać, żeby nie nazwać przez przypadek centrum Gdańska rynkiem, starówka też się niestety, z tego, co mi się udało ustalić, nie obroni. „Moją dzielnią” stał się charyzmatyczny stary Wrzeszcz sąsiadujący z przepiękną historyczną Oliwą. Ta cudownie zielona dzielnica  jest doskonałym miejscem dla każdego, kto lubi spokój i ciszę, a równocześnie chce mieć łatwy i szybki dojazd zarówno do centrum, jak i na plażę. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Trójmiasto położone jest na terenach górzystych, więc w całości obfituje w przeurocze uliczki wijące się w dół i w górę, co przywodzi mi na myśl Thassos, Los Angeles i San Francisco równocześnie.

  • GDAŃSK: GDZIE SPAĆ?

Kiedy pytają mnie, który apartament w Gdańsku wynająć, odpowiadam: Zamenhofa 17 we Wrzeszczu. Nieprzyzwoicie wręcz tani, urządzony ze smakiem, doskonale zaopatrzony. Warto w tym miejscu wspomnieć o pięknej, wygodnej łazience z dużą, wysoko zamontowaną umywalką. (Sama nie jestem wysoką kobietą, bo mierzę tylko 169 cm, ale łazienkowym przekleństwem są wszelkie umywalki, sięgające mi zazwyczaj do kolan.) Dzięki maleńkiemu, ale jednak aneksowi kuchennemu, można być przez cały pobyt całkowicie niezależnym kulinarnie od wszelkich restauracji. Kolejnym z jego plusów jest omówiona wcześniej doskonała lokalizacja: mamy blisko i do przystanków (tramwajowych i autobusowych), z których w 20 minut dostaniemy się do ścisłego centrum, i do pięknego, nowoczesnego osiedla Garnizon, gdzie oprócz szerokiego wachlarza przeróżnych restauracji i kawiarni – gdybyśmy jednak zechcieli z nich skorzystać – znajdziemy też pokaźną liczbę Żabek, Biedronkę oraz aptekę.
Dla miłośników polskiej sceny alternatywnej ciekawostką będzie fakt, że w garażu domu, w którym mieści się polecany przeze mnie apartament, rozpoczynał swoją działalność najpierw zespół Sni Sredstvom Za Uklanianie, a potem słynna Miłość.

  • GDAŃSK: GDZIE ZJEŚĆ?

Czasy nie sprzyjają codziennemu stołowaniu się podczas wakacji w restauracjach. Tym lepiej wiedzieć zawczasu, gdzie warto zjeść, żeby po tym długo wyczekiwanym wydarzeniu, jakim jest wyjście na obiad na miasto nie pozostał niesmak. Moim zdecydowanym faworytem jest Zagroda Rybacka w Brzeźnie. Udało mi się (podczas obydwu pobytów) spróbować wszystkich dostępnych w karcie dań rybnych i mogę je śmiało polecić. Co więcej, nawet wegetarianin znajdzie tam coś dla siebie: penne wegetariańskie z rukolą, pomidorem, cukinią, papryką i tłoczoną na zimno oliwą warte jest grzechu! Wszystkie serwowane potrawy są świeże i pyszne. Na wspomnienie zasługują też znakomite desery i kawa mrożona oraz najlepsza jaką w życiu piłam domowa lemoniada.
Dania, w których cena jednego składnika zależy od jego wagi, mogą nastręczać pewnych problemów, kiedy przychodzi do płacenia. Przemiła i fachowa obsługa Zagrody Rybackiej tak precyzyjnie podaje dostępne w danym dniu wagi ryb, że jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się zapłacić więcej niż wyliczyłam.

  • GDAŃSK: KOMUNIKACJA MIEJSKA

Moją codzienną trasą była Zamenhofa – Brzeźno i Jelitkowo – Zamenhofa. Do plaży w Brzeźnie mam dużą słabość, mimo że nie jest z pewnością najpiękniejszą z polskich plaż. Ma jednak coś, co mnie urzeka. Na ogół rano jeździłam się opalać i czytać na plaży,  a wieczorem przyjeżdżałam znowu do Brzeźna i szłam brzegiem morza ok. 3 km do Jelitkowa, którego – muszę przyznać – nie lubię. Spacer brzegiem morza o zachodzie słońca jest naprawdę piękny (kilka razy zdarzyło mi się nawet popływać), ale już cała ta smutna, odpustowa część promenady Jelitkowa z dyskoteką dla seniorów mnie dołuje, więc starałam się zawsze tak zaplanować swój spacer, żeby wracać nią prosto na pętlę tramwajową już po ciemku, kiedy jest mało ludzi i czuję się najbezpieczniej.
Jeśli chodzi o bilety komunikacji miejskiej, najlepiej ściągnąć sobie na telefon aplikację Jak dojadę i przez nią kupować bilety jednorazowe  lub – zwłaszcza jeśli mamy w planie przemieszczanie się po całym Trójmieście – trzydobowe. Jest wtedy taniej. Jednak jeśli interesuje nas bilet dobowy wyłącznie na autobusy i tramwaje w Gdańsku, lepiej go kupić w automacie lub kiosku, bo dobowy kupowany przez aplikację jest droższy.

Wrażliwych na sytuacje finansowe u bliźnich uspokajam, że tradycyjnie nie jest to wpis sponsorowany i z żadnej z powyższych reklam nie czerpię profitów.

💋 Kobieta

fot. Bożena Szuj

Jak niedawno pisałam, zaczęłam wreszcie odkrywać i doceniać w sobie kobietę. To pomogło mi też lepiej zrozumieć siebie samą. Tegoroczne wakacje były dla mnie nie tylko wyjazdem do partnera i nad Bałtyk. Były też, a może nawet przede wszystkim, fascynującą podróżą w głąb siebie. Aspektu kobiecości w moich rozważaniach nie mogło więc zabraknąć…

⚓ Gdynia

fot. Bożena Szuj

Przy nobliwym Gdańsku i rozrywkowym Sopocie Gdynia jest jedyną posiadaczką rodzaju żeńskiego. Postanowiłam ją więc trochę odczarować i w końcu zwiedzić. Trafił mi się najlepszy z możliwych przewodników – mój prywatny partner, który nie dość że sam ma w życiorysie gdyński epizod, to jeszcze jest kopalnią architektonicznej wiedzy. Po zobaczeniu urokliwych, przywodzących mi na myśl ukochany Wrzeszcz Działek Leśnych, dość podłych zaułków ulicy Morskiej (zwiedzanych za to ślicznym zabytkowym trolejbusem), oszałamiającej Alei Piłsudskiego, iście zachodniego Bulwaru Nadmorskiego, przeuroczej Kamiennej Góry i robiącego wrażenie (zwłaszcza szerokością ulic) centrum, a także po zjedzeniu doskonałej pizzy w godnym polecenia Ankerze i wypiciu wyśmienitej mrożonej kawy w kultowej kawiarni Mariola, mogę z czystym sumieniem napisać, że choć nie chciałabym się do Gdyni przeprowadzić, jest ona z pewnością ciekawym, różnorodnym miastem, które od czasu do czasu lubiłabym odwiedzić.
Myślę, że z Gdańskiem i Gdynią jest trochę jak z Europą i Ameryką Północną. Ameryka urzeka nas swoją świeżością, bardzo w gruncie rzeczy krótką historią, więc też brakiem uwikłania w śmiertelnie poważne konwenanse (oczywiście piszę to trochę z przymrużeniem oka nNi i w dużym bardzo uproszczeniu). Z drugiej strony nie ma i długo mieć nie będzie dostojeństwa Starego Kontynentu, które nabywa się z wiekiem. Odcięcie się od tradycji jest zawsze niezwykle nęcące, ale potrafi też pozostawić dziwny rodzaj niedosytu.
Wycieczka po Gdyni mnie zachwyciła, ale też zmęczyła. Jednak nie na tyle, by wieczorem nie odkryć nowych zakamarków Wrzeszcza, a w tym obłędnej ulicy Ojcowskiej i Krętej. Dobrze było znaleźć się po wszystkim w domu…

fot. Bożena Szuj

⚓ Duchowość

fot. Bożena Szuj

Samotne leżenie na plaży w ciągu dnia, wchodzenie do morza (kilka razy udało mi się popływać, choć woda była chłodniejsza niż rok temu) i czytanie FabJulus podczas opalania pleców przynosiło mi przyjemne odprężenie. Kanapki, a zwłaszcza ugotowane młode ziemniaczki z ziołami i własnym sosem serowym nigdzie nie smakują lepiej niż na plaży. Chyba. Jeśli chodzi o nagromadzenie ludzi, nie było aż tak źle, ale nie odważyłabym się też wyjąć z uszu słuchawek. Niesłyszenie bliźnich jest swego rodzaju błogosławieństwem. Jednak dopiero moje niemal codzienne samotne wieczorne spacery plażą były dla mnie najistotniejsze. Przede wszystkim – w niezrozumiałym przeciwieństwie do innych wyjść w pojedynkę – czułam, że to czas, który rezerwuję tylko i wyłącznie dla siebie. Czas, w którym kieruję całą swoją uwagę w głąb siebie, nie rozpraszając się niczym. Na uszach miałam, tradycyjnie, słuchawki, ale na czas spaceru włączałam do znudzenia (od lat nad Bałtykiem tę samą) debiutancką płytę Tracy Chapman. Jej dźwięki z delikatnym akompaniamentem fal po pierwsze skutecznie zagłuszały wszelkie odgłosy z zewnątrz, a po drugie pomagały mi się wyciszyć. Ktoś mógłby spytać, czy nie byłoby romantyczniej, chodzić na spacery brzegiem morza z ukochanym. Być może byłoby, ale na pewno nie z moim! Jakiekolwiek wyjście na brzeg morza z tym moim Męskim Darem Niebios jest jak wybór na towarzysza spaceru Adasia Miauczyńskiego z „Dnia Świra”:

Nie dość, że wszędzie piach i woda, to jeszcze ten je…ny spadek, że nie idziesz prostopadle do ziemi, tylko pod kątem, jedna noga niżej, druga wyżej, k…, ja pier…lę!

– mój Ukochany, spacerując ze mną brzegiem morza pierwszy i równocześnie ostatni raz

Tym bardziej doceniam, że poświęcił się, robiąc mi naprawdę piękną sesję zdjęciową, którą zilustrowałam dzisiejszy wpis, jak również, że któregoś pięknego wieczoru podjechał do mnie na rowerze, żebym, zostawiając mu swoje rzeczy, mogła spokojnie popływać, a potem się przebrać i ruszyć dalej. Obserwowanie niesamowitego zachodu słońca z wody było dla mnie kolejnym przeżyciem mistycznym. Na ogół zresztą po powrocie z mojej morskiej wyprawy, wybierałam się, nocą, na kolejny, krótszy spacer po Wrzeszczu, już z partnerem. Jednak te plażowe pomagały mi się odciąć od niezdrowego definiowania się poprzez swój związek (do czego mam niestety skłonności) i odzyskać łączność z rdzeniem siebie samej. To wbrew pozorom nie zawsze musi być przyjemne. Nasz umysł, kiedy się czegoś boimy lub z czymś sobie nie radzimy, robi dużo, żeby odwrócić od tego naszą uwagę (na ogół naskakujemy wtedy na innych). Przez 3 kilometry z Brzeźna do Jelitkowa co wieczór postanawiałam się mierzyć ze wszystkim, co się we mnie kłębiło. Oswoić to i – nie oceniając się – pozwolić sobie na wszystkie emocje, które w sobie zaobserwowałam. Gdybym nie była zrażona do tego słowa, nazwałabym to modlitwą. Gdyby nie to, że nie umiem, nazwałabym to medytacją. Tak czy siak, moje wieczorne wędrówki brzegiem morza miały głębszy, duchowy wymiar.

⚓ Przemoc

fot. Bożena Szuj

Jeszcze kilka lat temu, gdybym, klasyfikując podrozdział „Przemoc”, miała do wyboru rozdziały: „Wino”, „Kobieta” i „Śpiew”, umieściłabym go bez mrugnięcia okiem w „Winie”. Moje długoletnie współuzależnienie sprawiło, że zaczęłam doszukiwać się w alkoholu odpowiedzialności za całe zło uzależnienia. Co jest oczywiście bardzo niedojrzałe. Ani alkohol (w kontrolowanej ilości), ani jedzenie, ani seks, ani nawet niektóre narkotyki (również w kontrolowanej ilości i oczywiście nie wszystkie, więc tu lepiej jednak uważać) nie są problemem. Problemem jest pustka, którą ludzie próbują zapełnić przy ich użyciu. Jeśli nie umiesz żyć sam ze sobą i przechodzisz z rąk do rąk, z jednego związku w drugi, to masz taki sam problem, jak każda inna uzależniona osoba, nawet jeśli czujesz się od niej lepszy, bo nie sięgasz po żadne używki.
Dziś umieszczam podrozdział „Przemoc” w rozdziale „Kobieta”, po pierwsze, dlatego że jak wszystkie pozostałe podrozdziały ma rodzaj żeński, a po drugie, dlatego że pojawiła się w moich rozważaniach wcale nie – jak bywało kiedyś – za sprawą alkoholu, lecz mojej wnikliwej obserwacji już z tej drugiej, bezpiecznej strony. Konfrontacja była mi potrzebna.
Pewnego dnia nawarstwiło się kilka niezależnych od siebie czynników, które obudziły we mnie przykre wspomnienia. Rano czytałam książkę o przemocy, potem ktoś próbował użyć wobec mnie manipulacji, co przypomniało mi, że kiedyś tkwiłam w relacjach opierających się właśnie na niej, jeszcze potem czyjś niewinny żart poruszył moją czułą strunę, a do tego doszło kilka tragicznych historii opowiedzianych mi w ostatnim czasie. Przy typowej, książkowej wręcz zagrywce psychopaty, złapałam się na automatycznym wejściu w rolę, której już dawno nie odgrywałam. Przywdziałam pancerz, całkowicie ukrywając swoją prawdę i dokonując postanowień dotyczących relacji z osobą krzywdzącą (na żarty? dla zbadania moich granic? z głupoty? z powodu używek?), kompletnie skreślając ją z roli jakiegokolwiek partnera. Nie omawiając z nią już niczego.
Zaczęłam się zastanawiać, jak to jest, że ludzie rzadko kiedy nawet przewyższający mnie inteligencją, potrafią tak skutecznie mnie zamknąć. Sprawić, że zastygam, nie pokazując im żadnej z przeżywanych emocji, bo podskórnie czuję, że to będzie dla nich pożywką. Wiem, że czuję dobrze, jednak czy to powód, by postępować wbrew sobie i uśmiechać się, kiedy chce mi się płakać, a potem stosować pasywną agresję wymierzaną na zimno? A tak właśnie zawsze, kiedy ktoś zaczyna ze mną swoje gry, robię. Nie lubię siebie takiej i nie lubię dawać innym władzy nad sobą (a postępowanie wbrew sobie – nawet, jeśli to jedyne, co nas może w danym momencie uchronić – jest rodzajem oddawania innym władzy). I na to jeszcze nie umiem znaleźć rozwiązania. Mój partner i prywatny rycerz w jednej osobie, jak ktoś mnie skrzywdzi, zadaje mi cudowne, podnoszące na duchu i wskrzeszające we mnie resztki romantyzmu pytanie:

Czy mam mu spuścić wpierdol?

– pytanie, jakie mi zadaje partner, kiedy ktoś mnie skrzywdzi

Na ogół nie korzystam jedynie z powodu własnego ego, które podpowiada mi, że nie jestem małą dziewczynką, żeby się wyręczać kimkolwiek w załatwianiu swoich własnych spraw. Ale… dając się w sobie zamknąć, zachowuję się dokładnie jak mała dziewczynka właśnie. I można powtarzać frazę, w jaką do niedawna sama jeszcze wierzyłam, że przemoc nie jest rozwiązaniem, ale prawda jest taka, że w niektórych wypadkach szybka i zdecydowana reakcja na przemoc w postaci załatwienia czegoś pięścią (lub skuteczne postraszenie, że jest się na to gotowym) kończy sprawę definitywnie. Czy jest to prymitywne? Jak najbardziej! Czy jest to zdrowe? W niektórych wypadkach tak. W przemocy (każdej) najgorsze są nie same przemocowe incydenty (choć te są oczywiście straszne), lecz wytwarzanie się bardzo skomplikowanego mechanizmu ofiara – kat, do którego można nie dopuścić tylko, nie dając się wepchnąć w rolę ofiary. Zapewniam, że wychodzenie zarówno z roli ofiary jak i kata jest długotrwałym i bolesnym procesem.
Nie umiem jeszcze w pięści, ale za to umiem w słowa. I to ja sama muszę stać się swoim rycerzem.

⚓ Kontrola, ale wyłącznie nad sobą

fot. Bożena Szuj

Spośród wielu strasznych historii o przemocy, które słyszałam niedawno, chyba mimo wszystko najgorsze (choć nie tak „efektowne” jak podnoszenie ręki na ciężarną kobietę czy szarpanie jej na oczach dziecka) dotyczyły przemocy w białych rękawiczkach, dokonywanej na ogół przez kobiety i na mężczyznach, czyli obsesyjnej kontroli partnera. Kontroli w majestacie chorej definicji prawa żony. Kontroli usprawiedliwianej „troską”, „pomocą” oraz – moje ulubione! –  „miłością”. Nie ma nic bardziej toksycznego od pomysłu, że można jakiegokolwiek człowieka (nie tylko partnera) kontrolować i pilnować. Pomysłu, że można mu czegokolwiek zakazać lub cokolwiek nakazać, że można go szpiegować oraz tresować, jak zwierzę, przy pomocy seksu. Mrożą mi krew w żyłach podwójne standardy, które – jako społeczeństwo – wyznajemy. Mężczyzna traktujący w ten sposób kobietę jest, słusznie, uznawany za tyrana. Kobieta traktująca w ten sposób mężczyznę jest uznawana za mądrą, przebiegłą, „potrafiącą sobie chłopa ustawić”. Bo powszechnie wiadomo przecież, że „żeby chłop nie zdradził – trzeba go pilnować”, a co za tym idzie, „jeśli zdradza, to wina baby, bo nie upilnowała”. I naprawdę pokaźna liczba kobiet woli się poniżać tkwieniem w relacji z kimś, kogo traktuje jak upośledzonego Neandertalczyka, któremu trzeba założyć smycz i kaganiec, zamiast szukać partnera, który będzie dla niej dobry z własnej i nieprzymuszonej woli; ale obsesyjny lęk przed zdradą czy opuszczeniem najczęściej wiąże się właśnie paradoksalnie ze skłonnością do zdrady i opuszczenia.

🎤 Śpiew

fot. Bożena Szuj

Przez wiele lat miałam sporą trudność ze zdefiniowaniem swojej relacji z muzyką i śpiewem. Nigdy nie czułam się sprawną wokalistką, nie miałam też specjalnych ambicji, by się taką stać. Śpiewanie tych samych piosenek mnie nudzi. Fascynuje mnie natomiast stwarzanie nowych brzmień, budowanie głosem przestrzeni, opowiadanie harmoniami historii – głos jest jedynie narzędziem. Śpiewanie ze sobą samą na głosy, które lubię najbardziej, jest dla mnie głębokim, duchowym przeżyciem. Kiedyś łatwo mnie było wpędzić w poczucie beznadziejności, krytykując – czasem nawet słusznie – moje wokalne błędy. Dziś wreszcie zrozumiałam, że moim największym atutem nie jest wcale głos, tylko słuch. Czułam się więc niezwykle zaszczycona, kiedy docenił go mój harmoniczny Guru, Tymon Tymański.

⚓ No to Boto!

fot. Bożena Szuj

Czuję się zwierzęciem studyjnym, natomiast scena nigdy mnie specjalnie nie pociągała. Nie, żeby mnie onieśmielała czy stresowała. Miałam kilka zespołów, śpiewałam w chórze gospel, lubię, kiedy ludzie na mnie patrzą (wolę, kiedy patrzą niż kiedy próbują ze mną rozmawiać). Jednak – jak w przypadku śpiewania wciąż tych samych piosenek – występowanie wydawało mi się zawsze trochę nudne.
Rok temu mój partner pokazał mi Boto – sopocki teatr, w którym od kilku już lat raz w tygodniu odbywają się Bluesowe Poniedziałki – teatr udostępnia scenę, mikrofony, wzmacniacze i instrumenty, żeby każdy z zainteresowanych mógł sobie poimprowizować. Partner, będący perkusistą, gra tam od dawna. Jestem mu niezwykle wdzięczna, że wprowadził mnie w ten cudowny świat – od razu zawiązałam sporo znajomości, a nawet przyjaźni z jego koleżankami i kolegami. Muzyka naprawdę łączy. Rok temu odważyłam się tylko dwa razy wyjść na scenę, prosząc muzyków o zagranie konkretnej piosenki, którą mogłabym zaśpiewać. Improwizacja jest dla mnie nowym, nieznanym lądem. Jeśli lubię mieć nad czymś obsesyjną kontrolę, to są tym dźwięki wydobywające się z moich ust. W Boto (gdzie mam niestety sporo zastrzeżeń do realizacji dźwięku podczas jamów) nie ma o tym nawet mowy. Połowy, stojąc przed mikrofonem, nie słyszę, a przez drugą połowę nie jestem się w stanie przekrzyczeć. Jednym słowem, idealne (bo trudne) warunki do tego, żeby nauczyć się kontroli nad swoim głosem. W tym roku bardziej otworzyłam się na występowanie, bo to mnie uczy, gdzie dokładnie i z czym mam jeszcze problem. Okazuje się więc, że moje piękne nadmorskie wakacje służyły mojemu samorozwojowi w każdym aspekcie!

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swoją wersję najbardziej wstrząsającej piosenki Tracy Chapman z jej debiutanckiej płyty, czyli „Behind the wall”. Tekst, którego tłumaczenie zamieszczam poniżej, dotyka tematu, który poruszyłam też w dzisiejszym wpisie. Tracy opowiada historię w ascetyczny, surowy sposób. Ja… słyszę głosy…

Za ścianą
Ostatniej nocy słyszałam krzyki
I podniesione głosy zza ściany
To kolejna bezsenna noc dla mnie
Nie będzie dobrze dzwonić
Policja zawsze jest  za późno,
Jeśli w ogóle
A kiedy przyjechała
Stwierdziła, że nie może interweniować
w rodzinne spory
między mężczyzną a jego żoną
Kiedy wychodziła,
Łzy napłynęły jej do oczu
Ostatniej nocy słyszałam krzyki
Aż cisza zmroziła moją duszę
Modliłam się, żeby to był zły sen,
Kiedy zobaczyłam na ulicy karetkę
Policjant powiedział:
„Jestem tu, żeby pilnować porządku
Kiedy tłum się rozejdzie,
Myślę, że możemy wszyscy pójść spać”

„Każdego szkoda” Julia Oleś

fot. Bożena Szuj

wydawnictwo: FabJULUS
rok wydania: 2020

Na blog FabJulus natrafiłam w sieci zupełnym przypadkiem parę dobrych lat temu i… wpadłam po same uszy. Prowadząca go Julia Oleś zachwyciła mnie wszystkim, a ja w ciągu kilku zaledwie dni przeczytałam blog w całości od deski do deski, czekając już później regularnie na kolejne wpisy. Po pierwsze ujęła mnie lekkością swojego pióra, wyczuwalnym spójnym stylem i ogromnym poczuciem humoru. Po drugie nie mogłam się napatrzeć na zdjęcia z nią samą w roli głównej, które zdobiły jej wpisy. Dotarło do mnie, że niesłychanie inteligentna i doskonale pisząca kobieta wcale nie musi chodzić odziana w worki po kartoflach i patrzeć na świat przez denka od słoików, z bardzo tylko rzadka uśmiechając się pod wąsem (ten styl przejęły zresztą, zdaje się, młode muzykolożki). Doskonale pisząca kobieta może być równie dobrze przepięknym fotogenicznym zjawiskiem zadziwiającym swoim znakomitym modowym wyczuciem i gustem, na dokładkę czarującym swoim hollywoodzkim uśmiechem. I to – ciekawostka! – zupełnie nie odejmuje jej ani talentu, ani intelektu!
Tak, blog FabJulus był dla mnie swoistym objawieniem. A już wpisem o plebejskim zwyczaju nakazywania gościom zdejmowania butów podbiła moje serce do reszty. Zapamiętałam ją jako młodą mamę, szczęśliwą narzeczoną, a niedługo później żonę, kobietę pracującą, wegetariankę. Po jakimś czasie publikowała już coraz mniej, aż w końcu zniknęła z dostępnego mi horyzontu.
Jakim więc było dla mnie zaskoczeniem, kiedy po nie tak długim czasie najgorszej maści „media” plotkarskie wzięły na tapet temat jej romansu (okazało się, że się w międzyczasie rozwiodła) ze skompromitowanym podstarzałym dziennikarzem ceniącym czyste stoły (swoją drogą, akurat w tym go, Rurku, rozumiem). Byłam przekonana, że to jakiś niesmaczny fake news, potem – kiedy okazało się, że jednak nie – zdegustowana tym, że wiem, bo przecież naprawdę mogłabym nie wiedzieć, a na końcu poirytowana, że z miliona otwartych przed nią dróg autopromocji Fab wybrała akurat taką. Na szczęście dosyć szybko zrozumiałam, jak niesprawiedliwie ją oceniłam, zakładając, że na swój wizerunek w mediach w tamtym czasie miała jakikolwiek wpływ. Nie miała żadnego. Trafiłam wtedy też na jej Instagrama, uzależniając się od jej InstaStories prowadzonych z ogromnym wdziękiem. Do teraz jestem zresztą ich wierną fanką.
Podczas, również rozgrzebywanego w mediach, rozstania z tym dziennikarzem podziwiałam jej stalowe nerwy i opanowane do perfekcji zbywanie wszelkich pytań pojawiających się podczas transmisji na żywo o jej byłego już partnera. Myślę, że to wymagało od niej nieprawdopodobnej siły.
Bardzo się ucieszyłam, kiedy Julia ogłosiła w mediach społecznościowych, że wydała swoją pierwszą książkę. Wiedziałam, że chcę ją przeczytać i z niezrozumiałych przyczyn założyłam, że będzie to zbiór felietonów. Zaskoczyło mnie więc InstaStories autorki, w którym zdradziła, że „Każdego szkoda” jest… powieścią. I tu właśnie, jeszcze przed lekturą, podskórnie wyczułam problem. Intuicja mnie niestety nie zawiodła. Ale zacznijmy od początku.
Książka opowiada historię toksycznego związku Halinki i Andrzeja widzianą głównie oczami jej najbliższych przyjaciółek. Andrzej jest skompromitowanym, podstarzałym, momentami czarującym oraz nieprzyzwoicie bogatym politykiem, a Halinka młodą, inteligentną, przebojową, prześliczną kobietą (czy coś nam to przypomina?). Ich relacja nie opiera się na zachłyśnięciu się Halinki przebrzmiałą sławą Andrzeja ani też jego fortuną. Ona – będąc może nie bogata, ale z pewnością niezależna finansowo – rzeczywiście się w nim zakochuje, doceniając ich wyjątkowe porozumienie dusz. Wzmiankowane porozumienie dusz jest jednak z biegiem czasu coraz częściej wystawiane przez Andrzeja na próbę spożywaniem wysokoprocentowych trunków. Życie Halinki zamienia się w piekło, choć wydawać by się z zewnątrz mogło, że wystarczyłaby tylko jedna jej decyzja, żeby wszystko odkręcić. Przyjaciółki najpierw z dochodzących do nich skrawków informacji, a potem z coraz trudniejszych do ukrycia przez Halinkę połaci wywnioskowują, że ich przyjaciółka tonie, ale – co jest największą tragedią takiego położenia – nie mogą zrobić nic oprócz wspierania jej i otoczenia życzliwością. Temat poruszony przez Julię Oleś jest bardzo, bardzo ważny. Każda kobieta, która zaznała przemocy w związku (w tym ja) zrozumie, że opisane w książce sytuacje, nawet jeśli wydają się kompletnie absurdalne i przerysowane, są jak najbardziej prawdopodobne. Do niedawna wydawało mi się, że nie trzeba być w związku bitą, żeby przy użyciu empatii i inteligencji zrozumieć mechanizmy, które zachodzą zarówno w toksycznych relacjach, jak i ofiarach, które w nich tak długo tkwią. Tymczasem jakiś czas temu, kiedy opowiadałam o przyczynach rozwodu jednej bardzo bliskiej mi osoby innej bardzo bliskiej mi osobie, usłyszałam w odpowiedzi beztroskie: „ale to ona, wychodząc za mąż, nie wiedziała z kim się wiąże? Przecież ludzie się aż tak nie zmieniają!” i opadły mi witki. Oczywiście mogłam przecenić zarówno empatię, jak inteligencję mojego rozmówcy, jednak przeraża mnie tak dogłębna nieznajomość podstaw psychologii. Piszę o tym w tym miejscu dlatego, że część mnie jest wdzięczna Julii Oleś za takie właśnie opisanie dynamiki związku Halinki i Andrzeja, bo czuje w tym i fikcję, i prawdę równocześnie. Jednak druga z kolei obawia się, czy do szczęściarzy, którzy nie zaznali toksycznych związków dotrze, że takie rzeczy się dzieją naprawdę. Bo dla większości czytelników pewnie fikcyjne będą luksusy, w które opływa Andrzej, ale tło nie ma znaczenia. Halinka została zrównana przez Andrzeja z ziemią, bo w pięciogwiazdkowym zagranicznym hotelu w spa, na które sam ją wysłał, masował ją mężczyzna a nie kobieta – ja za zwrócenie uwagi ówczesnemu partnerowi, że strącił z blatu mój naszyjnik, który się, spadając, stłukł, byłam duszona w tanim hoteliku. Okoliczności nie mają znaczenia. Status majątkowy również. Mechanizm jest zawsze ten sam.
Wspomniałam wcześniej o problemie z gatunkiem, który wybrała Julia Oleś. Wbrew pozorom powieść to naprawdę ciężki kaliber i niewielu daje sobie z nim radę. „Każdego szkoda” porusza bardzo ważny temat i jest rzeczywiście świetnie i lekko napisana, do tego autorka w wielu miejscach przemyca swoje znakomite poczucie humoru. Czyta się to może nie z zapartym tchem, ale na pewno z ciekawością i sympatią do książki. Jednak… to wciąż za mało. Garść zabawnych gagów czy nawiązań do popkultury (przynajmniej w tak dużej liczbie) znakomicie sprawdza się w tekstach blogowych czy nawet felietonach, ale nie wystarcza do stworzenia powieści, która jest niesłychanie wymagającym gatunkiem. Przede wszystkim, jeśli wprowadza się większą liczbę bohaterów oraz dialogi między nimi, trzeba mieć doskonałe wyczucie językowe. Nie mam przez to na myśli tylko posiadania własnego literackiego stylu, ale raczej posiadanie ucha i wrażliwości na przeróżne style. (Jedyną przychodzącą mi do głowy osobą, która rzeczywiście umie wychwycić wszelkie niuanse językowe i jeszcze cudownie się nimi zabawić jest Tymon Tymański – warto wnikliwie wsłuchać się w teksty na znakomitej, kultowej już płycie „P.O.L.O.V.I.R.U.S.”). Jeśli każda występująca w powieści osoba mówi dokładnie tym samym językiem, co opisujący wszystko narrator, powieść siłą rzeczy staje się płaska i jednowymiarowa. Dobrze sięgnąć np. po „Auto da fé” Eliasa Canettiego i zobaczyć, co się dzieje z językiem poszczególnych bohaterów, a potem zastanowić się, czego zabrakło debiutowi Julii Oleś.
Zdaję sobie sprawę z tego, że spora grupa osób może nie mieć pojęcia, o czym mówię, bo biorąc po uwagę rosnącą w naszym kraju popularność książek fatalnie napisanych, książka napisana dobrze jawi się jako ideał. Jednak właśnie dlatego, że naprawdę cenię pióro Julii – jak również dlatego, że jestem zimnego chowu cudownego, ale bardzo wymagającego Jerzego Sosnowskiego – muszę zauważyć, że „Każdego szkoda” nie jest dobrą powieścią. Jest jednak bardzo sympatycznym książkowym debiutem i mam ogromną nadzieję, że już za jakiś czas autorka mnie pozytywnie zaskoczy.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę wywiad z Julią Oleś dotyczący nie książki, ale sporo miejsca poświęcono w nim przemocy – warto zobaczyć całość.