Bakłażanowe pasty kanapkowe

fot. Marianna Patkowska

Czas przymusowego siedzenia w domu sprzyja wzmożonej aktywności w kuchni i przygotowywaniu mnóstwa potraw idealnych na proszone podwieczorki, które zaczynają się jawić jak odległe wspomnienie poprzedniego życia. Światełkiem w tunelu jest myśl, że pozostajemy w towarzystwie najlepszym z możliwych – swoim własnym!
Dzielę się dziś przepisami na dwie pasty kanapkowe, których bazą jest pieczony bakłażan: serowo-paprykową (która do złudzenia przypomina fantastyczną grecką τυροκαυτερή) i paprykowo-pomidorową. Są oczywiście idealne na kanapki, ale również świetnie nadają się do maczania w nich surowych warzyw czy nawet jako sos do makaronu (podawany i na ciepło, i na zimno).

Pasta serowo-paprykowa

fot. Marianna Patkowska

SKŁADNIKI:

– umyty pokrojony wzdłuż bakłażan
– umyta pokrojona papryka zielona
– opakowanie greckiej fety
– łyżeczka jogurtu greckiego
– ząbek czosnku
– sól (himalajska)
Olej Kujawski z rozmarynem, oregano i bazylią

PRZYGOTOWANIE:

Bakłażana z papryką piec w rozgrzanym piekarniku (lub – jak w mojej jednopalnikowej kuchni – garnku do pieczenia) na Oleju Kujawskim z rozmarynem, oregano i bazylią ok. 30 minut. Miękkie warzywa pokroić i zmiksować z fetą, jogurtem greckim, wyciśniętym czosnkiem i solą.

fot. Marianna Patkowska

Pasta paprykowo-pomidorowa

fot. Marianna Patkowska

SKŁADNIKI:

– umyty pokrojony wzdłuż bakłażan
– umyta pokrojona papryka żółta
– umyta pokrojona papryka czerwona
– 2 umyte i przekrojone na pół pomidory
– suszona bazylia
– suszone oregano
– suszone zioła prowansalskie
– 3 łyżeczki koncentratu pomidorowego
– sól (himalajska)
Olej Kujawski z rozmarynem, oregano i bazylią

PRZYGOTOWANIE:

Bakłażana z paprykami i pomidorami piec w rozgrzanym piekarniku (lub – jak w mojej jednopalnikowej kuchni – garnku do pieczenia) na Oleju Kujawskim z rozmarynem, oregano i bazylią ok. 30 minut. Miękkie warzywa pokroić i zmiksować z ziołami, koncentratem pomidorowym i solą.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę utwór z solowej płyty najprzystojniejszego członka The Prodigy – Maxima Reality.

Nowy wspanialszy świat

fot. Marianna Patkowska

Jako osoba, która uwielbia spędzać czas sama ze sobą i nie jest raczej mistrzynią w socjalizowaniu się, znoszę koronawirusową izolację całkiem dobrze, nie wpadając w przesadny pesymizm. Czasem bywa trudniej (na przykład w święta), ale ogólnie w konieczności przymusowego niekontaktowania się z ludźmi nie bardzo umiem dostrzec duży problem. Ostatnio mój przyjaciel pożalił mi się, że przygotowywanie wykładów dla studentów online jest dla niego dziwnie nowe, bo zakłada przecież kompletnie inną wymianę energii, w czym nie bardzo umiał się jeszcze odnaleźć. Powiedziałam mu, że dla mnie osobiście największym plusem kontaktu wirtualnego jest brak konieczności kontaktu osobistego. Podziękował za wskazanie nieznanej mu dotąd perspektywy.
Ciągle jednak kołatała się po mojej głowie niesforna myśl, że głęboko tkwiące we mnie przekonanie, że to, że po chwilowym zatrzymaniu się świata nic już nie będzie jak dawniej, jest dla nas błogosławieństwem a nie przekleństwem, wynika być może jedynie z mojego hiperoptymizmu, dla którego nie każdy umie znaleźć uzasadnienie. I właśnie wtedy wspomniany wyżej przyjaciel podzielił się ze mną fantastycznym tekstem Matthiasa Horxa „Świat po koronawirusie”, którego lektura sprawiła mi ogromną przyjemność. W końcu kiedy wszystkie optymistyczne tezy, które masz w głowie – a także garść kolejnych – sformułuje znany i ceniony futurolog, możesz tylko szeroko uśmiechnąć się do swojej intuicji!
Skłamałabym, mówiąc, że od samego początku byłam nowymi realiami zachwycona. Niedługo wcześniej udało mi się wyrwać z ciężkiej depresji i zorganizować sobie wspaniałą codzienność (tak, wypełnioną – o dziwo – cudownymi, bardzo ważnymi dla mnie w procesie zdrowienia ludźmi), która pod wpływem przymusowej izolacji rozsypała się jak domek z kart. Tak jak większość bliźnich, przechodziłam przez te same etapy: niezgody, złości, zaprzeczania faktom, aż w końcu poddania się i odnalezienia w zastanej sytuacji. Tyle, że przez mój brak przesadnego zainteresowania światem zewnętrznym, były pewnie łagodniejsze i krótsze niż u innych. Stałam się znów – jak przed Bożym Narodzeniem – perfekcyjną panią domu, tylko że do sześcianu. Po obsesyjnie dokładnym wypucowaniu każdego kąta (ze ścianami włącznie), umyciu okien (również tych na klatce schodowej) i kompulsywnym kilkudniowym praniu wszelkich tekstyliów z kocami, chodnikami i firankami włącznie, poczułam się gotowa do ewentualnej popandemicznej konieczności przebranżowienia się. Zajrzałam też do swojego bardzo niestety zaniedbanego ostatnio  jednopalnikowego stanu umysłu, bawiąc się w poszukiwanie znanych smaków w swojej nowej pescowegetariańskiej rzeczywistości, część produktów spożywczo-medycznych wsmarowując przy okazji w siebie samą. (Trzy aspiryny rozpuszczone w niewielkiej ilości wody połączone z niecałą łyżką jogurtu greckiego to fantastyczna, doskonale działająca maseczka na twarz, a urokliwego koloru maziaja ze zmielonej kawy, oliwy z oliwek i ziarnistej soli to znakomity peeling, o nieocenionych właściwościach oleju kokosowego – który można wetrzeć niemal wszędzie – nie wspominając.)

fot. Marianna Patkowska

Kiedy już wygrzebałam się mentalnie z dziewiętnastego wieku i przypomniałam sobie, że właściwie zbyt długa przerwa w zgłębianiu filozofii i kryminologii nie służy mojemu mózgowi, postanowiłam stworzyć sobie idealne warunki do samorozwoju. Pomysłem absolutnie oczywistym i wręcz banalnym było odcięcie się od mediów i ograniczenie wszelkich koronawirusowych newsów do minimum. Zrobiłam bardzo ostrą – dużo ostrzejszą niż zazwyczaj – selekcję informacji, które do siebie dopuszczam. Wiedząc, że uwięzienie wyzwala w mojej prawopółkulowej głowie natłok myśli, nie chciałam wpędzać się w poczucie zagrożenia tym, na co i tak nie mam żadnego wpływu. Ważne było (i jest) dla mnie tylko to, jakie są aktualne zalecenia. Oczyściłam w ten sposób duży szum, który wiem, że wielu osobom ciągle niestety doskwiera.
Poczułam, że choć siedzenie w domu nie jest dla mnie kompletnie nowe czy dziwne, jednak zdecydowanie muszę – przez brak pewności, ile to wszystko potrwa – zmienić jego jakość. Ograniczyłam telewizję prawie do zera, a jeśli oglądam już w internecie programy niespecjalnie mądre, są po angielsku, bo wydaje mi się, że jeśli od jakichś treści można zgłupieć, ale do przyswojenia ich będę musiała stymulować swoje neurony, to summa summarum zostanę w mniej więcej wyjściowym punkcie. Dyscyplina nie udaje mi się tylko w kwestii jedzenia – zapominam jeść, co mnie martwi, bo bardzo nie chcę schudnąć. Na pewno pomoże przyłożenie się do regularnych ćwiczeń, do których ciągle jeszcze nie umiem się zmusić, ale czas najwyższy!
Zauważyłam, że kiedy zatęsknię za bliskimi, nazwanie naszej telefonicznej rozmowy, podczas której każdy z nas popija kawę, „wspólną kawą”, sprawia, że ta zyskuje inny, głębszy wymiar i nową jakość. Chyba nigdy nie czułam się aż tak zaangażowana w relacje jak teraz.
Piszę o swoich poważnych oraz kompletnie nieistotnych doświadczeniach, bo zdaję sobie sprawę, że życie w odcięciu ma jeden, ale za to spory minus – ludzie słabsi (i trochę wszystkim załamani) nie dostają wystarczającego wsparcia od tych, którzy są silniejsi, więc mają moralny obowiązek podnosić tych pierwszych na duchu. Kochani, to że świat przed pandemią był jedynym jaki znaliśmy, nie znaczy, że jego przemiana musi nas przerażać. To przemiana na lepsze. Jestem tego pewna. Dobre rzeczy już się dzieją. Wystarczy tylko otworzyć oczy i przestać się bać. Nie ma czego!

P.S. Na deser łączę moich ukochanych elektronicznych bogów.

fot. Marianna Patkowska

Wielkanocna pandemiczna (nie)równość

fot. Marianna Patkowska

Do popełnienia dzisiejszego wpisu zainspirowała mnie vlogeka Nishka, publikując swój spontanicznie nagrany filmik „Wielkanocny zakaz opuszczania domów: hit czy kit?”, z którego treścią w pełni się zgadzam.
Nastał trudny czas. Święta, które do tej pory spędzaliśmy w większym lub mniejszym, ale rodzinnym gronie, powinniśmy w tym roku z rozsądku spędzić oddzielnie. Dla ludzi, którzy podczas koronawirusowej izolacji przebywają z najbliższą rodziną być może nie będzie to wielka różnica czy przykrość, w końcu będą mieć siebie. Ostatecznie raz można nie odwiedzić teściów czy rodziców. To kwestia wyższej konieczności i w pewnym sensie dobra ogółu, a niedostosowanie się do tych zasad jest nie tylko głupotą i nieodpowiedzialnością, ale też postępowaniem bardzo nie fair w stosunku do wszystkich tych ludzi, którzy jednak się dostosowali, choć nie było im łatwo.
Jednak oprócz kilkuosobowych gospodarstw, które chciałyby, ale nie powinny nadchodzących świąt spędzać razem, są jeszcze gospodarstwa jednoosobowe – ludzie, którzy przez pandemię utknęli w pojedynkę każdy w swoim domu, choć do tej pory Wielkanoc była czasem ich spotkania. To boli. Nawet mnie, mimo że bardzo swoją samotność lubię. Mam jednak świadomość, że wybór izolacji również w święta (choć walczyłam do ostatniego momentu, by stało się inaczej i jako osoba chora, miałabym pewnie prawo do przyjazdu osoby bliskiej) jest wyborem rozsądnym i lojalnym w stosunku do reszty społeczeństwa.

Wszystkim Czytelnikom składam nNajserdeczniejsze życzenia – przede wszystkim zdrowia i pogody ducha, a także umiejętności podejmowania mądrych decyzji powodowanych przede wszystkim świadomością, że wszyscy stanowimy część jednego organizmu.

fot. Marianna Patkowska

Smalec wegetariański z jabłkiem

fot. Marianna Patkowska

Po raz pierwszy w historii oczu nNi postanowiłam opublikować przepis kulinarny bezpośrednio na tym blogu, a nie – jak do tej pory – na swoim drugim, kulinarnym (i niestety mocno ostatnio przez siebie zaniedbanym) blogu Jednopalnikowa.
Dotychczas przepisy stamtąd linkowałam tu. Od dziś wprowadzam nową, dwublogową formułę – przepis znajdziecie i tu, i tam 😉

Od stycznia tego roku nie jem mięsa, a ściślej – przeszłam na pescowegetarianizm, czyli z mięs pozostawiłam w swoim jadłospisie tylko ryby i owoce morza. Ograniczałam spożycie mięsa już od dłuższego czasu, przede wszystkim ze względu na szkodliwy wpływ jego produkcji na środowisko, jednak radykalna decyzja została podjęta z najniższych, przyznaję, pobudek. Zrobiłam to mianowicie na złość komuś. Miałam wrażenie, że czuje się ode mnie lepszy, dlatego że nie je mięsa, więc zadałam sobie pytanie kluczowe:

JA nie dam rady?

– pytanie kluczowe, które sobie zadałam

I z dnia na dzień odstawiłam mięso czerwone i drób. Potem okazało się zresztą, że moje wyjściowe założenie wobec tego kogoś było mylne, jednak… polubiłam swoją dietę. Nie będę oczywiście ukrywać, że nie mam czasami ochoty na tatara czy golonkę i że wcale nie skręca mnie z rozpaczy na samą myśl o tym, że już nigdy w życiu ich nie zjem. Jednak na razie doskonale daję sobie radę.
Nadal jestem zdania, że w przyrodzie silniejsze jednostki zjadają słabsze i że fakt, że ktoś jest naszym przyjacielem nie jest jeszcze wystarczającym powodem, żeby go nie skonsumować. Muszę się jednak przyznać do swojej dotychczasowej ogromnej niestety ignorancji i niewiedzy w kwestii samego przemysłu związanego z produkcją mięsa i barbarzyńskich warunków, na jakie człowiek skazuje w nim zwierzęta. Dieta oraz zanurzenie się w ten temat na pewno zmieniły moją optykę.

Oczywiście zawsze zdarzy się jakiś durnowaty komentarz. (Jeśli usłyszycie „świetny żart”, że od niejedzenia mięsa mężczyznom w szafach pojawiają się rurki, pamiętajcie, że to już nie tylko żart z brodą, ale też z wielkim, sumiastym januszowym wąsem). Najczęściej jednak rodacy zmieniają się masowo w ekspertów z zakresu językoznawstwa (nic nie cieszy mnie bardziej niż samozwańczy specjalista z mojej dziedziny), wyśmiewając nazwy typowo mięsnych dań, których używa się w odniesieniu do ich wegetariańskich wersji (np. kotlet sojowy, pasztet warzywny czy właśnie smalec wegetariański). Najrzetelniej wyjaśnia to zagadnienie profesor Katarzyna Kłosińska (prywatnie żona profesora Krzysztofa Kłosińskiego, mojego promotora) TUTAJ. Innych uciążliwości bycia pescowegetarianinem nie dostrzegam. Nawet na tak głębokiej prowincji, na jakiej przyszło mi żyć, przejście na taką dietę nie jest najmniejszym problemem, zarówno jeśli chodzi o kwestię dostępności produktów w sklepach, jak i karcie menu każdej restauracji.

fot. Marianna Patkowska

Niejedzenie mięsa wyzwoliło we mnie podczas gotowania kolejne, nieznane dotąd pokłady kreatywności. Szukanie znanych smaków i faktur, mając do dyspozycji kompletnie inne niż do tej pory środki, to fantastyczne wyzwanie! Wegetariański smalec, który wymyśliłam, przerósł moje oczekiwania. Polecam go również mięsożercom! 😉

SKŁADNIKI:

– 2 łyżki oleju kokosowego
– 2 łyżki oleju lnianego
– 2 łyżki Oleju Kujawskiego z rozmarynem, oregano i bazylią
– łyżeczka zmielonej kozieradki

– łyżeczka zmielonej papryki wędzonej*
– łyżeczka suszonego majeranku
– kilka listków roztartego świeżego lubczyku
– łyżka sosu sojowego
– szczypta soli (w razie potrzeby)
– średnia pokrojona w kostkę cebula
– pół obranego i pokrojonego w kostkę dobrego jabłka

*Wędzona papryka dodaje aromatu i pięknego koloru, ale z powodzeniem możemy też jej dodanie pominąć (wtedy nasza potrawa będzie bardziej przypominać tradycyjny smalec z jabłkiem).

PRZYGOTOWANIE:

Wszystkie oleje podgrzać na wolnym ogniu w rondelku. Dodawać po kolei pozostałe składniki, cały czas mieszając. Dusić, aż cebula stanie się miękka (ok. 10 – 15 minut). Przelać do szklanego lub ceramicznego naczynia. Odstawić do wystygnięcia, a potem włożyć do lodówki.
Tradycyjnie polecam przygotowanie naszego smalcu dzień przed planowanym podaniem 😉

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę garść soczystych słodkich owoców 🍒 🍉 🍌