„Słodki koniec dnia”

scenariusz: Jacek Borcuch,
Szczepan Twardoch
reżyseria:
Jacek Borcuch
gatunek: dramat
produkcja: Polska
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: Dolce Fine
Giornata/Słodki koniec dnia

pełny opis filmu wraz z obsadą

Dziś mogę już zdradzić, że ostatnim razem, kiedy byłam w kinie przypadkowo na „Glorii Bell”, tak naprawdę wybrałam się na (akurat w wyniku jakiegoś błędu niegrany tego dnia) „Słodki koniec dnia”.  Bardzo przeżywałam to, że nie udało mi się na niego zdążyć, niezwykle się więc ucieszyłam, kiedy otworzyła się przede mną perspektywa zobaczenia go w krakowskim Kinie Pod Baranami. Film okazał się przepięknym, niesłychanie poetyckim i przejmującym obrazem, który został we mnie na długi czas.
W maleńkiej włoskiej miejscowości Volterra położonej w Toskanii mieszka z mężem Włochem i dziećmi polsko-żydowska poetka, laureatka nagrody Nobla – Maria Linde (w tej roli Krystyna Janda). Żyjąc w cudownej leniwej włoskiej atmosferze, wśród obłędnych widoków, w chwale, sławie i uznaniu czytelników oraz będąc otoczona miłością, szacunkiem i bezgraniczną akceptacją najbliższych wydawać by się mogło, że ma wszystko. Jednak jest w niej jakaś pustka, którą próbuje zapełnić, choć być może tylko zagłuszyć… Jak każdy artysta, Maria pragnie więcej, mocniej i głębiej. Świat na ogół nie umie tej potrzeby spełnić, a ona, tonąc, chwyta się dokładnie tego, co nie pozwoli jej bezpiecznie dopłynąć do brzegu. Może zresztą „bezpiecznie” jest tu właśnie słowem kluczem…
Punktem zwrotnym filmu jest moment, w którym Marie odbiera honorowe obywatelstwo Volterry, co zbiega się w czasie ze straszliwą tragedią, która miała miejsce w Rzymie i – mocno nią poruszona – wygłasza mowę, której nikt nie umie zrozumieć w pełni, więc zaczyna ona budzić sprzeciw i wrogość całej małej społeczności, jak również pewien rodzaj pretensji rodziny i przyjaciół. Ceniona za niezależność w myśleniu, wolność, doskonałe poruszanie się wśród słów, swobodę formułowania myśli Maria Linde, nagle zostaje surowo ukarana za… brak dyplomacji (której wydawać by się mogło, nikt przecież od niej nie powinien oczekiwać) i powiedzenie czegoś, co nie mieści się w niczyich normach. Jacek Borcuch i Szczepan Twardoch włożyli w usta bohaterki słowa jednego z najwybitniejszych kompozytorów XX wieku, Karlheinza Stockhausena po zamachu 11 września 2001 roku na World Trade Center (w filmie zabrakło mi wyraźnego zaznaczenia, kto został zacytowany), który nazwał go „największym dziełem sztuki wszech czasów” i spotkał się z niewiarygodnym ostracyzmem społecznym, tracąc automatycznie posadę dyrektora festiwalu, który stworzył, a także będąc usuwanym z programów wielkich festiwali światowych. Czy reakcja (społeczeństwa) była adekwatna? Jestem w bardzo nielicznym gronie osób, uważających, że zdecydowanie nie.
Stockhausen nigdy nie powiedział, że to, co się stało, było dobre, że popiera działania terrorystów, czy upaja się świadomością mnogości ofiar. On stwierdził tylko coś, co naprawdę – porzucając emocje – można rozpatrzyć i z czym można byłoby się zgodzić. Atak zaplanowany był perfekcyjnie i z niewiarygodną precyzją tak, jak dzieło sztuki. Natomiast transmitowanie go przez większość telewizyjnych stacji sprawił, że przed telewizorami licznie zasiadła ogromna publiczność. Czemu fakt transmitowania śmierci nie oburzył aż tak społeczeństwa? Czemu robienie – przez media – z bestialstwa dzieła sztuki nikogo nie obeszło, ale już próba zdiagnozowania tej sytuacji zrujnowała na jakiś czas życie zawodowe Stockhausena? (Tysiące razy przepraszał za te słowa, próbował tłumaczyć swoje intencje, lecz reputacja przywarła do niego już na zawsze.) Czy tylko ja dostrzegam tu zakłamanie i dosyć wybiórczą moralność na pokaz? Te same media, które zrobiły z ataku na WTC dochodowe widowisko (i czy naprawdę tylko mnie to brzydzi?), niedługo później przedstawiły światu kolejny show z „z niezrównoważonym, szalonym” kompozytorem w roli głównej. Show, który skupił znacznie więcej odbiorców, niż prawdopodobnie wszystkie dotychczasowe muzyczne dokonania Stockhausena. Show, który również stał się dziełem sztuki, niewiele tylko mniejszym w swojej skali od amerykańskiej tragedii.
Fakt, że Maria Linde na chwilę stała się Stockhausenem, wydał mi się równocześnie ciekawy i dosyć dziwny. Tym bardziej, że kontekst tej samej wypowiedzi w dwóch sytuacjach był znacznie inny. Co prawda bohaterka filmu mówiła także o zamachu terrorystycznym (wysadzenie się na pełnym ludzi placu) transmitowanym przez lokalne media, jednak mnie osobiście trudno było uwierzyć twórcom w realność takiego wystąpienia. Prawdopodobnie inaczej bym do tego podeszła, nie wiedząc, czyje to słowa. Ciekawie jednak została ukazana zawsze tak samo przewidywalna reakcja większości. Większość nigdy nie lubiła, nie lubi i nie będzie lubić samodzielnego, nieskrępowanego normami myślenia. Próżno szukać w niej zrozumienia i wolności, tak potrzebnej twórcom.
Jak już pisałam wcześniej, film przez swoją poetykę niesamowicie mnie zauroczył i poruszył. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to… Krystyna Janda. Sama nie wiem, czy to kwestia gry aktorskiej (przecież jest to aktorka wybitna, więc raczej pewnie nie), czy naprawdę fatalnego pomysłu na jej wygląd. Niedopasowana, żadna „fryzura”, przeszkadzająca mi się skupić na filmie i nakłaniająca do ciągłej refleksji czy jest na sali fryzjer? oraz jej kostiumy, jakby na siłę pokazujące wszelkie mankamenty sylwetki i niesłychanie poszerzające tę zawsze przecież do tej pory zgrabną kobietę. Rozumiem, że główna bohaterka miała być brzydka zewnętrznie i piękna wewnętrznie, jednak nie pochwalam doboru środków.
Na wspomnienie zasługuje jednak doskonała, klimatyczna muzyka Daniela Blooma, oszałamiające plenery i zdjęcia oraz doskonała, nienachalna, ale równocześnie przejmująca narracja. Film naprawdę gorąco polecam.

ZWIASTUN:

Mój Papa

fot. Sławomir Biegański/Valantis Nikoloudis

Dzisiejsze święto jest dla mnie od prawie czternastu lat – od kiedy odszedł mój tata – bardzo bolesne. Rok temu nie byłam jeszcze gotowa na taki wpis, ale teraz nadszedł już chyba odpowiedni moment. Nie będę tu przypominać kim był Józef Patkowski oraz jak ogromny i nieoceniony wpływ miał na historię muzyki elektroakustycznej w Polsce. To można sobie sprawdzić w encyklopedii. Dziś Dzień Ojca, więc chciałabym pokazać światu, jakiego miałam cudownego tatę!

Kiedy się urodziłam, tata miał 56 lat. Normalnie nie wspominałabym o tym, bo nigdy nie miało to dla mnie specjalnego znaczenia, ale jednak szybko okazało się, że istnieje pewna grupa społeczna, dla której wręcz przeciwnie, różnica wieku jaka była między nami, ma znaczenie ogromne. Wzmiankowaną grupę stanowiły starsze panie, które spotykaliśmy na częstych wspólnych spacerach. Te, widząc permanentny stan zakochania, w którym tkwiliśmy od momentu moich urodzin (zresztą do samej jego śmierci), czuły się niejako w obowiązku skomentowania tego słowami:

– Och, dziecinko, musisz bardzo kochać swojego dziadziusia!

– standardowe zagajenie starszych pań, które spotykaliśmy z tatą na wspólnych spacerach

Najpierw bardzo byłam tym zdziwiona i pytałam:

– Ale skąd pani to może wiedzieć? Przecież mój dziadek mieszka w Zakopanem!

– moja reakcja

Aż odpowiadać zaczął tata:

– Proszę pani, moja wnuczka ma 21 lat. TO jest moja córka!

– taty reakcja

Był to absolutnie fenomenalny komunikat, gdyż – jak każda prawda – trochę wstrząsający dla odbiorcy. W każdym razie pomagało.
Starsze panie szybko okazały się zresztą zmorą nie tylko spacerów, ale również wszelkich podróży środkami lokomocji. Tata, i to z pewnością mam właśnie po nim, był niesamowicie przekornym człowiekiem. Niewiele było trzeba, by go sprowokować do zrobienia czegoś, czego robić wcale nie planował, ale wyczuwając, że spotka się to być może z oburzeniem, po prostu nie mógł sobie odmówić.
Miałam może 5 albo 6 lat (i pamiętam tę sytuację tylko częściowo, bardziej z relacji rodziców), jechaliśmy gdzieś razem pociągiem. W przedziale były dwie irytujące starsze panie, którym tata bardzo się nie spodobał już od pierwszego wejrzenia. Tata, jak to tata, wyłożył nasze bagaże, usadowił mnie na moim miejscu, upewnił się że jestem szczęśliwa (to zawsze było dla niego najważniejsze) i udał się do Warsu. Kiedy po jakimś czasie wrócił… z piwem, wzrok pań sprawił, że pozostała mu tylko jedna rzecz. Unosząc rękę z piwem i patrząc na mnie, zapytał:

– Chcesz?

Na to podobno śmiertelnie poważnie i z odrobiną smutku w głosie odpowiedziałam:

– Nie, tatusiu. Dziękuję, ale dziś nie mogę. Biorę jeszcze antybiotyk.

Panie umarły, więc przez resztę podróży mieliśmy przynajmniej święty spokój.

Tata często powtarzał przy wielu osobach, że mnie „bardzo lubi”. Wtedy na ogół ludzie się dziwili i wygłaszali oklepane:

– Chyba ją kochasz, a nie lubisz! To twoja córka!

Na co zwykł odpowiadać:

– Oczywiście, że ją kocham! To moja córka! Ale wcale nie jest powiedziane, że muszę ją lubić, a ja ją lubię naprawdę bardzo. I myślę, że to jest cenne.

To było cenNe. Bardzo cenNe. Tata bardzo szybko stał się przede wszystkim moim ogromnym przyjacielem. Ten ekstremalnie wrażliwy i równocześnie niewiarygodnie mądry mężczyzna nigdy nie tracił energii na idiotyczne akty zazdrości, jakich często dopuszczają się ojcowie wobec absztyfikantów swoich córek. Dla niego, o czym już pisałam, punktem wyjścia było moje szczęście, jeśli więc ktoś mi je na jakimś etapie mojego życia dawał, był automatycznie jego przyjacielem, a nie wrogiem. Umiał myśleć szerzej i równocześnie czuć głębiej. Łączył w sobie wiele tych cech, z którymi sama sobie u siebie nie umiałam dać rady, a u niego mogłam je podziwiać jak skarby. Doskonale czuliśmy się we własnym towarzystwie. Dzięki niemu poznałam niesamowite osobistości z szeroko pojętego świata kultury: fantastycznych malarzy, rzeźbiarzy, kompozytorów, pisarzy, muzykologów. Wielkie nazwiska, ale przede wszystkim wielkich ludzi, których silna aura na pewno w znacznym stopniu mnie ukształtowała. Dzielił się ze mną wszystkim, co najlepsze. Po prostu… bardzo się lubiliśmy.

Kiedyś, w luźnej rozmowie, poprosił mnie, żebym przyszła na jego pogrzeb ubrana na kolorowo. (Jego późniejsza śmierć zaskoczyła nas wszystkich, podejrzewam nawet, że jego też, bo był niedługo przedtem w naprawdę dobrej formie.) Nie spełniłam tej prośby. Nie umiałam. Postąpiłam jednak zgodnie ze sobą, a to dla niego i tak liczyło się najbardziej. Jego odejście było dla mnie jednym z ważniejszych duchowych przeżyć. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, cieszę się, że to właśnie on pomógł mi się ze śmiercią odrobinę oswoić. Przez swoją charyzmę i niebywale dobrą energię, która od niego emanowała, zmierzanie się z tym wszystkim było łatwiejsze.

Nie zmienia to jednak faktu, że cholernie mi go brakuje. Zwłaszcza teraz, kiedy w ogóle brakuje ludzi mądrych i inteligentnych dookoła. Wiem, że był jedną z tych osób, których odejście bezpowrotnie zachwiało porządek Wszechświata.

Dzień po tragicznej śmierci Keitha Flinta, tłumacząc swojej klasie, czemu jestem tak strasznie smutna – opowiedziałam uczniom o tym, co się wydarzyło oraz że bardzo kochaliśmy Keitha z tatą właśnie. Na to jeden z moich cudownych wychowanków stwierdził:

– O, to teraz pani tata będzie mógł go poznać osobiście w niebie…

Niesamowicie mnie to wzruszyło. Nie wiem, gdzie teraz jest. Wiem jednak, że miejsce to zyskało dzięki niemu nową, lepszą jakość. Mam tylko nadzieję, że nie ma tam zbyt wielu starszych pań.

„Gloria Bell”

scenariusz: Sebastián Lelio, Alice Johnson Boher
reżyseria: Sebastián Lelio
gatunek: dramat, komedia, romans
produkcja: USA, Chile
rok powstania: 2018
pełny opis filmu wraz z obsadą

„Glorię Bell” zobaczyłam w kinie właściwie przez przypadek i to zupełnie dosłownie. Wybrałam się do kina na inNy film, ale do repertuaru kina wkradł się błąd i tego dnia (jedynego, kiedy w natłoku zajęć akurat mogłam sobie na kino pozwolić) seans wyjątkowo został odwołany. Ponieważ już nastawiłam się na przyjemność oglądania czegoś na dużym ekranie, postanowiłam poczekać do seansu akurat granej „Glorii Bell”. Nie miałam żadnych oczekiwań, żeby nie powiedzieć, że przez pomyłkę kina byłam odrobinę – kompletnie irracjonalnie – negatywnie do tego filmu nastawiona. Szybko jednak okazało się, że zupełnie niepotrzebnie.
Obraz Lelia – wbrew kolorowemu i roztańczonemu zwiastunowi – jest niezwykle poetycki oraz smutny i na pewno skłania do refleksji. Ponad pięćdziesięcioletnia Gloria (w tej roli wspaniała Julianne Moore) jest uroczą, intrygującą i ciepłą kobietą. Kariera, przyjaciele i życzliwy kontakt zarówno z odchowanymi już dziećmi, jak i byłym mężem, nie zagłuszają krzyczącej w niej samotności. Choć ma niesamowicie pozytywne i przyjazne usposobienie i stara się korzystać z życia, socjalizując się z ludźmi w przeróżny sposób, m.in. chodząc czasem do klubów potańczyć (a taniec jest jej wielką pasją), jednak cierń samotności tkwi w niej bardzo głęboko. Pewnego dnia poznaje w takim klubie Arnolda (znakomity John Turturro) – delikatnego, wrażliwego, trochę starszego od siebie rozwodnika. Tak zaczyna się, wydawać by się mogło, naprawdę piękna historia. Oboje przy sobie rozkwitają, stają się swoimi przyjaciółmi, kompanami i kochankami. Czym jest jednak miłość? Czy w ogóle istnieje w jakimś głębszym sensie, czy jest może jakąś wypadkową przyjaźni, dobrego samopoczucia w swoim towarzystwie i fizycznego oddziaływania na siebie? A jeśli to drugie, to czy nie jest to dosyć smutne i rozczarowujące?
Film kładzie jednak nacisk na inne zagadnienie. W niezwykle subtelny sposób ukazuje, że toksyczność w związku to niekoniecznie tylko psychopatia jednego z partnerów lub jego skłonność do przemocy czy uzależnień. Toksyczności można się doszukać także w partnerze niewiarygodnie czułym, spokojnym, szczerze kochającym i szanującym drugą stronę. Nie pasuje to do żadnego stereotypu toksycznych związków, jednak wpisuje się w odwieczną mądrość, że człowiek, który nie umie postawić siebie samego na pierwszym miejscu i jasno zakomunikować swoich granic, nigdy nie będzie potrafił stworzyć dobrej i wartościowej relacji. Relacji, w której – mając całkowity kontakt z samym sobą – będzie umiał dać drugiej osobie najwięcej dobra bez równoczesnego obciążania jej.
Zdumiewająca jest też puenta filmu. Zdumiewająca i równocześnie smutna. Bo kiedy szczęście znajdujemy dopiero w sobie i tylko tam, czy miłość – jeśli istnieje – jest nam w ogóle potrzebna?

ZWIASTUN:

Świeżości od Mary Kay

fot. Marianna Patkowska

Każda kolejna przesyłka od Mary Kay budzi we mnie małą dziewczynkę, niewiarygodnie szczęśliwą z rozpakowywania (co prawda kupionego przez siebie samą za ciężko zarobione pieniądze, ale jednak) nowego prezentu. Nigdy wcześniej kosmetyki nie wyzwalały we mnie takich emocji, żeby nie powiedzieć, że w ogóle nie wyzwalały żadnych. Były oczywiście niezbędne do codzienNego życia, jednak nigdy przesadnie przeze mnie fetyszyzowane. Czasy się zmieniają, ja się starzeję, widać pora na nowe. Z przyjemnością opiszę więc kolejne produkty Mary Kay, które jakiś czas temu do mnie dotarły.

1. Miętowy balsam do stóp

fot. Marianna Patkowska

Stopy są bardzo delikatną częścią ciała, wymagającą specjalnej pielęgnacji i czułości, a suchość powietrza i smog, z którymi się tu codziennie stykam plus ostatnie fale upałów, które dały nam wszystkim popalić, sprawiły, że musiałam swoim stopom poświęcić jeszcze więcej uwagi, niż zazwyczaj. Z pomocą przyszedł fantastyczny Miętowy balsam do stóp, który cudownie nawilża i obezwładnia fantastycznym, niesamowicie rześkim zapachem mięty, przynosząc stopom uczucie chłodu, świeżości i lekkości.

2. Chase a Rainbow™ z serii
Believe + Wonder

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Już w pierwszym swoim artykule poświęconym kosmetykom Mary Kay pisałam o balsamie do ciała – Chase a Rainbow™, który dostałam w prezencie za pierwsze zakupy i w którego zapachu zupełnie się zakochałam. Lekki, świeży, owocowo-kwiatowy, bardzo orzeźwiający i cudownie pobudzający zmysły! Ponieważ przez dłuższy czas używałam głównie kosmetyków z serii Satin Body (którą opisałam TUTAJ), jeszcze mi go sporo zostało.
Niedawno postanowiłam spróbować jeszcze dwóch kosmetyków z tej samej serii (Believe + Wonder): Żelu pod prysznic oraz Mgiełki do ciała. Wszystkie trzy nie występują w zestawie, ale idealnie się uzupełniają. Żel pod prysznic – czego można się było spodziewać – równie pięknie jak balsam pachnie oraz wspaniale się pieni. Zaskoczeniem była dla mnie natomiast mgiełka do ciała. Dłuższy czas nie bardzo wiedziałam jakie jest jej zastosowanie, teraz jednak wszystko jasne, więc spieszę wytłumaczyć.  Jest to rodzaj deo-perfumek, których używamy po kąpieli i wsmarowaniu w siebie balsamu. Utrwala piękny zapach i pozwala poczuć się naprawdę świeżo. W przeciwieństwie jednak do deo-perfumek, po pierwsze stosujemy naszą mgiełkę na całe ciało, a po drugie możemy też (choć do tej pory uważałam to za ryzykowne posunięcie, jednak sprawdziłam i mogę polecić!) spryskać się nią w ciągu dnia, bez wcześniejszego prysznica i działa wtedy odrobinę jak chusteczki nawilżające.
Jednym słowem idealne rozwiązanie na upalne, parne dni, np. w pracy, kiedy nie bardzo możemy się wykąpać.

 

3. Makijaże kosmetykami Mary Kay

fot. Marianna Patkowska

Ponieważ zamierzam dziś opisywać nowo kupione produkty do makijaży i ilustrować swoje słowa zdjęciami tychże na mnie, pomyślałam, że najwygodniej będzie zrobić coś na zasadzie legendy. Powyżej przedstawiam wszystkie kosmetyki do malowania, których w sumie użyłam. Poniżej zaś zrobię odnośniki do każdego kosmetyku po kolei z odpowiednimi numerami, a potem pod swoimi zdjęciami w konkretnym makijażu zaznaczę tylko numery kosmetyków. Mam nadzieję, że tak będzie łatwiej, gdyby ktoś był ciekaw, czym taki makijaż zrobić.

  1. Rozświetlający podkład w płynie TimeWise®
  2. Rozświetlacz w płynie do twarzy i ciała – Silver Sand
  3. Rozświetlacz w płynie do twarzy i ciała – Golden Horizon
  4. Rozświetlacz w płynie do twarzy i ciała – Bronze Light
  5. Pędzel do podkładu mineralnego
  6. Pędzel do nakładania cieni
  7. Pędzel do rozcierania cieni
  8. Konturówka do oczu
  9. Tusz do rzęs Lash Intensity™
  10. Lash Love™ Green
  11. Koloryzujący flamaster do ust Desert Flora
  12. Koloryzujący flamaster do ust Magenta Mirage
  13. Metaliczna szminka w płynie At Play: Petal to Metal
  14. Błyszczyk do ust NouriShine® Peach Glow

4. Rozświetlacz w płynie do twarzy i ciała – Golden Horizon

fot. Marianna Patkowska

Jak wspominałam w ostatnim wpisie, zauroczyły mnie Rozświetlacze w płynie do twarzy i ciała, więc skusiłam się na dwa kolory – najjaśniejszy srebrny i najciemniejszy brązowy. Tym razem uzupełniłam swoją kolekcję o trzeci (już ostatni z serii), złoty – Golden Horizon. Jestem niesamowicie zadowolona, używając go zarówno osobno (i wymieszanego z podkładem, i nie), jak i łącząc go z resztą. Rozświetlacza można używać w sposób tradycyjny (kości policzkowe, łuk kupidyna, broda, czubek nosa i tuż pod linią brwi), można też traktować go równocześnie jak cień do oczu. No i oczywiście także na dekolt, ręce i gdziekolwiek poczujemy potrzebę pięknie zabłysnąć.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Do makijażu na obydwu zdjęciach użyłam produktów: 1, 3, 5, 6, 7, 8, 9, 11 💄💅💋

5. Koloryzujący flamaster do ust
Magenta Mirage

fot. Marianna Patkowska

Kiedy pisałam, że nabyłam Koloryzujący flamaster do ust Desert Flora i że żaden z pozostałych trzech kolorów do mnie nie pasuje, nie wiedziałam jeszcze jak mi się spodoba na moich ustach Magenta Mirage! (A wszystko oczywiście dzięki mojej wspaniałej Konsultantce, która pozwoliła mi go wypróbować.) Odwołuję więc swoje słowa, choć w dalszym ciągu najmniej mnie przekonuje Canyon Coral.
Kolor Magenta Mirage znajduję jako zdecydowanie bardziej oficjalny i poważniejszy niż Desert Flora. Na pewno nie na każdą okazję. Jest jednak naprawdę przepiękny i niesłychanie kobiecy!

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Do makijażu na obydwu zdjęciach użyłam produktów: 1, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 12 💄💅💋

***

fot. Marianna Patkowska

Do makijażu na zdjęciach użyłam produktów: 1, 2, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 13 💄💅💋

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Do makijażu na zdjęciach (i poniższym filmiku) użyłam produktów: 1, 3, 4, 5, 6, 7, 10, 14 💄💅💋

P.S. A na deser łączę swój cover piosenki „Pretty hurts” z repertuaru Beyoncé, ale napisanej przez cudowną Się. Zamieszczam go pod dzisiejszym tekstem nie tylko dlatego, że jestem tu (nie)przypadkowo pomalowana akurat opisywanymi kosmetykami Mary Kay, ale ze względu na jej bardzo mądry i głęboki przekaz. Wygląd – wbrew być może całemu temu wpisowi – nie jest aż tak ważny, „kiedy to dusza potrzebuje operacji”…
Rzadko zwracam się na tym blogu tylko do jednej płci, ale…

Kochane Kobiety,
pamiętajcie, że jesteście cudowne, wspaniałe i wartościowe i określa Was przede wszystkim to, co jest w Was w środku. Reszta to tylko przyjemne, ale nic nieznaczące bzdurki (nawet jeśli pisanie o nich zajęło mi całe mnóstwo czasu i energii 😉 )!

„Podły, okrutny, zły”

scenariusz: Michael Werwie
reżyseria:
Joe Berlinger
gatunek: biograficzny, kryminał
produkcja: USA
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: Extremely Wicked, Shockingly Evil and Vile
pełny opis filmu wraz z obsadą

Jak już kiedyś wspominałam, Ted Bundy zdecydowanie nie należy do moich ulubionych morderców (jeżeli w ogóle można tak powiedzieć). Urokliwy, czarujący psychopata, gwałciciel, morderca oraz nekrofil, mający na swoim koncie około dwudziestu zidentyfikowanych ofiar (choć istnieją poważne przesłanki mówiące o tym, że mogło być ich nawet kilka razy więcej) stał się w pewnym momencie gwiazdą, idolem oraz ulubieńcem Ameryki. Pisząc, że nigdy nie miałam do niego słabości, miałam na myśli jego irytujący urok osobisty i autentyczny manipulacyjny talent. Brawurowo rozegrał swój ostatni wywiad przed wykonaniem na nim kary śmierci. Przyznał w nim, że całemu złu (zarówno jego, jak i wszystkich obserwowanych przez niego najcięższych morderców i gwałcicieli) winna jest… pornografia. Prawie mu uwierzyłam, gdyby nie to, że wywiad przeprowadzał James Dobson – psycholog, założyciel chrześcijańskiej organizacji „Focus on the Family”, a prywatnie ogromny przeciwnik pornografii. Na niecałą dobę przed śmiercią Bundy odegrał oscarową rolę życia, m.in. wzruszająco perfekcyjnie kłamiąc o zdrowej i kochającej się rodzinie, w której dorastał (w rzeczywistości nigdy nie poznał swojego biologicznego ojca, matka zmieniała wersje na jego temat, jednak istnieją przesłanki mówiące o tym, że mógł być owocem kazirodczego związku swojej matki i dziadka, którego wraz z babcią uważał przez pierwsze lata życia za biologicznych rodziców, a matkę – swoją za siostrę, więc raczej daleko tym relacjom do zupełnie zdrowych).
Niezależnie od prywatnych morderczych preferencji, informacja o tym, że ma powstać film „Podły, okrutny, zły” ogromnie mnie ucieszyła. Czekałam na jego wejście do kin, zachwycona m.in. pomysłem obsadzenia w roli głównej ślicznego w anielski wręcz sposób (i bardzo wizualnie podobnego do Teda) Zaca Efrona. Nie miałam jednak jasności, na co zostanie postawiony nacisk: na bestialstwo dokonanych przez Bundy’ego zbrodni, na dochodzenie jego oskarżycieli do prawdy, czy może na jego życie prywatne (a jeśli właśnie na nie, to na które z dwóch równoległych). W dwóch pierwszych przypadkach przeczuwałam zagrożenie powstania filmu efekciarskiego i niewnoszącego żadnej nowej jakości do kinematografii światowej. Bardzo mnie więc ujęło, że Joe Berlinger i Michael Werwie stworzyli dzieło nietuzinkowe, oryginalne i  opowiadające bardzo trudną i złożoną historię skomplikowanych relacji międzyludzkich, gdzie w grę wchodzi osobowość psychopatyczna ze skłonnościami do chronicznego kłamania. Warto tu też wspomnieć o tym, jak cudownie „Podły, okrutny, zły” osadzony jest w latach 70.; czasy, które przestawia są ukazane niebywale realistycznie nie tylko przez fantastyczną scenografię i charakteryzację bohaterów, ale także (chyba, takie miałam odczucie, jako laik) sam montaż i sposób kręcenia.
Choć gdzieś w tle dowiadujemy się o kolejnych zbrodniach Bundy’ego, jednak osią filmu pozostaje trudna i niebywale toksyczna miłość (czy miłość na pewno?) Teda i jego wieloletniej partnerki Elizabeth Kloepfer (w tej roli zachwycająca Lily Collins). Kiedy jakakolwiek relacja oparta jest od początku na kłamstwie, nie może być mowy o jej powodzeniu. Co jednak, kiedy na tak fatalnym, powiedziałabym nawet, „anty-fundamencie” wyrośnie nagle coś rzeczywiście pięknego i – wydawałoby się – wartościowego? Jak żyć ze świadomością, że wszystko, co nas przez dłuższy czas budowało, nie było prawdziwe? Należy oczywiście zaznaczyć, że relacja ta była oparta na kłamstwie tylko jednej ze stron. Elizabeth Kloepfer – ciepła, wspaniała, ale też troszkę zagubiona młodziutka kobieta z malutkim dzieckiem – kiedy poznała Teda Bundy’ego, wpadła po uszy. Stanął przed nią mężczyzna pod każdym względem idealny: szarmancki, delikatny, pełen szacunku, wpatrzony w nią i zachwycony tym, co widzi, bez reszty. To nie była bestia, opisywana później w prasie jako jeden z najgroźniejszych przestępców swoich czasów, tylko wrażliwy, fantastyczny chłopak, o którym nawet nie śmiała marzyć. Nie był to też przelotny romans. Bardzo szybko zrozumiała, że ma w Tedzie przyjaciela, partnera, wsparcie, doskonałego i ujmującego opiekuna dla swojego dziecka. Tym trudniej było się jej zmierzyć z drugą stroną jego osobowości, o której nie miała pojęcia i która była całkowitym zaprzeczeniem tego, czym zdawał się dotychczas być.
Film doskonale ukazuje jak toksyczność jednej osoby wpływa na życia wszystkich ludzi dookoła, jak wiele krzywdy potrafi wyrządzić; i w przypadku Teda Bundy’ego, abstrahując już nawet od samych ofiar i ich rodzin, bo to przecież zupełnie oczywiste.
„Podły, okrutny, zły” to nieprzewidywalny, trzymający w napięciu, a równocześnie bardzo poetycki i artystyczny obraz wart obejrzenia (polecam zobaczenie napisów do samego końca)!

ZWIASTUN:

manNi „Schizotymik”

fot. Nika Zamięcka

Przepraszam za dłuższą przerwę w pisaniu. Była spowodowana wieloma różnymi czynNikami. Dziś, w swoje imieniny, wracam. Odważyłam się w końcu pokazać swoim Czytelnikom moją ostatnią, już niemal dziewięcioletnią płytę „Schizotymik”.

fot. Marianna Patkowska

Spośród wszystkich moich czterech płyt „Schizotymik”, jako moje ostatnie dziecko, jest mi zdecydowanie najbliższy. Choć jestem w tej chwili na jeszcze inNych muzycznych obszarach, pracując już zupełnie samodzielnie (bez realizatora dźwięku) nad płytą kolejną, ciągle mam pewną słabość do tamtego swojego myślenia o dźwiękach, rytmach i kompozycji całości.
„Schizotymika” nagrywałam najdłużej, bo aż siedem miesięcy ze znakomitym realizatorem dźwięku, Pawłem Szalińskim w Studiu S7 Polskiego Radia, w warunkach, które już raz poznałam (przy pracy nad poprzednią płytą), i w których doskonale się odnalazłam. Oprócz akompaniamentów wokalnych, pojawiło się na niej dużo intrygujących dźwięków, które przez dwa lata zbierałam, nagrywając na cudowny rejestrator dźwięku Zoom H4, który ochrzciłam Dobrym Uchem. Odwiedziliśmy razem i tętniącą życiem drukarnię („Język to ruch”), i metalicznie brzmiącą kuźnię („Ten stan”) i całą masę dolin, nagrywając w nich przeróżne potoki („Potokiem słów”).

fot. Marianna Patkowska

Ta płyta wymagała ode mnie zdecydowanie największych nakładów czasu i pracy i prawdopodobnie nie powstałaby ze względów finansowych nigdy, gdyby nie ogromne wsparcie w postaci w pewnym momencie darmowego studia od dyrektora Teatru Polskiego Radia Janusza Kukuły.
Bardzo jestem mu za nie wdzięczna.

Spis utworów:

fot. Marianna Patkowska
  1. Ten stan 0′04″
  2. Potokiem słów 1′16″
  3. Hmm…nN 3′46″
  4. Język to ruch 6′14″
  5. manNifest 8′15″
  6. Czego chcę 11′20″
  7. Kołysanka dla S. 13′42″
  8. Pokolenie JP 16′43″
  9. Mur 19′16″
  10. z-nNi 22′30″
  11. Właściwy kierunek 24′06″

CIEKAWOSTKI:

  • Piosenka „Czego chcę” jest na głos, fortepian i… lampę w kuchni! Dźwięk rozedrganego dzyndzla biurkowej lampki, która stoi u nas w warszawskim mieszkaniu na kuchenNym blacie, zainspirował mnie do jej napisania. Z kolei mojego realizatora dźwięku sama piosenka zainspirowała do zrobienia z fortepianu, na którym zagrałam akompaniament… gitary elektrycznej. Nadal nie wiem jak tego dokonał, ale o to mi chodziło!
  • „Kołysankę dla S.” napisałam na specjalne zamówienie mojego mentora, przyjaciela oraz niewyczerpanego źródła moich największych artystycznych inspiracji – Krzysztofa Szwajgiera. Znając moje podejście – sceptyczne, eufemistycznie rzecz ujmując – do kołysanek w ogóle, powiedział mi pewnego razu: „to w takim razie zamawiam u ciebie kołysankę!”. Pomyślałam, że to szaleństwo, więc… napisałam kołysankę tak naprawdę dosyć na przekór. Głównie, żeby mu udowodnić, że nie ma racji, twierdząc, że umiałabym to zrobić. Nagrywałam na Zoomie H4, siedząc pod kaloryferem w pokoju z fortepianem, więc w warunkach wprost przeciwnych do sterylnego dźwiękowo studia. Jednak coś z klimatu tej piosenki chciałam później umieścić też na płycie. Nieoceniony Paweł Szaliński uratował sytuację, podkładając pod całość trzaski starej winylowej płyty i właściwie nie robiąc nic już więcej.
  • Na okładce płyty przy piosence „Pokolenie JP” widnieje odnośnik: „w piosence wykorzystałam fragment audycji radiowej Józefa Patkowskiego z 1961 roku”. Tak naprawdę oprócz wstępu i zakończenia, które rzeczywiście są wiernym cytatem z audycji taty (w której pokazywał różne możliwości przekształcania głosu na potrzeby słuchowisk radiowych), postanowiłam zrobić też sample z jego głosu. Tym sposobem akompaniamentem jest tylko on.
  • Zamykająca płytę piosenka „Właściwy kierunek” powstała jako pierwsza i była pewnego rodzaju hołdem oddanym wyspie Thassos. Po niej następuje rodzaj bridge’u prowadzącego do ukrytego utworu – „Na ziemi”. Jest to moja aranżacja najbardziej znielubianej przeze mnie muzycznie kolędy, której tekst jednak wydaje mi się, w dobie ciągłych wojen, niesłychanie aktualny, ważny i jakoś mocno odrębny od swojego pierwotnego kontekstu.