
fot. Geo Dask
Uważni obserwatorzy mojego bloga z pewnością spostrzegli, że we wrześniu publikowałam zdecydowanie mniej tekstów, a w październiku zniknęłam zupełnie. Nie czułam się na siłach, żeby opisywać rewolucję, jaka wydarzyła się w moim życiu, nie czułam się też na siłach, żeby w ogóle pisać.
Kiedy wróciłam – z wielkim trudem – z tekstem o jesiennych nowościach Mary Kay, ten od razu spotkał się z komentarzem sugerującym, że mój blog „stał się reklamowy”. Nie ukrywam, że zrobiło mi się przykro. Nie tylko dlatego, że to nieprawda, bo – o czym wielokrotnie tu wspominałam – żaden mój wpis nigdy nie był i prawdopodobnie nigdy nie będzie sponsorowany (na opisywaniu kosmetyków, które używam i w które wierzę, nie tylko nie zarabiam, ale i całkiem sporo na nie wydaję), ale głównie dlatego, że tylko ja wiem, ile mnie kosztowało wyjście z domu, zrobienie tych wszystkich zdjęć i spłodzenie tekstu posiadającego jakikolwiek, najmniejszy chociaż sens. Niewymagający, lekki i bezpieczny temat miał mi pomóc jakoś pomału wydostać się z pustki, w której się znalazłam. Nie udało się, ale się przynajmniej jakoś literacko odblokowałam i zaczęłam znowu pisać. Co się takiego stało? Banalna, stara jak świat historia (stąd może mój wstyd, że mogę ją w ogóle przeżywać i to aż tak), ale od początku…
Ponad rok temu zaczęłam najbardziej ekscytującą, stymulującą intelektualnie i będącą też ogromnym wyzwaniem przygodę zawodową, jaką była praca w szkole podstawowej w charakterze nauczyciela języka polskiego. Nie mając ani własnych dzieci, ani jakiegokolwiek doświadczenia w samodzielnej pracy w szkole (pomijając praktyki na studiach), nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Dostałam trzy małe klasy (w sumie dwudziestkęsiódemkę dzieci w wieku 9 – 12 lat) do nauczenia całkiem sporych partii materiału, a w jednej z nich dodatkowo wychowawstwo. Mimo moich początkowych obaw, szybko okazało się, że z dziećmi dogaduję się niespodziewanie dobrze, bo, choć rzeczywiście pochodzą z odmienNej galaktyki, jest to ta sama galaktyka, którą od lat zamieszkiwałam w (wydawało mi się) pojedynkę.
Wszystkich uczniów pokochałam bez wyjątku tak samo mocno, ale szczególne miejsce w sercu zajęła „moja” klasa – na samym początku trzech, a z biegiem roku szkolnego docelowo pięciu fantastycznych chłopaków. Każdy z nich reprezentował inne środowisko, inne upodobania, inną wrażliwość i inny temperament, wszystkich natomiast łączyła nadzwyczajna wprost inteligencja, z którą obcowanie podczas lekcji (i przerw) było dla mnie niewiarygodną przyjemnością, rekompensującą konieczność kontaktu ze współpracownikami.
Jak nietrudno się domyślić, moja klasa nie była klasą powszechnie lubianą, a łatka dzieci problematycznych, niegrzecznych czy niesocjalizujących się, wpływała negatywnie także na moją reputację, bo nie krzyczałam i nie rwałam sobie włosów z głowy, np. kiedy dziesięciolatek mający zamiłowania militarne celował w ludzi z palców podczas przerw (straszne, prawda?), tylko z życzliwością prosiłam, żeby po prostu nie celował we mnie i inne panie. Szybko między mną a chłopcami zrodziła się niesamowita więź. Czy mnie czasem wkurzali? Pewnie, że mnie wkurzali – nikt nie umiał zrobić tego tak genialnie, jak oni! – ale też rozumiałam powód, dla którego jestem w szkole. A z pewnością nie było nim groteskowe boczenie się na uczniów, że „śmiali być niegrzeczni”, tylko raczej wpajanie im, jakie zachowania mogą ranić bliźnich i czemu warto ich unikać. Pokazywanie czym jest empatia, bo tylko czując, że sami nie chcemy być w jakiś sposób potraktowani, możemy oduczyć się takiego traktowania innych.
Miałam w pewnym momencie wrażenie, że choć nie zwierzałam się chłopcom z mojego życia prywatnego, ci jednak wyczuwali mnie jak mało kto. O czym świadczą chociażby takie dialogi:
– Bo ja jestem taki jak pani – aspołeczny.
– Wiem, kochanie, tylko ja w szkole udaję, że jest inaczej.
– dialog z jednej z naszych lekcji wychowawczych
– Wiecie, tak Bogiem a prawdą, ja nie bardzo przepadam za nauczycielami polskiego…
– Jak to, przecież pani jest… – tu chwila namysłu i nagle uroczy błysk w oku wymieszany z ogromem podziwu – no tak, pani przecież jest REDAKTORKĄ…
– dialog z jednej z naszych lekcji polskiego
Szybko zrozumiałam, że podstawa programowa zawiera miliardy rzeczy nieważnych i bardzo mało rzeczy naprawdę istotnych. Mając na względzie czekające uczniów za kilka lat egzaminy, starałam się pomóc im w przyswojeniu tego, na co – gdyby to ode mnie zależało – nigdy nie marnowałabym z nimi czasu, ale też przemycałam im dużo treści, których wiedziałam, że nie przekaże im nikt inny. Rozkochałam wszystkich swoich chłopaków w Stanisławie Dróżdżu – zaczęli nawet tworzyć swoje prace, opierając się na jego pomysłach! (Kiedy jeden z moich chłopców stwierdził, że chiński znak równowagi yin yang, który mam wytatuowany na ramieniu, to „bardziej okrągła wersja pracy „Białe czarne” Dróżdża”, miałam łzy wzruszenia i zachwytu w oczach.)
Oprócz uczucia swoich cudownych – choć niegrzecznych – dżentelmenów, zaskarbiłam sobie też miłość dwóch pozostałych klas, które powtarzały jak mantrę, że chcą, żebym była ich wychowawczynią. Nie bardzo nawet wiem, czym sobie na to zasłużyłam. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że coś, co było dla mnie zawsze oczywiste, czyli podchodzenie poważnie i indywidualnie do każdego dziecka i jego (choćby najbardziej błahego w oczach dorosłych) problemu, na skalę (i tej, i prawdopodobnie każdej niestety) szkoły było ewenementem.
Z dziećmi z najmłodszych klas, w których stosuje się nauczanie początkowe i z tymi z zerówki miałam styczność tylko w świetlicy. Choć ich nie uczyłam, dla większości stałam się od razu „ulubioną ciocią”. Z tego, co udało mi się ustalić, urzekała ich moja łagodność i cierpliwość, której niesamowite pokłady były dla mnie samej sporym zaskoczeniem.
W klasach, które uczyłam i z którymi miałam jedną godzinę tygodniowo bliżej niesprecyzowanego tematycznie kółka („najlepiej wykorzystać to, że pani śpiewa i gra, no i że pani pisze, ach, no i jeszcze pani znakomicie gotuje”!), szybko odkryłam zbawienny skutek pokazywania muzyki współczesnej. Oczywiście nie wszystkie dzieci potrafiły ją znieść, ale złe reakcje zdarzały się właściwie bardzo rzadko. Cudownie było widzieć ich zachwycone oczy podczas odtwarzania „Cosmic Pulses” Stockhausena i słyszeć później taki komentarz od najmniej wrażliwego muzycznie ucznia:
– Hmm, trochę dziwna była ta piosenka, co ją nam pani puściła.
– To prawda, była trochę dziwna. Ale uważasz, że była dziwna fajnie, czy raczej niefajnie?
– No… Właściwie nawet całkiem fajnie.
– wrażenia dziesięciolatka po wysłuchaniu „Cosmic Pulses” Stockhausena
A wszystko zaczęło się tak naprawdę (o czym już tu kiedyś wspominałam) od mojej obserwacji podczas lekcji o języku i znakach, kiedy pokazywałam dzieciom alfabet Morse’a. Były ciekawe, jak on brzmi, więc zaczęłam im go odtwarzać na tablicy multimedialnej. Ich niebywałe zainteresowanie tymi brzmieniami skłoniło mnie do pójścia za ciosem i puszczenia im jednego z moich ulubionych utworów muzyki współczesnej – dzieła „Telegraphic” Yannisa Kyriakidesa. Kiedy zorientowałam się, że właśnie zahipnotyzowałam dziesięcioosobową klasę dziesięciolatków, którzy – jak rzadko kiedy – w niemal całkowitej ciszy bujali się na wszystkie strony z wielkimi uśmiechami na twarzach, a na koniec stwierdzili jednogłośnie:
– Jaka piękna Morse’owa piosenka!
byłam w szoku. W najśmielszych snach nie przypuszczałabym, że nie każą mi tego zaraz wyłączyć. A już naprawdę wzruszyli mnie następnego dnia, kiedy widząc mnie w drzwiach sali, spytali:
– A puści nam pani jeszcze raz tę ładną Morse’ową piosenkę?
Szybko też stałam się w szkole kimś w rodzaju dyżurnej pani od pocieszania. Nieważne ile innych pań było dokoła, kiedy ktokolwiek się rozpłakał, padało zawsze jedno hasło:
– Biegnij po panią Mariannę!
Wszystkie ich problemy przeżywałam tak, jakby miały najwyższą rangę. Nie ośmieliłam się nawet pomyśleć, że zburzenie domku z klocków, zabranie sobie czyjejś lalki bez pytania czy stwierdzenie, że ktoś „znosi jajka” (autentyk) nie jest powodem do łez. Wychodziłam z założenia, że skoro ktoś płacze, to widzi w tym powód i nie mnie to oceniać. Ja po prostu byłam z nimi w trudnych dla nich chwilach. Wspierałam, jak umiałam. Tłumaczyłam, jak nie mogą się do siebie zwracać oraz – co było dla nich bardzo trudne do przyswojenia – że przemoc nie jest żadnym rozwiązaniem. Próbowałam przedstawić im ich problem szerzej (w przypadku moich chłopaków odwoływałam się do perspektywy Wszechświata, w przypadku maluszków, podpowiadałam, że domek możemy razem odbudować, lalką pobawić się wspólnie, a czyjeś specyficzne poczucie humoru nie powinno dawać mu władzy nad naszymi emocjami). Za jeden ze swoich największych pedagogicznych sukcesów uważam pewien moment podczas wakacji (moja praca sprowadzała się wtedy do opieki nad dziećmi w świetlicy). Mały chłopczyk, mający ewidentny problem z zabawą w grupie, bardzo źle znoszący porażki i mający na koncie czasem bardzo poważne ataki złości, znów wpadł w furię i zaczął utrudniać zabawę pozostałym, starszym dzieciom. Te, skarżąc mi na niego, traktowały go jak wariata, co – jak się nietrudno domyślić – nakręcało spiralę agresji jeszcze bardziej. Poszłam wtedy do sali i zrobiłam to, co od jakiegoś czasu już z nim praktykowałam (wbrew jego nauczycielkom, które uważały, że trzeba go zostawić samemu sobie). Mocno przytuliłam go od tyłu, dbając o to, by nie zrobił ani sobie, ani żadnemu z nas krzywdy. Pozwoliłam kopać w powietrzu i krzyczeć, jednocześnie spokojnie namawiając go do głębokiego wolnego wdechu i wydechu. Kiedy już wykrzyczał, że mnie nienawidzi i spróbował na złość wstrzymać oddech w ogóle, zaczął w końcu współpracować. Spokojnie i z życzliwością powtarzałam mu, że „to nie on, tylko jego złe emocje” i że „wszystko jest już dobrze”. I rzecz jasna nie to, że się uspokoił uważam za swój sukces, bo zawsze się uspokajał i zawsze mnie przepraszał, wyznając mi miłość. Za sukces uważam reakcję pozostałych dzieci (część z nich przychodziła do świetlicy tylko w wakacje i zarówno jego zachowanie, jak i moje było dla nich czymś kompletnie nowym). Te natychmiast podchwyciły mój niewerbalny komunikat, że ten chłopczyk jest tak naprawdę ofiarą swoich silnych emocji i… zaczęły go traktować z ogromną troską i opieką. Bardzo mnie to poruszyło. Wystarczyło im tylko pokazać mój stosunek. Bez zbędnych kazań czy zrzędzenia.
W każdej bajce jest jednak jakaś zła wiedźma. W mojej były co najmniej trzy, w tym jedna decyzyjna. Swoje dosyć regularne wizyty na dywaniku wpisałam w krajobraz tego miejsca. W końcu każdy ma jakiegoś szefa, choć nie każdy ma pewnie donoszących na niego współpracowników. Mnie się trafił pakiet. Uwagi, które nie były zresztą nigdy formułowane wprost i rozmijały się na ogół ze zdrowym rozsądkiem (jednym z moich ulubionych zarzutów był ten o „zbyt dużo empatii wobec dzieci”, bo pretensje o przeprowadzenie lekcji na temat zagrożeń związanych z pedofilią trudno mi traktować poważnie), miały zawsze jeden cel: zastraszenie. Nieudolne, ale zastraszenie. Jestem wyjątkowo kiepskim adresatem mniej lub bardziej finezyjnych gróźb, bo – być może z powodu naiwności, być może nawet głupoty, ale – niewielu rzeczy się boję. A kiedy do tego jeszcze wiem, że mam zarówno w aspekcie prawnym jak i moralnym rację, zamykam oczy i prę z całą siłą na zderzenie czołowe.
Nie powinno mnie więc zdziwić, że kiedy przyszłam we wrześniu pierwszego dnia po wakacyjnym urlopie do szkoły, dowiedziałam się… że już w niej nie pracuję. Czy zostałam formalnie zwolniona? Ależ skąd! Po prostu moja podpisana do końca października umowa nie zostanie – wbrew wcześniejszym ustaleniom – przedłużona, ale już dziś wszystkie moje klasy powierzono nowej polonistce. Wszystkie klasy i wychowawstwo u moich chłopaków. Pozwolono mi jednak siedzieć na krześle i czekać na ewentualną konieczność wzięcia zastępstw. Propozycja niezmiernie kusząca, jednak z niej nie skorzystałam. Nigdy nie usłyszałam konkretnych zarzutów do mojej pracy (ocenianej przecież regularnie w ciągu roku przez opiekuna stażu, całkiem nawet nieźle). Dowiedziałam się tylko, że „tu nie pasuję”. Smaczku dodaje sytuacja z czerwcowego zakończenia roku, kiedy rodzice moich chłopców zapytali dyrekcji przy świadkach, czy będę wychowawczynią i nauczycielką polskiego ich dzieci w następnym roku, bo bardzo im na tym zależy. Wszyscy usłyszeliśmy zdecydowane „tak”, mimo że nowa nauczycielka została już prawdopodobnie wtedy zatrudniona na moje miejsce.
Banał, prawda? Polska szkoła – instytucja, po której nie powinnam się zbyt wiele spodziewać. Było, minęło. Jestem przecież zaprawiona w rozstaniach. W ciągu całego mojego życia rozstawałam się już tyle razy – i na gruncie zawodowym, i prywatnym. Nie bardzo nawet umiem tęsknić. Rozstania na ogół dają mi poczucie ulgi i nowego rozdania. Poznając nowych ludzi zazwyczaj zastanawiam się, w jakich okolicznościach się rozstaniemy. Bo tak się przecież prędzej czy później stanie. Taka jest kolej rzeczy.
Czemu więc już prawie trzeci miesiąc nie umiem się pozbierać? Co takiego zrobiły ze mną te dzieci, że jest mi aż tak trudno? Ogromną pustkę, w jakiej się znalazłam, odczuwam w sposób fizyczny. Zapadam – jak jeszcze nigdy w życiu – na coraz to nowe choroby… wszystkie psychosomatyczne. Mój organizm krzyczy, że – wbrew temu, co przez pierwsze dwa miesiące myślałam (bo nie, nie dopuszczałam tego do siebie, nazywając to w każdy inny możliwy sposób, ale nie załamaniem) – nie umiem sobie z tą stratą poradzić. Serce mi krwawi, że nikt nie spytał nawet, jak moją klasę teraz uspokoić. Ja wiedziałam, jak postępować z każdym z uczniów w sytuacjach stresowych (a każdy z nich potrzebował czegoś całkiem innego). Ale beze mnie – niepasującego elementu – zapanuje wreszcie ład. Dzieci będą zjadać całe obiady (nikt nie będzie się z nimi ciaćkać jak ja i prosić o nakładanie niejadkom mniejszych porcji – powrzeszczy się trochę na smarki i będą wreszcie chodzić jak w zegarku). Skończy się rozczulanie nad siedmiolatką, która ciągle się mazgai bez powodu, ale za to przy ubieraniu guzdrze się najbardziej. No i – przede wszystkim – nie będzie się tu z małolatami „dyskutować”! Niech znają swoje miejsce. Na lekcjach polskiego nastanie wreszcie upragniona przez wszystkie panie cisza (mi jej brak akurat nie przeszkadzał), a na balach podczas frywolnych pląsów zadowolonych pań do „Oczu zielonych” zespołu Akcent żadne dziecko już do mnie nie przybiegnie, stwierdzając, że „jednak woli tę muzykę, którą ja im puszczam na lekcjach”. Wszyscy będą zadowoleni. Oprócz rodziców i dzieci, ale przecież nie o nich w szkole chodzi.
P.S. Na deser łączę piosenkę, która najlepiej tu chyba pasuje.




























