Powiedzmy to sobie szczerze i otwarcie – osobisty kontakt z ludźmi nie należy do aktywności mojego pierwszego wyboru, ale jeśli już jestem do niego zmuszona, irytuję się bezpardonowym przechodzeniem na ty. Nie mam rzecz jasna na myśli spotkań w większej grupie rówieśniczej, gdzie może to być niezwykle naturalne, czy określone z góry jakimś rodzajem etykiety (jak np. większość kontaktów w mediach społecznościowych). Mam na myśli sytuacje, w których podczas spotkania dwóch dorosłych nieznających się osób jedna z nich – z niezrozumiałych dla mnie przyczyn – formy per pan/pani nie uznaje za wyjściową. Pomijający ją ludzie dzielą się na dwa typy: uważających nas albo siebie za bardzo młodych. Obydwa te założenia są zresztą na ogół mylne (a jeśli nawet nie są, to za chwilę będą).
Formy pan/pani budują dystans potrzebny do ustawienia nowej relacji (można ją np. zacząć od przejścia na ty za obopólną zgodą lub uwarunkować to przejście zauważeniem, że rozmawia się nam dobrze). Bywają oznaką szacunku, ale też zaznaczeniem granicy, czasami pokoleniowej. Na pewno są usta, w których nie lubię słyszeć swojego imienia. Poprzedzenie go zwrotem grzecznościowym „pani” na niewiele się zda, gdyż „pani marianNa” (akurat w moim przypadku) to jedno z najbardziej pretensjonalnych sformułowań o irytującym zabarwieniu urzędowego spoufalania się, w których próżno doszukać się elegancji.
fot. Marianna Patkowska
Warto też przypomnieć, kto komu może zaproponować przejście na ty, a komu takiej propozycji złożyć nie wypada. Oczywiście w rozmowie osoby (zauważalnie) starszej z młodszą tylko ta pierwsza może zaoferować skrócenie dystansu. Podobnie w kontaktach, najogólniej rzecz ujmując, damsko-męskich. Jedynie kobieta ma taki przywilej. Nie oznacza to jednak wcale, że musimy się na przejście na ty od razu zgadzać. Nie czujmy się do tego zobligowani. Wielokrotnie zdarzało mi się odmawiać, kiedy w danym momencie nie dostrzegałam potrzeby minimalizowania z kimś dystansu.
Z drugiej strony nie mam towarzyszącego wielu nauczycielom poczucia, że przejście na ty (zwłaszcza z młodzieżą czy dziećmi) musi się wiązać z puszczeniem wzajemnego szacunku do siebie w niepamięć. (Moje byłe szkolne koleżanki z pracy prawdopodobnie nie odnalazłyby do mnie żadnych jego okruchów nawet, gdyby zwracały się do mnie per pani, choć pewnie trudniej byłoby im wtedy mnie mobbingować, a uwielbiające mnie i często mówiące do mnie po imieniu maluchy nie byłyby wpatrzone we mnie bardziej, gdybym zaczęła im zwracać na to uwagę.)
Szacunek definiuję przede wszystkim jako brak inwazyjności w stosunku do bliźnich. Wszystko inne jest kwestią umowy.
Ostatnio, słysząc po raz kolejny ten tytułowy wątpliwy komplement, zaczęłam się zastanawiać, czemu budzi we mnie aż tak wielki sprzeciw.
Historia mojej wagi jest bardzo prosta. Przez ćwierć wieku miałam niedowagę, a zależność tycia od jedzenia znałam jedynie ze słyszenia. Pewnego pięknego pobytu na Thassos– o czym już raz wspomniałam – mój metabolizm się ocknął i przybrałam wreszcie 10 kilo. Nagle przestałam być niewidzialna dla mężczyzn pozbawionych pedofilskich skłonności i oficjalnie stałam się z wyglądu kobietą. Choć minęła już prawie dekada i nie zapowiada się raczej, żebym niespodziewanie wróciła do wyglądu tamtej zagubionej i nieszczęśliwej dziewczynki, nadal istnieją osoby, które nie zdążyły się pogodzić z nieuniknioną transformacją mojego ciała, nie akceptując jej i regularnie zauważając, kiedy mimo nieodchudzania się schudłam i wyglądam przez to ich zdaniem lepiej. (Postanowiłam zilustrować ten wpis zestawieniami zdjęć, które ukazują dawną i obecną mnie.)
Dlaczego uważam, że takie uwagi są rodzajem pasywnej agresji przyobleczonej w kształt komplementu i warto ugryźć się przed ich wypowiedzeniem w język? Przede wszystkim dlatego, że ludzie chudną i tyją z bardzo różnych powodów – często nagłe schudnięcie jest ściśle związane z gorszym samopoczuciem psychicznym (depresją, stresem), a przytycie z procesem zdrowienia (np. pod wpływem leków). Możemy przez swoje zupełnie subiektywne preferencje (niedowaga, nawet jeśli się komuś podoba, nie jest wcale jedynym kanonem piękna) utwierdzić taką osobę w fałszywym przekonaniu, że jedynie, kiedy cierpi, wygląda najpiękniej. Zagrożenie płynące z takiego komunikatu widzę na kilku poziomach. Pierwszy jest oczywisty: piękno – ani nasze, ani cudze – nie powinno się nam nigdy kojarzyć z cierpieniem. Prawdziwe piękno wynika z bycia szczęśliwym. Za bardzo niebezpieczne i destrukcyjne uważam też sprowadzanie piękna do wyizolowanej tylko jednej jego składowej (w dodatku jedynej subiektywnej) jaką jest wygląd fizyczny z pominięciem pozostałych, znacznie ważniejszych, takich jak: pewność siebie, integralność ze sobą, otwartość, dobro i intelekt. Piękna twarz czy ciało szpetnieją, kiedy ich posiadacz okazuje się ohydnym i głupim człowiekiem. Z drugiej strony tak zwana trudna uroda może nas rozłożyć na łopatki, kiedy będzie połączona z niesamowitymi możliwościami umysłu, objawiającymi się nie tylko przecież w filozoficznych dysputach, ale też w błysku w oku czy uśmiechu w odpowiednim momencie. (Spędziłam wiele lat w Grecji, przyglądając się całym zastępom mężczyzn przypominającym greckich bogów, a nadal, jeśli mam wytypować jakikolwiek ideał męskiego piękna, bez wahania wskazuję profesora Józefa Tischnera.)
fot. Valantis Nikoloudis/Marianna Patkowska
Jest pewną oczywistością, że pełna akceptacja siebie (która też się składa na piękno, którym emanujemy) pozwala nam spojrzeć na wszelkie niezbyt nawet fortunne komplementy z dużym dystansem i pobłażaniem, bo chroni nas przed przejmowaniem się czymkolwiek, co nie jest prawdą. Akceptacja siebie to na ogół dość długi i żmudny proces. To, że na niektórych jego etapach można bez specjalnego problemu zachwiać naszą mozolnie wydawałoby się wypracowaną już pewnością siebie, nie znaczy wcale, że cały nasz włożony w budowanie własnej integralności wysiłek poszedł zupełnie na marne. Przeciwnie, bądźmy wdzięczni tym, którzy poruszają nasze czułe struny – dzięki nim wiemy, nad czym musimy się pochylić mocniej. Chwila słabości na drodze służącej wzmocnieniu się niczego nie przesądza i o niczym nie świadczy. Dostrzegam jednak swoją własną niekonsekwencję – z jednej strony fizycznie rzeczywiście nie chcę schudnąć, bo czasy dawnego wyglądu kojarzą mi się z byciem niezwykle odległą od prawdziwej siebie, a z drugiej strony wiem już, że źródło mojego piękna nie tkwi wcale w wyglądzie, a m.in. jego akceptacji, jaki by nie był. Czemu więc, będąc gotowa na kolejne, oczywiste i pewne transformacje własnego ciała, tak bardzo się boję powrotu do wyglądu, na który nie mam już najmniejszych przecież szans? Nie znam odpowiedzi na to pytanie.
Komentowanie cudzej wagi zawsze stało tak daleko poza strefą mojego komfortu, że aż potrafię jej w ogóle nie dostrzec. Dlatego też niesamowicie trudno mi zrozumieć ludzi, którym przychodzi ono z łatwością. Czym innym jest pewnie wsparcie kogoś, kto podjął starania, by zmienić swój wygląd. Jeśli dużo ćwiczy, żeby osiągnąć jakiś konkretny, zaplanowany przez siebie cel i zauważymy efekty jego pracy, pewnie warto mu o tym powiedzieć, zwłaszcza jeśli wiemy, że taka wiadomość może dodać mu skrzydeł.
W innych przypadkach lepiej się, moim zdaniem, skupić na każdym człowieku jak na odrębnym Wszechświecie, pięknym na swój własny, wyjątkowy i niepowtarzalny sposób. Odkryjmy w nim jego piękno – tylko tak możemy ciągle redefiniować nasze własne, subiektywne jego pojmowanie.
P.S. Na deser wszyscy chyba spodziewają się właśnie tej piosenki, więc niech będzie w nietypowej (mojej zdecydowanie ulubionej, bo ociekającej seksem) wersji.
1. Wewnętrzna integralność,
czyli zrozumieć siebie
fot. Marianna Patkowska
Przez wiele lat, wchodząc w nowe środowisko, próbowałam być neutralna, dostosować się i pozostawać w miarę możliwości niezauważona. Wychodziło mi to fatalnie, bo mam alergię na fałsz i śliskość, od razu je wyczuwając, a kiedy już je wyczuję, moją neutralność od razu trafia szlag, bo jestem urodzonym wojownikiem i bez mrugnięcia okiem ruszam (niczym na tego Bolszewika, wymachując szabelką, jak prawdziwa Polka nieomal) do boju. Ponieważ fałsz rzadko kiedy idzie w parze z inteligencją, czuję palącą potrzebę dosadnego zaznaczenia, że go widzę i że się na niego w swoim pobliżu nie godzę.
Odłóżmy jednak na bok mój absolutny brak skuteczności i zastanówmy się dlaczego tyle lat ciągle próbowałam bywać neutralna i dopasowana? Otóż dawno temu uwierzyłam w dwa społeczne mity, oba powtarzane małym dziewczynkom od pokoleń. Pierwszy taki, że kobiety na cudzą serdeczność muszą sobie zasłużyć, będąc grzeczne i posłuszne; drugi taki, że jeśli będą grzeczne i miłe, wszyscy będą je lubić. (Nie, te zasady nie dotyczą chłopców. Nigdy nie dotyczyły.) Choć wierzę swojemu mózgowi dużo bardziej niż wszelkim mądrościom ludowym, te mity wdrukowały się w (nie tylko) moje kobiece DNA.
Zrzuciłam z siebie ogromny ciężar, kiedy zrozumiałam w końcu, że nie muszę próbować zasługiwać na niczyją serdeczność. Przede wszystkim dlatego, że wcale jej nie potrzebuję. Każdy z nas odpowiada tylko (albo aż) za siebie samego; jest odrębnym Wszechświatem. Podczas zetknięcia z drugim odrębnym Wszechświatem, jakim jest inny człowiek, mogą wydarzyć się cuda (zadziać się w nas kosmiczne zmiany), ale może też nie wydarzyć się nic. I to też jest ok. Serdeczność bliźnich jest bardzo miła, ale nie jest wcale konieczna do prawidłowego funkcjonowania i rozwijania się. Od kiedy nie oczekuję od innych, że będą dla mnie mili, po prostu sama traktując ich tak, jak chcę być traktowana, jest mi lepiej. Im szybciej uwierzymy komuś, kto wyraźnie daje nam do zrozumienia, że nas nie polubił, tym dla nas lepiej. Nigdy nie będzie tak, że polubią nas wszyscy. Oczywiste jest dla mnie to, że szybkie wchodzenie w intelektualne bójki, kiedy coś wzbudzi mój sprzeciw, nie przysparza mi zwolenników (ja z kolei nie przepadam za ludźmi, którzy wykazują się tchórzostwem, więc w takich sytuacjach niechęć jest obustronna). Jednak nie lubić można mnie też zupełnie bez powodu. Przestałam się nad tym zastanawiać w momencie, w którym uświadomiłam sobie, że to sprawa jedynie osoby, która podejmuje decyzję o tym, jakie uczucia w niej wzbudzam. Wspaniale, jeśli mogę jej udowodnić, że w ogóle ma jakiekolwiek!
Reasumując, oderwanie się od tej pozornej zależności od tego, co myślą o nas inni ludzie, pomogło mi się ze sobą zintegrować i zrozumieć siebie jako całość. Na pewno w ogromnej mierze zawdzięczam to Drapieżnikowi.
2. Dawanie się poznać inNym
w prawdziwym świetle
fot. Marianna Patkowska
Kiedy odrzuciłam nieudolnie podejmowane próby bycia neutralną, okazało się jak wielkim ułatwieniem życia jest wysyłanie ludziom prostych komunikatów o tym, kim się tak naprawdę jest. Początek tego roku obfitował w zupełnie przełomowe dla mnie wydarzenia. Zarówno lektura drugiej książki Christel Petitcollin o osobach nadwydajnych mentalnie, jak i niesłychanie intensywny intelektualnie kontakt z Drapieżnikiem pomogły mi zrozumieć siebie jako kobietę, która nie tylko może, ale nawet powinna mieć i wskazywać innym swoje granice oraz którą na pewno definiuje jej prawopółkulowość. Zostałam też niezwykle szybko i ciepło przyjęta przez grupę fantastycznych osób w nowej pracy. Okazało się, że wystarczyło jedynie być sobą, by szybko usłyszeć (w ich rozmowie ze sobą) jeden z najcudowniejszych neologizmów na świecie:
– Nie mariankuj!
– jeden z najcudowniejszych neologizmów na świecie, utworzony przez moich znajomych z pracy
3. Myślenie rozgałęzione i overthinking
czyli czym jest mariankowanie
fot. Marianna Patkowska
Kiedy przez przypadek weszłam w sam środek gorącego (nomen omen) sporu i koledzy zadali mi jednogłośnie pytanie:
– Czy lepsze są małe czy duże piersi?
– pytanie moich kolegów
nie umiałam udzielić odpowiedzi bez zadania im pytania pomocniczego, mianowicie:
– Ale u kobiet, czy u mężczyzn?
– pytanie pomocnicze, które musiałam zadać przed udzieleniem odpowiedzi
Nie dlatego, żebym miała coś przeciwko dużym męskim piersiom, ale o ile u mężczyzn wcale nie muszą one być lepsze od małych, o tyle duże kobiece piersi są lepsze od większości rzeczy na tej planecie, więc w co najmniej kilku sensach mogę z czystym sumieniem nazwać je „lepszymi”.
To jeden z wielu przykładów na typowe mariankowanie. W mojej głowie uruchamia się maszyneria i rozkładam każdą usłyszaną rzecz na czynNiki pierwsze, próbując ogarnąć problem równocześnie i w ogóle, i w szczególe. Mózg wysyła mi faksem obszerną bazę danych, czyli zestawienie wszystkich prawdopodobieństw. Każde z nich biorę na warsztat. Potrafię równocześnie rozpatrywać kilkanaście ewentualnych intencji nadawcy komunikatu i, w drugiej otwartej karcie, wszystkie możliwości interpretacji każdej z tych potencjalnych intencji. Potem pozostaje mi przefiltrowanie tych interpretacji przez siebie samą, bo przecież fakt, że ktoś skrajnie ode mnie inny zareagowałby jakoś (i w swoich obliczeniach muszę to uwzględnić!), nie oznacza wcale, że moja moralność, mój światopogląd i doświadczenia na taką reakcję mi w ogóle pozwolą. Najbardziej się zawsze boję tego, że mogłam cokolwiek na jakimś etapie pominąć.
Lawina myśli, która mnie zalewa za każdym razem, kiedy rozmówca stymuluje mój mózg, na ogół wzbudza w nim pozytywne emocje; czasami rozbawienie, czasami troskę, że mój umysł pewnego pięknego dnia po prostu eksploduje, czasami chęć zaopiekowania się mną (tu doradzałabym dużą ostrożność). Na pewno nie jestem przez to łatwym partnerem, ale z drugiej strony na pewno też odróżniającym się od wszystkich potencjalnych innych. (Przeszłych, ewentualnych teraźniejszych i przyszłych…)
Odkryłam jednak sytuację, w której moje myślenie rozgałęzione (to, o czym pisałam wyżej to jeden z jego aspektów, ale nie jedyny), overthinking czy właśnie mariankowanie sprawdza się znakomicie – to praca z dziećmi! Jeśli w porę nie przewidzę wszystkich realnych możliwości interpretacyjnych, wiadomo, że ubiegną mnie dzieci. I często – mimo moich skłonności – ubiegały, pokazując mi, gdzie w moim myśleniu są jeszcze jakieś luki. Jednym z cudowniejszych przykładów jest ten:
Moje cudowne chłopaki z piątej klasy, w której miałam wychowawstwo.
Na lekcji polskiego mówiliśmy o wierszu „Noc”, którego podmiotem lirycznym jest tytułowa noc. Podręcznik stawia dość dziwaczną tezę, że „noc nie poznała autora wiersza”, więc pytam: – Zgadzacie się z tym? Możemy w jakikolwiek sposób udowodnić, że noc nie poznała autora wiersza? Bo że autor – jak każdy inny człowiek – poznał noc, to raczej jasne. – Proszę pani, a ja znam przykład dziecka, które nie poznało nocy. – Jaki? – No takie dziecko, co się urodziło rano i nie dożyło nocy. – Masz oczywiście, przy całej dramatyczności tego przykładu, rację! No dobra, więc każdy człowiek, który przeżył dobę, poznał noc, prawda? – Nie, jeszcze nocy nie poznało dziecko, które urodziło się latem na Antarktydzie i zmarło po kilku miesiącach!
No przecież! Myślałam, że spalę się ze wstydu, że na to w porę nie wpadłam. Na szczęście moje uczucie do chłopców było odwzajemnione i oni wybaczali mi moje wolniejsze czasem działanie mózgu, w pełni rozumiejąc, ze mam po prostu już nie te lata…
4. Destrukcyjność obsesyjności
fot. Marianna Patkowska
Choć zaprzyjaźniłam się ze swoim umysłem i bardzo lubię obserwować sposób, w jaki pracuje, widzę jedno, ale za to ogromne, niebezpieczeństwo myślenia za dużo. Jest nim wszelka obsesyjność. Zapętlenie myśli, zwłaszcza, kiedy przydarzy się na jakimś grząskim, mulistym gruncie, z którego trudno się wydostać, jest szalenie destrukcyjne. Rzadko kiedy jesteśmy pustelnikami, więc destrukcyjność naszej wewnętrznej obsesyjności na ogół nie ogranicza się jedynie do autodestrukcji, ale niszczy też nasze relacje z innymi. Im są nam bardziej bliscy, tym mocniej.
Zdaję sobie sprawę z tego, że moja samoświadomość jest naprawdę duża. (Wynika to pewnie trochę z mojej osobowości, ale włożyłam – i nadal wkładam – naprawdę ogrom pracy w to, żeby ją powiększać.) A mimo wszystko mam czasem słabsze chwile, w których atakują mnie przerażające obsesyjne myśli. Umiem już to odróżniać od rzeczywistości, podobnie jak leczący się schizofrenicy, którzy wiedzą, kiedy głosy są jedynie wytworem ich głowy. Uczę się w takich momentach opiekować sobą bardziej. (Bywam wtedy bezbronNa i biedna, ale wiem już, że nie ma to nic wspólnego z brakiem siły, której mam akurat w sobie mnóstwo.) Mogę się jedynie domyślać, że osobom, które nigdy nie doświadczyły terapii, może przyjść do głowy radzenie sobie z obsesjami w najbardziej niebezpieczny sposób, czyli poprzez szukanie ich źródła na zewnątrz. Ofiarami tego sposobu mogą padać najbliżsi (obsesja często łączy się z podświadomą potrzebą chorobliwej kontroli).
W ramach deseru łączę dziś swój cover piosenki „In my head” zespołu No Doubt, której tekst (tak, jasne że się w nim pomyliłam!) idealnie obrazuje to, o czym pisałam wyżej. Obsesyjność, kiedy schowa się pod płaszczykiem zazdrości, jest niestety ciągle społecznie akceptowalna, bo kolejnym powielanym mitem jest ten, że nie ma miłości bez zazdrości. Tymczasem miłość jest dawaniem wolności, a zazdrość wiąże się z jej ograniczaniem. Jedno drugie wyklucza. Jeśli ktokolwiek w to wątpi, odsyłam do znakomitego i do bólu prawdziwego tekstu Kasi Nosowskiej:
Są chwile
gdy wolałabym martwym widzieć Cię
Nie musiałabym
Się Tobą dzielić nie nie
Gdybym mogła schowałabym
Twoje oczy w mojej kieszeni
Żebyś nie mógł oglądać tych
Które są dla nas zagrożeniem
Do pracy
Nie mogę puścić Cię nie nie
Tam tyle kobiet
Każda w myślach gwałci Cię
Złotą klatkę sprawię Ci
Będę karmić owocami
A do nogi przymocuję
Złotą kulę z diamentami
To opis zazdrości w swojej najbardziej toksycznej odmianie. Jeśli kochamy (siebie i drugą osobę), musimy z tej drogi szybko zawrócić. Jeśli nie umiemy jeszcze kochać, ona będzie nas intrygować. Uwaga, to pułapka!!!
Nasze mózgi są fascynującymi, pięknymi narzędziami, jednak wytwarzane przez nie myśli nie są nami. Warto się im przyglądać, sprawdzać, kiedy są najbardziej wartościowe (jaka literatura, sztuka, filozofia pozytywnie je kształtuje), a kiedy obniżają swoje loty (w ciemno polecam ograniczenie oglądania telewizji). Jednak czasami nas oszukują. Pamiętajmy o różnych perspektywach i o tym, że jeśli do głosu dopuścimy przez przypadek nasze lęki, obraz, który pojawi się w naszej głowie nie będzie w żaden sposób odzwierciedlał rzeczywistości, a jedyne, co naprawdę może nas wyzwolić, to prawda.
Czas przymusowej izolacji chyba pomoże mi nadrobić braki we wpisach z kategorii kulinarnej. Ten przepis jest tak straszliwie banalny, że aż zastanawiałam się, czy się nim dzielić. Szybko jednak sobie przypomniałam o wszystkich tych ludziach, którzy nie lubią lub nie umieją gotować, nie mają na to czasu albo nie chcą wydawać na jedzenie zbyt dużo pieniędzy: samotnych kawalerach, zapracowanych pannach, znużonych żonach, zagubionych w kuchni mężach czy miłośnikach fasoli konserwowej. Ten wpis jest właśnie dla Was!
Danie starcza na dwie porcje i można je podać z purée ziemniaczanym. Koszt jednej porcji (wliczając ziemniaki) nie przekracza 3 zł.
SKŁADNIKI:
– puszka fasoli białej konserwowej – obrana i posiekana w kostkę cebula*
– mielony kminek
– suszony majeranek
– suszony lubczyk
– sos sojowy
– sól (himalajska) – masło
*Zarówno białą fasolę, jak i cebulę można zamienić na ich czerwone wersje 😉
PRZYGOTOWANIE:
Cebulę zeszklić na maśle, dodając do niej szczyptę soli (dzięki temu szybciej zmięknie). Całą zawartość puszki z fasolą (łącznie z sosem) wlać do garnka, połączyć z cebulą, suszonymi ziołami, sosem sojowym i ewentualnie jeszcze solą. Gotować niecałe 10 minut.
P.S. Skoro była mowa o kawalerach, na deser muszę załączyć piosenkę (rok tylko ode mnie młodszą) moich zdecydowanie ulubionych (muzycznie i prywatnie) Kawalerów Błotnych!
fot. Geo Dask/ Jan Lewandowski/ Valantis Nikoloudis
Ostatnio zastanawiałam się nad swoją kobiecością i tym, dlaczego jestem teraz taka szczęśliwa, a także nad tym, co dzieje się we mnie w tych nielicznych momentach, w których czuję się słabsza. Mocno wierzę, że odpowiedzialność za swoje własne szczęście leży wyłącznie w naszych rękach. Na pewno od momentu, kiedy to zrozumiałam, jest mi nieporównywalnie lepiej. Nie obarczam swoimi nastrojami innych ludzi (no dobra, czasami obarczam, ale nie oczekuję od nich, żeby mi je poprawiali – wiem, że tylko ja mogę to sobie dać). Spotkanie Drapieżnika pomogło mi odkryć w sobie niewiarygodne pokłady siły.
Wielokrotnie pisałam tu, że nie mam wrażenia, żeby określała mnie moja płeć. Na pewno definiuję się przede wszystkim jako człowiek, potem być może artysta, a dopiero na końcu kobieta. Niedużo się u mnie w tej kwestii zmieniło, dostrzegłam jednak, jak wiele radości można czerpać również z – mimo że jest u mnie na trzecim miejscu – przynależności do swojej płci. Niesamowicie mocno uderzyła mnie podczas tego odkrycia pewna refleksja – nie znam kobiety, która byłaby szczęśliwa i równocześnie odczuwała niechęć do innych kobiet; niechęć bezinteresowną, niechęć mającą swoje źródła w ogromnej niepewności siebie, niechęć wynikającą z dziwnie w nas zakorzenionej koncepcji walki o samca. Walki urojonej, bo wynikającej z założenia (seksistowskiego, jeśli dotyczy tylko jednej płci), że ludzie są bezwolni i można ich do czegokolwiek zmusić.
Nie trzeba dużej psychologicznej wiedzy, żeby dostrzec, że pod niechęcią do przedstawicielek swojej płci kryje się przede wszystkim ogromna niechęć do siebie. Kobiety szczęśliwe, to kobiety pogodzone nie tylko z własną kobiecością, ale też kobiecością w ogóle, więc z urzędu lubiące wszystkie inne kobiety.
Każdy z nas ma czasem ochotę złamać artykuł 148 § 2 pkt 2 KK. Powiedzmy to sobie otwarcie – bliźni bywają irytujący. Raz doprowadzi nas do białej gorączki mężczyzna, raz kobieta. Nie ma w tym chyba raczej nic niepokojącego. Kiedy wkurzymy się na kogoś, kto jest akurat homoseksualistą, osobą odmiennej rasy, obcokrajowcem lub muzułmaninem, a powód związany jest z konkretnym zachowaniem tego kogoś, nie robi to z nas automatycznie homofoba, rasisty, ksenofoba czy islamofoba. Problem pojawia się dopiero wtedy, kiedy nasza niechęć (czyli maskowany agresją lęk) odnosi się do wszystkich przedstawicieli danej płci, orientacji seksualnej, rasy, narodowości czy wyznawców jakiejkolwiek religii.
Zdaję sobie sprawę, że trudno lubić wszystkich – z jednymi będzie nam bardziej po drodze, z drugimi mniej. Jednak zachwycenie się tym, co nas łączy (w tym miejscu mam na myśli przynależność do tej samej płci), buduje mosty i na pewno pomaga w pielęgnowaniu miłości własnej. Skoro udaje nam się myśleć o wszystkich innych kobietach źle (niestety też tam byłam i czasem jeszcze zdarza mi się zboczyć na tę ścieżkę – na szczęście coraz rzadziej), nie ma chyba żadnego powodu, by nie zacząć myśleć o nich dobrze. Doskonałą książką poruszającą tematykę archetypu kobiety w kontekście antropologicznym jest „Biegnąca z wilkami” Clarissy Pinkoli Estés. Co prawda z oczekiwaniami literackich orgazmów możemy się spokojnie wstrzymać do lektury dzieł innych autorów, ale z jej treścią zdecydowanie warto się zapoznać. Pokazuje, że do pełnego zaakceptowania siebie jako kobiety musimy zrozumieć rolę kobiet w mitologii, kulturze, ale też zrozumieć nasze prababki, babki i matki. Zrozumieć i – jeżeli trzeba – wybaczyć.
fot. Geo Dask
Jeśli wsłuchamy się w siebie i zobaczymy, co nam służy i sprawia, że jesteśmy lepszymi ludźmi, a co jest w nas toksyczne, najczęściej dostrzeżemy, że zwłaszcza to ostatnie dostałyśmy w spadku. Niedobre schematy przechodzą z pokolenia na pokolenie, aleprzerwanie złego kręgu zależy tylko od nas. Tym bardziej, że zrobienie tego polepszy standard nie tylko naszego życia (i wszystkich wokół, którzy również się z tym w nas męczą), ale też naszych przyszłych córek, wnuczek i jeszcze kolejnych pokoleń kobiet. Zaopiekowanie się sobą to nie fanaberia, ale ogromna odpowiedzialność. Stwórzmy wspólnie lepszy świat!