Jakie kosmetyki przywieźć z Grecji

fot. Marianna Patkowska

Po dziewczęcym okresie kupowanNia hurtowych ilości szpilek, czując się w pewnym momencie dojrzalszą już kobietą, przerzuciłam się na kupowanNie hurtowych ilości kosmetyków. Chociaż właściwie „przerzuciłam się” sugerowałoby, że zrezygnowałam z kupowania szpilek, by kupować kosmetyki, a to właściwie niezupełnie prawda… Teraz po prostu kupuję i to, i to. Kosmetykowe szaleństwo zaczęło się u mnie od poznania marki  Mary Kay, a wyjeżdżając w tym roku do Grecji, postanowiłam nie brać ze sobą żadnych kosmetyków do codziennej higieny (oprócz tych do mycia twarzy) i pobuszować trochę po greckich aptekach i półkach z naturalnymi regionalnymi produktami, by móc je przetestować właśnie podczas swojego pobytu.
Tak, aptekach. W Grecji nie ma zbyt wielu drogerii i najlepiej kosmetycznie zaopatrzone są właśnie φαρμακεία [czyt. farmakija], czego jednak świadomość nie uchroniła mnie od odbycia najdziwniejszego dialogu w moim życiu w sklepie sprawiającym wrażenie drogerii właśnie:

– Kalimera, czy dostanę może żel pod prysznic, balsam do ciała oraz szampon, wszystko z oliwą z oliwek, najchętniej z tych stron?
– Dla psa?

– dialog, który odbyłam w drogerii w Salonikach

Wtedy zrozumiałam, że wcale nie jestem w drogerii, lecz w dziale kosmetycznym najlepiej pod słońcem wyposażonego sklepu dla zwierząt.

1. Żel pod prysznic i balsam do ciała

fot. Marianna Patkowska

Szybkie „zwiady” uświadomiły mi, że bardzo popularne i wysoko cenione są tu naturalne produkty firmy Korres. Szukając żelu pod prysznic i balsamu do ciała, znalazłam ich ogromny wybór, jednak żaden z nich mi nie odpowiadał przez swoją intensywność i wrażenie zbyt dużego wyperfumowania. Zakochałam się jednak z miejsca w serii Pure Greek Olive, która zauroczyła mnie właśnie łagodnością zapachów oraz piękną etykietą. Osobiście najbardziej przypadł mi do gustu zapach Sea Salt.
Ceny zwykłych żeli do kąpieli nie przekraczały 7€, a tych z serii Pure Greek Olive – 8€. Trafiłam jednak w jednej z aptek na dużą promocję i za żel zapłaciłam nie 7,9€, tylko 4,30€, a za balsam do ciała o tym samym zapachu 4,90€ zamiast 8,10€.
Po intensywnym używaniu obydwu produktów w warunkach, w których skóra zdecydowanie potrzebowała nawilżenia i natłuszczenia, mogę powiedzieć tylko, że jestem nimi całkowicie zachwycona!

2. Szampon, odżywka i maska do włosów

fot. Marianna Patkowska

Szampon był dla mnie produktem pierwszej potrzeby, odżywka już niekoniecznie, a maska to w ogóle nie! W zupełnie innej już aptece zapytałam czy nie mają może z serii Pure Greek Olive firmy Korres szamponu wzmacniającego włosy (mnogość stresów w ostatnim roku mocno osłabiła cały mój organizm, m.in. również włosy).

fot. Marianna Patkowska

Pani poradziła mi szampon (za 8,80€) widoczny na zdjęciu. Po trzecim umyciu nim włosów, kiedy zaobserwowałam wyraźnie mniejsze wypadanie włosów (aż nie mogłam w to uwierzyć!), wybrałam się po raz kolejny do jeszcze innej apteki już na Thassos po odżywkę (9€) do niego.
Z pełnym przekonaniem do obydwu produktów mogę je z całego serca polecić.

fot. Marianna Patkowska

 

 

Już na lotnisku w Salonikach w sklepie bezcłowym znalazłam też maskę do włosów z tej samej serii za 11,80€. Zdecydowałam się na nią tylko ze względu na zachwyt, w jaki wprawił mnie szampon z odżywką. I jestem bardzo z tego kroku zadowolona!
Oprócz niesamowitego wzmocnienia włosów, blasku, jaki im nadały, wszystkie też obłędnie pachną (nutką miodu – może to tylko moja interpretacja, ale jakby tego tasyjskiego, sosnowego).

 

włosami nNi… fot. Zofia Mossakowska

3. Naturalna gąbka do cellulitu i krem
do rąk

fot. Marianna Patkowska

Co to, to nie – cellulitu nie mam, jednak kiedy zapytałam w jednym sklepiku z greckimi artykułami (notabene bardzo go polecam – nazywa się ΦΥΣΗ i mieści się na samej górze Placu Arystotelesa, na ul. Vlali 1 w Salonikach) o mocniejszy peeling solny, pani powiedziała, że „ma coś lepszego” – mianowicie STEFI LOOFAH, czyli zaschniętą trukwę, zwaną także gąbczakiem. Jest to całkowicie naturalny produkt (kosztuje 3€), przy pomocy którego można zetrzeć martwy naskórek, poprawić krążenie, ożywić skórę i pozbyć się cellulitu, gdyby ktoś potrzebował.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli chodzi natomiast o kremy do rąk, po latach doświadczeń mogę napisać, że każdy – nawet najtańszy i najmniej wyględny – kupiony w Grecji okaże się rewelacyjny!
Moim tegorocznym odkryciem były wszelkie naturalne kosmetyki z… oślim mlekiem! Okazuje się, że jest ono bardzo zdrowe, cudownie wpływające na skórę, ale niestety też dosyć drogie. Postanowiłam spróbować właśnie kremu do rąk z jego dodatkiem. Zdecydowałam się na firmę Olive (kosztował 8€). Zapach jest przepiękny, a krem bardzo dobrze nawilża i natłuszcza dłonie i do tego szybko się wchłania!
Ze wszystkich swoich greckich zakupów jestem naprawdę ogromnie zadowolona. Jeszcze jednym plusem używania kosmetyków z danego miejsca podczas pobytu w nim, a potem przywiezienia ich ze sobą, jest to, że w zapachach przecież najłatwiej zakląć większość cudownych wyjazdowych wspomnień. Tym razem zdecydowałam się na bagaż rejestrowany, bo nie jechałam sama, więc objętości butelek nie były dla mnie problemem. Jednak jeśli musimy się zmieścić w 100 ml, warto przed podróżą zaopatrzyć się w buteleczki podróżne, by resztę, która zostanie, do nich przelać, a te większe, oryginalne opakowania, wymyć i też zabrać ze sobą.

fot. Marianna Patkowska

„Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Krystyna Arustowicz
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2019
oryginalny tytuł: Je pense trop: Comment canaliser ce mental envahissant

Półtora miesiąca temu, z okazji swoich urodzin, dostałam od przyjaciela książkę, która okazała się jednym z najlepszych prezentów, jakie otrzymałam w życiu!
Po zapoznaniu się z jej tytułem (i okładką!) czy pobieżnym przejrzeniu książki rzeczywiście moim bliskim może nasunąć się na myśl moja osoba (i że ciągle wszystko rozpamiętuję, i mielę w umyśle, i że ten leniwiec), jednak uważna lektura przerażająco trafnie rozkłada mnie na czynNiki pierwsze. Bo tak naprawdę jest to książka o mnie.
Każdy człowiek (choć w niektórych przypadkach naprawdę ciężko w to uwierzyć) posiada mózg składający się z lewej – odpowiedzialnej za logiczne myślenie i racjonalność – oraz prawej – odpowiedzialnej za emocje i uczucia – półkuli. Innymi słowy, w mózgu każdego z nas mieszka rozum (lewa półkula) i serce (prawa półkula).  Równocześnie półkula lewa dominuje u większości ludzi, a ściślej… u 80 – 85% populacji (tzw. „normalnie myślących”). Pewną neurologiczną anomalią jest, jak to ładnie nazywa autorka książki, Christel Petitcollin „inne okablowanie mózgu”, czyli dominacja półkuli prawej. Prawopółkulowcy, nieprzeciętnie zdolni, czy też nadwydajni mentalnie (takiej terminologii trzyma się Petitcollin) to osoby o niesamowicie rozwiniętej empatii, ogromnej wrażliwości (na skraju przewrażliwienia) i ponadprzeciętnie rozwiniętych wszystkich pięciu zmysłach, których mózgi pracują dzień i noc na pełnych obrotach. Z tego lakonicznego opisu może wynikać, że to dość nieskromne, że tak szybko zaliczyłam się do grona prawopółkulowców, bo przecież ich charakterystyka to właściwie same pozytywy, każdy chciałby się do niego zaliczać! Otóż w praktyce właśnie niekoniecznie. Warto pamiętać, że opisane w książce dylematy, problemy i rozterki będą dla lewopółkulowców kosmiczną abstrakcją, a prawopółkulowcy właśnie odnajdą w nich swoją codzienność. Zrozumieją też szybko neurologiczne uwarunkowania swojej dręczącej ich i mocno odczuwalnej odmienności, a czasem też jakiegoś osamotnienia.
Natręctwo myśli, hiperestezja, epizody depresyjne mimo wrodzonej radości życia, rozbudowany do granic możliwości idealizm, duża (czasem uporczywa) kreatywność, myślenie rozgałęzione, silna potrzeba pogłębionych, wręcz intymnych kontaktów z bliźnimi przy niemal całkowitym braku potrzeby podtrzymywania kontaktów powierzchownych, duży problem w adekwatnym podejściu do krytyki, którą – niezależnie od intencji nadawcy – jednoznacznie utożsamiamy ze sobą, nie zaś z naszym postępowaniem, to tylko kilka pierwszych z brzegu typowych dla prawopółkulowców cech, które równocześnie doskonale mnie charakteryzują.
Jedyna różnica, którą widzę między sobą a większością opisywanych przez autorkę przypadków, jest taka, że przestałam wątpić w swój intelekt i swoją wartość, choć – jak każdym prawopółkulowcem – miotają mną skrajności, więc miewam oczywiście i pod tym względem gorsze chwile. Jednak nie wątpię już (nie zawsze tak przecież było!) po pierwsze dlatego, że bardzo dużo udało mi się przepracować na terapii, a po drugie miałam niebywałą przyjemność obserwować umysły osób mających ponadprzeciętny iloraz inteligencji (150 IQ, które lokowało ich wśród zaledwie 2% populacji), co z jednej strony niesłychanie stymulowało mój mózg, a z drugiej pomogło mi też odkryć jego własną potęgę. Christel Petitcollin ostrzega jednak na ogół chętnych nadwydajnych mentalnie przed zrobieniem sobie testów IQ, gdyż są one jej zdaniem „pisane przez lewopółkulowców dla lewopółkulowców” i w przypadku osób, którymi „zawiaduje półkula prawa”, nawet jeśli są one nieprzeciętnie inteligentne, testy mogą wykazać nieadekwatne do rzeczywistości wyniki, co albo wpędzi nadwydajnych mentalnie we frustrację, albo utwierdzi ich w niesłusznym przekonaniu, że są gorsi lub głupsi niż reszta społeczeństwa.
Lektura książki, której autorka jest mówczynią i trenerką w zakresie komunikacji i rozwoju osobistego, a także terapeutką, która już od siedemnastu lat pracuje z nadwydajnymi mentalnie, uświadomiła mi również, że nietypowość mojego rodzinnego domu polegała na tym, że skupiał on nie jedną, nie dwie, ale aż trzy osoby nadwydajne mentalnie! Każde z nas było nadwydajne w odrobinę inny sposób (w sensie ja z tatą w inNy, a mama w inny), ale niewątpliwie każde z nas było prawopółkulowcem, co z pewnością mogłoby zainteresować genetyków.
Mam też przekonanie, że ludzie odbierają mnie najczęściej w dość skrajny sposób – albo obdarzając mnie pokładami niesamowitej życzliwości, wyrozumiałości i uczucia, na które zawsze wydaje mi się, że nie zasłużyłam (tak reagują na mnie wszystkie dzieci, przez co czuję się największą szczęściarą na świecie) albo wielkiej, nieskrywanej wrogości i zniecierpliwienia. Jeśli ktoś przyjmuje mnie zupełnie neutralnie, to tylko wtedy, kiedy włożę sporo pracy w to, by mnie zbyt dobrze nie poznał. Książka „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” pomogła mi wreszcie zrozumieć, że tzw. „normalnie myślący”, czyli lewopółkulowcy, siłą rzeczy nigdy nie zrozumieją mojej potrzeby wchodzenia głębiej, tak jak i ja nigdy nie zrozumiem, jak można się zadowalać jedynie powierzchownością (w moim rozumieniu oczywiście i wg tylko moich standardów), choć i jedna, i druga optyka ma swoje plusy i nie jest gorsza czy lepsza od pozostałej. Co jednak ważniejsze, możemy się nauczyć żyć koło siebie, rozumiejąc, że nasze mózgi są po prostu inaczej skonstruowane, co samo w sobie jest przecież piękne. Najważniejsze jednak, by odróżniać przeciętnych lewopółkulowców od manipulatorów i dręczycieli, bo ci ostatni stanowią dla osób nadwydajnych mentalnie realne zagrożenie. Dobrze sobie z tego zdawać sprawę i odcinać się emocjonalnie od takich jednostek.
Pewnym olśnieniem było dla mnie przeczytanie, że jedną z lepszych metod na poskromienie rozgałęzionych myśli jest sporządzenie mapy myśli i uświadomienie sobie, że właściwie mój blog zarówno przez formę, jaką mu nadałam, jak i przez swoją klikalną strukturę jest sam w sobie rodzajem mapy myśli właśnie.
Ogromnie polecam tę lekturę zarówno tym, którym wydaje się, że ich umysł za chwilę eksploduje i że być może przybyli z odległej planety, jak i tym, którzy chcieliby mnie lepiej poznać.
A kiedy tak na nią patrzę, próbując zredukować wszystkie zbyteczne myśli, pojawia mi się jednak ta jedna, wiodąca… czy tytuł nie powinien przypadkiem brzmieć „Jak myśleć mniej”? W końcu punkt ciężkości jest tu postawiony na zbyt dużo myśli, a nie na sam proces myślenia… 😉

fot. Marianna Patkowska/Zofia Mossakowska

Przeczytaj też moje recenzje innych książek tej autorki:

Opalamy się z Mary Kay

fot. Zofia Mossakowska

Moja odczuwalna już pewnie blogowa nieobecność związana była z pierwszymi od bardzo długiego czasu wakacjami, o czym napiszę więcej już niebawem. Dziś jednak chciałabym się podzielić swoimi wrażeniami z intensywnego używania letniego hitu Mary Kay, czyli trzech cudownych produktów do opalania się!

1. Emulsja do opalania z filtrem SPF 30/50

fot. Zofia Mossakowska

No dobra, powiedzmy to sobie głośno – gdyby ktoś jeszcze z rok temu oświadczył mi, że będę się przed opalaniem smarować kremem z filtrem 30, roześmiałabym mu się w (zapewne bladą) twarz. Tu już nawet nie chodzi o moje nieodpowiedzialne podejście do ochrony przed słońcem związane z niemyśleniem o ewentualnych konsekwencjach w postaci np. raka skóry, tylko absolutną wiarę w to, że przy mojej jasnej karnacji, kremy z wysokimi filtrami sprawią, że wrócę z wakacji blada, co jest dla mnie kwintesencją klęski (chyba, że spędzałabym wakacje na Islandii).

fot. Marianna Patkowska

Kiedy dowiedziałam się od mojej wspaniałej konsultantki Mary Kay, że firma ma w ofercie tylko dwa rodzaje filtrów swojej emulsji do opalania – 30 i 50, lekko się załamałam. Zwłaszcza pamiętając beztroskie lata, kiedy przyjeżdżając do Grecji smarowałam się na początku filtrami typu 15 – 12, a potem już 9 – 7, chyba że w ogóle zapomniałam się nasmarować, to wtedy niczym… W tym roku jednak – ponieważ odkrycie firmy Mary Kay bardzo pomogło mojej cerze i nie chciałam tego popsuć nierozsądnym podejściem do słońca – postanowiłam zaufać, że „trzydziestka trzydziestce nierówna” i że będę zadowolona, a moja skóra dobrze zaopiekowana.
Okazało się, że nie doceniłam nie tylko produktów Mary Kay, ale również greckiego słońca! Temu nie przeszkodziła moja 30 (nie w sensie, że wiek, choć to chyba też nie miało dla niego znaczenia…), a mam wrażenie, że nie przeszkodziłaby mu nawet 50! Opaliło mnie ślicznie i – jak na siebie – względnie równo. Kremem smarowałam się regularnie przed każdym wyjściem na zewnątrz i nie odniosłam wrażenia, żeby sam ten proces trwał jakoś wolniej, niż kiedy miałam na sobie kremy z niższym filtrem. Za to z całą pewnością wszystko odbyło się bardziej „bezkolizyjnie”. Kiedy jednak nadszedł (później, niż zazwyczaj, ale nadszedł) czas wielkich cierpień, przydał mi się bardzo drugi produkt, czyli nawilżający żel po opalaniu.

2. Nawilżający żel po opalaniu

fot. Zofia Mossakowska

Każdy z nas pewnie zna to uczucie, kiedy skóra jest rozgrzana dosłownie do czerwoności, a nawet najdelikatniejszy jej dotyk (np. zwiewnym materiałem) sprawia ból.

fot. Marianna Patkowska

Mimo starań, i mnie dopadła ta nieprzyjemna dolegliwość na tegorocznych wakacjach (choć nie na samym ich początku, jak poprzednim razem, kiedy smarując się kremem z filtrem, kompletnie zapomniałam, że mam jeszcze plecy i potem pamiętałam o tym fakcie już do samego końca swojego pobytu).
Z pomocą przyszedł mi nawilżający żel po opalaniu. Ten lekko chłodzący, delikatny kosmetyk przyniósł skórze ogromną ulgę i pomógł jej w dość szybkim czasie dojść do siebie. Bez niego byłoby mi naprawdę trudno.

3. Balsam samoopalający

fot. Zofia Mossakowska

Od samoopalaczy trzymałam się zawsze z daleka, głównie ze względu na moją, eufemistycznie mówiąc, bardzo znikomą manualną sprawność i świadomość, że jeśli istnieje choćby najmniejsze ryzyko, że można sobie taki krem nierówno rozsmarować, to ja z takiej możliwości na pewno skorzystam. W ogóle sztuczne opalenizny uważam za tandetne i jedyne, co mam na sumieniu, to dosłownie kilka (w całym życiu) wizyt w solarium, na ogół właśnie przed wyjazdami na większe słońce.

fot. Marianna Patkowska

Balsam samoopalający Mary Kay nabyłam właściwie z ciekawości i dzięki zapewnieniom swojej konsultantki, że jest bardzo delikatny i przede wszystkim nie da się go rozprowadzić nierówno! Rzeczywiście, potwierdzam – nie da się!
Od momentu zakupu używałam go właściwie głównie na łydki, które z niewiadomych przyczyn opalają mi się zawsze najdłużej. Nigdy jeszcze nie stosowałam go na całe ciało. Być może będę za jakiś czas chciała zatrzymać przy jego pomocy swoją tak dla mnie cenNą grecką opaleniznę.
Moje wrażenia po jego stosowaniu są takie, że rzeczywiście efekt nie jest ani natychmiastowy, ani bardzo mocny (co akurat w przypadku tego typu kosmetyku uważam za duży plus). Nie zostawia też żadnych smug, ani brązowych plam. No i – jak oba pozostałe produkty – bardzo ładnie i delikatnie pachnie. Polecam gorąco wszystkie trzy!

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę piosenkę, którą zawsze mam w głowie, kiedy słyszę frazę „opalamy się” 🏖🏖🏖

Najbardziej irytujące „nauczycielskie” błędy językowe 5

fot. Geo Dask

Mamy środek lata, wielu z nas o szkole już dawno nie pamięta, jednak ponieważ ja sama dopiero teraz zaczęłam wakacje od tejże, a językowych obserwacji szkolnych zebrałam całkiem sporo, spieszę z nowym wpisem z kolejną piątką z serii „Najbardziej irytujące błędy językowe”. Dostaję sygnały, że czyta mnie również ciało pedagogiczne i choć mam pewne uzasadnione obawy, czy zawsze ze zrozumieniem*, skoro zdecydowałam się kilka miesięcy temu nieść ten przyciężki kaganek oświaty, to już go zaniosę… pod strzechy szkolne, mimo że wakacje!
(W tytułach, w przeciwieństwie do poprzednich wpisów, nie zawsze podaję formy poprawne – te niepoprawne są jednak wzięte w cudzysłów.)

1. Kropki po tematach lekcji

Jedną z najbardziej urzekających mnie cech języka jest jego nieoczywistość; jako żywy twór, ciągle się przecież zmienia. Wiem, że wpajanie tego dzieciom, zwłaszcza dosyć małym, stanowi wyzwanie, bo dużo łatwiej wyegzekwować wyuczenie się na pamięć „słówek, przed którymi stawia się przecinek” (co jest dosyć jednak prymitywnym uproszczeniem), niż wpoić im myślenie składnią zdania, ale kto nie ryzykuje, ten nie pije Piccolo. Niepokoi natomiast brak otwartości językowej wśród nauczycieli (i proszę mnie dobrze zrozumieć – nie oczekuję przecież od nauczyciela chemii specjalistycznej wiedzy językoznawczej, ubolewam raczej nad złym systemem nauczania języka polskiego w szkole podstawowej sprzed lat, które nie uległo ciągle żadnej poprawie). Utarło się kiedyś, że na końcu tematu lekcji stawiamy kropkę i… kropka. Chociaż nie jest to błędem, jednak jeśli potraktować temat lekcji jak każdy tytuł oraz śródtytuł, kropkę na jego końcu jak najbardziej można pominąć, choć należy pamiętać, że:

a) jedynie wtedy, kiedy następujący po temacie tekst umieścimy w osobnym wierszu,
b) wszelkie inne znaki interpunkcyjne kończące wypowiedzenie (pytajnik, wykrzyknik lub wielokropek) muszą pozostać.

I tej otwartości wyniesionej ze szkoły mi właśnie brakuje u interlokutorów, kiedy trochę jednak marnuję nasz wspólny i cenny czas na tłumaczenie takich oczywistości, jak zasady zapisu śródtytułów, podczas kiedy w szkole marnowanie czasu jest ściśle zarezerwowane dla miliona innych niepotrzebnych czynności spod znaku papierologii (czysta sztuka dla sztuki), spośród których zdecydowany prym wiedzie ręczne uzupełnianie dziennika. (Środek Europy, XXI wiek…)

Podsumowując, poprawne będą obydwa zapisy:

Lekcja 69
Temat: O wyższości świąt Wielkanocnych nad świętami Bożego Narodzenia.

Lekcja 69
Temat: O wyższości świąt Wielkanocnych nad świętami Bożego Narodzenia

2. „Pół tonu ciszej”

Nieustannie śmieszy mnie reakcja oderwanych od życia szkoły realizatorów dźwięku na wiadomość, że istnieje całkiem spora grupa społeczna, która naprawdę używa zwrotu pół tonu ciszej (a używała go już w zamierzchłych czasach, kiedy i ja chodziłam do szkoły – nomen omen muzycznej zresztą), zupełnie jakby nauka zwana akustyką ciągle jeszcze nie została odkryta. Ten językowy potworek niestety tak się zakorzenił w polszczyźnie, że prawdopodobnie prędzej czy później wejdzie na salony, jednak zanim go użyjemy, dobrze zdać sobie sprawę z tego, czym jest w tym kontekście „ton”. Językowo to nic innego, jak „dźwięk”, a ten może być wysoki lub niski (ewentualnie fałszywy). Każdy też, kto posiada wiedzę ogólną, wie, że w muzyce odległości między dźwiękami to całe tony lub półtony. Obracamy się więc ciągle – jakby do tematu nie podejść – w obrębie wysokości dźwięków, nie zaś ich głośności (decybeli). Proszenie więc kogokolwiek, by powiedział coś (a ściślej, zaśpiewał) o „pół tonu inaczej”, jest równoznaczna ze zmianą tonacji na pół tonu wyższą lub pół tonu niższą. Biorąc pod uwagę nasze narodowe poczucie słuchu, podobnej prośby prawdopodobnie nie usłyszymy poza wąskim środowiskiem muzycznym. Z kolei użycie słowa „ciszej” świadczy jednak o innej intencji nadawcy – nakłonieniu odbiorcy komunikatu do tego, by był ciszej, co w języku polskim można uzyskać, mówiąc: „proszę o ciszę”.

proszę o ciszę/[bądź/cie] trochę ciszej, proszępół tonu ciszej

O ile dwa powyższe przykłady można było przypisać szeroko pojętemu szkolnictwu „niższemu”, o tyle kolejne będą już moją indywidualną obserwacją tegoż, poczynione na węższej próbie, jednak powtarzające się na tyle często, żeby stwierdzić powagę problemu.

3. Plątać się

Choć w bezokoliczniku czasownik zwrotny, o którym tu mowa brzmi „plątać się”, jednak przy odmianie przez osoby bardzo rzadko taka forma będzie poprawna („plątam”, „plątaj”).

plączecie sięplątacie się

Warto o tym pamiętać, np. upominając dzieci na korytarzu, że poprawne będą zdania:

Plączecie się po korytarzu, a już się zaczęła lekcja.

Plączesz się po korytarzu, a już się zaczęła lekcja.

Można byłoby też zapytać o stosowność używania takiego właśnie sformułowania w sytuacji oficjalnej, do jakiej przebywanie w szkole zdecydowanie należy, wpis ten dotyczy jednak kultury jedynie językowej.

4. Poszedłeś

Odczuwam zażenowanie, musząc tłumaczyć tak banalny i wręcz prymitywny błąd na blogu, którego Czytelników uważam za ludzi światłych (tym bardziej ze względu na specyfikę tego konkretnego wpisu), jednak nie mogę przejść nad nim obojętnie. Przypomnijmy sobie wszyscy raz jeszcze, że:

poszedłeś/poszedłemposzłeś/poszłem

poszłaś/poszłamposzedłaś/poszedłam

Poprawne będzie więc zdanie:

Zostawiłeś kredki i sobie poszedłeś (plątać się po korytarzu).

5. Łabędź

Choć w indeksie a tergo do „Uniwersalnego słownika języka polskiego” znajdziemy tylko trzy wyrazy zakończone na -ędź i obok słów „piędź” (dawna miara długości) i „krawędź” figuruje tam właśnie rzeczony „łabędź”, przerażająca liczba użytkowników języka polskiego uwierzyła w nieistniejący potworek „łabądź”. Ustalmy więc, że:

łabędźłabądź

Poprawne będą więc zdania:

Olga Bołądź zagrała w tym filmie znakomicie, jednak moją uwagę najbardziej przykuł wytresowany łabędź.

Nie karm łabędzi – są przecież z origami!

Pozostałe zaobserwowane przeze mnie najczęściej powtarzane błędy omawiałam już we wcześniejszych wpisach:

[tu] jest napisane[tu] pisze

wziąć wziąść

(oba wyjaśniałam TUTAJ)

proszę paniproszę panią

(cały wpis TUTAJ)

kontrolakontrol

(cały wpis TUTAJ)

Żeby jednak nie pozostawać w minorowym nastroju, na deser napiszę o czymś odrobinę bardziej zaawansowanym.

*Czytanie ze zrozumieniem

Ciekawostką jest historia tego nie błędnego, zalatującego jednak dość mocno tautologią sformułowania. Otóż wiele lat temu w Stanach, kiedy w szkołach  klasy skupiały dzieci różnych narodowości – więc nie dla wszystkich język angielski był ojczystym – termin „czytanie ze zrozumieniem” miał wyraźny sens. Zakładał konieczność takiej pracy z dziećmi, która umożliwiłaby im zrozumienie czytanego tekstu w języku angielskim (dla nich obcym) na równi z dziećmi urodzonymi w Stanach.
Przeniesienie jednak tego (dosyć, po głębszej analizie, komicznego tworu) na polskie warunki i używanie go wobec polskich dzieci było ryzykowne, choć szybko okazało się całkiem potrzebne w odniesieniu do całej naszej populacji. Co mówi sporo o naszych intelektualnych możliwościach i mówi niestety źle.
Zastanówmy się przez chwilę czym jest „czytanie”. Pozostając na razie na etapie wczesnoszkolnym, głoskowanie, literowanie, sylabizowanie, czy wreszcie wodzenie wzrokiem po tekście i głośne jego odtwarzanie głosem (nawet zgodnie z intencją autora), czytaniem jeszcze nie jest. Czytanie w swoim założeniu zakłada rozumienie tego, co się czyta. Podobnie jak trzymanie w ręce długopisu i siedzenie w zadumie nad pustą kartką pisaniem nie jest.
Można oczywiście zadać sobie pytanie, o jaki rodzaj „rozumienia” tu chodzi. Sama na przykład cudowną i fascynującą książkę Jacques’a Derridy „O gramatologii” czytałam ze zdecydowanie większym trudem i znacznie dłużej, bo co jakiś czas sięgając do różnych źródeł, niż lekką i przezabawną pozycję „Błękitne niebo i czarne oliwki” autorstwa Johna i Christophera Humphrysów, która nie zastawia na czytelników żadnych  pułapek. Nadal myślę jednak, że nawet jeśli do lektury pewnego typu książek konieczne jest obłożenie się innymi, a czasem nawet zrobienie notatek, o prawdziwym czytaniu można mówić dopiero wtedy, kiedy finalnie zrozumiemy słowa autora. Inna kwestia, czy zrobimy to wedle jego intencji, ale tu już wkraczamy na pole interpretacji, czyli jeden poziom wyżej.
Ciekawe są słowa profesora Mirosława Bańki (zajmującego odmienne od mojego stanowisko w tej sprawie), który tłumaczy zasadność sformułowania czytanie ze zrozumieniem tak:

Z całą pewnością można czytać (nawet na głos) i nic nie rozumieć. Równie częste są przykłady niepełnego lub niewłaściwego zrozumienia czytanego tekstu. Nauczyciel w szkole czasem zarzuca uczniom, że nie zrozumieli lektury. A osoba skrytykowana w prasie czasem twierdzi, że nie rozumie zarzutów, przez co daje do zrozumienia, że są one niesłuszne.

– prof. Mirosław Bańko, Poradnia Językowa PWN-u

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ: