Czy musimy być na ty?

fot. Marianna Patkowska

Powiedzmy to sobie szczerze i otwarcie – osobisty kontakt z ludźmi nie należy do aktywności mojego pierwszego wyboru, ale jeśli już jestem do niego zmuszona, irytuję się bezpardonowym przechodzeniem na ty. Nie mam rzecz jasna na myśli spotkań w większej grupie rówieśniczej, gdzie może to być niezwykle naturalne, czy określone z góry jakimś rodzajem etykiety (jak np. większość kontaktów w mediach społecznościowych).  Mam na myśli sytuacje, w których podczas spotkania dwóch dorosłych nieznających się osób jedna z nich – z niezrozumiałych dla mnie przyczyn – formy per pan/pani nie uznaje za wyjściową. Pomijający ją ludzie dzielą się na dwa typy: uważających nas albo siebie za bardzo młodych. Obydwa te założenia są zresztą na ogół mylne (a jeśli nawet nie są, to za chwilę będą).
Formy pan/pani budują dystans potrzebny do ustawienia nowej relacji (można ją np. zacząć od przejścia na ty za obopólną zgodą lub uwarunkować to przejście zauważeniem, że rozmawia się nam dobrze). Bywają oznaką szacunku, ale też zaznaczeniem granicy, czasami pokoleniowej. Na pewno są usta, w których nie lubię słyszeć swojego imienia. Poprzedzenie go zwrotem grzecznościowym „pani” na niewiele się zda, gdyż „pani marianNa” (akurat w moim przypadku) to jedno z najbardziej pretensjonalnych sformułowań o irytującym zabarwieniu urzędowego spoufalania się, w których próżno doszukać się elegancji.

fot. Marianna Patkowska

Warto też przypomnieć, kto komu może zaproponować przejście na ty, a komu takiej propozycji złożyć nie wypada. Oczywiście w rozmowie osoby (zauważalnie) starszej z młodszą tylko ta pierwsza może zaoferować skrócenie dystansu. Podobnie w kontaktach, najogólniej rzecz ujmując, damsko-męskich. Jedynie kobieta ma taki przywilej. Nie oznacza to jednak wcale, że musimy się na przejście na ty od razu zgadzać. Nie czujmy się do tego zobligowani. Wielokrotnie zdarzało mi się odmawiać, kiedy w danym momencie nie dostrzegałam potrzeby minimalizowania z kimś dystansu.
Z drugiej strony nie mam towarzyszącego wielu nauczycielom poczucia, że przejście na ty (zwłaszcza z młodzieżą czy dziećmi) musi się wiązać z puszczeniem wzajemnego szacunku do siebie w niepamięć. (Moje byłe szkolne koleżanki z pracy prawdopodobnie nie odnalazłyby do mnie żadnych jego okruchów nawet, gdyby zwracały się do mnie per pani, choć pewnie trudniej byłoby im wtedy mnie mobbingować, a uwielbiające mnie i często mówiące do mnie po imieniu maluchy nie byłyby wpatrzone we mnie bardziej, gdybym zaczęła im zwracać na to uwagę.)
Szacunek definiuję przede wszystkim jako brak inwazyjności w stosunku do bliźnich. Wszystko inne jest kwestią umowy.

P.S. Na deser mogę dołączyć tylko jedną piosenkę.

fot. Marianna Patkowska