Kim jestem

fot. Marianna Patkowska

Postanowiłam sobie dziś zrobić imieninowy prezent w postaci wpisu, który długo we mnie dojrzewał. Jakiś czas temu polecałam filmik mojej duchowej mentorki Iyanli Vanzant „Acts of Faith Spiritual Spa: Relationship with Self”. Nie należy do najkrótszych, ale jest zdecydowanie wart zobaczenia i przemyślenia. Iyanla prawie zawsze powtarza, że do pełnej integracji z samym sobą, która przynosi szczęście i poczucie, że jesteśmy w odpowiednim miejscu, potrzebna jest jasność, co do tego, kim jesteśmy. Łatwo powiedzieć, że trzeba taką jasność posiąść, ale dużo trudniej spróbować się do niej dogrzebać.
Ten filmik jest dla mnie tak ważny właśnie dlatego, że po raz pierwszy usłyszałam od Iyanli praktyczne wskazówki, z których skorzystałam, a doświadczenie, jakie przy tej okazji zdobyłam, okazało się bardzo oczyszczające i uwalniające.

Kim jestem – ćwiczenia praktyczne

fot. Marianna Patkowska

Rada okazała się banalnie prosta – nabyć zeszyt i przez dwadzieścia jeden dni codziennie odpowiadać w nim na jedno pytanie:

Kim jestem?

Najistotniejsza była systematyczność i regularność, które sprawiły, że udało mi się każdego dnia zagospodarować wartościowy, intymnie spędzony z samą sobą czas (czasem było to tylko kilka minut, liczyła się jednak jego jakość). Drugim istotnym elementem było pisanie ręczne, które pobudza trochę inne rejony mózgu – dlatego w niektórych rodzajach terapii tak często się je zaleca.
Jako człowiek słowa pisanego mam naturalną łatwość pisania, która w połączeniu z moim wrodzonym ekshibicjonizmem napędza mnie do tworzenia tekstów, które będą czytane przez innych (i nieważne, czy chodzi o blogowy wpis, list do kogoś, czy facebook’owy post). Robię to chętnie, żeby nie powiedzieć, że wręcz obsesyjnie. Jednak zmierzenie się z kartką papieru (co – ponieważ nie mówimy o notatkach lub listach zakupowych – już jest dla mnie dyskomfortem), która po zapisaniu ma pozostać między mną a mną było… lekko przerażające. Z góry uprzedzając ewentualne pytanie, tak, pisałam kiedyś pamiętniki. Miałam ich całkiem sporo. Jednak pamiętnik szybko stał się dla mnie jednym z rozlicznych wyimaginowanych przyjaciół, więc pisząc go, doświadczałam podniecającego uczucia bycia podglądaną (to też jeden z powodów, dla których nie używałam zasłon, mieszkając naprzeciwko męskiego poprawczaka, więc to prawdopodobnie głębszy problem). Tu okazało się, że częścią zadania jest nawiązanie relacji z sobą, więc postanowiłam treścią swojego zeszytu nie dzielić się z nikim, nawet z Partnerem, z którym do tej pory dzieliłam się wszystkim.
Po trzech pełnych tygodniach mogę powiedzieć, że to jedno z najtrudniejszych zadań i że nie mam absolutnie żadnej pewności, czy wykonałam je dobrze.

fot. Marianna Patkowska

Rozkładać się na części… mowy

fot. Marianna Patkowska

Siedząc, czasami kompletnie bezradna, nad swoim zeszytem szybko zaobserwowałam zdumiewającą zależność – w mojej głowie wzbierała lawina przymiotników na swój własny temat. Wśród nich były i te zasłyszane (zarówno miłe, niemiłe, prawdziwe czy krzywdzące), i te które określają mnie chyba wiernie, a także te, do których miana aspiruję. Nieraz czułam, że mogłabym zapisać nimi cały zeszyt, tylko… przecież nie o przymiotniki chodziło, lecz o rzeczowniki. Pytanie nie brzmiało przecież:

Jaka jestem?

– jak pytanie nie brzmiało,

lecz:

Kim jestem?

– jak pytanie brzmiało

Znalezienie określającego mnie rzeczownika okazało się dla mnie szalenie trudne. Zmierzyłam się na przykład z tematem mojej płci i tym, jak właściwie ją postrzegam. Dopiero wtedy zrozumiałam, że choć jest kilka rzeczowników, które określają mnie lepiej niż akurat „kobieta”, to ten jest całkiem adekwatny (i wcale nie dlatego, że nie daję sobie przyzwolenia na bycie np. osobą niebinarną – daję, tylko nią po prostu nie jestem).
Nie było żadnych sztywnych zasad co do tego, jak mam prowadzić swój zeszyt. Niektóre odpowiedzi więc zaczęły się powtarzać. Szybko zauważyłam też, że różne czynniki zewnętrzne mocno wpływają na to, jak się postrzegam i jak o sobie w danym momencie myślę. Trochę mnie to zaniepokoiło, ale to też przecież jakaś prawda o mnie, którą musiałam poznać.

fot. Marianna Patkowska

Trochę brudu

fot. Marianna Patkowska

Jednym z głównych powodów, przez które tak surowo oceniłam na samym początku naszej znajomości Drapieżnika (który niespodziewanie okazał się Mężczyzną Mojego Życia, docelowo stając się moim życiowym Partnerem) był jego – dość kontrowersyjny, jak na to, że Partner jest specjalistą od reklamy – sposób zaprezentowania się z możliwie jak najgorszej strony. Wylał na mnie cały swój nagromadzony latami brud, z którym zdążył się już pogodzić, a ja byłam na to wtedy kompletnie niegotowa. Koncepcja ryzykowna, biorąc pod uwagę moją nadwydajność mentalną i umiejętność dopisywania najgorszych scenariuszy do wszystkiego. Na ten przykład, jak ktoś mi mówi, że zrobił coś, z czego po latach nie jest dumny, moją pierwszą myślą nigdy nie jest ta, że może był dla kogoś zbyt obcesowy, ale że zamordował z zimną krwią, a potem rozczłonkował zwłoki, z którymi wcześniej jeszcze zdążył odbyć stosunek. Wydaje mi się to całkiem prawdopodobne i wręcz uważam go za dobrego człowieka, bo nie każdego po takich doświadczeniach stać na krytyczną autorefleksję. Tak więc, kiedy on z perspektywy czasu już widział, że jakieś jego zachowania w przeszłości mogły być nieodpowiednie, ja – kompletnie pomijając dzielące go od tych wydarzeń dekady i jego wiedzę na tamten moment – automatycznie rejestrowałam informację, że postępował kiedyś cynicznie, choć było to bardzo dalekie od prawdy i dla niego krzywdzące. Jednak czemu dziś o tym wspominam? Nie do końca się z nim co prawda zgadzam w tym, że wywalenie wszystkich swoich brudów na dzień dobry każdemu, z kim chce się być szczerym jest słuszne, jednak urzekła mnie (jak się już otrząsnęłam) jego gigantyczna świadomość siebie. Pomyślałam, że chciałabym umieć być tak bezwzględnie szczera z samą sobą, bo to może być właśnie odpowiednia droga do mojej upragnionej wewnętrznej integracji.
Jako mała dziewczynka wierzyłam w to, że można być ideałem, a każdego, kto pokazywał mi, że jednak nim nie jestem – ludzie są dla nas zawsze lustrami – traktowałam jak wroga. Tymczasem wiara w to, że można osiągnąć nieosiągalne (ludzie z natury po prostu nie są idealni) to tkwienie w kłamstwie. Na kłamstwie nie da się zbudować dobrej wartościowej relacji z samym sobą, a co za tym idzie, nie da się jej również zbudować z nikim innym.
Zaakceptujmy więc, że w każdym z nas jest trochę brudu. Czasem może nam nawet być z nim wygodnie. Najważniejsze jednak, żeby co jakiś czas robić większe porządki. Sama przez trzydzieści cztery lata swojego życia jadłam mięso, a teraz ciągle jeszcze od czasu do czasu zdarza mi się jeść ryby – nie można nazwać tego postawą moralną i doskonale zdaję sobie już z tego sprawę. Jednak im szybciej sobie uświadomimy, że jesteśmy ułomni, tym bardziej czuli i wyrozumiali dla siebie będziemy, powoli idąc w kierunku lepszej, bo prawdziwszej wersji siebie. Czy akceptacja swoich wad oznacza odpuszczanie sobie? W pewnym sensie tak. Odpuszczamy sobie jednak nie pracę nad sobą (która jest niesłychanie ważna), lecz sztucznie stwarzaną presję. Przykład, który podam nie jest najbardziej trafny, bo wygląd zewnętrzny nie jest wadą, ale zaryzykuję: jeśli np. chcielibyśmy schudnąć kilka lub kilkanaście kilogramów, musimy sobie uświadomić, że decydujemy się na trudny, żmudny i przede wszystkim długotrwały proces. Czy pomoże nam, jeśli w jego trakcie będziemy o swoim ciele mówić źle, bez przerwy wytykając mu, że nie wygląda tak, jak chcielibyśmy, żeby wyglądało? Skoro już weszliśmy na tę wyboistą drogę ćwiczeń sportowych i wprowadzania w życie nowych nawyków żywieniowych, dopieszczajmy się, chwaląc samych siebie za wytrwałość i dyscyplinę. Polubmy to, z czym się będziemy musieli przez jakiś czas zmierzać. Nie dokładajmy sobie dodatkowych obciążeń w postaci wrogiego nastawienia do naszego ciała. Jest wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju!
Podobnie jest z ułomnościami naszego charakteru. Nie biczujmy się za to, że mamy jakoś. Bądźmy dumni, kiedy to wreszcie odkryjemy i poczynimy kroki, by wyeliminować z naszego postępowania to, co nas nie rozwija i stawia na pozycji, na której nie chcemy już stać.

fot. Marianna Patkowska

Dążenie do równowagi

fot. Marianna Patkowska

Jednym z najciekawszych moich doświadczeń podczas początkowej fazy relacji z Drapieżnikiem było najpierw odróżnienie tego, co moje i wewnętrzne od tego, co czyjeś i zewnętrzne, a potem zbudowanie w sobie umiejętności balansowania między tymi dwiema płaszczyznami. Jestem osobą łatwo popadającą w skrajności, więc zdarzało mi się wcześniej albo bezgranicznie wierzyć w głos zewnętrznego świata (najczęściej w postaci jakiejś osoby) i odrzucać własne przekonania, albo wierzyć tylko w to, co wewnątrz mnie i odrzucać wszystko, co zewnętrzne. Tymczasem te dwie płaszczyzny są tak samo prawdziwe, jak i fałszywe, a prawdę przynosi dobre ich rozpoznanie i umiejętność czerpania z każdej tego, co dla nas najlepsze.
Jako gatunek stadny potrzebujemy, chciał nie chciał, innych ludzi. Jednak bezrefleksyjność i nieumiejętność życia samemu paradoksalnie bardzo obniża naszą atrakcyjność dla innych. W końcu skoro nie jesteśmy na tyle ciekawym partnerem dla nas samych, by chcieć ze sobą przebywać, to tym bardziej nie staniemy się w magiczny sposób ekscytującym partnerem dla drugiej osoby. Chociaż robimy oczywiście wszystko, żeby tę prawdę zagłuszyć, a powyższa teza zwyczajnie nas złości.
Z moich osobistych doświadczeń wynika, że regularny detoks od czynników zewnętrznych potrafi zdziałać cuda. Z drugiej strony zbyt długie stronienie od ludzi, choć w założeniu ekscytujące, również potrafi wyrządzić nam samym krzywdę. Plusem stykania się z innymi punktami widzenia jest rozszerzanie horyzontów, weryfikacja swoich przekonań i poczucie wspólnoty. Plusem zanurzenia się w sobie jest zakotwiczenie się w tym, co jest naszą esencją oraz zrozumienie, w którym kierunku musimy podążać, a do obu tych prawd mamy dostęp tylko my sami i nikt – mimo największej mądrości i najszczerszych intencji – nie wie tego lepiej od nas. Bez zakotwiczenia w sobie kontakty z innymi mogą stać się niebezpieczne, powodując, że zaczniemy dryfować (a warto pamiętać, że ile ludzi, tyle pomysłów… również na nasze życie). Z kolei bez weryfikacji naszych przekonań poprzez kontakt z innymi, nasza własna głowa może nas sprowadzić na manowce. Moja wyobraźnia, ale też niepewność siebie, jak również od jakiegoś czasu depresja i ciężkie stany lękowe powodują, że czasem mój własny mózg mnie okłamuje. Podpowiada mi rzeczy nie tylko nieprawdziwe, ale też takie, w które wiara mocno mnie krzywdzi. Mimo, że na poziomie intelektualnym rozumiem, co się ze mną dzieje, nie zawsze mi to pomaga, a czasem wręcz potęguje poczucie popadania w obłęd. To moment, w którym dobrze zmienić płaszczyznę i rozmawiać z ludźmi. Na ogół okazuje się, że dzielimy ze sobą bardzo podobne doświadczenia, różni nas jednak podejście do nich. Jeśli wysłuchamy kilku odmiennych punktów widzenia, zrozumiemy, że nasze demony to tylko jedna z perspektyw, której wcale nie musimy, a wręcz nie powinniśmy wybierać. Może tu tkwi w ogóle sedno – żeby dobrze rozpoznać demony, bo one na ogół są w nas, ale czasem też na zewnątrz, w toksycznych ludziach. Warto więc pamiętać, że i na tej, i na tej płaszczyźnie czają się niebezpieczeństwa, ale też i tu, i tu czeka na nas coś bardzo wartościowego.

fot. Marianna Patkowska

Nie wszystko każdemu

fot. Marianna Patkowska

Po lekturze swojego prowadzonego przez trzy tygodnie dziennika doszło do mnie, że jestem przede wszystkim artystką (choć mam problem z tym słowem, bo wydaje mi się, że jest nacechowane pozytywnie i nie wypada tak o sobie napisać, choć wiem, że jest absolutnie neutralne i określa zarówno wykonywaną pracę, jak i pewne do niej skłonności determinujące sposób myślenia) oraz WWO, czyli osobą wysoko wrażliwą, inaczej nadwydajną mentalnie lub prawopółkulowcem. Sporo pisałam o tym na blogu, recenzując książki Christel Petitcollin, ale – w największym skrócie – należę do 15% populacji, która ma „inne okablowanie mózgu”. Nie jest to ani choroba, ani zaburzenie – ot, anomalia neurologiczna. Potrafi być cudowna, ale niedawno przekonałam się, dosyć dotkliwie, że istnieją warunki, które uniemożliwiają mi sprawne funkcjonowanie i to moją rolą jest się na nie nie godzić.
Bardzo długo pozostawałam pod ogromnym wrażeniem słów Iyanli Vanzant o tym, że wewnętrzna integracja oznacza bycie zawsze sobą, w każdej sytuacji. Dostrzegałam w tym pewien rodzaj upragnionej spójności. Tymczasem zrozumiałam, że moją urodą jest specyficzny rodzaj wrażliwości, który sprawia, że czynniki zewnętrzne mają na mnie i moje myślenie ogromny wpływ. Najprostszym z brzegu przykładem są pory roku, czy nawet pogoda – każda generuje trochę inne moje myślenie i nastawienie. Podobnie jest też z miejscami i ludźmi. Ryzyko dryfowania, o którym wielokrotnie wspominałam, jest duże, próbuję więc wypracować w sobie taki obszar, który zawsze bez względu na wszystko będzie taki sam, stanowiąc mój azyl. Nie zmienia to jednak faktu, że z niektórymi ludźmi chcę przebywać, bo mam przeświadczenie, że czas spędzany z nimi mnie wewnętrznie wzbogaca, a z innymi nie, bo wyczuwam w nich inwazyjność i starając się do nich dostosować, zaczynam postępować wbrew sobie. „Przemęczenie się”, czy „niezwracanie uwagi na to, co jest dla mnie trudne” nie jest w moim przypadku żadnym rozwiązaniem.
I dziś już chyba nie wywieram na sobie presji, że muszę każdemu pokazywać wszystkie swoje barwy. Nie muszę. Choć oczywiście najlepiej otoczyć się tylko tymi, przed którymi warto się odsłonić; zwłaszcza, jeśli ma się tak dużo do zaoferowania.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę z dumą cover jednej z moich ulubionych piosenek Nirvany, której tekst jest mi niesłychanie bliski, bo idealnie opisuje mój sposób postrzegania świata.

Głupi

Nie jestem jak oni,
ale mogę poudawać
Słońce się schowało,
ale ja mam światło
Dzień się skończył,
ale bawię się świetnie
Myślę, że jestem głupi,
a może po prostu szczęśliwy…
Myślę, że jestem szczęśliwy…

Moje serce jest złamane,
ale mam trochę kleju
Pomóż mi
i powdychajmy go razem
Będziemy krążyć,
wzbijając się do chmur,
Potem zejdziemy na ziemię
i będziemy mieć kaca

Oskalpuj słońce
i zaśnij
Zanurz się w marzeniach,
dusza jest tania
Odrobiłem lekcję,
życz mi szczęścia
Zgaś pożar
Obudź mnie

fot. Marianna Patkowska

5 thoughts on “Kim jestem”

Leave a comment