Prawda nas wyzwoli

fot. Marianna Patkowska

Jako osoba, która ledwo jest w stanie spamiętać daty urodzin swoich najbliższych (dzięki Ci,  Zuckerbergu, za facebookowe o nich przypomnienia!), z założenia odrzucam kłamstwo w swoim życiu; uczenie się na pamięć wymyślonych wersji zdarzeń, jawi mi się jako zmora zamierzchłych lat podstawówki – wkuwanie. Prawda jest pod tym względem niesamowicie praktyczna, jest jedna, wystarczy więc przyswoić ją tylko raz.
W licznych rozmowach, jakie w ramach swojego eksperymentu odbyłam z Drapieżnikiem, nieustannie przewijał się temat prawdy i kłamstwa. Uświadomiłam sobie, że nie usłyszałam od Drapieżnika niczego, czego nie słyszałabym wielokrotnie w swoim życiu wcześniej, za każdym razem reagując tak samo alergicznie. Wspomniana w poprzednim wpisie metoda majeutyczna pozwoliła mi odłożyć emocje na bok i rozłożyć na łopatki wszystkie nieudolne i pokrętnie śliskie teorie Drapieżnika przy użyciu logicznych argumentów.

1. Nie skłamać, a prawdy nie powiedzieć

fot. Marianna Patkowska

Za każdym razem zadziwia mnie tak samo ten straszliwie wyświechtany kontrargument (że tak go szumnie nazwę), mianowicie: „wyobraź sobie, jakby wyglądał świat, gdyby każdy zawsze i wszędzie mówił to, co faktycznie myśli”. Jeśli nie jest się moją mamą, która na nieopatrznie zadane pięć minut przed ważnym wyjściem pytanie:

– Jak wyglądam?

– nieopatrznie zadane mojej mamie pytanie

potrafi odpowiedzieć:

– Mogłabyś dofarbować odrosty i schudnąć tak… z sześć kilo!

– autentyczna odpowiedź mojej mamy (w roli nieopatrznie pytającej, tradycyjnie ja…),

raczej nie grozi nam aż tak patologiczna szczerość – nie ma się co obawiać.
W mówieniu prawdy nie chodzi o chlapanie wszystkiego, co wyprodukuje akurat nasz mózg. Dziennie przewijają się przez niego całe zastępy myśli (zwłaszcza przez mózgi nadwydajnych). Nie jesteśmy zobligowani do tego, żeby dzielić się nimi wszystkimi. Znamienne, że takie rozumowanie pojawia się zawsze tylko w dyskusjach o idealizowaniu wyższości prawdy nad kłamstwem. Jednak w sytuacji, w której np. nasz współtowarzysz w restauracji wraca z toalety do stolika i nie opowiada ze szczegółami, co przed chwilą właśnie robił, nikomu nie przyszłoby nawet do głowy sformułowanie tezy, że tym samym kłamie. Więcej, gdyby nagle zaczął opowiadać, uznalibyśmy, że coś z nim jest zdecydowanie nie tak. Czy dlatego, że nie umiemy znieść prawdy? Nie, dlatego, że zasady ogólne – póki między sobą nie ustalimy, że będą akurat zmienione – są takie, że pewne sprawy zachowuje się dla siebie. (Kłamstwem byłoby powiedzenie, że było się gdzie indziej, niż się faktycznie było.)
Uważam jednak, że istnieje zasadnicza różnica między niepowiedzeniem czegoś, co jest zbyt osobiste, intymne, fizjologiczne lub nieistotne dla naszego rozmówcy a celowym zatajeniem prawdy, która rozmówcy bezpośrednio dotyczy. Nie musimy ludziom mówić wszystkiego, jednak jeśli zobligowaliśmy się kiedyś do czegoś (wierności, lojalności, uczciwości) i druga osoba, bazując na tym, ma prawo myśleć, że się tych ustaleń trzymamy, a prawda okaże się niestety inna, niemówienie jej o tym jest kłamstwem.

2. To, czego nie wiemy… jest!

fot. Marianna Patkowska

Najtrudniej przyswajalną dla mnie mądrością Drapieżnika była teza, że tego, o czym nie wiemy, nie ma. Wzięłam więc pierwszy z brzegu przykład zatajania zdrady przed partnerem i uświadomiłam swojemu interlokutorowi, że: „no dobra, mamy w związku dwie osoby i zdradę, której dopuściła się jedna z nich. Osoba zdradzana nie wie, osoba zdradzająca oczywiście wie. Skoro tego, o czym nie wiemy nie ma, to zdrada była czy nie była, skoro my o niej wiemy?” Szach i mat. Dziękuję za oklaski, można już usiąść.
A poważnie, rozumiem chęć chronienia bliskiej osoby poprzez oszczędzenie jej jakiejś zbyt trudnej dla niej prawdy. Wiem z autopsji, że można ani nie skłamać, ani nie powiedzieć prawdy, odmawiając zeznań. Jednak… tylko wtedy, kiedy takiej prawdy nie jesteśmy danej osobie winni poprzez zawartą przez nas wcześniej umowę (jakiegokolwiek typu).
Do tego mam wrażenie, że wielu ludziom myli się jeszcze jedna rzecz: różne moralne normy z moralnością jako taką, która – tak samo jak prawda – jest tylko jedna. Barwnym przykładem na różne jej normy jest monogamia i poligamia. Czy można powiedzieć, że ta druga jest niemoralna? Nie, nie można. Większość populacji (łącznie ze mną) nie uznaje jej za swoją, co wcale nie znaczy, że nie istnieją fantastyczne poligamiczne doskonale działające związki. Niemoralne będą zdrada oraz kłamstwo. Czyli, póki wszystkie zainteresowane dorosłe osoby się na coś zgadzają i respektują swoje ustalenia, wszystko jest moralne. Umówienie się na monogamię i utknięcie w poligamii i okłamywaniu swojego partnera jest niemoralne. Umówienie się na monogamię i utknięcie w poligamii i okłamywaniu swojego partnera oraz tłumaczenie samemu sobie, że to tylko „inna moralna norma” jest dowodem na kompletny bałagan w głowie i całkowite pomieszanie porządków.
Dobrze pamiętać też, że zdrada zawsze pozostanie zdradą. Łatwiej jest ją jednak prawdopodobnie zrozumieć, nie udając że jej nie ma, lecz mierząc się z nią twarzą w twarz, rozmawiając o niej i tym, co tak naprawdę powodowało partnerem (nie to, żeby coś go usprawiedliwiało, ale naprawdę zdrowo jest się temu przyjrzeć). Myślę, że tylko wtedy można w ogóle spróbować cokolwiek poskładać. Ludzie niestety tak mocno boją się wszystkiego, co niesie ból, że nie potrafią zobaczyć, że za nim zawsze stoi oczyszczenie i ukojenie. Choć osobiście skłaniałabym się pewnie raczej ku słowom wielkiej polskiej filozofki Dody Elektrody:

Każdy zdradzający facet zasługuje na drugą szansę… u następnej kobiety.

– Doda

(Kwestię mitycznego „obarczania drugiej osoby ciężarem naszych grzechów” rozwinę w ostatnim podrozdziale.)

3. Wewnętrzny detektor ściemy

fot. Marianna Patkowska

Rodzaj relacji, w którą weszłam z Drapieżnikiem, pomógł mi przez cały czas mieć oczy szeroko otwarte. Oprócz – o czym pisałam w tekście, na który się tu powołuję – zauważenia, że mam sprzymierzeńca w postaci swojego mózgu, znalazłam w sobie jeszcze jedną rzecz: wewnętrzny detektor ściemy. Uświadomiłam sobie, że – podobnie jak mózg – on tam był zawsze, tylko… uparcie i całkiem skutecznie latami go ignorowałam. Umieszczony, u mnie akurat, gdzieś w okolicach żołądka, informował mnie lekkimi skurczami, kiedy ktoś mnie bezczelnie okłamywał lub mną manipulował. W przeszłości zagłuszałam to wszelkimi możliwymi sposobami. Na ogół powołując się na jakąś nierealną, literacką wizję miłości (uwaga, to wizja miłości toksycznej!). Upadłam chyba najniżej, kiedy… dałam sobie wmówić, że czyjś ewidentny alkoholizm jest „kwestią kulturową”. (Wyobrażacie to sobie? Skończyłam studia wyższe, dużo czytam, potrafię dodać dwa do dwóch, a jednak…) No ale, detektor zawsze działał bez zarzutu. Kiedy w tej sztucznej sytuacji po raz pierwszy zaczęłam traktować go poważnie, okazało się, że jest naprawdę fantastycznym narzędziem!
Drapieżnik wielokrotnie w chwilach, kiedy ten mi się nagle włączał, zapewniał mnie, że nie jest moim wrogiem. Kiedy nie byłam tego pewna, mówiłam wprost: „nie jestem tego w tym momencie pewna”. Czy go to raniło? Pewnie, że tak! Czy brałam to wtedy pod uwagę? Pewnie, że nie! Wiedziałam, że jeśli sytuacja dowiedzie tego, że się pomyliłam (nigdy w takich wypadkach nie dowiodła akurat, ale mimo wszystko zawsze brałam taką możliwość pod uwagę), będzie mi znacznie łatwiej szczerze przeprosić Drapieżnika, niż siebie samą, gdyby okazało się, że moje obawy były jednak słuszne. Po prostu odrobinę zmniejszałam przyznany mu kredyt zaufania. I tak całkiem spory. (I tak… na końcu przez niego zerwany.)
Wiem, że każdy człowiek ma wmontowany w siebie swój prywatny wewnętrzny detektor ściemy. Korzystanie z niego lub nie jest tylko i wyłącznie kwestią wyboru.

4. W prawdzie siła

fot. Marianna Patkowska

Prawdomówność myli się wielu osobom ze słabością. To szokujące, bo jest przecież zupełnie na odwrót – to w prawdzie jest największa siła!
Obiecałam zmierzyć się tu z moim „ulubionym” argumentem, czyli kuriozalnym pomysłem, że przyznaniem się do zdrady (pozostańmy już przy tym najbardziej jaskrawym przykładzie, ale mam tu na myśli tak naprawdę każdy rodzaj nielojalności) „obarczamy osobę zdradzaną”. Kiedy mówię to na głos, ludzie dziwnie na mnie patrzą, ale nie sposób przecież przemilczeć kwestii chorób wenerycznych – jeśli z kimś sypiamy, ta osoba zwyczajnie ma prawo wiedzieć, czy jesteśmy jej wierni czy nie, również z przyczyn medycznych. O co jednak chodzi tym całym zastępom specjalistów od zdrad w ich powtarzanej jak mantra teorii? Otóż, że prawda o zdradzie jest prawdą niezwykle trudną i bolesną. Boli (umiem nawet uwierzyć w to, że obydwie strony, choć ta nieświadoma jest pokrzywdzona zawsze dużo mocniej) na bardzo wielu różnych płaszczyznach. Stąd pewnie dramaty polegające na tym, że można wybaczyć ją na jednej i nie umieć wybaczyć na innej.
Tylko silni ludzie umieją się z prawdą zmierzać – i swoją, i cudzą. Dodatkowo uważam, że obowiązkiem każdego z nas jest stać się silnym człowiekiem (dotrzeć do siły, która w środku naprawdę jest), zanim wejdzie się w związek z drugim człowiekiem, a już tym bardziej zanim zostanie się rodzicem. Ludzie słabi często wiążą się z osobami również słabymi, a potem – jeśli zdarzy im się zdrada – ich słabością usprawiedliwiają swoje lawirowanie i mataczenie. Czasami rzeczywiście bolesna prawda może zupełnie zniszczyć kogoś, kto jest na to całkowicie nieprzygotowany. Jednak jego słabość nie może stać nam na drodze do kierowania się wyłącznie prawdą. Niestety. Zadbanie o wzmocnienie się leży tylko i wyłącznie po jego stronie. To samo tyczy się nas samych. Najprostsza rada jest oczywiście taka, żeby… po prostu nie zdradzać. Tak, już słyszę te chrząknięcia i wypowiadane ze zniecierpliwieniem komentarze, że „to nie jest wszystko takie proste” oraz że „nie znam życia”. Otóż życie znam dziś dużo lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, a to wszystko… jest dokładnie takie właśnie proste! Słabi ludzie nie powinni w ogóle zdradzać, bo ich słabość nigdy nie pozwoli im podnieść się z bałaganu, jaki narobili (a takim podniesieniem się może być tylko i wyłącznie stanięcie ze sobą i osobą zdradzoną w prawdzie). Z kolei silni, kierujący się prawdą ludzie raczej do zdrady nie dopuszczą, bo nie będą się bać odbywania ze swoimi partnerami trudnych rozmów zanim stanie się coś nieodwracalnego. To wszystko zresztą składa się w dosyć logiczną całość – jeśli ktoś jest zbyt słaby, by udźwignąć informację od partnera, że ten odczuwa w relacji jakieś braki lub obawia się narastającej fascynacji kimś innym, daje milczące przyzwolenie drugiej osobie na radzenie sobie z tym po swojemu. (Czyli nie zawsze właściwie.) I to również nie jest w porządku. Silne osoby potrafią szybko wychwycić zagrożenie, rozmawiać o nim (zarówno o nim mówić, jak i słuchać) i wspólnie rozwiązywać problemy. Pewnie dlatego, że podstawą dobrych i zdrowych relacji jest… prawda właśnie.

Dwie rzeczy dają duszy największą siłę: wierność prawdzie i wiara w siebie.

– Seneka Starszy (55 p.n.e. – 40 n.e.)

fot. Marianna Patkowska (Do swojej stylizacji wykorzystałam kurtkę i biżuterię własnego projektu oraz wykonania 😉 )

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki, którą niedawno tu zamieszczałam, mianowicie „Thank U” Alanis Morissette, bo jej tekst i głębokie przesłanie stały mi się w ostatnim czasie niesłychanie bliskie.

„Jak lepiej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Krystyna Arustowicz
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2019
oryginalny tytuł: Je pense Mieux

Lekturą, która z pewnością odmieniła moje życie, porządkując mi raz na zawsze wiele rzeczy w głowie, była fantastyczna „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” autorstwa mówczyni oraz trenerki w zakresie komunikacji i rozwoju osobistego, a także terapeutki – Christel Petitcollin. Dzięki niej zrozumiałam w pełni swoją inNość, a dokładnie nadwydajność mentalną, jak nazywa tę przypadłość Petitcollin, pracująca z takimi pacjentami już prawie dwie dekady. Cechuje ich „źródło dowodzenia” ukryte w prawej, a nie – jak u 85% populacji – lewej półkuli mózgowej.
Jakaż była więc moja radość, kiedy… dostałam w prezencie część drugą tej cudownej książki – „Jak lepiej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”! Przyznam, że po przeczytaniu „Jak mniej myśleć” miałam dosyć mieszane uczucia. W trakcie jej lektury byłam zachwycona tym, że ktoś mnie nareszcie tak trafnie zdiagnozował, ale potem, kiedy zetknęłam się z reakcjami lewopółkulowców nazywanych przez Petitcollin normalnie myślącymi (osobiście podchodzę do tego akurat terminu ze sporą rezerwą) na mój entuzjazm, poczułam się nieco zbita z pantałyku. Dzielili się oni bowiem na ogół na dwie grupy: albo uważali się również za prawopółkulowców, którymi ewidentnie nie byli, albo kompletnie nie potrafili zrozumieć tej neurologicznej przypadłości (naszego „innego okablowania mózgu”). Grupą, która traktowała książkę poważnie, umiejąc w pełni przyswoić jej sens, było wąskie grono prawopółkulowców właśnie, a także nieliczne przypadki bardzo otwartych, wrażliwych i ciekawych świata lewopółkulowców. Kiedy wzięłam do ręki „Jak lepiej myśleć” i zaczęłam w pierwszym rozdziale czytać opinie o pierwszej części, jakie docierały w niesamowicie obszernej korespondencji do autorki (która niewielki wycinek przytoczyła, resztę streszczając), zamarłam. Znowu okazało się, że nie byłam w swojej najpierw ekscytacji, a potem zagubieniu jedyna. Dzieliliśmy to doświadczenie wspólnie. Takie odczucie kosmicznej jedności zawsze nas, prawopółkulowców, wzrusza.
O ile pierwsza część wyjaśniała samo zjawisko nadwydajności mentalnej, o tyle w drugiej autorka bierze nas (trochę czasami takie zagubione dzieci we mgle) za rękę i objaśnia krok po kroku otaczający świat. Wie, jak go widzimy, wie też, jak widzą go lewopółkulowcy. Rozumie więc doskonale, skąd biorą się wszelkie nieporozumienia między nami i radzi jak najskuteczniej ich unikać. Wraca też do ważnych zagadnień z części pierwszej, których nie zdołała w niej rozwinąć. Nie szczędzi nam swoich cudownych uszczypliwości podszytych jednak ogromną życzliwością i sympatią dla tych różnych specyficznych głupotek, które lęgną się czasami w naszych umęczonych ciągłym analizowaniem głowach. Wie, że otrzeźwi nas dopiero przeczytanie ich na głos. Jest idealną matką i terapeutką w jednym!
Lektura „Jak lepiej myśleć”, niesamowitym zrządzeniem losu, przypadła na bardzo ważny czas w moim życiu, w którym wyruszyłam najdalej od siebie, by zanurkować w sobie najgłębiej. (Była jednym z opisywanych w moim tekście spadochronów.) Pojęcie w pełni tego, że jestem nadwydajna mentalnie i że to w znacznym stopniu wpływa i będzie wpływać na moje codzienne życie, dodało mi ogromnej siły. Zrozumiałam, że to nie przypadłość, lecz prawda o mnie. (Z niej wynikały granice, które w przytaczanym wpisie postawiłam i przez złamanie których byłam zmuszona całkowicie zakończyć swoją nNiesamowitą podróż.) To otworzyło przede mną zupełnie nową perspektywę, pomogło zaakceptować się w pełni i dać się ponieść mózgowi, który oprócz nadprodukcji myśli, umie też – jak się okazało – całkiem sprawnie wykrywać w zarodku zagrożenie i od razu mnie o tym alarmować.
Jasna też dla mnie stała się nareszcie przewrotność tytułu pierwszej części „Jak mniej myśleć” – jakby z nas nie drwili lewopółkulowcy, wcale nie o to chodzi (autorce, Wszechświatowi), żebyśmy myśleli mniej (ktoś przecież musi myśleć więcej, żeby normalnie myśleć mógł ktoś)! Chodzi o zminimalizowanie wynikającego z tego zbędnego bólu dla nas samych. To my się męczymy (zadręczając się po cichu), nie wy, obserwując kosmiczną szybkość naszych umysłów, kiedy zaczynamy mówić!
Obie książki są więc właściwie o tym, jak lepiej myśleć, z tym, że tytuł pierwszej miał prawdopodobnie przyciągnąć uwagę naszą i naszych bliskich, którzy od razu rozpoznali w nim nas, a z kolei jej treść zapoznała czytelników z opisywanym zjawiskiem.

fot. Marianna Patkowska

W „Jak lepiej myśleć”, mając już narzędzia, wchodzimy dużo głębiej. Fantastyczne jest w tej książce to, że w całości jest odpowiedzią autorki na wszystkie listy czytelników po lekturze pierwszej części, z których wyodrębniła powtarzające się prośby i problemy, rozkładając je teraz na czynniki pierwsze.
Gorąco wszystkim „Jak lepiej myśleć” polecam i choć oczywiście lepiej przeczytać obie części, jednak nieznajomość pierwszej nie utrudnia zrozumienia drugiej.

Przeczytaj też moje recenzje innych książek tej autorki:

Wycieczka na planetę Dyskomfort

fot. Marianna Patkowska

Początek roku przyniósł mi jedną z najbardziej nNiesamowitych przygód. Odbyłam ryzykowną podróż poza swoją strefę komfortu, która nie okazała się wycieczką jednodniową – jak to czasami w życiu bywa – lecz kilkoma turnusami obozu survivalowego. Powiedzieć jedynie, że przetrwałam, to nic nie powiedzieć; przy okazji tego przyspieszonego kursu samorozwoju dowiedziałam się o sobie więcej niż przez kilka ubiegłych dekad!
Na mojej drodze pojawił się człowiek, który – przynajmniej na pierwszy rzut oka – uosabiał wszystko to, czym na ogół gardzę, co mnie przeraża, odstręcza i napawa litością. Ponieważ nie lubię w sobie takich uczuć, naturalnym było go minąć i pójść dalej. W mojej głowie jednak pojawiła się bardzo nieoczekiwana refleksja (być może zresztą pod wpływem niesamowitego wrażenia, jakie zrobił na mnie film „Dwóch papieży”) – płeć, wiek i światopogląd tego człowieka wydały mi się wręcz idealne do tego, by móc… zmierzyć się przy jego pomocy z sobą samą (także tą sprzed lat, która, nie znając się, nie potrafiła się bronić). Nieetyczne wydaje mi się rozpisywanie na temat osoby, która ma prawo sobie tego nie życzyć, więc skupię się na najważniejszym dla mnie elemencie tej relacji, czyli sobie samej. Jego zaś nazywać będę na potrzeby tego wpisu Drapieżnikiem (co prawda wyliniałym i z mocno zatraconym instynktem łowcy, ale niech już będzie – licentia poetica). Od razu rozwieję wszelkie moralne wątpliwości moich wnikliwych Czytelników – tak, od początku do końca relacji wykorzystywałam Drapieżnika wyłącznie do swoich celów. Nie byłam w tym jednak cyniczna, bo wyjawiłam swoje zamiary od razu (przypominając o nich od czasu do czasu potem), a sens tego eksperymentu opierał się na bezwzględnej uczciwości. Ta zakładała zrozumienie i przyjęcie swojej skrajnej inności, wyraźne zaznaczenie granic każdej ze stron i wzajemny (choć nie zawsze było łatwo…) szacunek. Reguły gry – nawet jeśli ustalone przeze mnie – zostały zaakceptowane przez obydwie strony.
Relacja, w którą weszłam z Drapieżnikiem, była niesłychanie intensywna intelektualnie, a czasami wręcz wyczerpująca energetycznie. Ponieważ czułam, że nasze różnice mnie chronią przed całkowitym zaangażowaniem się emocjonalnym (czy też może romantycznym, bo i emocje odegrały tu ważną rolę), a równocześnie też wiedziałam, że z biegiem czasu mam szansę Drapieżnika nawet polubić (co się rzeczywiście stało), zdołałam się utrzymywać na linie rozwieszonej między swoją racjonalną a emocjonalną stroną, równocześnie przyglądając się wszystkiemu także z boku (być może stąd też to wyczerpanie).
Czy miałam jakiś sprecyzowany cel? Chyba nie. Chciałam się wzmocnić, a żeby to zrobić, czułam że muszę się dogłębnie poznać. Pamiętając relacje toksyczne, które przez wiele lat z powodzeniem budowałam, jak również uwzględniając swoją terapię i samodzielną pracę nad sobą, domyślałam się, że dziś działam pewnie według trochę innych mechanizmów. Bardzo byłam ich ciekawa.
Warto też zaznaczyć, że kluczem do zrozumienia mojego postępowania (także dla mnie samej) jest moja nadwydajność mentalna. Jestem książkowym przypadkiem prawopółkulowca i wreszcie odczułam to w pełni. Zdaję sobie więc sprawę z tego, że dla 85% populacji opisane przeze mnie doświadczenie nie będzie możliwe do pojęcia. (Co nadal nie oznacza oczywiście, że nie jest obiektywnie ważne.)

1. Bycie swoim własnym punktem odniesienia

Fundamentem tej przygody była całkowicie mi kiedyś obca w relacjach świadomość, że… nie jestem bezpieczna. Albo jeszcze inaczej – że powierzenie swojego bezpieczeństwa drugiemu człowiekowi, a potem dziwienie się, że nie dopilnował, żeby nic mi się nie stało, jest irracjonalne. Oczywiście trudniej byłoby mi to dostrzec, gdybym spotkała się z kimś z mojej strefy komfortu. Jednak tu to chyba oczywiste – żadna potencjalna ofiara nie pozwoli drapieżnikowi się sobą zaopiekować. Jaka jest jednak druga – oprócz oczywistej, czyli ucieczki – możliwość przetrwania? Znalezienie opiekuna, któremu będzie można zaufać. I który nas na pewno obroni, bo jest – w przypadku ludzi niekoniecznie nawet silniejszy (ta kategoria wydaje mi się z założenia ryzykowna), lecz przede wszystkim – stabilny i spójny. Kto to taki, kto to taki? Otóż… my sami! Głębokie prawdy mają to do siebie, że brzmią upokarzająco (dla tych, którzy je przytaczają) banalnie, ale… zrozumienie w praktyce tego, że źródła swojego spokoju i szczęścia możemy szukać jedynie w sobie, zajęło mi naprawdę bardzo wiele lat. Rozumiem więc doskonale, że można to wiedzieć w teorii i… nadal gubić się w meandrach stosunków międzyludzkich.
Jako wyjątkowo nadgorliwa studentka tego kursu samorozwoju, cisnęłam mocniej. Najłatwiej byłoby się przecież obronić, wchodząc w relację powierzchowną, obudowując się grubym murem. Ja jednak uznałam, że funkcję muru mogą spełnić dwie rzeczy: ewidentne różnice między mną a Drapieżnikiem, a także wyraźnie zarysowane przez każde z nas (choć mocniej chyba przeze mnie jednak) granice, na których szanowanie się umówiliśmy. Zaskakująca była dla mnie obserwacja czegoś, co z takich fundamentów muru bezpośrednio wynikło: po raz pierwszy nie zlałam się z osobą, którą tak bardzo zaabsorbowałam swój czas i energię, w jedno! To było dla mnie przedziwne doświadczenie. Dotychczas większość wszelkiego typu bliskich związków bolała mnie tak mocno na jakimś ich etapie dlatego, że nie umiałam w nich wyszczególnić siebie jako nieintegralnego z relacją elementu. Po rozstaniu czułam więc na ogół przede wszystkim ulgę (w pewnym momencie wierząc nawet, że być może jestem od rozstań uzależniona). Oczywiście, że sztuczność tego doświadczenia znacznie mi to odkrycie umożliwiła, ale wierzę, że ponieważ zobaczyłam, że to mi służy, nauczę się dążyć do takiego wzorca także w naturalnych warunkach.

2. Otwartość na drugą osobę

Z punktu pierwszego wynika automatycznie punkt drugi. Jeśli źródło swojego bezpieczeństwa usadowimy w samych sobie, zdejmiemy z drugiego człowieka ciężar naszych (często nierealnych) oczekiwań, przez co jego obraz w naszej głowie będzie mniej zafałszowany. W zdrowych relacjach paradoksalnie łatwiej rozmyć granice. Obserwując swojego Drapieżnika takim, jakim faktycznie mi się ukazał, niejednokrotnie wolałam uciec jednak do swoich oczekiwań. One były miękkie, wygodne i bezpieczne. Tymczasem rzeczywistość była taka, że tu coś przeciekało, tam grzyb, jeszcze gdzie indziej ślisko – złamanie nogi lub choćby nabawienie się srogiego kataru wydawały się być kwestią jedynie niedalekiej przyszłości. Wtedy przypominałam sobie, że przecież nie o to mi w tym wszystkim chodzi, żeby mi było miło (od tego mam już swoje miejsca).
Oczywiście zupełnie inną kwestią jest wola drugiego człowieka i to, na ile pozwoli nam się poznać. Nie twierdzę, że mój eksperyment był idealny i pozbawiony wad. Zakładał wiele rzeczy, które być może błędnie oszacowałam (a być może nie). Nie ma to jednak zbyt dużego znaczenia. Znaczenie miało coś innego – otóż zobaczenie człowieka z jego zbyt trudną dla nas często niedoskonałością (tym się m.in. różni przebywanie w swojej strefie komfortu od przebywania w nieswojej) i oddzielenie tego człowieka jako przedstawiciela gatunku, do którego się samemu należy, od jego wyborów, o których możemy mieć jak najgorsze zdanie, wydaje mi się istotą człowieczeństwa właśnie. Jeśli dodamy do tego nić sympatii i nieuchronnie pojawiające się emocje, możemy osiągnąć Himalaje miłosierdzia, ale… z tym też trzeba być ostrożnym…

3. Nieuchronnie pojawiające się emocje

Jeśli dwie osoby spędzają ze sobą (niekoniecznie nawet fizycznie) mnóstwo czasu, zaprzęgając w ten kontakt niemal całą swoją intelektualną energię, nie mogą chyba zupełnie niczego do siebie nie poczuć. Nawet jeśli będą to na początku odczucia negatywne, to prędzej czy później pojawi się szacunek do wytrwałości adwersarza. (Jeśli się nie pojawi, a nas nie cechuje masochizm, relacja szybko zgaśnie.) Od szacunku już tylko jeden krok do sympatii, nawet jeśli dosyć chłodnej.
I tu znowu zaobserwowałam u siebie po raz pierwszy coś zdumiewającego. Być może przez uprzednie zrozumienie, że tylko ja mogę się w razie czego obronić, zwróciłam się ku sobie i… zauważyłam, że mam nieprawdopodobnego sprzymierzeńca i kompana w postaci… swojego mózgu! Wcześniej go nie doceniałam a regularnie dominowana, nie dawałam mu nawet dojść do słowa we wszelkich kontaktach, w których pojawiały się emocje lub nawet – nie bójmy się tego słowa! – uczucia. Tym razem, pozwalając mu działać, zaznałam… ukojenia. Ze wzruszającą precyzją rozkładał na czynniki pierwsze wszystko, co się dzieje i wyjaśniał mi, co i czemu czuję. Odwoływał się zawsze do racjonalnych argumentów. Nie wszystko, co mi przekazywał rozumiałam od razu. Jednak kiedy traciłam umiejętność obiektywnego osądu sytuacji (przez sympatię czy współczucie dla Drapieżnika, a czasem też lęk o siebie samą), on po prostu konfrontował mnie z danymi.
Studzenie emocji rozumem na zmianę z kontrolowanym poddawaniem się im, było dla mnie absolutną nowością. Zupełnie fascynującą. Jakbym odnalazła w sobie jakąś niesłychanie cenną umiejętność, o której istnieniu nawet nie wiedziałam.

4. Niesienie pomocy

Podstawową moją bolączką było to, że doskonale widząc problemy Drapieżnika a także możliwe warianty ich rozwiązań (które jednak wykraczały poza z kolei jego strefę komfortu), długi czas nie umiałam zrozumieć, że nie wolno pomagać ludziom, którzy nas o pomoc nie proszą. Uznałam, że skoro ktoś stał mi się trochę bliski i widzę, że właśnie tonie, a tuż obok niego unosi się na wodzie wielkie koło ratunkowe (którego prawdopodobnie ze swojej perspektywy po prostu nie widzi), moim obowiązkiem jest mu je wskazać. I nawet jeśli tak faktycznie było, to tu się niestety kończyła moja rola. Ta lekcja była najtrudniejsza. Bo kiedy słyszysz na to:

– Ale to koło jest nieistotne, bo ja przecież tonę!

– to, co na to słyszysz

to przecież nic dziwnego, że cię trafia! Od razu widzisz przed oczami tekst księdza Hellera o „powiększaniu sumy bezsensu we Wszechświecie” i czujesz bezsilność. Ale… nic nie możesz zrobić. Nie wolno ci!
Nadal mam głębokie przekonanie, że zetknięcie się ze sobą tak kompletnie różnych światów, możliwość podotykania swoich ran, a przede wszystkim zlokalizowania ich, przynosi możliwość wyleczenia obydwu stronom. Jednak nikogo nie można leczyć na siłę. Czasem mi przykro, kiedy pomyślę, że Drapieżnik mógł tę szansę wykorzystać w moim rozumieniu lepiej, ale tego z drugiej strony nie mogę przecież wiedzieć. I tutaj z pewnością przydałoby mi się więcej pokory.

5. Balansowanie na dwóch płaszczyznach, w tym
jednej podwójnej

Do tej pory w każdą relację skakałam bez spadochronu, a kiedy już się roztrzaskałam o ziemię, obiecywałam sobie, że już nigdy więcej nie skoczę. Schemat się powtarzał, dopóki nie odkryłam, że… przecież można skakać ze spadochronem! Uświadomienie sobie tej oczywistej (z pewnością oczywistej dla lewopółkulowców) prawdy zajęło mi całe moje dotychczasowe życie, ale też równocześnie niewiarygodnie poprawiło nagle jego jakość!
Moim spadochronem okazywali się – na ogół niestety w podobnych sytuacjach mocno spychani na dalszy plan – przyjaciele, na których miłość, życzliwość i troskę mogłam naprawdę liczyć. Zrozumiałam, że w każdego typu intensywnym związku dwojga ludzi istnieją tak naprawdę dwie płaszczyzny: zewnętrzna i wewnętrzna, z czego ta druga dzieli się na to, co dzieje się wewnątrz nas samych i to, co dzieje się wewnątrz drugiej osoby. I prawdopodobnie ochronić przed utratą zmysłów może jedynie szukanie za każdym razem równowagi między nimi.
Przy skrajnie odmiennych światopoglądach z Drapieżnikiem, przed walką i ranieniem się chroniło nas oboje częste spotykanie się na płaszczyźnie zewnętrznej i dyskusja oparta na starej, dobrej, wypróbowanej (również przeze mnie w szkole) metodzie majeutycznej – wygrywały argumenty logiczne, a więc… Prawda. (Niech pytanie, kto z nas obojga wychodził z większości takich rozmów zwycięsko, pozostanie retorycznym.)
Gdyby moje uczulenie na relatywizm moralny zderzyło się z niepewnością i zakrzykiwanymi ranami Drapieżnika, oprócz bólu i rosnącej  frustracji nic by z tego nie było. Co dowodzi, że płaszczyzna wewnętrzna (któregokolwiek z nas) nie byłaby miejscem odpowiednim.
Z kolei do jakiegoś odsłonięcia się, które też jest przecież ważne, potrzebujemy się odwiedzać w swoich wnętrzach. Tym jest troska – leży nam na sercu, jak druga osoba się z czymś poczuje, próbujemy zrozumieć motywy jej zachowania. Trzeba jednak mimo wszystko uważać. Pamiętać, że czyjeś wnętrze nie jest tożsame z naszym i nigdy się w nim zbyt długo nie zasiedzieć. Relacja może być wręcz idealna, jeśli będziemy się po tych w sumie trzech płaszczyznach sprawnie przemieszczać.

6. Zły i dobry człowiek

Jako nadwydajna mentalnie jednostka uznałam kiedyś, że wszyscy ludzie są z założenia dobrzy (zaraz po okresie buntu, kiedy wydawało mi się, że wszyscy są źli). Tymczasem moja nNiesamowita przygoda uświadomiła mi, że jest jeszcze inaczej. Ludzie rodzą się z pewnym potencjałem, a wybór czy będą dobrzy czy źli, należy do nich samych. Więc tak, istnieją ludzie źli (z własnego wyboru) oraz nie, nie dzierżą w dłoniach informującego o tym transparentu. Dobro i zło objawia się w małych rzeczach. A że ludzie nie są czarno-biali, mogą nas urzec wieloma naprawdę obiektywnie pięknymi cechami i równocześnie być źli (choć, zupełnie słusznie, widzimy w nich namiastki dobra). Czy nie są przez to nieszczęśliwi, to już całkiem inne zagadnienie, jednak – podobnie jak z pomaganiem na siłę – nie wolno nam w to ingerować.
Relacja z Drapieżnikiem przez swoją niewiarygodną intensywność, od samego początku była obliczona na krótkoterminowość (przynajmniej przeze mnie). Koniec okazał się jednak rozczarowująco banalny – Drapieżnik złamał wyraźnie ustalone na początku zasady, świadomie przekraczając moje granice. Być może nawet celowo, co zahaczałoby o manipulację (również wbrew regułom tej znajomości). I… wtedy mnie olśniło! Ludzkiej wolności wcale nie ograniczają ustalane prawa! Ludzką wolność ogranicza dopiero egzekwowanie ich. Czy można powiedzieć, że klient banku nie może nie wywiązać się z umowy z nim podpisanej? Ależ – jako wolny człowiek – oczywiście, że może! Jednak… podpisując dokument, zapoznał się z grożącymi mu za to sankcjami, zgadzając się, by były właśnie takie. Ten przykład pomógł mi zrozumieć bezsensowność zadręczania się, czemu Drapieżnik postąpił tak, a nie inaczej. Postąpił tak, bo jako wolny człowiek mógł. To po mojej stronie leży trzymanie się swoich zasad (czyli w tym wypadku uznanie znajomości za niebyłą).

7. Kto ja jestem?

Czego się o sobie dowiedziałam? Kim jestem? Jestem na pewno silną kobietą. Każde z tych słów oddzielnie, jak również oba razem określają, kim się (już pewnie jakiś czas temu) stałam i kogo w lustrze tej nNiesamowitej przygody po raz pierwszy zobaczyłam. Człowieka w pełni zintegrowanego z samym sobą.

P.S. Na deser łączę jedyną odpowiednią w tym miejscu piosenkę, którą… dedykuję Drapieżnikowi.

fot. Marianna Patkowska

Wszystkich zainteresowanych dalszym ciągiem tej opowieści zachęcam do lektury wpisu:

„Moralność myślenia” Michał Heller

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Copernicus
Center Press

rok wydania: 2015

„A człowiek głupi nie milczy. Mówi, zwykle mówi wiele, i powiększa sumę bezsensu we Wszechświecie. […] Mowa głupiego udaje Słowo, ale nim nie jest. Jest czymś, co… opiera się racjonalnym wyjaśnieniom. Ale głupota może wcielać się w czyn, a czyn taki nie zostaje natychmiast rozerwany wewnętrzną sprzecznością i wyłączony z istnienia, lecz trwa i produkuje skutki, które głupotę utrwalają na Ziemi” („Moralność myślenia” Michał Heller, str. 21).
Kiedy przeczytałam powyższe słowa, doznałam jednego z najsilniejszych w ostatnim czasie wzruszeń – oto wskrzeszono, niczym Łazarza, moją pogrzebaną już dawno wiarę w to, że ktokolwiek nie tyle nawet rozumie, ile przede wszystkim podziela moje przekonania dotyczące szerszej niż pozorna szkodliwości głupoty! Bo tu już nawet nie o niską na nią tolerancję chodzi (za co ciągle obrywam, z każdej właściwie strony), tylko dostrzeganie problemu w aspekcie globalnym.
Obcowanie poprzez lekturę z obezwładniającą erudycją księdza profesora Michała Hellera (filozofa, fizyka kosmologa, teologa; jedynego polskiego laureata Nagrody Templetona) to fascynująca i niezwykle stymulująca intelektualnie przygoda. Choć „Moralność myślenia” jest małego formatu, liczy zaledwie 116 stron, a cudowny język autora z powodzeniem można nazwać przystępnym, skondensowanie rzeczy ważnych sprawia, że trzeba jej poświęcić więcej czasu i uwagi, niż mogłoby się wydawać.
Filozofia zawsze mnie fascynowała. Miałam jej sporo we wszystkich szkołach, a także na studiach. Nadal jednak nie jest to moja dziedzina. Nie poruszam się po niej pewnie. Wielkość księdza Hellera polega m.in. na tym, że bierze czytelnika za rękę i, opowiadając o świadomym wyborze racjonalności (oraz tłumacząc, czemu jest to wybór moralny), przeprowadza go przy okazji przez historię filozofii. Jest w tym wielka życzliwość i wyrozumiałość dla wszelkiego typu braków w znajomości tej nauki. Nie ma natomiast żadnej taryfy ulgowej, jeśli chodzi o brak myślenia. Mózg czytelnika musi od pierwszej do ostatniej strony pracować na najwyższych obrotach, co jest jedną z największych rozkoszy podczas lektury. Rozkoszy co prawda męczących, ale równocześnie niebywale satysfakcjonujących.

***

W kontekście niedawnych imprez sylwestrowych transmitowanych przez nasze telewizje (zwłaszcza telewizję publiczną), przewijał się znowu podczas rozmów z moimi bliskimi temat dotyczący skali szkodliwości disco-polo. Przy całej swojej naprawdę dużej tolerancji muzycznej i rozległych jednak upodobaniach (żywo interesuję się zarówno muzyką dawną, jak i współczesną, ale również przecież najszerzej rozumianą rozrywką ze wszelkimi jej obrzeżami), przy niedostępnej wielu profesjonalnym muzykom umiejętności rozróżnienia odmiennych celów, którym muzyka może służyć (np. kontemplacja będzie determinować inny rodzaj słuchania niż czysta zabawa i taniec), nie mogę przeboleć masowego i jawnego ogłupiania narodu nurtem disco-polo. I wbrew temu, co często próbuje mi się wmówić, nie chodzi o to, że nie trafia ono w mój gust czy że przez moją (krótką, ale jednak) edukację muzyczną jestem bardziej świadomym słuchaczem. To, że umiem słuchać muzyki bardzo czasem dla laików trudnej, nie oznacza że nie bawię się do kompozycji prostych, do rozrywki stworzonych (poświęciłam temu zresztą cały wpis zatytułowany „Let’s dance”).
Nie proponuję rodakom witania Nowego Roku przy akompaniamencie utworów Witolda Szalonka przecież (jeszcze nie zwariowałam!), ale w promowaniu prostackiej, plebejskiej, żenującej estetyki dostrzegam ogromne zagrożenie, którego skutki można rozpatrywać w aspekcie społecznym. Książka księdza profesora Michała Hellera pomogła mi je skonkretyzować i nazwać – to właśnie przyzwolenie na „powiększenie sumy bezsensu we Wszechświecie”. Oczywiście autor wyodrębnia obszary, które racjonalności ani nie podlegają, ani podlegać nie powinny, a wśród nich znajdziemy rzecz jasna też sztukę. Myślę jednak, że nie wszystkie upławy ludzkiej głowy można do niej zaliczyć, nawet jeśli pod takim płaszczykiem będą sprzedawane.
Ogłupionymi społeczeństwami można łatwiej sterować. To samo zresztą tyczy się również jednostek. Warto z racjonalnego myślenia uczynić swój wewnętrzny drogowskaz chociażby po to, by nie musieć być od nikogo zależnym. Racjonalność myślenia zakłada także otwarcie się na dialog i konstruktywny spór, z którym znowuż mamy dziś duży problem.
Niemal w każdej chwili życie stawia nas przed różnymi wyborami. Wybierajmy więc dobrze, a przede wszystkim wybierajmy mądrze! Nasze decyzje – nawet te, wydawałoby się, błahe – mają bezpośredni wpływ na Wszechświat. Tworzymy go wspólnie.

W nowym roku będę…

fot. Zofia Mossakowska

Pierwszy dzień nowego roku większość rodaków będzie prawdopodobnie witać na srogim kacu. Jako osoba, która pije dosyć rzadko, ale jeśli już, to najchętniej czystą wódkę lub śliwowicę, mogę tym najbardziej cierpiącym przypomnieć o cudzie natury, jakim okazuje się wtedy sok z kiszonej kapusty (z jednego opakowania tejże, do dna), szklanka wody, a potem jeszcze sok z ogórków kiszonych (też z jednego opakowania tychże, również do dna). Mniej cierpiący powinni zadowolić się kartonem soku pomidorowego, a potem kefirem lub maślanką. Bardzo pomaga w pierwszostyczniowym braku kaca pełnienie w Sylwestra roli kierowcy, a także bycie w ciąży. (I w jednej, i w drugiej sytuacji uznaję tylko jedną „rozsądną ilość alkoholu” – okrągłe zero.) W pozostałych przypadkach sprawdza się po prostu umiar i rozsądek.

Wstawaj, szkoda dnia!

fot. Zofia Mossakowska

Kiedy już opanujesz, Drogi Czytelniku, swój stan, jaki by nie był, zasiądź w piżamie z kubkiem kawy (lub soku pomidorowego, kefiru czy soków z kiszonek) nad pustą kartką, jaką jest ten dzień. Można uparcie twierdzić, że pierwszy stycznia niewiele się różni od pozostałych 364 dni roku, ja jednak zdecydowanie ulegam jego magii. Słowa „nowe rozdanie” nabierają nowego smaku i wymiaru – schodzą ze swojego metaforycznego piedestału i oto zamieszkują między tymi określającymi codzienne, przyziemne sprawy.
Wszystko jest przed nami! Cały nowy roczny cykl! Marny ze mnie coach, nie będę Cię więc zapewniać, że „jesteś zwycięzcą”, zwłaszcza, jeśli akurat nim nie jesteś. Wolę Ci przypomnieć, że jesteś… SOBĄ! Odrębnym, pięknym, unikalnym i niezbadanym Wszechświatem. Jak śpiewała India.Arie:

Nie jestem błędami, które popełniłam,
ani żadną z rzeczy, które sprawiły mi ból.
Nie jestem częściami snu,
który zostawiłam za sobą
– jestem światłem.

India.Arie „I Am Light”

Kiedy to wreszcie zrozumiesz, dotrze do Ciebie również, że masz w rękach doskonałe ludzkie istnienie, o które musisz się zatroszczyć – Siebie Samego! Rozpoczynający się właśnie rok przyniesie Ci mnóstwo niespodzianek – i tych miłych, jak również tych mniej przyjemnych. Na większość zdarzeń losowych nie będziesz mieć wpływu, możesz je natomiast odrobinę ukierunkować, jeśli wnikliwie zastanowisz się nad tym, jakiej energii i jakich ludzi potrzebujesz wokół siebie, żeby się rozwijać, a jaka energia i jacy ludzie działają na Ciebie destrukcyjnie. Zastanów się też, które aktywności budują w Tobie trwałe i dobre fundamenty (na przykład może czytanie czy sport, a może długie spacery lub medytacje), a które rozpraszają Twoją uwagę, nic cennego nie dając Ci w zamian (na przykład może nielimitowane oglądanie telewizji czy bezrefleksyjne scrollowanie smartfona, a może palenie papierosów lub zbyt intensywne imprezowanie). Nałogi to osobny temat. Jeśli masz choćby cień podejrzenia, że korzystanie z jakiejś używki zmieniającej świadomość wymknęło Ci się spod kontroli, musisz się sprawie przyjrzeć z bliska (jeśli nastąpi taka konieczność, nie bój się prosić o pomoc profesjonalistów – od tego są).
No dobrze, ale po co nam właściwie spis ludzi i rzeczy, które nam sprzyjają i tych, które nie sprzyjają? Otóż będzie on nieodzowny w próbie odpowiedzenia sobie na pytanie, które w moim odczuciu jest zasadnicze i którym dobrze się kierować przy każdym najmniejszym życiowym wyborze. Mianowicie:

Czy to mi służy?

 

fot. Zofia Mossakowska

Jakiś czas temu zmierzyłam się z trudną decyzją eliminacji ze swojego życia pewnego elementu. Element ów na pierwszy rzut oka nie był ani niebezpieczny, ani obiektywnie zły. Co więcej, przynosił mi nawet sporo radości. Jednak jakąś część mnie rozdrażniał, frustrował. Nasilał kiełkujące we mnie poczucie braku. Był czymś w rodzaju namiastki, a doświadczenie podpowiada mi, że od namiastek powinnam się trzymać z daleka. Decyzja o eliminacji tego elementu wydawała mi się irracjonalna, niepoparta żadnym sensownym argumentem. I wtedy z pomocą przyszło mi właśnie to pytanie: Czy to mi służy? Odpowiedź doskonale znałam. Nie służyło mi. Nawet, jeśli służyło większości mnie, tej niewielkiej części zagrażało i wprowadzało ją w dezorientację. Nie zaznamy spokoju, pomijając jakieś fragmenty siebie, choćby te były ukształtowane przez nieprzerobione traumy i nie reagowały adekwatnie do sytuacji. Droga do uleczenia nie prowadzi przez zaprzeczanie własnym emocjom.
Wtedy właśnie odkryłam moc tego pytania i jego niesłychanie uniwersalne możliwości zastosowania. Banalną (choć również późno przeze mnie odkrytą) prawdą jest to, że to, czego chcemy nie zawsze pokrywa się z tym, czego potrzebujemy. Co więcej, na ogół w ogóle się nie pokrywa. Najprostszym przykładem będzie tu dziecko, które chciałoby całymi dniami zajadać się cukierkami. Czy tego potrzebuje? Absolutnie nie! Czy to mu służy?  Wręcz przeciwnie! Dorosły jest w stanie rozpoznać różnicę między chceniem a potrzebą. Problem tkwi zresztą na ogół nie w tym, że jej nie dostrzega, lecz w tym, że dostrzegając, próbuje przekonać siebie samego, że da się ją rozmyć.
Mądry rodzic ustali tygodniowy lub miesięczny limit zjadanych przez dziecko słodyczy, a dzienne zapotrzebowanie (właśnie) na cukier zaspokoi zdrowszymi przekąskami (np. chipsami z owoców czy warzyw, bakaliami czy suszonymi owocami). To samo dobrze jest zrobić ze sobą.
Nie namawiam oczywiście do odmawiania sobie przyjemności, które wprowadzają do naszego życia kolory, ale np. odbijają się odrobinę na naszym zdrowiu czy portfelu. Czasem warto zaspokoić właśnie swoją chęć, a nie potrzebę. Uważam jednak, że w każdej sytuacji trzeba mieć po prostu jasność, co jest czym. Odkryłam kiedyś, że gorsze samopoczucie zdecydowanie poprawiało mi się po zakupie jakiegoś nowego ciuszka (tak ma zresztą masa kobiet przecież). Niepokojące jednak stało się to, że im częściej tak sobie poprawiałam humor, tym krócej się on utrzymywał, a potem – coraz szybciej – pojawiały się irracjonalne wyrzuty sumienia (choć z wydawaniem pieniędzy zawsze byłam akurat rozsądna). Czy nowa rzecz była mi potrzebna? Oczywiście, że nie. Wszystko byłoby w porządku, gdyby pojawiła się we mnie sama chęć, bez potrzeby. Zdałam sobie jednak sprawę z tego, że potrzeba była we mnie silna, ale zaspokojenie jej nowym zakupem wpędzało mnie w poczucie zagubienia, bo ta potrzeba dotyczyła czegoś całkowicie innego. Nie posiadania. Postanowiłam, że – choć wymagało to ode mnie większej uwagi – za każdym razem będę musiała rozpatrywać pojawiający się brak indywidualnie (znowuż identycznie, jak w przypadku pracy z dziećmi). Szybko okazało się, że zamiast zakupów raz wystarczy wyskoczyć z przyjaciółką na kawę, raz – zadzwonić do bliskiej osoby, a raz wybrać się po prostu na długi spacer. Taniej i ekologiczniej!

Więc chodź, zorganizuj swój
świat!

fot. Zofia Mossakowska

No ale jak się ma sporządzona wcześniej lista sprzyjających i niesprzyjających nam  ludzi i rzeczy do rozważań nad tym, co nam służy?
Spieszę z wyjaśnieniem. Oprócz aktywności, które wyrządzają nam więcej krzywdy niż dobra (w moim przypadku takim bezsensownym pochłaniaczem czasu i energii były media społecznościowe – z części więc zupełnie zrezygnowałam, a część sama sobie ograniczyłam), są też ludzie, których energia wpływa na nas destrukcyjnie. U mnie rozwiązanie tego problemu nastąpiło samoistnie, kiedy wyrzucono mnie z pracy. Było to oczywiście wylanie dziecka (zarówno jedno, jak i drugie słowo, nomen omen) z kąpielą, bo wraz z ludzkimi toksykami zostałam też pozbawiona wielkiego dobra, objawiającego się na wielu płaszczyznach. Bilans zysków i strat okazał się więc dla mnie wyjątkowo niekorzystny.
Jednak większość z nas ma jakieś złe energie dookoła, od których nie bardzo może się zupełnie odciąć (przeważnie właśnie w pracy). Co więc zrobić, kiedy na pytanie: Czy to mi służy? uzyskamy odpowiedź przeczącą? Tu pojawia się najtrudniejsza (przynajmniej dla mnie) do wprowadzenia w życie rada – odciąć się wewnętrznie. Nie dopuszczać do siebie docinków, przykrych uwag czy niestosownych komentarzy tej jednej osoby – puszczać je mimo uszu, z politowaniem. Bardzo pomaga wtedy świadomość, że im gorzej ktoś nas traktuje, tym bardziej jest biedny – ludzie pozbawieni kompleksów i kochający się w pełni nie mają w sobie jadu i goryczy. A biednym ludziom trzeba współczuć, nie traktować ich jak zagrożenia. Tak, jak złodziejowi nie wręczymy kluczy do naszego mieszkania, tak słabym jednostkom nie dawajmy możliwości wpływania na nasze emocje. Stać nas na przejmowanie się dużo ważniejszymi problemami, niż czyjaś małość. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Oczywiście. Z drugiej strony większa satysfakcja, kiedy przeskoczone poprzeczki były zawieszone wysoko.

nNoworoczne postanowienia

fot. Zofia Mossakowska

Jeśli chodzi o same postanowienia noworoczne, jestem ostrożna. Z doświadczenia wiem, że nic nie frustruje bardziej niż pozycje, których nie można skreślić z listy rzeczy do zrobienia, jako odfajkowanych. A kiedy wypisujemy swoje postanowienia, moment konfrontacji nastąpi przecież pod koniec grudnia…
Z drugiej zaś strony, jak każdą osobę zadaniową, stymuluje mnie postawienie sobie celów do realizacji w jakimś konkretnym terminie. Choć wiem, że praca nad sobą to proces, którego nigdy nie można uznać za skończony (chyba, że jest się skończonym idiotą), jednak można przecież za cel wyznaczyć sobie znalezienie się poziom wyżej.
Mam osobowość cyklotymiczną (dwubiegunową), więc metoda małych kroków nigdy nie była i nie będzie dla mnie ani naturalna, ani tym bardziej atrakcyjna. Wiem jednak, że jest najskuteczniejsza. Próbuję więc od jakiegoś czasu nie oczekiwać od siebie, że w ciągu roku dokonam tego, na co inni potrzebują kilku lat. Bardziej, niż na celu, wolę się skupić na wyrobieniu w sobie narzędzi do jego realizacji. Jeśli chcę trwałego związku, muszę najpierw stać się zrównoważonym, dobrym partnerem (przede wszystkim dla siebie samej). Jeśli chcę pracy, w której liczy się znakomita kondycja, muszę popracować nad jej poprawą. Jeśli chcę żyć zdrowo, muszę przemyśleć swoją dietę i aktywności fizyczne. Jeśli chcę powołać na świat nowe istnienie, muszę przerobić wszystkie traumy, które uniemożliwią mi bycie wspaniałą matką. I tak dalej, i tak dalej. Przykładów oczywiście można mnożyć. Zmiany mogą dokonywać się w nas każdego dnia, bo jesteśmy wyposażeni w cudowny organ, którego moc jest nie do przecenienia – w mózg!

W nowym roku
życzę Wszystkim…

fot. Zofia Mossakowska

… znalezienia Siebie. W atakującym nas zewsząd hałasie łatwo się zgubić. Z kolei będąc zagubionym, łatwo szukać ucieczki… w hałasie. Nie zagłuszajmy swojego bólu. Choć wolimy oczywiście go nie czuć (i piszę to głównie o sobie), on jest nam potrzebny – wskazuje nam kierunek wyjścia. Znajdźmy w sobie harmonię i źródło siły, do których zawsze będziemy się mogli odnieść; w których zawsze będziemy się mogli schować. Nie bójmy się też chaosu na zewnątrz, on nie zawsze jest zły. Tylko z chaosu przecież może coś powstać. Nie pozwalajmy jednak na chaos wewnątrz. I – jakkolwiek moralizatorsko by to nie zabrzmiało – nie czyńmy drugim, co nam niemiłe. No i nie planujmy, żeby w tym roku być jacyś – w tym roku po prostu tak naprawdę i w pełni bądźmy!

P.S. A na deser dołączam do życzeń przepiękną opowieść mojej ukochanej Laurie Anderson o tym, jak powstała pamięć.

fot. Zofia Mossakowska