
fot. Marianna Patkowska
Jako osoba, która ledwo jest w stanie spamiętać daty urodzin swoich najbliższych (dzięki Ci, Zuckerbergu, za facebookowe o nich przypomnienia!), z założenia odrzucam kłamstwo w swoim życiu; uczenie się na pamięć wymyślonych wersji zdarzeń, jawi mi się jako zmora zamierzchłych lat podstawówki – wkuwanie. Prawda jest pod tym względem niesamowicie praktyczna, jest jedna, wystarczy więc przyswoić ją tylko raz.
W licznych rozmowach, jakie w ramach swojego eksperymentu odbyłam z Drapieżnikiem, nieustannie przewijał się temat prawdy i kłamstwa. Uświadomiłam sobie, że nie usłyszałam od Drapieżnika niczego, czego nie słyszałabym wielokrotnie w swoim życiu wcześniej, za każdym razem reagując tak samo alergicznie. Wspomniana w poprzednim wpisie metoda majeutyczna pozwoliła mi odłożyć emocje na bok i rozłożyć na łopatki wszystkie nieudolne i pokrętnie śliskie teorie Drapieżnika przy użyciu logicznych argumentów.
1. Nie skłamać, a prawdy nie powiedzieć

Za każdym razem zadziwia mnie tak samo ten straszliwie wyświechtany kontrargument (że tak go szumnie nazwę), mianowicie: „wyobraź sobie, jakby wyglądał świat, gdyby każdy zawsze i wszędzie mówił to, co faktycznie myśli”. Jeśli nie jest się moją mamą, która na nieopatrznie zadane pięć minut przed ważnym wyjściem pytanie:
– Jak wyglądam?
– nieopatrznie zadane mojej mamie pytanie
potrafi odpowiedzieć:
– Mogłabyś dofarbować odrosty i schudnąć tak… z sześć kilo!
– autentyczna odpowiedź mojej mamy (w roli nieopatrznie pytającej, tradycyjnie ja…),
raczej nie grozi nam aż tak patologiczna szczerość – nie ma się co obawiać.
W mówieniu prawdy nie chodzi o chlapanie wszystkiego, co wyprodukuje akurat nasz mózg. Dziennie przewijają się przez niego całe zastępy myśli (zwłaszcza przez mózgi nadwydajnych). Nie jesteśmy zobligowani do tego, żeby dzielić się nimi wszystkimi. Znamienne, że takie rozumowanie pojawia się zawsze tylko w dyskusjach o idealizowaniu wyższości prawdy nad kłamstwem. Jednak w sytuacji, w której np. nasz współtowarzysz w restauracji wraca z toalety do stolika i nie opowiada ze szczegółami, co przed chwilą właśnie robił, nikomu nie przyszłoby nawet do głowy sformułowanie tezy, że tym samym kłamie. Więcej, gdyby nagle zaczął opowiadać, uznalibyśmy, że coś z nim jest zdecydowanie nie tak. Czy dlatego, że nie umiemy znieść prawdy? Nie, dlatego, że zasady ogólne – póki między sobą nie ustalimy, że będą akurat zmienione – są takie, że pewne sprawy zachowuje się dla siebie. (Kłamstwem byłoby powiedzenie, że było się gdzie indziej, niż się faktycznie było.)
Uważam jednak, że istnieje zasadnicza różnica między niepowiedzeniem czegoś, co jest zbyt osobiste, intymne, fizjologiczne lub nieistotne dla naszego rozmówcy a celowym zatajeniem prawdy, która rozmówcy bezpośrednio dotyczy. Nie musimy ludziom mówić wszystkiego, jednak jeśli zobligowaliśmy się kiedyś do czegoś (wierności, lojalności, uczciwości) i druga osoba, bazując na tym, ma prawo myśleć, że się tych ustaleń trzymamy, a prawda okaże się niestety inna, niemówienie jej o tym jest kłamstwem.
2. To, czego nie wiemy… jest!

Najtrudniej przyswajalną dla mnie mądrością Drapieżnika była teza, że tego, o czym nie wiemy, nie ma. Wzięłam więc pierwszy z brzegu przykład zatajania zdrady przed partnerem i uświadomiłam swojemu interlokutorowi, że: „no dobra, mamy w związku dwie osoby i zdradę, której dopuściła się jedna z nich. Osoba zdradzana nie wie, osoba zdradzająca oczywiście wie. Skoro tego, o czym nie wiemy nie ma, to zdrada była czy nie była, skoro my o niej wiemy?” Szach i mat. Dziękuję za oklaski, można już usiąść.
A poważnie, rozumiem chęć chronienia bliskiej osoby poprzez oszczędzenie jej jakiejś zbyt trudnej dla niej prawdy. Wiem z autopsji, że można ani nie skłamać, ani nie powiedzieć prawdy, odmawiając zeznań. Jednak… tylko wtedy, kiedy takiej prawdy nie jesteśmy danej osobie winni poprzez zawartą przez nas wcześniej umowę (jakiegokolwiek typu).
Do tego mam wrażenie, że wielu ludziom myli się jeszcze jedna rzecz: różne moralne normy z moralnością jako taką, która – tak samo jak prawda – jest tylko jedna. Barwnym przykładem na różne jej normy jest monogamia i poligamia. Czy można powiedzieć, że ta druga jest niemoralna? Nie, nie można. Większość populacji (łącznie ze mną) nie uznaje jej za swoją, co wcale nie znaczy, że nie istnieją fantastyczne poligamiczne doskonale działające związki. Niemoralne będą zdrada oraz kłamstwo. Czyli, póki wszystkie zainteresowane dorosłe osoby się na coś zgadzają i respektują swoje ustalenia, wszystko jest moralne. Umówienie się na monogamię i utknięcie w poligamii i okłamywaniu swojego partnera jest niemoralne. Umówienie się na monogamię i utknięcie w poligamii i okłamywaniu swojego partnera oraz tłumaczenie samemu sobie, że to tylko „inna moralna norma” jest dowodem na kompletny bałagan w głowie i całkowite pomieszanie porządków.
Dobrze pamiętać też, że zdrada zawsze pozostanie zdradą. Łatwiej jest ją jednak prawdopodobnie zrozumieć, nie udając że jej nie ma, lecz mierząc się z nią twarzą w twarz, rozmawiając o niej i tym, co tak naprawdę powodowało partnerem (nie to, żeby coś go usprawiedliwiało, ale naprawdę zdrowo jest się temu przyjrzeć). Myślę, że tylko wtedy można w ogóle spróbować cokolwiek poskładać. Ludzie niestety tak mocno boją się wszystkiego, co niesie ból, że nie potrafią zobaczyć, że za nim zawsze stoi oczyszczenie i ukojenie. Choć osobiście skłaniałabym się pewnie raczej ku słowom wielkiej polskiej filozofki Dody Elektrody:
Każdy zdradzający facet zasługuje na drugą szansę… u następnej kobiety.
– Doda
(Kwestię mitycznego „obarczania drugiej osoby ciężarem naszych grzechów” rozwinę w ostatnim podrozdziale.)
3. Wewnętrzny detektor ściemy

Rodzaj relacji, w którą weszłam z Drapieżnikiem, pomógł mi przez cały czas mieć oczy szeroko otwarte. Oprócz – o czym pisałam w tekście, na który się tu powołuję – zauważenia, że mam sprzymierzeńca w postaci swojego mózgu, znalazłam w sobie jeszcze jedną rzecz: wewnętrzny detektor ściemy. Uświadomiłam sobie, że – podobnie jak mózg – on tam był zawsze, tylko… uparcie i całkiem skutecznie latami go ignorowałam. Umieszczony, u mnie akurat, gdzieś w okolicach żołądka, informował mnie lekkimi skurczami, kiedy ktoś mnie bezczelnie okłamywał lub mną manipulował. W przeszłości zagłuszałam to wszelkimi możliwymi sposobami. Na ogół powołując się na jakąś nierealną, literacką wizję miłości (uwaga, to wizja miłości toksycznej!). Upadłam chyba najniżej, kiedy… dałam sobie wmówić, że czyjś ewidentny alkoholizm jest „kwestią kulturową”. (Wyobrażacie to sobie? Skończyłam studia wyższe, dużo czytam, potrafię dodać dwa do dwóch, a jednak…) No ale, detektor zawsze działał bez zarzutu. Kiedy w tej sztucznej sytuacji po raz pierwszy zaczęłam traktować go poważnie, okazało się, że jest naprawdę fantastycznym narzędziem!
Drapieżnik wielokrotnie w chwilach, kiedy ten mi się nagle włączał, zapewniał mnie, że nie jest moim wrogiem. Kiedy nie byłam tego pewna, mówiłam wprost: „nie jestem tego w tym momencie pewna”. Czy go to raniło? Pewnie, że tak! Czy brałam to wtedy pod uwagę? Pewnie, że nie! Wiedziałam, że jeśli sytuacja dowiedzie tego, że się pomyliłam (nigdy w takich wypadkach nie dowiodła akurat, ale mimo wszystko zawsze brałam taką możliwość pod uwagę), będzie mi znacznie łatwiej szczerze przeprosić Drapieżnika, niż siebie samą, gdyby okazało się, że moje obawy były jednak słuszne. Po prostu odrobinę zmniejszałam przyznany mu kredyt zaufania. I tak całkiem spory. (I tak… na końcu przez niego zerwany.)
Wiem, że każdy człowiek ma wmontowany w siebie swój prywatny wewnętrzny detektor ściemy. Korzystanie z niego lub nie jest tylko i wyłącznie kwestią wyboru.
4. W prawdzie siła

Prawdomówność myli się wielu osobom ze słabością. To szokujące, bo jest przecież zupełnie na odwrót – to w prawdzie jest największa siła!
Obiecałam zmierzyć się tu z moim „ulubionym” argumentem, czyli kuriozalnym pomysłem, że przyznaniem się do zdrady (pozostańmy już przy tym najbardziej jaskrawym przykładzie, ale mam tu na myśli tak naprawdę każdy rodzaj nielojalności) „obarczamy osobę zdradzaną”. Kiedy mówię to na głos, ludzie dziwnie na mnie patrzą, ale nie sposób przecież przemilczeć kwestii chorób wenerycznych – jeśli z kimś sypiamy, ta osoba zwyczajnie ma prawo wiedzieć, czy jesteśmy jej wierni czy nie, również z przyczyn medycznych. O co jednak chodzi tym całym zastępom specjalistów od zdrad w ich powtarzanej jak mantra teorii? Otóż, że prawda o zdradzie jest prawdą niezwykle trudną i bolesną. Boli (umiem nawet uwierzyć w to, że obydwie strony, choć ta nieświadoma jest pokrzywdzona zawsze dużo mocniej) na bardzo wielu różnych płaszczyznach. Stąd pewnie dramaty polegające na tym, że można wybaczyć ją na jednej i nie umieć wybaczyć na innej.
Tylko silni ludzie umieją się z prawdą zmierzać – i swoją, i cudzą. Dodatkowo uważam, że obowiązkiem każdego z nas jest stać się silnym człowiekiem (dotrzeć do siły, która w środku naprawdę jest), zanim wejdzie się w związek z drugim człowiekiem, a już tym bardziej zanim zostanie się rodzicem. Ludzie słabi często wiążą się z osobami również słabymi, a potem – jeśli zdarzy im się zdrada – ich słabością usprawiedliwiają swoje lawirowanie i mataczenie. Czasami rzeczywiście bolesna prawda może zupełnie zniszczyć kogoś, kto jest na to całkowicie nieprzygotowany. Jednak jego słabość nie może stać nam na drodze do kierowania się wyłącznie prawdą. Niestety. Zadbanie o wzmocnienie się leży tylko i wyłącznie po jego stronie. To samo tyczy się nas samych. Najprostsza rada jest oczywiście taka, żeby… po prostu nie zdradzać. Tak, już słyszę te chrząknięcia i wypowiadane ze zniecierpliwieniem komentarze, że „to nie jest wszystko takie proste” oraz że „nie znam życia”. Otóż życie znam dziś dużo lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, a to wszystko… jest dokładnie takie właśnie proste! Słabi ludzie nie powinni w ogóle zdradzać, bo ich słabość nigdy nie pozwoli im podnieść się z bałaganu, jaki narobili (a takim podniesieniem się może być tylko i wyłącznie stanięcie ze sobą i osobą zdradzoną w prawdzie). Z kolei silni, kierujący się prawdą ludzie raczej do zdrady nie dopuszczą, bo nie będą się bać odbywania ze swoimi partnerami trudnych rozmów zanim stanie się coś nieodwracalnego. To wszystko zresztą składa się w dosyć logiczną całość – jeśli ktoś jest zbyt słaby, by udźwignąć informację od partnera, że ten odczuwa w relacji jakieś braki lub obawia się narastającej fascynacji kimś innym, daje milczące przyzwolenie drugiej osobie na radzenie sobie z tym po swojemu. (Czyli nie zawsze właściwie.) I to również nie jest w porządku. Silne osoby potrafią szybko wychwycić zagrożenie, rozmawiać o nim (zarówno o nim mówić, jak i słuchać) i wspólnie rozwiązywać problemy. Pewnie dlatego, że podstawą dobrych i zdrowych relacji jest… prawda właśnie.
Dwie rzeczy dają duszy największą siłę: wierność prawdzie i wiara w siebie.
– Seneka Starszy (55 p.n.e. – 40 n.e.)

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki, którą niedawno tu zamieszczałam, mianowicie „Thank U” Alanis Morissette, bo jej tekst i głębokie przesłanie stały mi się w ostatnim czasie niesłychanie bliskie.












