Wielka pustka

fot. Geo Dask

Uważni obserwatorzy mojego bloga z pewnością spostrzegli, że we wrześniu publikowałam zdecydowanie mniej tekstów, a w październiku zniknęłam zupełnie. Nie czułam się na siłach, żeby opisywać rewolucję, jaka wydarzyła się w moim życiu, nie czułam się też na siłach, żeby w ogóle pisać.
Kiedy wróciłam – z wielkim trudem – z tekstem o jesiennych nowościach Mary Kay, ten od razu spotkał się z komentarzem sugerującym, że mój blog „stał się reklamowy”. Nie ukrywam, że zrobiło mi się przykro. Nie tylko dlatego, że to nieprawda, bo – o czym wielokrotnie tu wspominałam – żaden mój wpis nigdy nie był i prawdopodobnie nigdy nie będzie sponsorowany (na opisywaniu kosmetyków, które używam i w które wierzę, nie tylko nie zarabiam, ale i całkiem sporo na nie wydaję), ale głównie dlatego, że tylko ja wiem, ile mnie kosztowało wyjście z domu, zrobienie tych wszystkich zdjęć i spłodzenie tekstu posiadającego jakikolwiek, najmniejszy chociaż sens. Niewymagający, lekki i bezpieczny temat miał mi pomóc jakoś pomału wydostać się z pustki, w której się znalazłam. Nie udało się, ale się przynajmniej jakoś literacko odblokowałam i zaczęłam znowu pisać. Co się takiego stało? Banalna, stara jak świat historia (stąd może mój wstyd, że mogę ją w ogóle przeżywać i to aż tak), ale od początku…
Ponad rok temu zaczęłam najbardziej ekscytującą, stymulującą intelektualnie i będącą też ogromnym wyzwaniem przygodę zawodową, jaką była praca w szkole podstawowej w charakterze nauczyciela języka polskiego. Nie mając ani własnych dzieci, ani jakiegokolwiek doświadczenia w samodzielnej pracy w szkole (pomijając praktyki na studiach), nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Dostałam trzy małe klasy (w sumie dwudziestkęsiódemkę dzieci w wieku 9 – 12 lat) do nauczenia całkiem sporych partii materiału, a w jednej z nich dodatkowo wychowawstwo. Mimo moich początkowych obaw, szybko okazało się, że z dziećmi dogaduję się niespodziewanie dobrze, bo, choć rzeczywiście pochodzą z odmienNej galaktyki, jest to ta sama galaktyka, którą od lat zamieszkiwałam w (wydawało mi się) pojedynkę.
Wszystkich uczniów pokochałam bez wyjątku tak samo mocno, ale szczególne miejsce w sercu zajęła „moja” klasa – na samym początku trzech, a z biegiem roku szkolnego docelowo pięciu fantastycznych chłopaków. Każdy z nich reprezentował inne środowisko, inne upodobania, inną wrażliwość i inny temperament, wszystkich natomiast łączyła nadzwyczajna wprost inteligencja, z którą obcowanie podczas lekcji (i przerw) było dla mnie niewiarygodną przyjemnością, rekompensującą konieczność kontaktu ze współpracownikami.
Jak nietrudno się domyślić, moja klasa nie była klasą powszechnie lubianą, a łatka dzieci problematycznych, niegrzecznych czy niesocjalizujących się, wpływała negatywnie także na moją reputację, bo nie krzyczałam i nie rwałam sobie włosów z głowy, np. kiedy dziesięciolatek mający zamiłowania militarne celował w ludzi z palców podczas przerw (straszne, prawda?), tylko z życzliwością prosiłam, żeby po prostu nie celował we mnie i inne panie. Szybko między mną a chłopcami zrodziła się niesamowita więź. Czy mnie czasem wkurzali? Pewnie, że mnie wkurzali – nikt nie umiał zrobić tego tak genialnie, jak oni! – ale też rozumiałam powód, dla którego jestem w szkole. A z pewnością nie było nim groteskowe boczenie się na uczniów, że „śmiali być niegrzeczni”, tylko raczej wpajanie im, jakie zachowania mogą ranić bliźnich i czemu warto ich unikać. Pokazywanie czym jest empatia, bo tylko czując, że sami nie chcemy być w jakiś sposób potraktowani, możemy oduczyć się takiego traktowania innych.
Miałam w pewnym momencie wrażenie, że choć nie zwierzałam się chłopcom z mojego życia prywatnego, ci jednak wyczuwali mnie jak mało kto. O czym świadczą chociażby takie dialogi:

– Bo ja jestem taki jak pani – aspołeczny.
– Wiem, kochanie, tylko ja w szkole udaję, że jest inaczej.

– dialog z jednej z naszych lekcji wychowawczych

– Wiecie, tak Bogiem a prawdą, ja nie bardzo przepadam za nauczycielami polskiego…
– Jak to, przecież pani jest… – tu chwila namysłu i  nagle uroczy błysk w oku wymieszany z ogromem podziwu – no tak, pani przecież jest REDAKTORKĄ…

– dialog z jednej z naszych lekcji polskiego

Szybko zrozumiałam, że podstawa programowa zawiera miliardy rzeczy nieważnych i bardzo mało rzeczy naprawdę istotnych. Mając na względzie czekające uczniów za kilka lat egzaminy, starałam się pomóc im w przyswojeniu tego, na co – gdyby to ode mnie zależało – nigdy nie marnowałabym z nimi czasu, ale też przemycałam im dużo treści, których wiedziałam, że nie przekaże im nikt inny. Rozkochałam wszystkich swoich chłopaków w Stanisławie Dróżdżu – zaczęli nawet tworzyć swoje prace, opierając się na jego pomysłach! (Kiedy jeden z moich chłopców stwierdził, że chiński znak równowagi yin yang, który mam wytatuowany na ramieniu, to „bardziej okrągła wersja pracy „Białe czarne” Dróżdża”, miałam łzy wzruszenia i zachwytu w oczach.)
Oprócz uczucia swoich cudownych – choć niegrzecznych – dżentelmenów, zaskarbiłam sobie też miłość dwóch pozostałych klas, które powtarzały jak mantrę, że chcą, żebym była ich wychowawczynią. Nie bardzo nawet wiem, czym sobie na to zasłużyłam. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że coś, co było dla mnie zawsze oczywiste, czyli podchodzenie poważnie i indywidualnie do każdego dziecka i jego (choćby najbardziej błahego w oczach dorosłych) problemu, na skalę (i tej, i prawdopodobnie każdej niestety) szkoły było ewenementem.
Z dziećmi z najmłodszych klas, w których stosuje się nauczanie początkowe i z tymi z zerówki miałam styczność tylko w świetlicy. Choć ich nie uczyłam, dla większości stałam się od razu „ulubioną ciocią”. Z tego, co udało mi się ustalić, urzekała ich moja łagodność i cierpliwość, której niesamowite pokłady były dla mnie samej sporym zaskoczeniem.
W klasach, które uczyłam i z którymi miałam jedną godzinę tygodniowo bliżej niesprecyzowanego tematycznie kółka („najlepiej wykorzystać to, że pani śpiewa i gra, no i że pani pisze, ach, no i jeszcze pani znakomicie gotuje”!), szybko odkryłam zbawienny skutek pokazywania muzyki współczesnej. Oczywiście nie wszystkie dzieci potrafiły ją znieść, ale złe reakcje zdarzały się właściwie bardzo rzadko. Cudownie było widzieć ich zachwycone oczy podczas odtwarzania „Cosmic Pulses” Stockhausena i słyszeć później taki komentarz od najmniej wrażliwego muzycznie ucznia:

– Hmm, trochę dziwna była ta piosenka, co ją nam pani puściła.
– To prawda, była trochę dziwna. Ale uważasz, że była dziwna fajnie, czy raczej niefajnie?
– No… Właściwie nawet całkiem fajnie.

– wrażenia dziesięciolatka po wysłuchaniu „Cosmic Pulses” Stockhausena

A wszystko zaczęło się tak naprawdę (o czym już tu kiedyś wspominałam) od mojej obserwacji podczas lekcji o języku i znakach, kiedy pokazywałam dzieciom alfabet Morse’a. Były ciekawe, jak on brzmi, więc zaczęłam im go odtwarzać na tablicy multimedialnej. Ich niebywałe zainteresowanie tymi brzmieniami skłoniło mnie do pójścia za ciosem i puszczenia im  jednego z moich ulubionych utworów muzyki współczesnej – dzieła „Telegraphic” Yannisa Kyriakidesa. Kiedy zorientowałam się, że właśnie zahipnotyzowałam dziesięcioosobową klasę dziesięciolatków, którzy – jak rzadko kiedy – w niemal całkowitej ciszy bujali się na wszystkie strony z wielkimi uśmiechami na twarzach, a na koniec stwierdzili jednogłośnie:

– Jaka piękna Morse’owa piosenka!

byłam w szoku. W najśmielszych snach nie przypuszczałabym, że nie każą mi tego zaraz wyłączyć. A już naprawdę wzruszyli mnie następnego dnia, kiedy widząc mnie w drzwiach sali, spytali:

– A puści nam pani jeszcze raz tę ładną Morse’ową piosenkę?

Szybko też stałam się w szkole kimś w rodzaju dyżurnej pani od pocieszania. Nieważne ile innych pań było dokoła, kiedy ktokolwiek się rozpłakał, padało zawsze jedno hasło:

– Biegnij po panią Mariannę!

Wszystkie ich problemy przeżywałam tak, jakby miały najwyższą rangę. Nie ośmieliłam się nawet pomyśleć, że zburzenie domku z klocków, zabranie sobie czyjejś lalki bez pytania czy stwierdzenie, że ktoś „znosi jajka” (autentyk) nie jest powodem do łez. Wychodziłam z założenia, że skoro ktoś płacze, to widzi w tym powód i nie mnie to oceniać. Ja po prostu byłam z nimi w trudnych dla nich chwilach. Wspierałam, jak umiałam. Tłumaczyłam, jak nie mogą się do siebie zwracać oraz – co było dla nich bardzo trudne do przyswojenia – że przemoc nie jest żadnym rozwiązaniem. Próbowałam przedstawić im ich problem szerzej (w przypadku moich chłopaków odwoływałam się do perspektywy Wszechświata, w przypadku maluszków, podpowiadałam, że domek możemy razem odbudować, lalką pobawić się wspólnie, a czyjeś specyficzne poczucie humoru nie powinno dawać mu władzy nad naszymi emocjami). Za jeden ze swoich największych pedagogicznych sukcesów uważam pewien moment podczas wakacji (moja praca sprowadzała się wtedy do opieki nad dziećmi w świetlicy). Mały chłopczyk, mający ewidentny problem z zabawą w grupie, bardzo źle znoszący porażki i mający na koncie czasem bardzo poważne ataki złości, znów wpadł w furię i zaczął utrudniać zabawę pozostałym, starszym dzieciom. Te, skarżąc mi na niego, traktowały go jak wariata, co – jak się nietrudno domyślić – nakręcało spiralę agresji jeszcze bardziej. Poszłam wtedy do sali i zrobiłam to, co od jakiegoś czasu już z nim praktykowałam (wbrew jego nauczycielkom, które uważały, że trzeba go zostawić samemu sobie). Mocno przytuliłam go od tyłu, dbając o to, by nie zrobił ani sobie, ani żadnemu z nas krzywdy. Pozwoliłam kopać w powietrzu i krzyczeć, jednocześnie spokojnie namawiając go do głębokiego wolnego wdechu i wydechu. Kiedy już wykrzyczał, że mnie nienawidzi i spróbował na złość wstrzymać oddech w ogóle, zaczął w końcu współpracować. Spokojnie i z życzliwością powtarzałam mu, że „to nie on, tylko jego złe emocje” i że „wszystko jest już dobrze”. I rzecz jasna nie to, że się uspokoił uważam za swój sukces, bo zawsze się uspokajał i zawsze mnie przepraszał, wyznając mi miłość. Za sukces uważam reakcję pozostałych dzieci (część z nich przychodziła do świetlicy tylko w wakacje i zarówno jego zachowanie, jak i moje było dla nich czymś kompletnie nowym). Te natychmiast podchwyciły mój niewerbalny komunikat, że ten chłopczyk jest tak naprawdę ofiarą swoich silnych emocji i… zaczęły go traktować z ogromną troską i opieką. Bardzo mnie to poruszyło. Wystarczyło im tylko pokazać mój stosunek. Bez zbędnych kazań czy zrzędzenia.
W każdej bajce jest jednak jakaś zła wiedźma. W mojej były co najmniej trzy, w tym jedna decyzyjna. Swoje dosyć regularne wizyty na dywaniku wpisałam w krajobraz tego miejsca. W końcu każdy ma jakiegoś szefa, choć nie każdy ma pewnie donoszących na niego współpracowników. Mnie się trafił pakiet. Uwagi, które nie były zresztą nigdy formułowane wprost i rozmijały się na ogół ze zdrowym rozsądkiem (jednym z moich ulubionych zarzutów był ten o „zbyt dużo empatii wobec dzieci”, bo pretensje o przeprowadzenie lekcji na temat zagrożeń związanych z pedofilią trudno mi traktować poważnie), miały zawsze jeden cel: zastraszenie. Nieudolne, ale zastraszenie. Jestem wyjątkowo kiepskim adresatem mniej lub bardziej finezyjnych gróźb, bo – być może z powodu naiwności, być może nawet głupoty, ale – niewielu rzeczy się boję. A kiedy do tego jeszcze wiem, że mam zarówno w aspekcie prawnym jak i moralnym rację, zamykam oczy i prę z całą siłą na zderzenie czołowe.
Nie powinno mnie więc zdziwić, że kiedy przyszłam we wrześniu pierwszego dnia po wakacyjnym urlopie do szkoły, dowiedziałam się… że już w niej nie pracuję. Czy zostałam formalnie zwolniona? Ależ skąd! Po prostu moja podpisana do końca października umowa nie zostanie – wbrew wcześniejszym ustaleniom – przedłużona, ale już dziś wszystkie moje klasy powierzono nowej polonistce. Wszystkie klasy i wychowawstwo u moich chłopaków. Pozwolono mi jednak siedzieć na krześle i czekać na ewentualną konieczność wzięcia zastępstw. Propozycja niezmiernie kusząca, jednak z niej nie skorzystałam. Nigdy nie usłyszałam konkretnych zarzutów do mojej pracy (ocenianej przecież regularnie w ciągu roku przez opiekuna stażu, całkiem nawet nieźle). Dowiedziałam się tylko, że „tu nie pasuję”. Smaczku dodaje sytuacja z czerwcowego zakończenia roku, kiedy rodzice moich chłopców zapytali dyrekcji przy świadkach, czy będę wychowawczynią i nauczycielką polskiego ich dzieci w następnym roku, bo bardzo im na tym zależy. Wszyscy usłyszeliśmy zdecydowane „tak”, mimo że nowa nauczycielka została już prawdopodobnie wtedy zatrudniona na moje miejsce.
Banał, prawda? Polska szkoła – instytucja, po której nie powinnam się zbyt wiele spodziewać. Było, minęło. Jestem przecież zaprawiona w rozstaniach. W ciągu całego mojego życia rozstawałam się już tyle razy – i na gruncie zawodowym, i prywatnym. Nie bardzo nawet umiem tęsknić. Rozstania na ogół dają mi poczucie ulgi i nowego rozdania. Poznając nowych ludzi zazwyczaj zastanawiam się, w jakich okolicznościach się rozstaniemy. Bo tak się przecież prędzej czy później stanie. Taka jest kolej rzeczy.
Czemu więc już prawie trzeci miesiąc nie umiem się pozbierać? Co takiego zrobiły ze mną te dzieci, że jest mi aż tak trudno? Ogromną pustkę, w jakiej się znalazłam, odczuwam w sposób fizyczny. Zapadam – jak jeszcze nigdy w życiu – na coraz to nowe choroby… wszystkie psychosomatyczne. Mój organizm krzyczy, że – wbrew temu, co przez pierwsze dwa miesiące myślałam (bo nie, nie dopuszczałam tego do siebie, nazywając to w każdy inny możliwy sposób, ale nie załamaniem) – nie umiem sobie z tą stratą poradzić. Serce mi krwawi, że nikt nie spytał nawet, jak moją klasę teraz uspokoić. Ja wiedziałam, jak postępować z każdym z uczniów w sytuacjach stresowych (a każdy z nich potrzebował czegoś całkiem innego). Ale beze mnie – niepasującego elementu – zapanuje wreszcie ład. Dzieci będą zjadać całe obiady (nikt nie będzie się z nimi ciaćkać jak ja i prosić o nakładanie niejadkom mniejszych porcji – powrzeszczy się trochę na smarki i będą wreszcie chodzić jak w zegarku). Skończy się rozczulanie nad siedmiolatką, która ciągle się mazgai bez powodu, ale za to przy ubieraniu guzdrze się najbardziej. No i – przede wszystkim – nie będzie się tu z małolatami „dyskutować”! Niech znają swoje miejsce. Na lekcjach polskiego nastanie wreszcie upragniona przez wszystkie panie cisza (mi jej brak akurat nie przeszkadzał), a na balach podczas frywolnych pląsów zadowolonych pań do „Oczu zielonych” zespołu Akcent żadne dziecko już do mnie nie przybiegnie, stwierdzając, że „jednak woli tę muzykę, którą ja im puszczam na lekcjach”. Wszyscy będą zadowoleni. Oprócz rodziców i dzieci, ale przecież nie o nich w szkole chodzi.

P.S. Na deser łączę piosenkę, która najlepiej tu chyba pasuje.

„OdNowa” Anita Lipnicka

fot. Marianna Patkowska

fot. Marianna Patkowska

wytwórnia: Pomaton
rok wydania: 2019

Chyba w życiu większości osób z mojego pokolenia wrażliwość Anity Lipnickiej odegrała dużą rolę. W tym roku artystka obchodzi 25-lecie swojej kariery i z tej okazji wydała dość niezwykłą płytę z dwunastoma piosenkami (z różnych okresów swojej działalności) zaśpiewanymi od nowa i zrealizowanymi przez ośmiu producentów: Bartosza Szczęsnego, Piotra Świętoniowskiego, Kubę Karasia, Urbanskiego, Michała Foxa Króla, Marcina Macuka, Paula Rollinga i Daniela Blooma. Eksperyment, jakim był ten pomysł, okazał się strzałem w dziesiątkę.
Sama jestem w pewnym sensie wychowana na Variusach z Anitą, którzy samoistnie stanowili ścieżkę dźwiękową wielu ważnych wydarzeń w moim życiu, ale przyznam, że nie bardzo śledziłam później karierę solową Lipnickiej, choć wcale nie dlatego, że estetycznie rozmijała się z moim gustem. Zawsze niesamowicie szanowałam jej bardzo oryginalny i odmienny od przyjętych norm sposób śpiewania. Robiła to od początku całkowicie po swojemu. Przy okazji pisania tej recenzji sięgnęłam po jej zapomniane już przeze mnie utwory, a także te wcześniej nieznane i było to naprawdę ciekawe i piękne doświadczenie.
Anita Lipnicka jest też jedną z bardzo niewielu artystek o tak lekkim i doskonałym piórze. Jej teksty są niesłychanie poetyckie, wzruszające i trafne, a równocześnie pozbawione zbędnego patosu czy sentymentalności. To – zwłaszcza w dzisiejszych czasach – niestety ogromna rzadkość. Mało któremu artyście można dziś przypisać tak ogromną świadomość językową. (Nawet na opisywanych na tym blogu płytach, kiedy wspominam o „dobrych tekstach”, nie zdarzyło się jeszcze, żeby ich autorzy w jakimś momencie nie obnażyli pewnych swoich warsztatowych niedociągnięć – u Anity te po prostu nie istnieją.)
Na najnowszej płycie piosenki wokalistki dostały drugie życie, świeżość, nową przestrzeń, odmienną perspektywę i dyskotekowy sznyt. Czy wersje są lepsze od oryginałów? To pytanie nie wydaje mi się w ogóle zasadne. Są przede wszystkim inne. Osobiście niektóre podobają mi się rzeczywiście bardziej, a inne właśnie mniej. Trudno byłoby też znaleźć wspólny mianownik między dawnymi utworami Varius Manx a tymi z solowych płyt Lipnickiej (włączając w to albumy z Johnem Porterem). Przefiltrowanie ich wszystkich przez całkiem odrębną muzyczną wrażliwość młodych producentów zapewniło spójność, mimo ogromnej różnorodności, z jaką się na „OdNowie” spotkamy.
Nie ukrywam też, że dziwią mnie komentarze fanów (a może raczej wyznawców?) „Piosenki księżycowej”, oburzonych nową wersją tej piosenki. Przede wszystkim mamy do czynienia z dwoma różnymi utworami o całkowicie odmiennej energii, które łączy tylko linia melodyczna i tekst. Ja jestem fanką obydwu. Oryginał – wiadomo! – jest niepowtarzalny i ważny w historii polskiej muzyki rozrywkowej, ale jego przeróbka ma z kolei cudowne i hipnotyzujące taneczne flow.
Największym zaskoczeniem była dla mnie chyba wersja piosenki „I wszystko się może zdarzyć”, na którą w oryginale mam niestety alergię (uważam ją za nieporozumienie na skalę „Czegoś optymistycznego” Kasi Kowalskiej); stanowiła na pewno wielkie wyzwanie i uważam, że Michał Fox Król znakomicie sobie z nim poradził.
„OdNowa” to nie tylko fantastyczny prezent dla wiernych fanów Anity Lipnickiej, ale też znakomity krążek pełen energetycznych utworów, które połączą na parkiecie zarówno moich równolatków, jak i pokolenie poczęte przy „Piosence księżycowej”.

Spis utworów:

  1. Piękna i rycerz
  2. Ptasiek
  3. Piosenka księżycowa
  4. Mosty
  5. Bones of love
  6. I wszystko się może zdarzyć
  7. Big city
  8. Zanim zrozumiesz
  9. Z miasta
  10. Zimny czas
  11. Wolne ptaki
  12. Black hand

„Jak malować ogień” Natalia Przybysz

fot. Marianna Patkowska

fot. Marianna Patkowska

wytwórnia: Kayax
rok wydania: 2019

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam w całości „Siłę Sióstr” Sistars, Natalia Przybysz stała się dla mnie objawieniem – wokalno-wizualnym zjawiskiem, w którym zakochałam się bez reszty. Każda kolejna jej solowa płyta zachwycała mnie coraz bardziej (no, prawie każda, o czym za chwilę): od odjechanego soulowo-jazzowo-funkowego debiutanckiego anglojęzycznego krążka „Maupka Comes Home” przez jego rozwinięcie w postaci znakomitego albumu „Gram duszy” (gdzie dominowały już intrygujące polskie teksty artystki), a potem fantastyczną woltę, czyli doskonały „Kozmic Blues: Tribute to Janis Joplin” (zmierzenie się z piosenkami Janis Joplin otworzyło w Natalii jakieś kompletnie nowe wokalne przestrzenie), utrzymany w tym samym klimacie, ale już autorski „Prąd”, aż po nieszczęsne (nie z powodu jakości muzycznej, ale swojej nadbudowy filozoficznej) „Światło nocne” i w końcu opisywaną dziś przeze mnie płytę „Jak malować ogień”. Uważam też Natalię Przybysz za jedną z niewielu wokalistek (obok m.in. Brodki), które, umiejąc śpiewać znakomicie, nie boją się poszukiwań na nieznanych i często ryzykownych niwach, na których nie zawsze chodzi o ładne wokalne brzmienie.
Pamiętny wywiad Natalii dla „Wysokich Obcasów” w 2016 roku wystawił moją miłość do niej na poważną próbę. Ludzie podzielili się wtedy na dwa skrajne obozy. Pierwszy, liczniejszy, uznał Przybysz za niedojrzałą, głupiutką i wygodnicką osobę bez sumienia i serca, zasługującą na potępienie i przynoszącą swoim wyznaniem więcej szkody niż pożytku ważnemu ruchowi, jakim był wówczas #CzarnyProtest, którego celem nie była wcale walka o aborcję na życzenie. Drugi, mniej liczny, stwierdził, że macica Natalii należy tylko do artystki (co byłoby być może jakimś argumentem, gdyby nie zaczęła opowiadać o niej na łamach prasy) i wara wszystkim od niej, jak również że ci, którzy ją krytykują, są zacofanym ciemnogrodem, a ona sama wykazała się, otwarcie przyznając się do swojej aborcji, wielką odwagą (za co zresztą – co może się wydawać kuriozalne, ale jednak – wygrała nawet nagrodę „Superbohaterki 2016”).
Myślące osoby dorosłe od razu odrzuciłyby argumenty drugiej strony, jednak z tymi pierwszego obozu również trudno mi się było w pełni zgodzić. Nie ukrywam, że sam wywiad bardzo mocno mnie poruszył i bardzo długo trudno mi się było z niego otrząsnąć. Po latach wydaje mi się, że nie z powodu jej wyboru, którego prawdopodobnie w swoim własnym życiu nie uznałabym za słuszny, ale z powodu oblania mnie jakimś brudem, na który nie byłam gotowa. Nie wierzę w to, że fakt mówienia prawdy usprawiedliwia przerzucanie swoich własnych (na pewno ciężkich, czego nie kwestionuję i czego po ludzku współczuję) obrzydliwości na innych ludzi, których nie dotyczą. Czy wolałabym żyć w kłamstwie? Nie, wolałabym nie znać wszystkich intymnych szczegółów z życia prywatnego artystki, którą, owszem cenię, ale której przyjaciółką nie jestem. Nie lubię też być przymuszana do oceniania, a od niego trudno się powstrzymać, kiedy piosenkarka tak często podkreślająca swój weganizm, ekologiczne podejście do życia i miłość do otaczającej natury twierdzi (głośno, w wywiadzie), że ciążę co prawda niechcianą, ale która przydarzyła się parze z wieloletnim stażem i dwójką dzieci, można po prostu usunąć z powodu „zbyt małego mieszkania”. Gdyby sprawa nie była aż tak poważna, powiedziałabym nie mój cyrk, nie moje maupki.
Po dłuższym czasie wysłuchałam jednak całego „Światła nocnego” i choć jest to naprawdę intrygująca muzycznie i bardzo poważna płyta (kilka piosenek naprawdę znakomitych), jednak już od pierwszej „Vardo” (protest song?), w której Natalia wyśpiewuje imiona wszystkich kobiet, które usunęły swoje dzieci w słowackiej klinice, w której była, robiąc z nich niejako bohaterki, nasilało się we mnie poczucie, że nie chcę w tym uczestniczyć, nawet wyłącznie jako słuchacz.
Kiedy niedawno przez przypadek trafiłam na premierę teledysku, który mnie mocno poruszył, do piosenki „Ogień”, promującej najnowszą płytę Przybysz – w ten sposób dowiadując się też o całym krążku – od razu pobiegłam do sklepu ją kupić. Przesłuchałam ją od tej pory chyba ze sto razy i choć nie była to miłość od pierwszego usłyszenia, mogę dziś z czystym sumieniem powiedzieć, że jestem nią zachwycona. Uderzyło mnie przede wszystkim brzmienie głosu Natalii, które jest przeraźliwie smutne. I choć właściwie już od „Kozmic Blues: Tribute to Janis Joplin” Przybysz zdecydowanie bardziej skupiła się na swoich cudownych, głębokich dołach, przez co może sprawiać wrażenie, że ogólnie śpiewa smutniej niż kiedyś, jednak na „Jak malować ogień” to z niezwykłą siłą rzuca się w uszy.
Nie będę ukrywać, że choć nie bardzo chcę wracać myślami do wspomnianego wywiadu, nie umiem niestety słuchać „Jak malować ogień” – płyty poruszającej problem ekologii, natury i rodziny – nie przez jego pryzmat.
Kilka tekstów zrobiło na mnie duże wrażenie, m.in. te:

Namaluj mój portret
Spalonym kawałkiem drewna
Światło to biel papieru
Światła jestem pewna
Myślę że cała sztuka
Leży w czułości dla cieni
Dla śladów i ran z przeszłości
Których nikt już dziś nie zmieni

„Cienie”

Pamiętam stałam w oknie
I zimno było w Polsce
I twoje ciepłe słowa
Że wkrótce wyjdzie słońce
Ta przestrzeń jest dla mnie święta
I wiatr co niesie ją do mnie
Nigdy nie będę przeklęta
Powracam tu po nadprzyrodzone

I to subtelne i smaczne nawiązanie do hitu Jacka Cygana:

A ja
Papierowa marionetka
Na dnie wrak
fot. Marianna Patkowska

Muzycznie na wspomnienie zasługuje na pewno przedziwny i klimatyczny „Ciepły wiatr” z niesamowitymi rozstrojonymi gitarami oraz cover piosenki Maanamu „Krakowski spleen”, której nigdy dotąd nie lubiłam i, jak się okazuje, chyba też nie rozumiałam. Mam wrażenie, że utwór ten – choć nie bardzo zmieniony – zabrzmiał wreszcie tak jak powinien.
Płyta jest bardzo spójna – i tekstowo, i muzycznie. Jej ciepłe brzmienie idealnie wpasowało się też w aurę cudownej, złotej polskiej jesieni, na którą przypadła jej premiera. Krążek jak mało który oddaje klimatem tę magiczną porę roku!

Spis utworów:

  1. Ogień
  2. Kochamy się źle
  3. Cienie
  4. Ciepły wiatr
  5. Wyspa
  6. Że jestem
  7. Po naszej stronie
  8. Przestrzeń
  9. Krakowski spleen
  10. Słodka herbata z cytryną

P.S. Polecam też zobaczenie krótkiego filmiku, na którym Natalia opowiada o tym, w jakim sensie płyta i winyl „Jak malować ogień” są ekologiczne.

Mary Kay: jesienNe nNowości z bazą w ponadczasowej klasyce

fot. Marianna Patkowska

Po dłuższej przerwie, wracam z kolejnym jesiennym wpisem, tym razem kosmetycznym! Mary Kay ma dla nas cudowne nowości, a poza nimi w mojej kolekcji pojawiło się kilka produktów, których jeszcze tu nie opisywałam (choć o części z nich już mówiłam w swoich makijażowych tutorialach).

1. Rozświetlający podkład IntelliMatch 3D TimeWise®

fot. Marianna Patkowska

Jesiennym hitem Mary Kay jest z pewnością cała ogromna paleta podkładów w płynie IntelliMatch 3D TimeWise, zarówno tych matujących, jak i rozświetlających. Jak już tu kiedyś pisałam, całe swoje makijażowe życie byłam wierna podkładom matującym, bo nie lubiłam się świecić. Pierwszym podkładem, jaki dobrała mi moja nieoceniona Konsultantka, był matujący podkład w płynie TimeWise® Beige 4 (nawiasem mówiąc, jeszcze nikt nigdy tak idealnie nie trafił z kolorem w moją jasną karnację). Zaczął mi się kończyć akurat niedawno, kiedy na rynek trafiła linia IntelliMatch 3D TimeWise, więc z przyjemnością wybrałam się na spotkanie konsultantek, na którym omawiana była jesienna oferta Mary Kay. Podkładów jest więcej, niż w poprzedniej serii, więc i same nazwy i numery trochę się różnią. Odpowiednikiem starego  matującego podkładu TimeWise® Beige 4 jest matujący podkład IntelliMatch 3D TimeWise® Beige W 160.

fot. Marianna Patkowska

Miałam okazję go wypróbować i mogę powiedzieć, że rzeczywiście bardzo ładnie kryje (efekt utrzymujący się do dwunastu godzin po nałożeniu!), pięknie współgra z odcieniem skóry i nie daje drażniącego efektu maski, czyli zupełnie tak samo, jak swój poprzednik, ale równocześnie jest też od niego dużo lżejszy i praktycznie nieodczuwalny na twarzy. Jednak… przyglądając się pozostałym uczestniczkom spotkania, które w większości testowały podkłady rozświetlające (i wszystkie wyglądały w nich doskonale!), zdecydowałam się również sprawdzić, jak się w takim poczuję. Do mojej karnacji odpowiedni okazał się rozświetlający podkład IntelliMatch 3D TimeWise® Beige C 110 i to była prawdziwa strzała amora! Twarz po jego nałożeniu prezentowała się świeżo, zdrowo i promiennie, nie potrzebując właściwie ani pudru, ani bronzera!
Niezależnie jednak, na który rodzaj podkładów się zdecydujemy, warto zaznaczyć, że wszystkie mają właściwości długotrwale opóźniające procesy starzenia i nie zatykają porów, a skóra staje się po nich jedwabista.

fot. Marianna Patkowska

2. Szczoteczka do podkładu w płynie

fot. Marianna Patkowska

Co prawda nie uważam jej za absolutny kosmetykowy must-have, ale bardzo przyjemnym akcesorium jest też kolejna nowość, czyli szczoteczka do podkładu w płynie Mary Kay, która ułatwia sprawną aplikację podkładu bez brudzenia rąk. Można nią szybko rozprowadzić fluid, a efekt końcowy sprawia wrażenie dużo bardziej profesjonalnego niż wtedy, kiedy użyjemy do tego namoczonej gąbeczki lub dłoni. Idealnie sprawdzi się na wyjazdach i w sytuacjach, kiedy chcemy coś szybko poprawić.

fot. Marianna Patkowska

3. Zestaw cieni  do oczu „Makeup Look
by Luis Casco” – Feel Fierce

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Tej jesieni Mary Kay ma też dla nas przepiękne paletki cieni do oczu „Makeup Look by Luis Casco”. Moim absolutnym kolorystycznym faworytem jest ta o nazwie  Feel Fierce, w którą wchodzą kolory (od lewej do prawej): czarny Onyx, brązowoszary Hummingbird, przepiękny śliwkowo-czerwony Pomegranate oraz pudrowozłoty Rose Gold. Cienie te, choć zawierają lśniące drobinki, są bardziej matowe niż perłowe i utrzymują się idealnie na powiekach przez cały dzień (bardzo pomaga w tym też baza na powieki, o której kilka słów za chwilę). Moimi dwiema ulubionymi kombinacjami jest śliwkowa oraz smokey. Obydwie wykonuję bez użycia konturówki do oczu.

fot. Marianna Patkowska

1. Do uzyskania śliwkowej, pokrytą bazą powiekę maluję na całej powierzchni kolorem Pomegranate, a na zewnętrzne kąciki oczu kładę Onyx, delikatnie go rozblendowując z pierwszym cieniem. Pod oczami rozcieram natomiast Hummingbird. Potem już tylko tuszuję rzęsy. Makijaż, mimo braku kresek, jest sam z siebie dość mocny i cudownie podkreśla jasne oczy.  Rose Gold stosuję jako rozświetlacz, nakładając go w niewielkich ilościach pod łuki brwiowe, na sam czubek nosa, łuk kupidyna oraz na brodę i rozcierając. Ten piękny kolor jest jednak odrobinę ciemniejszy od rozświetlaczy i wymaga większej czułości w rozcieraniu.
Ciekawym rozwiązaniem jest też – choć tu nie należy przesadzić – delikatne nałożenie pędzelkiem do cieni koloru Pomegranate na kości policzkowe oraz odrobiny fluidu i szybkie, energiczne wymieszanie i roztarcie ich. Pamiętajmy jednak o sporym umiarze!
(Na powyższym zdjęciu na ustach mam koloryzujący flamaster do ust Magenta Mirage połączony z błyszczykiem do ust NouriShine® Peach Glow.)

2. Efekt smokey eye przy pomocy tej paletki osiągniemy, nakładając na bazę cień Hummingbird – również na całą powiekę górną oraz dolną, rozblendowując w górnych zewnętrznych kącikach oczu z Onyxem. Resztę malowałam tak samo, jak w przypadku makijażu śliwkowego. Jedynie na usta, na koloryzujący flamaster do ust Magenta Mirage nałożyłam jeszcze pędzelkiem cień Pomegranate, co dało im piękne, głębokie i matowe wykończenie, również – jak cały makijaż – utrzymujące się całkiem długo.

fot. Marianna Patkowska

4. Korektor pod oczy

fot. Marianna Patkowska

W ostatnim ze swoich tutoriali niestety wprowadziłam swoich Czytelników w błąd, mówiąc że zamiast korektora pod oczy Mary Kay można z powodzeniem użyć korektora do twarzy. Była to opinia niektórych użytkowniczek, z którymi spotkałam się na szkoleniu (związana też z tym, że korektory do twarzy można sobie dobrać kolorystycznie do karnacji, a ten pod oczy ma tylko jeden kolor, dla wielu kobiet „zbyt pomarańczowy”), nie skonsultowałam jej jednak w porę ze swoją Konsultantką. Błąd w stosowaniu korektora do twarzy pod oczy polega na tym, że mamy tam naprawdę delikatną skórę, a ten korektor – znakomity na wszystkie inne zaczerwienione miejsca na twarzy – wysusza skórę, w przeciwieństwie do korektora pod oczy, który właśnie nawilża i chroni miejsce, w którym odczuwamy czasem dyskomfort.
Od kiedy zaczęłam go stosować, czuję się w makijażu zawsze znakomicie (nawet, jeśli jestem zmęczona, a moje oczy są bardziej wrażliwe). Pomarańczowy kolor po rozsmarowaniu nie jest wcale widoczny, a za to ulga – nie do opisania!

fot. Marianna Patkowska

5. Korektor do twarzy

fot. Marianna Patkowska

Korektor do twarzy, który w razie potrzeby nakładamy pod fluid, pomoże się nam rozprawić z wszelkimi nieoczekiwanymi niedoskonałościami i zaczerwienieniami na twarzy. Możemy sobie dobrać pasujący nam kolor. Do mojej jasnej karnacji najbardziej pasuje Light Ivory. Wszystkie fluidy Mary Kay pięknie go pokrywają.

fot. Marianna Patkowska

6. Baza na powieki

fot. Marianna Patkowska

Zależy nam na trwałości idealnego makijażu, a odznaczające się po jakimś czasie w zgięciach powiek przetarcia cieni są makijażową zmorą naszych wieczornych wyjść? Cienie Mary Kay są naprawdę doskonałej jakości i utrzymują się na powiekach (dokładnie tam, gdzie powinny!) długo, ale by nieskazitelny efekt jeszcze przedłużyć, powstała wspaniała baza na powieki Mary Kay. Niewielką jej ilość trzeba wetrzeć w umytą i wysuszoną powiekę (mała kropla starczy na obie). Konsystencją przypomina klej. Bardzo szybko się wchłania. Wiem, że to średnio profesjonalne, ale ze względu na dużą delikatność mojej skóry i widoczne pod nią żyłki, nakładam na bazę również niewielką ilość roztartego (najchętniej matowego) fluidu. Nie jest to jednak konieczne.

7. Baza pod podkład

fot. Marianna Patkowska

Kiedyś wspominałam już o tym, że nieczęsto używam bazy pod podkład, nadszedł jednak moment, w którym postanowiłam wypróbować tę z Mary Kay. Fluidy tej firmy są bardzo trwałe, a kiedy nałożymy je na prawidłowo wypielęgnowaną twarz, to już w ogóle! Jednak czasami potrzebujemy wzmocnić ten efekt, na przykład kiedy musimy się umalować rano, a wyglądać promiennie i olśniewająco do późnych godzin nocnych, nie mając zbyt dużo czasu na poprawianie makijażu po drodze. W takich sytuacjach baza pod podkład Mary Kay sprawdzi się doskonale. Łatwo ją rozprowadzić, szybko schnie i lekko matowi skórę. Jestem tym produktem zupełnie zachwycona!

fot. Marianna Patkowska

8. Baza pod tusz do rzęs

fot. Marianna Patkowska

Jeśli lubimy efekt długich, gęstych i zdrowych rzęs bez sztucznego ich przedłużania, zagęszczania czy doklejania czegokolwiek, idealnym rozwiązaniem oprócz oczywiście zalotki, będzie użycie pod tusz do rzęs specjalnej, naprawdę znakomitej  bazy Mary Kay. Efekt sztucznych rzęs bez obciążania ich – gwarantowany!

9. Pędzel do pudru

fot. Marianna Patkowska

O pędzlach Mary Kay pisałam już nie raz. Od kiedy systematycznie powiększam ich kolekcję, trudno mi już używać czegokolwiek innego do aplikacji makijażu. O pędzlu do pudru mogę dodać tylko, że jest mięciutki i milusi, a rozprowadzanie nim pudru po twarzy, powoduje na niej duży uśmiech.

fot. Marianna Patkowska

10. Kojący żel pod oczy Indulge

fot. Marianna Patkowska

Codzienna pielęgnacja twarzy Mary Kay, którą stosuję już nieprzerwanie od roku  (to jest od początku mojej przygody z tą firmą), czyli zestaw Age Minimize 3D™ TimeWise®, to także – używany rano i wieczorem – wspaniały przeciwzmarszczkowy krem pod oczy. Jednak nie wszystkie noce należą zawsze do przespanych. Wtedy idealnie sprawdza się kojący żel pod oczy Indulge, który niweluje efekty zmęczenia i przywraca delikatnej skórze pod oczami zdrowy wygląd, a także podwyższa poziom jej nawilżenia.

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę piosenkę, która nieodmiennie już od lat kojarzy mi się z piękną złotą jesienią.